Natalia Żukowska
Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.
Publikacje
Rosja metodycznie torturuje i zabija ukraińskich jeńców wojennych, porywa cywilów, którzy nie popierają tak zwanego ruskiego miru. Uprowadza też ukraińskie dzieci, próbując je reedukować zgodnie z propagandowymi narracjami, a niektóre oddaje rosyjskim rodzinom, które zmieniają im nawet imiona. Kraj Putina za nic ma prawa człowieka.
Sestry rozmawiają z Dmytro Łubincem, ukraińskim rzecznikiem praw obywatelskich – o deportacjach ukraińskich dzieci do Rosji, szczegółach wymiany więźniów, zbrodniach wroga na ukraińskich jeńcach wojennych i cywilach oraz o braku reakcji społeczności międzynarodowej na rosyjskie zbrodnie.
Logika Rosji? To pytanie retoryczne
Natalia Żukowska: O ilu ukraińskich jeńcach – wojskowych i cywilnych – możemy dziś mówić?
Dmytro Łubinec: Przede wszystkim chciałbym zaznaczyć, że nie możemy ogłosić liczby jeńców wojennych – zarówno ukraińskich żołnierzy pojmanych przez Federację Rosyjską, jak rosyjskich żołnierzy pojmanych w Ukrainie. Bo to kwestia bezpieczeństwa. Jeśli chodzi o cywilów, to oni nie są jeńcami wojennymi. To nielegalnie przetrzymywani obywatele Ukrainy, których Rosja nie miała prawa pozbawiać wolności. Na dziś wiemy, że w wyniku rosyjskiej agresji zaginęło około 14 000 osób. Natomiast w Rosji nielegalnie przetrzymywanych jest prawie 1700 ukraińskich cywilów. To są liczby, o których możemy mówić.
Jako rzecznik praw obywatelskich wezwał Pan rosyjskie władze do dostarczenia list jeńców wojennych z Ukrainy, których Rosja byłaby gotowa natychmiast uwolnić. Jakie są największe trudności związane z uwalnianiem tych ludzi?
Ogólnie największą trudnością jest to, że Rosja nie przestrzega międzynarodowego prawa humanitarnego i konwencji genewskiej dotyczącej traktowania jeńców wojennych. Jednocześnie międzynarodowe prawo humanitarne stanowi, że wymiana jeńców powinna odbywać się po zakończeniu działań wojennych. Wyjątek stanowią ciężko ranni lub ciężko chorzy, którzy podlegają repatriacji nawet podczas konfliktu zbrojnego. Jest to określone w konwencjach genewskich.
Mając to na uwadze, chciałbym skupić się na dwóch kwestiach. Po pierwsze, obecnie prowadzimy wymianę jeńców wojennych podczas konfliktu zbrojnego. Żaden inny kraj na świecie nigdy tego nie zrobił, to pierwszy taki przypadek w historii. Fakt, że do dziś odzyskaliśmy 3767 naszych obywateli i przeprowadziliśmy 58 wymian, jest naprawdę czymś znaczącym.
Po drugie, Rosja powinna bezwarunkowo uwolnić wszystkie ciężko ranne, ciężko chore ukraińskie kobiety. Ale tego nie robi, chociaż jest to przewidziane w konwencjach genewskich.
Aby przyspieszyć ten proces, Ukraina utworzyła mieszaną komisję medyczną w celu obiektywnego określania stanu zdrowia jeńców wojennych. Umożliwiająca to klauzula konwencji genewskich została wykorzystana tylko dwa razy od połowy XX wieku: podczas wojny w Wietnamie i wojny irańsko-irackiej. Mieszane komisje medyczne składają się z kilku ekspertów. Ich członkowie mają przedstawiać propozycje repatriacji jeńców wojennych, wykluczenia ich z repatriacji lub odroczenia decyzji do czasu dalszych badań. Mamy nadzieję, że będzie to krok w kierunku ustanowienia przez Rosję podobnej komisji mieszanej we własnym kraju. Ale Rosja jeszcze tego nie zrobiła.
Kolejnym problemem jest to, że Kreml gra na emocjach krewnych ukraińskich jeńców wojennych. Agresor celowo dokonuje pewnych manipulacji, by wpłynąć na nastroje w naszym społeczeństwie.
Zatrzymanie procesu wymiany, propaganda w mediach społecznościowych, listy osób, których Ukraina rzekomo nie chce zabrać – to celowe działania Rosji. Rosja po prostu bawi się ludźmi, wykorzystując ich ból
Ostatnia wymiana odbyła się 18 października. Wtedy udało nam się odzyskać żołnierzy, którzy zostali skazani przez Rosję na dożywocie, a także bojowników pułku Azow. Co decyduje o kształcie list naszych wojskowych do wymiany?
Pracujemy nad powrotem wszystkich naszych obywateli, ale jeśli chodzi o jeńców wojennych, pierwszeństwo mają ciężko ranni, ciężko chorzy i kobiety. Przedkładamy stronie rosyjskiej różne propozycje i listy. Wszyscy ukraińscy żołnierze, którzy znajdują się w rejestrach Narodowego Biura Informacyjnego, są automatycznie umieszczani na listach do wymiany niezależnie od ich statusu: czy są zaginieni, czy potwierdzeni przez MKCK [Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża – red.] jako jeńcy wojenni. Ukraina traktuje wszystkich jednakowo i pracuje nad tym, by wszyscy wrócili z niewoli. Zawsze to podkreślam.
Mamy również dane o tym, że około 40% ze wszystkich osób, które powróciły z rosyjskiej niewoli, uznano wcześniej za zaginione. Dlatego ciągłe przekazywanie list do wymiany z nazwiskami wszystkich obrońców jest jednym ze sposobów odnajdywania ludzi. Ukraina szuka różnych sposobów na uwalnianie swoich obywateli. Na przykład gdy muzułmanie na całym świecie świętowali koniec postu Ramadan Bajram, a katolicy obchodzili Wielkanoc, Ukraina zainicjowała wymianę tych jeńców wojennych, którzy wyznają islam, i tych, którzy są katolikami. Jednak Rosja zignorowała wysłane listy. Czy można zrozumieć logikę Rosji? To pytanie retoryczne.
Nakazów aresztowania powinno być więcej
Jaka jest największa trudność z odzyskiwaniem więzionych cywilów?
Cywilów najtrudniej odzyskać, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że Rosja nie ma podstaw prawnych do ich przetrzymywania. Zgodnie z międzynarodowym prawem humanitarnym powinni zostać natychmiast uwolnieni. Jednak Federacja Rosyjska to prawo ignoruje, uprowadza cywilów, torturuje ich i przetrzymuje w aresztach. Jeśli spojrzymy na trudności związane z ich powrotem, największym problemem jest weryfikacja danych dotyczących cywilów: kiedy i gdzie zostali uprowadzeni, gdzie są teraz. Rosja nie dostarcza żadnych informacji.
Udało nam się ustalić, że obecnie w Rosji przetrzymywanych jest około 1700 cywilów. Uznajemy jednak, że liczba ta jest znacznie wyższa
Rosja systematycznie i celowo popełnia przestępstwa. Moim zdaniem rosyjscy urzędnicy powinni otrzymać nowe nakazy aresztowania od Międzynarodowego Trybunału Karnego za uprowadzanie ludności cywilnej, ponieważ tego rodzaju przestępstwo można zaklasyfikować jako zbrodnię przeciwko ludzkości.
Według Associated Press do 2026 roku Rosja planuje utworzyć 25 nowych „kolonii poprawczych” i sześć innych cywilnych ośrodków zatrzymania na okupowanych terytoriach Ukrainy. Co wiadomo o warunkach przetrzymywania ukraińskich więźniów? Czy znamy miejsca, w których są przetrzymywani?
Rosja nie udziela żadnych informacji o cywilach. W większości przypadków nie znamy miejsc ich pobytu, ich stanu ani warunków, w jakich są przetrzymywani. Oczywiście są wyjątki, gdy udaje nam się uzyskać informacje o danej osobie za pośrednictwem partnerów międzynarodowych lub w inny sposób. Nie jest to jednak zbyt duży odsetek wszystkich przypadków.
Jeśli chodzi o warunki przetrzymywania cywilów, Rosja stosuje wobec nich najbardziej przerażające tortury. Wszyscy są przetrzymywani w fatalnych warunkach, bez opieki medycznej, odpowiedniej żywności i wody. Mogą być przetrzymywani w komorach tortur i piwnicach przez wiele miesięcy. Znamy historię Ukrainki Ołeny Pech, która została niedawno uwolniona z rosyjskiej niewoli. Musiała wrócić do tymczasowo okupowanego obwodu donieckiego, by opiekować się matką, która doznała udaru mózgu. Po bezprawnym zatrzymaniu była torturowana elektrowstrząsami, duszona workiem, wkręcano jej śruby w kolana i przeprowadzono pozorowaną egzekucję. Została bezprawnie skazana, zapadła na szereg chorób.
To tylko jedna z dziesiątek tysięcy historii o tym, co Federacja Rosyjska robi z naszymi obywatelami. Ponadto od 2014 r. „wymuszone zaginięcia” ludzi na tymczasowo okupowanych terytoriach są powszechne. W każdej okupowanej osadzie Rosja tworzy izby tortur.
W jaki sposób Rosja odpowiada na ukraińskie prośby o informacje na temat miejsca pobytu ukraińskich więźniów? Jak kraje trzecie mogą pomóc w tej sprawie?
Jak już powiedziałem, Rosja bardzo rzadko udziela jakichkolwiek informacji. W większości przypadków wróg ignoruje nasze prośby i ogranicza się do wymówek. Jeśli chodzi o pomoc w uwalnianiu cywilów, mówiliśmy już publicznie o Katarze i Watykanie. Mieliśmy szereg kontaktów z Katarem w sprawie umożliwienia powrotu Ukraińców do domu, a dzięki Watykanowi 28 czerwca udało się skłonić Rosję do odesłania do Ukrainy 10 naszych obywateli.
Na spotkaniach grupy roboczej zajmującej się punktem 4. „formuły pokoju” [dotyczy on wyzwolenia wszystkich jeńców i osób deportowanych – red.], które odbyły się już siedem razy, podnosimy kwestię powrotu do domu wszystkich obywateli bez wyjątku: dzieci, cywilów, jeńców wojennych. Do spotkań grupy regularnie dołącza około 50 krajów i siedem organizacji międzynarodowych: MKCK, Misja Monitorowania Praw Człowieka ONZ na Ukrainie, OBWE, UNICEF, UE, Biuro Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Praw Człowieka oraz Koordynator Rezydentów ONZ w Ukrainie. Zawsze doceniam wysiłki Kanady i Norwegii, które współprzewodniczą grupie roboczej. Chciałbym również przypomnieć, że stworzyliśmy Międzynarodową Platformę na rzecz Uwolnienia Cywilów Nielegalnie Przetrzymywanych przez Federację Rosyjską. W jej pierwszym spotkaniu wzięły udział 52 kraje i organizacje międzynarodowe.
Nie poprzestajemy jednak na tym, co już osiągnęliśmy. Pod koniec października w Montrealu odbyła się konferencja ministerialna na temat ludzkiego wymiaru „formuły pokoju”, w której uczestniczyłem jako członek ukraińskiej delegacji. Jej uczestnicy przyjęli wspólny komunikat, którego głównym punktem było zatwierdzenie tzw. zobowiązania montrealskiego, które zawiera kluczowe mechanizmy sprowadzania naszych ludzi do domu. Mam nadzieję, że ten komunikat zadziała i zobaczymy realne rezultaty.
Kolejnym rezultatem konferencji będzie utworzenie grupy krajów, które będą ściśle współpracować z Ukrainą w celu gromadzenia i wyszukiwania szczegółowych informacji o ukraińskich jeńcach wojennych, nielegalnie przetrzymywanych cywilach i uprowadzonych dzieciach.
Walczymy z podstępnym wrogiem
Rosja zezwoliła rzecznikowi praw obywatelskich Turcji Serefowi Malkocowi na odwiedzenie miejsc, w których przetrzymywani są ukraińscy jeńcy wojenni. Czego Kijów spodziewa się po tej wizycie?
Myślę, że jest zbyt wcześnie, aby mówić o jakichkolwiek rezultatach. Przede wszystkim powinniśmy poczekać, aż to się faktycznie wydarzy. Możemy wiele oczekiwać, ale nie zapominajmy, z jak podstępnym wrogiem walczymy.
Doniecka Prokuratura Okręgowa wszczęła śledztwo w sprawie kolejnej zbrodni wojennej popełnionej przez Rosjan. Chodzi o rozstrzelanie sześciu wziętych do niewoli ukraińskich żołnierzy. To niepierwszy taki przypadek. Za każdym razem zwracacie się z takimi informacjami do ONZ i Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża. Jaka jest ich reakcja? Czy w ogóle reagują?
Niestety nie widzimy odpowiedniej reakcji. ONZ odnotowuje takie egzekucje w swoich raportach i czasami podaje je do wiadomości publicznej, ale to nie wystarczy. Potrzebujemy konkretnych kroków, by powstrzymać takie zbrodnie okupantów.
Moim zdaniem Czerwony Krzyż powinien również publicznie ogłosić naruszenie przez Rosję konwencji genewskiej dotyczącej traktowania jeńców wojennych. W końcu egzekucje ukraińskich jeńców wojennych są celową polityką Federacji Rosyjskiej
Takie zbrodnie wojenne są tolerowane przez najwyższe kierownictwo Rosji. Jednocześnie nie widzimy żadnej reakcji społeczności międzynarodowej na nie. Nadal nie ma nakazów aresztowania zbrodniarzy wojennych za egzekucje jeńców. Dlatego po każdym przypadku egzekucji, o którym wiem, wysyłam listy do ONZ i MKCK, by odnotować te zbrodnie. To, co możemy dziś zrobić, to przynajmniej nadal otwierać oczy światowych organizacji na zbrodnie Rosji.
Prokuratura Generalna Ukrainy wszczęła ponad 450 postępowań karnych w sprawie złego traktowania i torturowania jeńców wojennych oraz ponad 2100 w sprawie torturowania cywilów. O jakich torturach mówimy? W jaki sposób są one rejestrowane i czy mogą być uznane w przyszłości przez sąd międzynarodowy za dowód zbrodni wojennych popełnionych przez Federację Rosyjską?
Według ONZ ponad 95% ukraińskich jeńców wojennych było w Rosji torturowanych. Mówimy tu o biciu i rażeniu prądem. Ale Rosjanie stosują nie tylko przemoc fizyczną. Nie tylko biją, torturują, zmuszają więźniów do stania na mrozie i szczują ich psami. Wywierają też presję psychiczną: mówią im, że nikt nie czeka na nich w domu, i zmuszają do nauki i śpiewania rosyjskiego hymnu narodowego każdego ranka. Nieodpowiednie warunki przetrzymywania też są torturą. Proszę spróbować sobie wyobrazić, jak to jest być karmionym łyżką owsianki każdego dnia – prawie bez wody. Albo że trzymają ludzi w ciasnych celach, zmuszają ich do stania i nie pozwalają usiąść. Ci, którzy wrócili z niewoli, opowiadają takie historie, że włosy się jeżą.
Inwazja kremlowskich porywaczy dzieci
Rosja uprowadziła prawie 20 000 ukraińskich dzieci, ale to tylko przybliżona liczba. O ilu naprawdę możemy mówić?
Według różnych źródeł sama Rosja potwierdza, że zabrała ponad 700 000 ukraińskich dzieci, lecz nie podaje ich list. Nie znamy więc prawdziwej liczby uprowadzonych dzieci, choć na pewno jest ich znacznie więcej niż 20 000.
Gdyby każdego dnia zwracano jedno dziecko z tych 20 000, odzyskanie wszystkich zajęłoby Ukrainie ponad 55 lat
Ukrainie udało się już odzyskać 1001 dzieci z terytoriów okupowanych i z Federacji Rosyjskiej. Gdzie były przetrzymywane? Jaki jest mechanizm ich uwalniania?
Staramy się zbierać informacje o tym, dokąd są deportowane. Jak dotąd, według dostępnych danych, są wywożone do Włodzimierza, Omska, Rostowa, Czelabińska, Saratowa, Moskwy, obwodu leningradzkiego, terytorium Krasnodaru i na wyspę Sachalin – czyli do nawet najbardziej odległych regionów. Zarazem wiemy, że dzieci są również umieszczane na tymczasowo okupowanych terytoriach. Rosjanie nie udzielają informacji na ich temat – przeciwnie: ukrywają je tak bardzo, jak to tylko możliwe. Często przenoszą je do różnych miejsc i regionów, co ma na celu utrudnienie nam ich odszukania i odzyskania.
Jak powszechne jest zjawisko militaryzacji i indoktrynacji uprowadzonych ukraińskich dzieci? Jak Rosja to robi? Jaki jest cel?
Konkretny: zniszczyć ich tożsamość. To zjawisko na bardzo dużą skalę, ponieważ każde dziecko jest poddawane reedukacji.
Od 2014 roku Federacja Rosyjska prowadzi politykę militaryzacji dzieci: angażuje je w ruch „Junarmii” [organizacja młodzieżowa o charakterze paramilitarnym, wspierana i finansowana przez Ministerstwo Obrony Federacji Rosyjskiej – red.] i posyła do szkół kadetów. Rosja propaguje też toksyczne narracje, że ich rodzima Ukraina jest wrogiem, z którym należy walczyć z bronią w ręku.
Rosjanie zmieniają postrzeganie historii i wojny przez ukraińskie dzieci. Robią to nie tylko po to, by zmienić ich tożsamość. Dla Rosji nasze dzieci są nowym pokoleniem żołnierzy. Znamy wiele przypadków, że nawet nieletnie dzieci otrzymały wezwania do rosyjskiej armii
Systemową rosyjską politykę niszczenia ukraińskiej tożsamości dzieci można znaleźć w raporcie specjalnym „Przekwitłe”. To drugi raport specjalny Biura Rzecznika Praw Obywatelskich. Pierwszy był zatytułowany „Nierozkwitłe”. Dotyczył deportacji i indoktrynacji ukraińskich dzieci. Przedstawiciele Federacji Rosyjskiej nadal wysyłają je „na leczenie”. Tzw. Centrum Humanitarne partii Jedna Rosja poinformowało, że od momentu swego powstania w kwietniu 2022 r. do kwietnia 2024 r. wysłało 1500 dzieci z okupowanego terytorium Ukrainy i obwodu biełgorodzkiego Federacji Rosyjskiej do klinik federalnych na „leczenie” i nie planuje zaprzestania tej „pomocy”.
Poza tym Rosjanie uprowadzone ukraińskie dzieci adoptują, śledzenie ich losów jest często niemal niemożliwe. W kwietniu 2024 r. odnotowano kolejny taki przypadek. Rosjanka przejęła opiekę nad chłopcem, który został uprowadzony z okupowanego terytorium obwodu donieckiego wraz z bratem i siostrą, a potem umieszczony w szkole z internatem w regionie moskiewskim. Ta „matka zastępcza” odmówiła przyjęcia brata i siostry chłopca. W rezultacie został adoptowany, a jego dane osobowe – imię, nazwisko, patronimik i miejsce urodzenia – zmienione. Mimo oporu dziecka.
W okresie od 2021 r. do czerwca 2024 r. reżim Alaksandra Łukaszenki przeniósł co najmniej 2219 ukraińskich dzieci z terytoriów okupowanych na Białoruś. Dane te zostały opublikowane w raporcie ukraińskich i białoruskich obrońców praw człowieka. Znane są nazwiska konkretnych urzędników zaangażowanych w deportację młodych Ukraińców. Dlaczego nadal nie ma nakazu aresztowania Łukaszenki i jego zwolenników, tak jak stało się to w przypadku Putina i Lwowej-Biełowej [Marija Lwowa-Biełowa jest pełnomocniczką przy prezydencie Federacji Rosyjskiej do spraw Praw Dziecka – red.]?
To pytanie można zadać w wielu przypadkach. Dlaczego nie ma nakazów aresztowania za porwania cywilów? Dlaczego nie ma nakazów aresztowania za torturowanie i egzekucje jeńców wojennych?
Jakie sankcje grożą porywaczom ukraińskich dzieci?
Przede wszystkim dyplomatyczne. Jednym z rezultatów konferencji ministerialnej w Montrealu jest to, że Kanada przygotowuje nowy pakiet sankcji wobec Rosji za deportacje ukraińskich dzieci i innych cywilów. Moim zdaniem nałożenie sankcji jest jedną z metod wywierania presji na Rosję. I ta metoda jest naprawdę skuteczna.
Ukraina rozszerzyła grupę negocjacyjną, która przygotowuje wymianę jeńców wojennych. Jak to wpływa na skuteczność wymiany?
To przede wszystkim sprawa Sztabu ds. Koordynacji Postępowania z Jeńcami Wojennymi. Ze swojej strony mogę mówić tylko o moich kontaktach, czyli interakcji między rzecznikami praw obywatelskich Ukrainy i Rosji.
Nawiasem mówiąc, niedawno spotkałem się z rosyjską rzeczniczką praw obywatelskich Tatianą Moskalkową. Spotkanie odbyło się na granicy z Białorusią – z udziałem przedstawicieli MKCK. Uzgodniliśmy repatriację ciał poległych, wymianę list jeńców wojennych odwiedzanych przez obie strony oraz wymianę listów. Uruchomiliśmy też nowy format: przekazaliśmy listy od krewnych do ukraińskich jeńców wojennych w Rosji.
Czasami ludzie pytają mnie, jak komunikować się z przedstawicielem Federacji Rosyjskiej. Robię wszystko, co w mojej mocy, by chronić interesy Ukraińców i sprowadzić ich do domu z rosyjskiej niewoli.
W ciągu dwóch lat i dziewięciu miesięcy wojny między Rosją a Ukrainą doszło do 58 wymian jeńców wojennych. W ostatnich czterech miesiącach uwolniono prawie czterystu ukraińskich żołnierzy
„Terytorium Kobiet” to ukraińska organizacja, która jednoczy kobiety na całym świecie. Przez prawie 11 lat swego istnienia zrealizowała dziesiątki projektów humanitarnych, społecznych i kulturalnych. Lilia Szeczenko, szefowa organizacji, jest przekonana, że jeśli człowiek zna swoje korzenie, rozumie, kim jest i co musi zrobić, by ocalić swój kraj. Wojna na pełną skalę mocno wpłynęła pracę organizacji, która dostarczyła już ponad 500 ton pomocy humanitarnej dla wojska i ludności cywilnej. Aktywistki z „Terytorium” wspierają rodziny jeńców wojennych i pomagają kobietom, które doświadczyły przemocy. Z każdym dniem są bardziej widoczne w Europie.
Natalia Żukowska: Czym jest „Terytorium Kobiet”?
Lilia Szewczenko: Nasza organizacja została stworzona przez ideowe kobiety, które wprost oddychają Ukrainą. To stwierdzenie nie jest gołosłowne. „Terytorium Kobiet” nie jest zdefiniowane i nie ma granic. To nie tylko terytorium tych kobiet, które mieszkają w Ukrainie. To przestrzeń kobiet na całym świecie – zwłaszcza teraz, gdy miliony Ukrainek, uciekając przed wojną, znalazły schronienie w wielu krajach europejskich. Chcemy im pomagać. Dlatego zdecydowałyśmy, że od teraz „Terytorium Kobiet” będzie działało pod parasolem każdego kraju przyjmującego ukraińskie uchodźczynie, zgodnie z jego prawem. Finalizujemy już prace nad dokumentami, na przykład dla „Terytorium Kobiet” w Polsce. Przeprowadziłyśmy rozmowy z pracownikami Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, z ukraińskimi przesiedlonymi i polskimi firmami.
Jak pomagają ukraińskim kobietom w Polsce? Przede wszystkim organizują szkółki niedzielne. Ważne jest, by dzieci nie zapominały o swojej ukraińskiej kulturze, poznając jednocześnie kulturę kraju, w którym mieszkają. Z uwagi na to, że jesteśmy w stanie wojny na pełną skalę, a większość pieniędzy od firm i ministerstw w Ukrainie idzie na potrzeby wojskowe, ukraińskie Ministerstwo Edukacji nie ma wystarczających funduszy na książki i podręczniki dla dzieci przebywających za granicą. Do zadań zadań „Terytorium Kobiet” należy nie tylko organizowanie szkółek niedzielnych, ale także drukowanie książek. Prowadzimy już rozmowy z Wydawnictwem „Gutenberg” – będziemy rozdawać książki za darmo, zaczynając od naszych szkółek niedzielnych.
Mamy już pewną bazę, więc nie będzie trudno zorganizować pracę w Polsce. Pod koniec 2022 roku jedna z naszych członkiń otworzyła pierwszą szkołę artystyczną w Warszawie i otrzymała już niewielkie dotacje od polskich władz lokalnych. Szkoła nieodpłatnie uczy rysunku zarówno dzieci ukraińskie, jak polskie.
Dałyśmy Europie wykwalifikowany personel. Z powodu wojny w Ukrainie wielu pedagogów, lekarzy i menedżerów wyjechało do UE. Wielu z nich nostryfikowało już swoje dyplomy. Na przykład nasza członkini, która była przewodniczącą „Terytorium Kobiet” w Dnieprze, a teraz mieszka w Gdańsku, ma potwierdzony dyplom i jest w Polsce pełnoprawną prawniczką. Jej matka również nostryfikowała swój dyplom, pracuje jako dentystka. Przekazujemy więc naszą wiedzę i usługi również Polakom.
Chcemy, by Polacy zrozumieli, że nie tylko od nich bierzemy, ale także dajemy. To będzie jedno z zadań „Terytorium Kobiet” w Polsce
Zajmiemy się również przywództwem kobiet i kwestią płci. Kobiety muszą zrozumieć swój status i znaczenie w społeczeństwie.
Jak zmieniła się praca organizacji od początku inwazji?
„Terytorium Kobiet” jest w 90% zaangażowane w wolontariat. Współpracowałyśmy z kilkoma polskimi fundacjami, które miały w Warszawie magazyn dla wolontariuszy o powierzchni 400 metrów kwadratowych. Jesteśmy wdzięczni Polakom za opłacanie czynszu przez długi czas. Magazyn był wypełniony pomocą humanitarną po sufit. Było tam wszystko, od ubrań i żywności po drogi sprzęt medyczny, który wysyłałyśmy do ukraińskich szpitali. Na przykład dyfuzory, z których każdy kosztował około 2500 euro – a miałyśmy ich ponad tysiąc. Wyposażałyśmy szpitale w łóżka, aparaty rentgenowskie, witaminy. W magazynie pracowali zarówno Ukraińcy, jak Polacy. Na prośbę odbiorców wysyłałyśmy ciężarówki z pomocą humanitarną. Organizowałyśmy również miejsca w rodzinnych domach dziecka i domach opieki, zdobywałyśmy opaski uciskowe i kamizelki kuloodporne dla żołnierzy, zbierałyśmy pieniądze na drony. Nie tylko same dostosowałyśmy się do nowych wyzwań, ale także dostosowałyśmy do nich innych.
Kim są członkinie waszej organizacji?
Jest nas około dwóch tysięcy. Są wśród nas kobiety, które mają własne organizacje pozarządowe i fundacje – pełnią funkcje szefowych działów. Jedną z nich jest Iryna Michniuk, wdowa po Bohaterze Ukrainy. Od 2014 roku stoi na czele organizacji „Skrzydła Ósmej Sotni”, do której należą wdowy po poległych i ich dzieci. W Ukrainie mamy 19 oficjalnie zarejestrowanych oddziałów. Zespół składa się z kobiet o różnych zawodach i dochodach, ale o wspólnym samym profilu ideowym i wizji. Są też żołnierki, jak Wiktoria Christenko, która była pierwszą doradczynią admirała ukraińskiej floty.
W moim zespole mam Alinę Czalecką, członkinię zarządu „Terytorium Kobiet” z Doniecka, która została zmuszona do ucieczki z rodzinnego miasta. Jej mąż pracował w donieckiej administracji, ona jest nauczycielką, profesorką, pracowniczką naukową. Opuścili Donieck z niczym, przyjechali do Irpienia. Ledwo zaoszczędzili pieniądze i kupili mieszkanie, a tu wybuchła wojna na pełną skalę i mieszkanie zniszczył pocisk wroga. W Irpieniu znaleźli się pod okupacją. Alinie zaproponowano pracę za granicą – i jak pani myśli, gdzie ona teraz jest? W Irpieniu. Nie chce wyjeżdżać z Ukrainy.
Z jakimi problemami przychodzą do was kobiety?
Odkąd przystąpiłyśmy do koalicji „Kobiety, Pokój, Bezpieczeństwo”, dołączyło do nas wiele kobiet. To aktywistki, które walczą o przywództwo kobiet i pomagają ofiarom przemocy. To duży problem w Ukrainie – Bucza, Irpień... Zna pani te historie. Wiem o wielu rzeczach, ale o nich nie mówię. Mamy umowę: nie mówisz o sprawach, w których nie uczestniczyłaś. Jesteś świadkiem. To historie, której doświadczyli kobieta, dziewczyna czy dziecko. Opowiadają je sami, jeśli chcą. Jak możemy im pomóc? Zawsze opowiadam się za wzajemną pomocą i wsparciem. Do tych ludzi trzeba mówić z wielkim wyczuciem, ponieważ każde słowo może być traumatyczne.
Pomagamy im choć trochę poczuć grunt pod nogami. Dajemy kobietom poczucie siostrzeństwa i przekonujemy, że nie są same, że wszystkie jesteśmy takie same
Mówimy o tym, że każdy może znaleźć się w podobnej sytuacji. Powtarzamy, że jesteśmy dla nich. Czasami prosimy je o pomoc, by zaangażować je w proces i pokazać im, że są potrzebne. Poza tym każde zajęcie przynajmniej częściowo odwraca uwagę od traumy. Nie mamy jasnego programu, jak to zrobić. Od lat jest on dopracowywany.
Dzięki porozumieniu o współpracy z miejskimi urzędami pracy pomagamy też kobietom przekwalifikowywać się i znaleźć pracę. Współpracujemy z ukraińskim Ministerstwem ds. Kombatantów. W „Terytorium Kobiet” jest wiele żołnierek – obrończyń, które były cywilami. Jako pierwsze pomogłyśmy im szyć wojskowe mundury damskie i bieliznę. I zdobyłyśmy dla nich przystosowane dla kobiet kamizelki kuloodporne.
Co udało wam się zrobić od momentu powstania organizacji?
Nasze życie zostało podzielone na przed inwazją i po niej. Przed miałyśmy potężny projekt, który łączył ukraińskie dzieci za granicą. Stworzyłyśmy również Międzynarodowy Festiwal Przemysłu Kulturalnego i Kreatywnego „Terytorium Kobiet”, który później przemianowałyśmy na „Terytorium Mistrzów”. Gdyby nie inwazja, ten festiwal byłby finansowany przez ukraińskie Ministerstwo Kultury i Polityki Informacyjnej. To festiwal, który wydobył ukraińskie produkty z dna. Pokazał, że mogą być marką sprzedawaną nie tylko na targach i bazarach, ale nawet w pięciogwiazdkowych hotelach. Na razie projekt został zawieszony, bo dziś jednoczymy ukraińskie kobiety za granicą.
Robimy wszystko, co w naszej mocy, by zachować Ukrainę w ich pamięci. W pierwszym etapie zarejestrowałyśmy „Terytorium Kobiet” w Polsce i Francji. Następne będą Belgia, Szwajcaria, Niemcy i Hiszpania
Dostarczyłyśmy naszym obrończyniom ponad 1200 paczek z apteczkami pierwszej pomocy, witaminami, specjalnym kremem na bazie oleju, który zapobiega pękaniu skóry, i perfumami.
Bo dziewczyna powinna czuć się dziewczyną, gdziekolwiek jest. Wysyłałyśmy im więc również farby do włosów. Kiedyś poprosiłam dziewczyny na froncie, by zrobiły sobie zdjęcie dla mediów, bo chciałyśmy ogłosić zbiórkę na te paczki. Zrobiły je i nam wysłały – wszystkie były zadbane, z fryzurami i manicure. Za własne pieniądze poszły drogiego manikiurzysty i fryzjera. Powiedziały mi: „Lilia, wiesz, kiedy otworzyłyśmy te pudełka, poczułyśmy się, jak w domu”. Dostały od nas taki psychologiczny zastrzyk szczęścia.
Pani organizacja pomagała kobietom i dzieciom ewakuować się z miejsc zagrożonych okupacją. Ilu osobom pomogłyście?
Nie mamy precyzyjnych szacunków. Ewakuowałyśmy ludzi z Melitopola, Berdiańska, Chersonia, z obwodu donieckiego i lewobrzeżnej części obwodu zaporoskiego, który jest już okupowany. Oczywiście pomagało nam wojsko. Nie wiem, czy mam prawo opowiadać o szczegółach tych wszystkich historii. Podzielę się jedną: historią matki z dwójką dzieci, która opuszczała Melitopol. Córka miała wtedy 15 lat, synek 3, ich ojciec służył w siłach zbrojnych. Jeśli Rosjanie dowiedzieliby się o tym, zastrzeliliby ich. Ta kobieta poprosiła dzieci, by nic nie mówiły, a jeśli to będzie konieczne, by odpowiadały tylko po rosyjsku. Po drodze rosyjscy żołnierze z bronią weszli do ich autobusu, by skontrolować pasażerów. Gdy podeszli do nich, lufa karabinu maszynowego zawieszonego na ramieniu przypadkowo uderzyła dziecko w głowę. Chłopczyk był tak przerażony, że ciągle płakał. Byli przesłuchiwani, ich telefony zostały sprawdzone, przeszli przez wiele kręgów piekła. Na szczęście Rosjanie nie rozebrali chłopca.
Bo już po wszystkim matka odkryła, że pod ubraniem, na piersi, ma kartkę z rysunkiem ojca w mundurze wojskowym, flagą i napisem: „Chwała Ukrainie!”. Chłopczyk sam to narysował
Dla niego właśnie tym jest Ukraina, jego życie. Gdyby Rosjanie zobaczyli ten rysunek, pewnie by ich zastrzelili. Znamy wiele takich historii.
Utrzymuje Pani kontakt z rodzinami, którym pomogła?
Pewnego dnia na pewno sporządzę taką listę, ale teraz celem jest zalegalizownie działalności „Terytorium Kobiet” w Europie i Ameryce. Bo jesteśmy silne, prawdziwe i działamy. Jesteśmy kobietami, które nie są przyzwyczajone do brania, ale do dawania. Z czasem być może zainteresuję się losem kobiet, którym pomogłyśmy. Zawsze jednak myślę o tym, czy one tego potrzebują, czy pojawiając się, nie wyrządzę im krzywdy.
Często podróżuje Pani za granicę. O czym tam Pani mówi? Jak reagują obcokrajowcy? Co interesuje ich najbardziej?
Mówię o jedności narodu ukraińskiego, pokazuję nasze realia wojenne. Opowiadam o tym, jak ciężko nam jest, ile mamy problemów i jak staramy się je rozwiązać. Moje przesłanie jest zawsze takie samo: potrzebujemy pomocy, by uporać się z tymi wszystkimi problemami. Zawsze mówię: „Robimy swoje, a wy nie stójcie z boku, pomóżcie nam w tej wojnie, jak tylko możecie – doświadczeniem, wsparciem humanitarnym, wojskowym”. Ciągle mówimy o pomocy dla ukraińskiej armii. Wiem, że jesteśmy słyszane.
„Terytorium Kobiet” wspiera jeńców wojennych, dołączając do różnych kampanii. To pomaga w organizowaniu kolejnych wymian jeńców?
Zdecydowanie tak. Pomagamy rodzinom jeńców wojennych od początku wojny w 2014 roku. Organizujemy wydarzenia z udziałem ich matek, żon i dzieci. Pamięta pani tych, którzy zostali schwytani na Krymie na początku wojny? Zabraliśmy matkę i córkę jednego z żołnierzy piechoty morskiej do ONZ, aby opowiedzieć prawdę o wojnie w Ukrainie.
Każda kampania informacyjna powinna być zaplanowana i ciągła. Takie działania nie tylko nie pozwalają światu zapomnieć o tych, którzy są w niewoli, ale pomagają też rodzinom jeńców wojennych poczuć, że nie są sami i nie zatracą się w swoim smutku. Problemy łączą ludzi. Mamy wiele przejmujących historii związanych z powrotem jeńców wojennych. Niedawno na liście zwolnionych z niewoli znalazł się żołnierz, na którego wszyscy czekali. Myślałyśmy, że wrócił. Ale to nie był on. Nazwisko takie samo, ale imię inne.
Prowadzi Pani też szkolenia dla agencji rządowych dotyczące komunikowania się z weteranami i ich rodzinami. Jakie są główne zasady, które stara się Pani przekazać?
Posłużę się przykładem Miejskiego Centrum Zatrudnienia w Kijowie. Musisz umieć rozmawiać z weteranem – żołnierzem, obrońcą lub obrończynią. Z natury jesteśmy empatami. Nawet na ulicy czasami chcesz podejść i powiedzieć żołnierzowi: „Dziękuję, że mnie bronisz. Chwała Ukrainie”. Chcesz go przytulić i powiedzieć: „Jesteś bohaterem”. Ale nie możesz tego zrobić, bo takie gesty to wyzwalacze. Powiesz mu, że jest bohaterem, a on może nie być bohaterem dla samego siebie. Uczymy takiego podejścia nie tylko pracowników instytucji państwowych, ale także ludność cywilną. Co najważniejsze, uczymy, jak postrzegać tych ludzi. Na przykład kiedy przychodzą do Miejskiego Centrum Zatrudnienia w Kijowie, kierownik, który z nimi rozmawia, musi być wysoko wykwalifikowany i rozumieć, że każdy żołnierz ma retrospekcje. Uczymy takich pracowników zwracać uwagę na mimikę, oczy, zachowanie. Trzeba być przygotowanym na każdy scenariusz, bo prawie wszyscy wojskowi doznali jakichś urazów. Poza tym środowisko, w którym się znajdą, powinno być wolne od barier i sprzyjające integracji społecznej.
Weterani powinni pracować i być zachęcani do udziału w odbudowie Ukrainy, a nie siedzieć zamknięci w domach
Socjolodzy twierdzą, że po wojnie kraj stanie w obliczu kryzysu, w szczególności kryzysu demograficznego. Czy po zwycięstwie Ukrainki wrócą z Europy? Co trzeba zrobić, by tak się stało?
Nie wiem nawet, czy mam prawo mówić to publicznie – ale tak, będziemy mieli kryzys demograficzny. Wyż demograficzny nas nie uratuje. Zastanawiamy się, jak nad tym pracować, bo przecież to jest nasza przyszłość. Czy kobiety wrócą z zagranicy? Im dłużej trwa wojna na pełną skalę, tym mniej jest to prawdopodobne. Teraz mamy wiele rozwodów. Wiele kobiet dostosowuje się do swoich dzieci, których większość asymiluje się w społeczeństwach, w których żyją. Mieliśmy już takie przypadki wśród moich członkiń. Mieszkały z dziećmi za granicą, córka chciała wrócić, ale syn nie. Zaadaptował się, ma przyjaciół, jest bardziej akceptowany w klasie niż w domu i polubił nowy kraj.
Musimy zrozumieć, że na decyzje rodziców będą miały wpływ ich dzieci. Dlatego za granicą należy pracować przede wszystkim z dziećmi
Ponadto wiele kobiet za granicą było w stanie lepiej się realizować czy zarabiać większe pieniądze niż w kraju. Na przykład była pielęgniarką w szpitalu w zachodniej Ukrainie, a teraz jest pielęgniarką we Wrocławiu i otrzymuje znacznie wyższą pensję. Nasi urzędnicy muszą słuchać społeczeństwa i stworzyć program, który pozwoli ukraińskim kobietom wrócić do domu. „Terytorium Kobiet” na pewno będzie w to zaangażowane, przede wszystkim swoim doświadczeniem i zasobami. W końcu powinniśmy żyć w naszym kraju, bronić go, przywracać do życia i dać mu przyszłość. Większość członkiń „Terytorium Kobiet” za granicą to rozumie.
Pomagają Ukrainkom ewakuować się z regionów ogarniętych wojną, przetrwać przemoc, odzyskać dokumenty i zachować ukraińską tożsamość za granicą. „Terytorium Kobiet” – siostrzeństwo Ukrainek w kraju i Europie
Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.
Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?
Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.
Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?
Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.
Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Jak radzicie sobie ze strachem?
Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.
Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać
Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?
Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.
Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?
Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.
Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość
Kiedy niebezpieczeństwo było największe?
Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.
Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów
Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?
Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.
Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?
Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.
Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?
Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.
Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?
Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.
Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.
Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie
Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.
Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?
Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.
Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?
Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.
Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia
Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?
Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.
To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.
Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym
Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?
Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.
Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?
Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.
Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.
Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.
Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej
Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?
Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.
Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.
Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów
Bez względu na to, jak gorąco jest w miejscu, do którego zmierzamy, każda podróż jest ważna, bo możemy pokazać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej. Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość – mówi fotograf Konstiantyn Liberow
AFUCA to Stowarzyszenie Francusko-Ukraińskie w Nicei, założone w 2016 roku przez Innę Burdel. Ta pochodząca z Kijowa Ukrainka mieszka we Francji od 20 lat. Któregoś dnia postanowiła zjednoczyć tamtejszą ukraińską społeczność, by wspierać wszystko, co ukraińskie, a przy tym pokazać Francuzom bogactwo i oryginalność ukraińskiej kultury. Wraz z podobnie myślącymi ludźmi Inna założyła ukraińską szkołę i zorganizowała Festiwal Sztuki „Kobzar”. Od wybuchu wojny na pełną skalę wykonali ogromną pracę, by wspierać uchodźców.
Maria Tuhaj: Tutaj jest inne życie i inna kultura. My jesteśmy inni
Pochodzę z miasteczka Piwdenne, które leży 20 minut jazdy samochodem od Charkowa. Cała nasza duża rodzina mieszkała w jednym domu. Moja najstarsza córka ma 13, młodsza 7, a syn 8 lat. Przed wojną mój mąż Dmytro pracował jako masażysta, rehabilitował sportowców. Ja grałam na flecie w orkiestrze symfonicznej, w Charkowskim Akademickim Teatrze Komedii Muzycznej. Jednocześnie zawodowo zajmowałam się sportem – przygotowywałam się nawet do mistrzostw Ukrainy w judo. Byliśmy szczęśliwi. Do czasu.
Przez pierwszy tydzień wojny mój mąż i ja spaliśmy na zmianę po trzy godziny, bojąc się, że zaskoczy nas ostrzał. To wyczerpało nas wszystkich. W końcu mąż podjął decyzję za nas oboje: wyjeżdżamy. Pakowałam się i rozpakowywałam trzy razy, bo nie chciałam opuszczać domu. Z Dniepru pojechaliśmy pociągiem do naszych krewnych w zachodniej Ukrainie. W wagonie było z półtorej setki ludzi, leżeli na półkach po dwie, trzy osoby. Ja spałam na siedząco. Do dziś nie rozumiem, dlaczego pociąg zatrzymywał się prawie na wszystkich stacjach, skoro nie był w stanie zabrać więcej osób.
Na peronie ludzie krzyczeli i płakali – wszyscy chcieli wejść do środka. Mężczyźni próbowali wyważać drzwi, by wysłać swoje żony i dzieci z dala od wojny. Czułam się, jakbym oglądała film o II wojnie światowej
Zatrzymaliśmy się u krewnych na 10 dni, a potem pojechaliśmy do Krakowa. Moja młodsza siostra, która w tym czasie podróżowała po Europie z mamą, wynajęła tam dla nas mieszkanie. Miasto bardzo nam się spodobało, zwłaszcza że język polski jest bliski ukraińskiemu. Ale siostra kupiła nam bilety do Francji, do Nicei. Tłumaczyła, że spośród miast, które odwiedziła, Nicea spodobała się jej najbardziej.
Po przyjeździe lokalne władze zapewniły nam hotel na pięć dni – Francuzi nie byli przygotowani na tak wielki napływ uchodźców. Złożyliśmy wniosek o tymczasową ochronę, lecz wkrótce zostaliśmy bez mieszkania. Udaliśmy się więc po pomoc do ośrodka zajmującego się uchodźcami w Cannes. Siedem razy zmienialiśmy mieszkanie, lecz mimo wszystko udało nam się posłać dzieci do francuskiej szkoły. Po zakończeniu roku szkolnego kolejna właścicielka poprosiła nas o opuszczenie mieszkania. To region turystyczny, a miejscowi w ciągu trzech miesięcy sezonu zarabiają na życie na resztę roku. Pojechaliśmy więc do Nicei, gdzie znajdował się obóz przejściowy, do którego trafiasz, gdy przyjeżdżasz tu po raz pierwszy. To była wielka hala z małymi pomieszczeniami, oddzielonymi od siebie płytami gipsowo-kartonowymi. Ludzie mieszkali w niej do tygodnia, potem byli przesiedlani do innych regionów. My chcieliśmy zostać w Nicei.
W tamtym czasie jedna z lokalnych organizacji przesiedlała Ukraińców na całe lato do bazy turystycznej w górach. Nas też przyjęli. Chodziliśmy na kursy, teren bazy był zamknięty. Dla tej organizacji pracowała Ołena Characzko, ukraińska śpiewaczka operowa. Jednocześnie udzielała się w Stowarzyszeniu Francusko-Ukraińskim, gdzie była odpowiedzialna za kierownictwo muzyczne. To ona zaczęła wyciągać mnie z mojej skorupy, zresztą nadal to robi. Dużo czasu zajęło mi zmuszenie się do wzięcia fletu do ręki. Ale w końcu razem z Ołeną zaczęłyśmy dawać koncerty i grać na instrumentach.
Dzieci miały czym się zająć – towarzyszenie Francusko-Ukraińskie organizowało dla nich lekcje ukraińskich tańców ludowych i szkółkę sobotnią. Pomaga też z dokumentami, zwłaszcza gdy co sześć miesięcy musisz odnawiać swój status ochrony tymczasowej we Francji.
Gdy wiesz, że w każdej chwili możesz zwrócić się do kogoś o pomoc lub radę, jest ci łatwiej psychicznie. Jest łatwiej, gdy masz wsparcie – choć ja jeszcze się nie przystosowałam. Tutaj jest inne życie i inna kultura. My jesteśmy inni.
Większość Ukrainek pracuje tu jako sprzątaczki. Śmiałyśmy się kiedyś, że Francuzi nigdy nie mieli tylu pomywaczek i sprzątaczek z wyższym wykształceniem
Zmywam naczynia w restauracji. Pracuję w nocy, a potem, od rana, muszę opiekować się dziećmi. Ten reżim już wpłynął na moje zdrowie – mam egzemę i silne alergie. Pomoc społeczna daje ci kartę z wirtualnymi pieniędzmi, nie możesz ich wypłacić. Możesz płacić tylko za jedzenie, ubrania czy sprzęt AGD. Kiedyś było to 440 euro miesięcznie dla osoby dorosłej, jednak nawet za tyle tam nie przeżyjesz.
Mój mąż jest żołnierzem i wciąż jest na wojnie. Swój urlop podzielił na trzy części, dzięki czemu w ciągu roku przyjeżdżał do nas trzykrotnie. Tak bardzo chciałabym pójść do mojego ogrodu i wypić kawę na tarasie… Na razie jednak zostajemy tutaj. Moja młodsza córka ma opóźnienie mowy, pracuje z nią logopeda. Syn mówi już po francusku, najstarsza córka studiuje w koledżu. Nikt z nas nie wie, co będzie w przyszłości. Na razie jednak widzę tu wiele możliwości dla moich dzieci, więc będę z nich korzystać.
Maryna Konowałowa: Najtrudniej uznać, że życie już nie będzie takie samo
Czułam, że wydarzy się coś złego. Czytałam zagraniczną prasę, oglądałam wiadomości, analizowałam informacje. Moja córeczka miała 4 lata, synek zaledwie 11 miesięcy. Zawczasu spakowaliśmy nasze walizki ewakuacyjne, bo Charków, w którym mieszkaliśmy, leży bardzo blisko granicy. Już w pierwszym dniu wojny zaczął się potężny ostrzał. Przenieśliśmy się z naszego mieszkania do domu rodziców, bo była tam piwnica. I tak to trwało do 3 marca 2022 roku. „A co jeśli Charków zostanie zdobyty przez wroga? Co zrobimy? Kim zostaną moje dzieci?” – zastanawiałam się. Aż w końcu postanowiłam wyjechać. Najpierw trafiliśmy do obwodu czerniowieckiego, potem do Francji.
Wybrałam ten kraj nieprzypadkowo, ponieważ w 2013 roku studiowałam w Lyonie (mam francuski tytuł magistra informatyki i statystyki w zarządzaniu). Mieszkała tam też moja młodsza siostra, Francja nie była mi więc obca. Znałam język, choć po 10 latach bez praktyki trochę już go zapomniałam. Razem ze mną i dziećmi przeprowadzili się moja mama, babcia, a nawet mój pies. Siostra pomogła mi znaleźć stabilne miejsce do życia.
We Francji bardzo trudno wynająć dom, chyba że masz Francuza, który za ciebie poręczy, i pensję, która musi co najmniej stanowić trzykrotność czynszu
Po przyjeździe najtrudniejszą rzeczą dla mnie było zaakceptowanie, że życie nie będzie takie samo jak wcześniej. Miałam szczęście, że znalazłam pracę z Ukraińcami. Obecnie pomagam ukraińskim uchodźcom znaleźć zatrudnienie.
Po przyjeździe do Nicei szukałam ukraińskich organizacji. Pewnego dnia natknęłam się na Stowarzyszenie Francusko-Ukraińskie. Pomagali nam i innym uchodźcom z żywnością i ubraniami, udzielali porad, organizowali zajęcia szkolne i rekreacyjne dla dzieci. Mieli też miejsce, do którego można było przyjść i porozmawiać. Dostałam od nich wielkie wsparcie. Psychologowie pracowali także z dziećmi, by pomóc im w socjalizacji.
Stowarzyszenie robi bardzo dużo dla Ukraińców, organizują wiele różnych wydarzeń kulturalnych. No i jest chór, na który chodzę w wolnym czasie
Udało im się też nawiązać silne i trwałe kontakty z lokalnymi władzami, co pomaga rozwiązywać nasze problemy. Na razie zostaję we Francji. Chcę, aby moje dzieci czuły się bezpiecznie i mogły studiować. Zintegrują się w nowym miejscu, nie zapominając, że są Ukraińcami. Czas pokaże, co będzie dalej.
Inna Burdel: Bardzo się nawzajem potrzebujemy
Nasze stowarzyszenie powstało w 2016 roku, kiedy pojawiła się potrzeba oddzielenia społeczności ukraińskiej od społeczności rosyjskiej, która była tu od dawna. Rozwijaliśmy projekty kulturalne i opiekowaliśmy się ukraińskimi dziećmi mieszkającymi w Nicei. Do 2022 roku zajmowaliśmy się głównie działalnością kulturalną. Organizowaliśmy wystawy, pokazy filmowe, konferencje, porządkowaliśmy groby pochowanych tu Ukraińców, tłumaczyliśmy audioprzewodniki w muzeach na język ukraiński.
Od początku inwazji rozszerzaliśmy naszą działalność. Dziś pracujemy w czterech głównych obszarach – do pracy kulturalnej i na rzecz dzieci dodaliśmy pomoc humanitarną dla Ukrainy oraz wsparcie na miejscu dla ukraińskich uchodźców.
Na początku wojny wysłaliśmy do Ukrainy wszystko, co nam ludzie przynieśli. Do tej pory wyekspediowaliśmy z Nicei 37 ciężarówek z pomocą humanitarną. Dodatkowo za pośrednictwem lokalnych przewoźników niemal co tydzień wysyłamy co najmniej 10-15 pudeł z pomocą
Pomoc humanitarną wysyłamy do konkretnych osób i tych fundacji oraz organizacji pozarządowych, z którymi od dawna współpracujemy. Zawsze sprawdzamy, dokąd co trafia. Pomagają głównie Ukraińcy, którzy mieszkają w Nicei od dłuższego czasu, ale czasami także Francuzi przywożą jakieś rzeczy lub leki. W naszym zespole są ludzie z wykształceniem medycznym, więc segregują leki. Wysyłamy je do placówek medycznych w Ukrainie.
Jednak w ciągu tych z górą dwóch lat wojny potrzeby znacznie się zmieniły. Na początku wojskowi potrzebowali wszystkiego, od skarpet po podstawowe artykuły, dziś potrzebują głównie dronów.
Pomagamy też Ukraińcom, którzy przychodzą do nas z dokumentami, ubezpieczeniem zdrowotnym, podpowiadamy, jak zapisać dzieci do szkoły, znaleźć pracę i wziąć udział w kursach językowych. Niestety uchodźcom w Nicei nie jest teraz łatwo, bo mieszkań jest niewiele i są drogie. To miasto turystyczne. Jest jednak więcej szans na znalezienie pracy, choć jeśli nie znasz języka – tylko w sektorze usług (hotele, restauracje).
Francja jest nadal otwarta na uchodźców z Ukrainy, podobnie jak reszta Europy. Problem w tym, że trzeba znaleźć zakwaterowanie na własną rękę. Dopiero mając własny adres możesz iść do prefektury po tymczasową ochronę
Na bazie naszego stowarzyszenia funkcjonuje szkółka sobotnia. Mamy salę udostępnioną przez magistrat Nicei i w każdą środę i sobotę przyjmujemy trzy grupy dzieci w wieku od 3 do 12 lat. Wszystkie uczą się francuskiego i ukraińskiego, a niektóre grupy – także matematyki, historii i kultury ukraińskiej. Są też dodatkowe zajęcia kreatywne: rysunek, rzeźba, modelarstwo i taniec.
Od 2017 roku organizujemy festiwal „Kobzar”. Poprzez takie wydarzenia staramy się pokazać tradycyjną kulturę ukraińską i współczesną Ukrainę.
Chcemy przybliżyć naszą kulturę Francuzom. I przełamać wieloletni stereotyp, że Nicea jest rosyjskim miastem. Napłynęło tu wielu Rosjan, bo chcą tutaj mieszkać
W przyszłym roku wspólnie z miastem Nicea zrobimy ukraińskie tłumaczenie przewodnika turystycznego po mieście. Po raz pierwszy we Francji pojawią się też wtedy broszury turystyczne w języku ukraińskim. Wiele osób z innych regionów próbuje teraz przenieść się do Nicei. Mówią: „Wiemy, że macie dużą społeczność, i potrzebujemy waszego wsparcia”. Bardzo potrzebujemy siebie nawzajem. Nawet po to, by przyjść i porozmawiać lub napić się herbaty (organizujemy już spotkania przy herbacie dla starszych kobiet).
Naszym celem jest stworzenie ukraińskiego centrum w Nicei, z programami kulturalnymi i biznesowymi, gdzie będziemy mogli rozmawiać o projektach inwestycyjnych po zwycięstwie.
Stowarzyszenie Francusko-Ukraińskie w Nicei skupiło ponad 250 Ukraińców, którzy pomagają sobie nawzajem, opowiadają Francuzom o krwawej wojnie w Ukrainie i zwalczają stereotypy utrwalone tu przez Rosjan
Bronili Mariupola heroicznie przez 86 dni. W końcu, 20 maja 2022 r., na rozkaz najwyższego dowództwa prawie 2500 żołnierzy musiało złożyć broń. Projekt „Serce Azowstali”, uruchomiony w lutym 2023 r., ma służyć wspieraniu wojskowych po powrocie z niewoli – a także ich rodzin. O pomoc może ubiegać się każdy, kto ma status „obrońcy Mariupola”.
Dmytro Moskwa, żołnierz, 26 lat: – Nie mogłem uwierzyć, że jestem wolny
Miesiąc po tym, jak podpisałem kontrakt ze 109. Brygadą Obrony Terytorialnej, wybuchła wojna na pełną skalę. Stacjonowaliśmy w kombinacie metalurgicznym w Mariupolu. 24 lutego 2022 roku rozległ się alarm. Nie rozumieliśmy, co się dzieje. Myśleliśmy, że to tylko kolejne ćwiczenia. Ale kiedy zaczęły nadlatywać samoloty, wszystko stało się jasne. Dostaliśmy broń i wysłano nas do pilnowania mostu łączącego prawy i lewy brzeg miasta. Później nasza 15-osobowa grupa została przeniesiona na lewy brzeg. Wróg już się przedarł, a my zostaliśmy wysłani po posiłki. Rosjanie nadciągali zewsząd. Nie było jasne, kto skąd strzela – gdzie są nasi, a gdzie oni. Najbardziej przerażające były naloty. Rozdzieliliśmy się, ponieważ skuteczniej i rozsądniej było działać w małych grupach. Ale wtedy natknęliśmy się na wroga, zaczęła się wymiana ognia.
Oberwałem cztery razy: trzy kule trafiły mnie w nogi, a jedna w ramię – ale wszystkie przeszły na wylot. Z naszej piątki trzech zostało rannych
Założyliśmy sobie opaski uciskowe i ruszyliśmy w kierunku naszych. Nie przeszliśmy jednak nawet 500 metrów, bo wszędzie było pełno Rosjan. Widzieliśmy, jak wyciągali cywilów z piwnic, rzucali ich na kolana, każąc trzymać ręce za głową. Prawdopodobnie ich sprawdzali. Wtedy jako dowódca grupy postanowiłem nas poddać. To było jedyne wyjście, tym bardziej że moje rany dawały o sobie znać przy każdym kolejnym kroku. Był 19 kwietnia 2022 roku.
„Moskwa, za kogo ty walczysz?”
Kiedy Rosjanie zobaczyli na moim mundurze naszywkę z napisem „Moskwa”, nie mogli uwierzyć, że to moje nazwisko. Myśleli, że robię sobie z nich jaja. Ale któryś powiedział do mnie: „Więc za kogo, kurwa, ty walczysz!?”. Odpowiedziałem: „Jestem u siebie. Bronię swojej ziemi, na którą przyszliście”. Jeden z Buriatów zerwał mi tę naszywkę i nakleił ją sobie na hełm. „To dla mnie, jestem z Moskwy” – powiedział. Ich medycy zbadali nasze obrażenia. Kiedy zobaczyłem, w jakim stanie jest moja noga, przestraszyłem się, że mi ją odetną. Zabrali nasze stazy, które były bardzo porządne, i zamiast nich użyli radzieckich opasek Esmarcha [gumowa opaska uciskowa do tymczasowego zatrzymywania przepływu krwi – red.]. Wsadzili nas do transportera, lecz już półtora kilometra dalej zatrzymali nas Czeczeni.
Ci z marszu zaczęli nas przesłuchiwać: „Za kogo walczycie? Za Zełenskiego, za Kliczkę? Oni was porzucili”. Wszystko sfilmowali i opublikowali na swoim TikToku. Nawiasem mówiąc, to właśnie z niego moja rodzina dowiedziała się, że zostałem schwytany.
Nazwali nas „bojownikami” i „terrorystami”. Na początku trzymali nas w czymś co przypominało dużą budę dla psa, potem w jakiejś szopie, w końcu zabrali nas do Nowoazowska. Tam dołączyło do nas jeszcze 15 jeńców i zabrali nas wszystkich do aresztu śledczego w Doniecku.
Wśród nas był żołnierz batalionu „Azow”. Kiedy Rosjanie się o tym dowiedzieli, przesłuchiwali go i pobili łopatą tak bardzo, że zmarł
Miesiąc później byliśmy w Ołeniwce. Przesiedziałem tam sześć miesięcy. Najgorzej byli traktowani ludzie z „Azowa” – zwłaszcza ci, którzy mieli tatuaże z ukraińskimi symbolami.
Jesteś z Mariupola. Dokąd teraz pójdziesz?
Ale najcięższe warunki były w Taganrogu. Było nas dziesięciu w celi z monitoringiem. Zmuszali nas do nauczenia się rosyjskiego hymnu narodowego; śpiewaliśmy go każdego ranka. W każdej celi znajdowała się ulotka opisująca znaczenie rosyjskiej flagi i jej kolorów. Jeśli nie chciałeś się tego nauczyć, byłeś bity, zresztą karana była cała cela. Raz zostałem pobity tak bardzo, że ledwo mogłem doczołgać się do celi. Bo otworzyłem oko, kiedy prowadzili mnie po terenie obozu. To tam zakazane. Bili mnie po nogach i piętach – lecz nie kijem, a plastikową fajką wodną. Razili mnie też paralizatorem – w szyję, plecy i pachy. Podczas przesłuchań nieustannie wypytywali, co widziałem: „Widziałeś jakichś szabrowników?”, „Gdzie to było?”, „Ilu naszych zabiłeś?”. Odpowiedziałem: „W ogóle nie umiem strzelać”. Obejrzeli moje ręce. W prawej dłoni miałem wgniecenie, ponieważ byłem strzelcem karabinu maszynowego. Lepiej było po prostu milczeć… Im jesteś cichszy, tym mniej pytań zadają. Próbowali złamać mnie psychicznie. Powtarzali, że nikt nas nie potrzebuje, że dotarli już do Dniepru, że Charków i Chersoń są pod rosyjską kontrolą i teraz są w drodze do Mikołajowa. Namawiali do wstąpienia do tak zwanego oddziału ochotniczego, byśmy walczyli po ich stronie. „Jesteś z Mariupola. Dokąd teraz pójdziesz?” – mówili.
Wypuścili mnie 10 października 2022 r. Nie mogłem uwierzyć, że jestem wolny. Potem było leczenie. Miałem wiele problemów zdrowotnych, od zębów po niezagojone rany. Moja noga nie goiła się przez siedem miesięcy.
Po wyleczeniu dzięki projektowi „Serce Azowstali” pojechałem z rodziną do Truskawca na rehabilitację (kiedy byłem w niewoli, urodziła mi się córka). Byliśmy razem przez dwa tygodnie, oddychaliśmy świeżym powietrzem i pływali w basenie. Mogliśmy też chodzić na konsultacje z psychologami.
Jednak moim najlepszym wsparciem jest żona i dziecko
Mam trzecią grupę inwalidzką, ale wracam do służby w mojej jednostce. Obecnie jestem w kompanii dronów. Koordynuję pracę operatorów.
Wołodymyr Kapczuk, strażnik graniczny, 40 lat – To miała być filtracja, a nie niewola
Początek inwazji zastał mnie w szpitalu w Mariupolu, miałem wtedy koronawirusa. Do mojej jednostki w Azowstali mogłem dołączyć 2 marca. Z tego, że rozpoczęła się wojna na pełną skalę, zdałem sobie sprawę, gdy miasto zaczęły bombardować samoloty. Rosjanie niszczyli wieżowce, wielu cywilów zostało pod gruzami. Zdarzało się, że nawet dzień po bombardowaniu można było usłyszeć głosy ludzi dobywające się spod zwałów gruzu. Ale nie było sprzętu, więc nie dało się ich ratować.
Z naszej bazy w Azowstali przemieszczaliśmy się na pozycje w mieście. Najgorsze dla mnie było patrzenie na tę część miasta, w której przebywała moja żona i dwoje dzieci. Córka miała 15 lat, syn 4 miesiące. Okolica płonęła przez całą dobę, była nieustannie bombardowana, nie było jak do nich zadzwonić. Później okazało się, że wszystkie bloki wokół zostały zniszczone, ale ten, w którym byli moi najbliżsi, jakimś cudem ocalał. Na szczęście 17 marca wszyscy troje opuścili miasto. Dowiedziałem się jednak o tym dopiero wtedy, gdy wyszedłem z niewoli – bo wtedy mogłem zadzwonić.
Dla Rosjan byliśmy terrorystami
Powiedziano nam, że to nie niewola, ale tzw. filtracja, a ta zgodnie z Konwencją Genewską nie może trwać dłużej niż 180 dni. Okazało się jednak, że i w tym przypadku Rosjanie kłamali: wielu naszych nadal jest w niewoli.
Najpierw zostaliśmy przewiezieni do Ołeniwki, jednak już w nocy z 25 na 26 maja 2022 r. załadowano nas z powrotem do samochodów. Myśleliśmy, że to wymiana, ale przewieźli nas do aresztu śledczego w Taganrogu. Podczas „przyjęcia” jednego chłopaka pobili na śmierć. Takich sytuacji było wiele. Warunki w areszcie były straszne, do tego ciągłe bicie i przesłuchania. Przez pierwsze dwa tygodnie byłem bity co najmniej trzy razy dziennie. Podczas przesłuchań razili mnie paralizatorem, kopali i tłukli gumowymi pałkami. Mówili, że zajęli już połowę Ukrainy, że nie wyjdziemy na wolność i na resztę życia trafimy na północ Rosji. Bo zgodnie z rosyjskim prawem wszyscy jesteśmy terrorystami.
Prawie wszystkich wypytywano, czy widzieli zagranicznych najemników. Pytali o pozycje zajmowane przez nasze oddziały i o to, kto z nas w jakim służył i jaki miał stopień. Każdy z nas odpowiadał, że był kucharzem lub kierowcą.
„Jak to możliwe, że u was są tylko kucharze i kierowcy, skoro pod Mariupolem zginęło prawie 40 tysięcy naszych?” – dziwili się
Po 4,5 miesiącu zostałem przeniesiony do Kamieńska-Szachtinskiego w obwodzie rostowskim, gdzie mieszkaliśmy w barakach. W porównaniu z Taganrogiem jedzenie było lepsze, jednak nie mogliśmy jeść jak ludzie. Aby dostać się do jadalni, musiałeś przebiec przez korytarz, w którym po obu stronach stało 5-6 Rosjan z kijami. Więc biegniesz i jesteś ciągle bity. Wracasz tą samą drogą. No i czasu na jedzenie mieliśmy bardzo mało, nie więcej niż 2 minuty. Raz nakarmili 526 osób w 27 minut. Spędziłem tam 5,5 miesiąca. W lutym 2023 roku zostałem wpisany na listę do wymiany.
Człowiek myśli, że teraz wszystko już będzie dobrze
W Mariupolu, na linii frontu, odniosłem kontuzję bojową. Mój towarzysz i ja byliśmy w jednym z budynków. Mieliśmy szczęście, że czołg walnął w jego w róg, inaczej nie opowiadałbym teraz mojej historii. Jedna z cegieł trafiła mnie w odcinek lędźwiowy pleców. Dopiero po wymianie okazało się, że mam ponad 20-procentowe przemieszczenia kręgów. W przygranicznym szpitalu przeszedłem operację, wszczepiono mi implant – później okazało się, że złej jakości. Nie wytrzymał obciążenia i złamał się podczas mojej służby. Zacząłem szukać informacji, czy ktoś mógłby mi pomóc – i tak natrafiłem na „Serce Azowstali”.
Po wymianie pytali mnie, czego potrzebuję, ale w tamtym czasie byłem szczęśliwy, że wyszedłem na wolność, i nie potrzebowałem niczego więcej. W „Sercu Azowstali” znaleźli dla mnie klinikę i neurochirurga, dzięki czemu 26 czerwca 2024 r. zostałem ponownie zoperowany. Tym razem wszczepiono mi już bardzo dobry implant, z dodatkowym systemem mocowania.
Tuż po wyjściu z niewoli człowiek myśli, że teraz wszystko już będzie dobrze. Jesteś w euforii, mówisz, że nic cię nie boli i jesteś zdrowy. Wielu facetów prosi o to, by jak najszybciej mogli wrócić do domu. Dopiero po jakimś czasie wszystko zaczyna z ciebie wyłazić, także urazy psychiczne. Dzięki „Sercu Azowstali” tego lata udało mi się pojechać do sanatorium na Zakarpaciu. Przez 10 dni chodziłem tam na terapię z psychologami; pomogli mi przepracować pewne rzeczy. Oczywiście czasami przepływają mi przez głowę różne retrospekcje.
Śni mi się Azowstal, niewol, wojna i polegli towarzysze. Potrafię spać co najwyżej 2 godziny na dobę
Przez miesiąc lub dwa jest spokojnie, potem jest coraz gorzej. Niektórzy zaczynają nadużywać alkoholu, inni narkotyków. Dla mnie ujściem jest wędkarstwo. Choć mam już 40 lat, chcę iść na studia, by zostać terapeutą rehabilitacyjnym. To mój cel i „Serce Azowstali” obiecało, że pomoże mi go zrealizować. Mam świadomość, że nie jestem już dobrym żołnierzem, ale chcę pomagać ludziom takim jak ja.
Ksenia Suchowa, dyrektorka „Serca Azowstali” – Jesteśmy jedną rodziną
„Jesteśmy organizacją pozarządową, która powstała przy wsparciu Rinata Achmetowa [jeden z najbogatszych ludzi w Ukrainie, były właściciel kombinatu „Azowstal” – red.]. To z jego inicjatywy na dwuletnią działalność projektu przeznaczono miliard hrywien. Naszym zadaniem jest pomaganie ludziom, którzy przez 86 dni bohatersko bronili Mariupola. Państwo jest naszym kluczowym partnerem. Podpisaliśmy memorandum z Ministerstwem Weteranów, Ministerstwem Polityki Społecznej i sztabem koordynacyjnym – czyli ze wszystkimi, którzy w taki czy inny sposób zajmują się obrońcami.
Nasz zespół składa się z ponad 20 osób. To głównie administratorzy i menedżerowie, którzy kontaktują się bezpośrednio z żołnierzami i wybierają pomoc, której ci potrzebują.
Można skontaktować się z nami, przychodząc bezpośrednio do biura lub dzwoniąc na infolinię: 0 (800) 600 114.
Nasz projekt obejmuje siedem programów pomocy. Każdy obrońca może wybrać trzy. To unikalny ekosystem wsparcia w Ukrainie, który pomaga uczestnikom przejść od rehabilitacji do samorealizacji w życiu cywilnym. Obecnie główną grupą osób, z którymi pracujemy, są powracający z niewoli i ich rodziny.
Program 1: „Powrót”
Każdemu, kto wraca z niewoli, dajemy tzw. digital box – zestaw, który pomaga obrońcy być z nami w kontakcie i monitorować stan jego zdrowia. Zestaw zawiera laptopa, słuchawki, power bank i smartwatch. Jest również bon o wartości 4 tysięcy hrywien na zakup witamin i odżywek dla sportowców. Jeśli z niewoli powraca kobieta, dodatkowo dostaje pudełko z kosmetykami.
Program 2: „Zdrowie”
Naszym zadaniem jest zapewnienie żołnierzom jak najlepszej jakości życia. Współpracujemy z najlepszymi klinikami w Ukrainie. Obrońcy czasami potrzebują skomplikowanych operacji, a także protez – otrzymało je już sześciu obrońców Mariupola, piętnastu czeka w kolejce. Mówimy o protezach bionicznych, najnowocześniejszych elektronicznych kolanach. W ramach tego programu wykonujemy również badania całego ciała, to około 50 różnych testów. Istnieje też program stomatologiczny, bo niemal wszyscy wracają z niewoli bez zębów. Wielu potrzebuje implantów, rekonstrukcji szczęki i ekstrakcji odłamków. Współpracujemy również z ośrodkami rehabilitacyjnymi. Ci, którzy już otrzymali protezy i stanęli na nogi, odwiedzają swoich braci w szpitalach i ośrodkach rehabilitacyjnych, by ich wspierać. To daje dobre rezultaty.
Program 3: „Rodzina”
Jesteśmy w stałym kontakcie z rodzinami obrońców Mariupola. Naszym zadaniem jest stworzenie społeczności garnizonu Mariupol – przedstawiamy tych ludzi sobie nawzajem. Zapraszamy ich też do Truskawca, by odwiedzili nasze sanatorium. W zeszłym roku w jednej z takich wizyt wzięło udział 600 osób. W tym roku odbyły się już trzy takie obozy rodzinne. Poza tym razem z rodzinami jeńców wojennych czekamy na powrót ich bliskich z niewoli.
Program 4: „W domu”
W ramach tego programu zapewniamy mieszkania obrońcom Mariupola, którzy w wyniku działań wojennych zostali inwalidami 1. lub 2. grupy. To osoby z ciężkimi obrażeniami – amputacjami, na wózkach inwalidzkich. Oczywiste jest, że będzie im trudniej samodzielnie kupić mieszkanie niż zdrowym osobom. Zapewniliśmy już ponad 100 mieszkań, a planujemy – kolejne 200.
Program 5: „Sport”
Zapewniamy odzież sportową i trzymiesięczny karnet na siłownię. Organizujemy również obozy sportowe „10 dni w Karpatach”: odnowa psychiczna, wspinaczka górska, praca zespołowa, masaże, poznawanie lokalnej kultury i wzajemne wsparcie. Czasem słyszymy: „Chcę być z kolegami żołnierzami, z którymi byłem w koszarach. W przeciwieństwie do mojej rodziny – oni mnie rozumieją”.
Program 6:„Ochrona”
W ramach tego programu zapewniamy podstawowe porady prawne dotyczące procedury uzyskiwania statusów, zaświadczeń i innych dokumentów związanych ze służbą, świadczeniami i płatnościami państwowymi.
Program 7: „Przyszłość”
W tym programie opracowujemy kompleksowy plan adaptacji weteranów do życia w cywilu poprzez szkolenia. Obejmuje on kursy, przekwalifikowanie się i naukę języków obcych, w czym wspierają nas mentorzy kariery (wśród nich jest obrońca Mariupola).
W sumie przez nasz projekt przeszło już prawie 5 500 obrońców Mariupola i ich rodzin. Kluczowe przesłanie, które usłyszałem od naszych rodzin, brzmi: „Wiecie, jednak serce ma duszę”. Dla nas to ogromna radość, że stajemy się jedną wielką rodziną.
Wypuszczonym z niewoli żołnierzom pomagają wyzdrowieć, stanąć na nogi, znaleźć dach nad głową, a nawet nauczyć się nowego zawodu. Projekt „Serce Azowstali” wsparł już prawie pięć i pół tysiąca obrońców Mariupola i ich rodzin
Quadrobersi to nowa subkultura nastolatków, która zyskuje popularność na całym świecie, w tym w Ukrainie. Młodzi ludzie zakładają maski zwierząt, doczepiają sobie sztuczne ogony i naśladują zachowania zwierząt, czasami poruszając się na czworakach i wydając typowe dla zwierząt odgłosy. Dla niektórych to świetna zabawa, lecz dla innych ucieczka od rzeczywistości, za którą kryją się poważne problemy psychologiczne – ostrzegają eksperci. Czy quadrobing jest zagrożeniem dla psychiki dziecka? Jak rodzice powinni reagować na nowe hobby swoich dzieci – i kiedy powinni włączyć alarm?
Czym jest quadrobing
Po raz pierwszy świat usłyszał o quadrobingu w 2015 roku za sprawą 42-letniego japońskiemu sportowca Kenichi Ito. Ustanowił on rekord Guinnessa w biegu na 100 metrów na czworaka, pokonując ten dystans w 15,71 sekundy. Wyczyn Japończyka poprzedziła ciężka praca. Przez dziewięć lat badał osobliwości układu mięśniowo-szkieletowego małpy i próbował dostosować swoje ciało do ruchów tego zwierzęcia. Pracował jako dozorca i wykonywał swoją codzienną pracę wykonywał na czworaka. Wtedy japoński sportowiec nie podejrzewał, że jego hobby przerodzi się w nowy subkulturowy trend: quadrobing. Jego głównymi elementami jest poruszanie się na czterech kończynach i wykonywanie różnych sztuczek – od przeskakiwania przeszkód po szybkie bieganie, naśladowanie ruchów czy odgłosów różnych zwierząt.
Nowy trend pojawił się już na TikTok-u.
Tego lata na platformie zaczęły mnożyć się krótkie filmy pokazujące nastolatków przebranych za zwierzęta i biegających na czworaka po ulicach
Jak reagują „dwunożni”
W mediach społecznościowych reakcje na nietypowe hobby nastolatków są różne. Niektórzy nie zwracają uwagi, inni potępiają.
„Moja córka zainteresowała się tym – pisze Ołena Hałuszko na Facebooku. – Plusem jest, że skacze, biega, jest jedną z najsprawniejszych w klasie, ma świetne oceny z wychowania fizycznego, nauczyła się stać na rękach, robiła maski na zamówienie dla quadroberów i zarabiała nawet na tym pieniądze, bo cena maski to średnio 800-1000 hrywien [ok. 80-100 złotych – red.]. Poprawiła też swoje umiejętności rysowania i szycia, ponieważ zrobienie takiej maski to nie lada wyzwanie. Ale teraz nie jest już zainteresowana quadrobingiem. To mija, jak wszystkie dziecięce zabawy”.
W komentarzach pod dyskusją o nowej subkulturze Lilia Mozgowa podkreśla, że „to taka sama subkultura jak inne. Jeśli nie utrzymasz tematu przy życiu, za kilka lat wymyślą inny. Mam kilku przyjaciół, których dzieci były gotami [chodzi o członków subkultury gotyckiej, charakteryzującej się wpływami rocka gotyckiego i horrorów – red.] i nic się nie stało. Teraz jest pokolenie asertywnych dzieci – i bardzo fajnie. To sprawia, że bardzo różnią się od nas w ich wieku.
Nie powinieneś niczego zabraniać – powinieneś słuchać i prowadzić dialog z dziećmi dialog
Jednak hejterów jest więcej:
„Biedni ludzie, żadnej inteligencji”.
„Nie mają nic innego do roboty, więc mają czas na bzdury. I co, teraz będą kopulować jak zwierzęta na ulicach?”
Bloger broni quadrobersów
23-letni Iwan Wergun jest początkującym blogerem. O quadrobersach słyszał już dość dawno temu, ale dopiero latem natknął się na ich film w mediach społecznościowych: dziecko biegło po ulicy w masce, nie zachowując się jednak agresywnie; nikogo nawet nie dotknęło.
Komentarze pod postem były dla Iwana szokujące:
– Dorosła kobieta napisała do tego dziecka: „Zdychaj”
Było wiele podobnych komentarzy, życzących śmierci zwolennikom tej subkultury. Bardzo mnie to oburzyło. Przypomniałem sobie swoje lata szkolne, kiedy byłem prześladowany za absolutnie wszystko, za cały mój wygląd, ponieważ miałem problemy z zębami, włosami, ubraniami. Postanowiłem więc stanąć w obronie quadrobersów i wziąć na siebie część nienawiści, która na nich spada.
By chronić zwolenników nowej subkultury, Iwan zaczął udawać quadrobersa na TikToku – chociaż, jak podkreśla, nie jest nim. Nie nosi żadnych masek ani sztucznych ogonów. W filmach robi bardziej absurdalne rzeczy: wydaje odgłosy zwierząt albo je kocią karmę przed kamerą. Jedna z tych historii miała ponad 5,5 miliona wyświetleń i zebrała 17 tysięcy komentarzy. Plan Iwana zadziałał.
– Postanowiłem tworzyć treści, które nie są odpowiednie dla dzieci, i ostrzegam o tym – mówi. – Filmy, które nagrywam, są tworzone, by pokazać innym, czego nie robić, ponieważ są rzeczy niebezpieczne dla ich zdrowia. Przed kamerą tylko udaję, że jem karmę dla kotów, choć tak naprawdę tego nie robię. Po prostu wywołuję zamieszanie i zwracam na siebie uwagę dorosłych. Zwracam im również uwagę, aby byli bardziej czujni wobec swoich dzieci.
Każdego dnia nagrywa 5-7 krótkich filmów. Nakręcenie jednego zajmuje mu nawet godzinę. Jest przekonany, że zainteresowanie quadrobbingiem z czasem zmaleje, ale negatywne komentarze mogą pozostać w głowie dziecka na zawsze.
Quadrobing nie jest chorobą psychiczną
Każda nowa subkultura jest postrzegana przez starsze pokolenie jako wroga i zagrażająca – mówi psycholog Ołena Szersznewa. W rzeczywistości jednak quadrobing nie stanowi żadnego oczywistego zagrożenia dla dzieci. Ten rodzaj zabawy może poprawiać ich rozwój fizyczny. Pozwala im również wyrazić siebie, znaleźć społeczność, w której są akceptowane, co jest niezwykle ważne dla nastolatków.
– Nie widzę tu głębokiego problemu – w zaznacza Szersznewa. – Widzę za to głęboką potrzebę akceptacji przez rówieśników, potrzebę przynależenia do pewnej społeczności, wyrażania siebie, samorealizacji, autoprezentacji
Dzieci wybierają różne kostiumy zwierząt i używają ich do zaakcentowania swojej indywidualności. Dostrzegam w quadrobingu podobieństwa do innych subkultur, które już widzieliśmy, jak emo, rockersi, raperzy – którejkolwiek. Niektórzy ludzie lubią rapować i recytować, a inni, bawiąc się w naśladowanie zwierząt, pokazują, że mogą biegać na czterech nogach. To jest wyrażanie siebie.
Psycholożka ostrzega jednak, że tak jak w przypadku każdej subkultury, i tu istnieje ryzyko. Kiedy dziecko przekracza granicę zdrowego rozsądku, rodziców powinno to zaalarmować:
– Gdzie ta granica? Jeśli dziecko jest całkowicie zanurzone w subkulturze, traci zainteresowanie nauką, niektórymi ze swoich poprzednich hobby, przyjaciółmi, rodziną – to znaczy, że staje się zbyt skoncentrowane na nowym hobby.
Jeśli traci swoją tożsamość i identyfikuje się ze zwierzęciem naprawdę, a nie dla zabawy, rodzice powinni uznać, że coś jest nie tak
W takich okolicznościach ważne jest, by szczerze o tym porozmawiać, a nawet zabrać dziecko do specjalisty, ponieważ w ten sposób może ono przejawiać problemy psychologiczne, a nawet zaburzenia psychiczne.
W tej sytuacji powodem szczególnego zachowania, jak twierdzi psycholożka, nie jest fascynacja nową subkulturą. Quadrobing to tylko pretekst do zamanifestowania głębszych problemów:
– Jeśli dziecko ma problemy psychiczne, to na pewno były one poprzedzone jakimś dyskomfortem lub traumą – na przykład awanturami w domu albo obrażaniem czy wyśmiewaniem dziecka przez rówieśników w szkole. Takie sytuacje, jeśli powtarzają się codziennie, mogą doprowadzić do agresji. Wtedy dziecko może nałożyć sobie na głowę uszy jakiegoś zwierzaka i na przykład kogoś ugryźć.
Dlaczego to robi? Bo ma możliwość wyrażenia nagromadzonej w sobie agresji nie jako ono samo, bezpośrednio, ale jako kot czy pies, którego udaje
I wówczas pojawiają się pytania: dlaczego ma w sobie tę agresję?; skąd się wzięła?; co ją spowodowało? Te pytania powinni sobie zadać rodzice.
Co powinni zrobić rodzice
1. Obserwuj dziecko
Zgodnie z radą psychologa, dorośli powinni obserwować dziecko, aby gra pozostała grą, a subkultura – subkulturą. Najważniejsze jest to, że kiedy dziecko zakłada uszy, maskę czy ogon, nie uznaje, że jest jakimś zwierzęciem:
– Dla dziecka stabilnego psychicznie, szczęśliwego, zadowolonego z życia, akceptowanego w zespole, w swojej rodzinie, quadrobing nie stanowi żadnego zagrożenia. Ale kiedy ktoś kogoś ugryzie, to mamy już zagrożenie i niebezpieczeństwo. W jednej z audycji telewizyjnych na ten temat dziennikarz podał przykład dziewczynki prowadzonej przez chłopca na smyczy w ramach rzekomej zabawy. Jako psycholożka powiedziałabym, że to już jest zagrożenie psychologiczne. Zawiera bowiem elementy upokorzenia i nierówności płci – mówi Ołena Szersznewa.
1. Wspieraj dziecko
Wsparcie rodziców jest najważniejszą rzeczą dla dzieci w każdym przedsięwzięciu, podkreśla psycholożka. Jest przekonana, że udzielając go, dorośli „pieką dwie pieczenie na jednym ogniu”. Z jednej strony pomaga to zwiększyć poczucie własnej wartości dziecka i jego dobrostan psychiczny. Z drugiej buduje zaufanie, dzięki któremu dorośli będą mogli wpływać na sytuację i prowadzić dziecko w zdrowym kierunku.
Szersznewa: – Rodzice muszą uczyć swoje dzieci równowagi od dzieciństwa.
W rzeczywistości quadrobing może mieć efekt terapeutyczny, gdy dziecko otwiera się poprzez swoje alter ego
Czasami dzieciom łatwiej wyrazić siebie nie we własnym imieniu, ale na przykład w imieniu zwierzęcia. A jeśli dzięki temu ujawnią się miłość, światło i radość, to jaka krzywda może wynikać z subkultury? Natomiast jeśli w życiu dziecka są urazy, ból, agresja, to przecież nie wynikają z tego, że ono udaje jakieś zwierzę.
Rodzice nie są zobowiązani do dzielenia hobby swoicho dzieci. Jednak jak radzi psycholożka, najważniejsze jest, by nie oceniać. Bo jeśli hobby nie jest szkodliwe, nie ma potrzeby go zakazywać.
Niektórzy w ten sposób wyrażają siebie, inni uciekają od codzienności, u niektórych zamiłowanie do quadrobingu może prowadzić do zaburzeń osobowości: dziecko nie będzie odróżniać świata rzeczywistego od fikcji. Wspólnie z psychologiem ustalamy granicę, na którą dorośli powinni zwrócić uwagę
10 października obrońcy praw człowieka opublikowali raport na temat przestępstw wobec ukraińskich dzieci popełnionych przez białoruskich urzędników, w tym Alaksandra Łukaszenkę. 13 września dokument ten został przekazany do Międzynarodowego Trybunału Karnego (MTK). Obrońcy praw człowieka wezwali Trybunał do postawienia sprawców przed sądem. Materiał dowodowy został opracowany wspólnie przez Centrum Praw Człowieka ZMINA, Regionalne Centrum Praw Człowieka, organizacje praw człowieka „Wiasna” i BelPol, przy wsparciu Freedom House.
Po raz pierwszy raport zawiera dane dotyczące ukraińskich dzieci, które zostały wywiezione – ich nazwiska, dane paszportowe itp. Ponadto obrońcom praw człowieka udało się zidentyfikować 18 obozów na Białorusi, w których ukraińskie dzieci z ukraińskich terytoriów okupowanych są poddawane reedukacji pod pozorem „rehabilitacji”.
O pracy nad zbieraniem dowodów i o tym, jak białoruski reżim wymazuje tożsamość ukraińskich dzieci, rozmawiamy z Onysią Syniuk, analityczką prawną, i Inną Ilczenko, kierowniczką projektu Centrum Praw Człowieka ZMINA.
Nowe dowody zbrodni reżimu Łukaszenki
Natalia Żukowska: MTK otrzymał nowe dowody zbrodni popełnionych przez Rosję i Białoruś na ukraińskich dzieciach. Co konkretnie mówi wasz raport? Czego możemy się spodziewać?
Onysia Syniuk: Nasz publiczny raport, ogłoszony 10 października, znacznie różni się od tego, co przekazaliśmy MTK. Trybunałowi dostarczyliśmy bowiem wiele poufnych materiałów, które będą ważne dla przyszłego śledztwa. Nie możemy ich upublicznić.
Ogólnie rzecz biorąc, staraliśmy się przenieść punkt ciężkości z wysiedlania dzieci jako zjawiska na to, co dzieje się z nimi po przybyciu [do nowego kraju], w szczególności na Białoruś. Nasze badania obejmują okres od 2021 roku. Wtedy to Łukaszenka osobiście podpisał dekret o „rehabilitacji grupy dzieci z obwodu donieckiego” w dziecięcym ośrodku edukacyjno-rekreacyjnym „Zubrania”. Pracę zakończyliśmy w czerwcu 2024 roku.
Niestety, proces przesiedlania ukraińskich dzieci wciąż trwa.
Do czerwca 2024 r. udało nam się zidentyfikować 2219 takich dzieci, z których co najmniej 27 zostało wywiezionych nie tylko na Białoruś, ale także do Rosji
Informacje te pokazują, w jaki sposób systemy rosyjski i białoruski są ze sobą powiązane.
Na przykład we wrześniu 2022 r. 12-letnia Leda Majorowa z Makiejewki w obwodzie donieckim była przetrzymywana w obozie „Dubrawa” na Białorusi. W styczniu 2023 r. zawieziono ją na oglądanie kremlowskiej choinki, a w sierpniu była już w Chanty-Mansyjskim Okręgu Autonomicznym [zachodnia Syberia – red.], ponad 3000 kilometrów od domu, na „leczeniu”.
Takich przypadków jest wiele. Jednak większość wywożonych dzieci pochodzi z terytoriów okupowanych i trudno uzyskać do nich dostęp – więc trudno zweryfikować każdy przypadek.
Pomagali nam białoruscy partnerzy, w tym byli funkcjonariusze organów ścigania, którzy w 2020 r., po sfałszowanych wyborach na Białorusi, opuścili kraj i przeszli na naszą stronę. Oni byli w stanie uzyskać poufne informacje. Mieliśmy ogromną listę z imionami dzieci, danymi kontaktowymi, w tym z numerami telefonów. W niektórych przypadkach mieliśmy nawet dane paszportowe i bilety kolejowe. Trasa wywózki tych dzieci wiodła zazwyczaj z Doniecka przez Rostów – do Mińska. Posiadamy nawet informacje o osobach towarzyszących tym dzieciom na Białorusi. Wiemy też, co stało się z nimi na terytorium Białorusi, i znamy tożsamość osób zaangażowanych w ten proceder. Przede wszystkim mówimy o Alaksandrze Łukaszence, paraolimpijczyku Aleksieju Tałaju i jego fundacji, o sekretarzu stanu Państwa Związkowego Dmitriju Miezencewie i premierze Federacji Rosyjskiej Michaile Miszustinie. Mamy zalecenie i prośbę do MTK o wszczęcie dochodzenia w sprawie tych osób – i o wydanie nakazów ich aresztowania.
Wcześniej Yale School of Public Health i zespół lidera białoruskiej opozycji Pawła Łatuszki złożyli już wnioski do MTK w sprawie Białorusi. Dotyczyły nielegalnego wywożenia ukraińskich dzieci. Co jest w nowym zgłoszeniu?
Oprócz nas, wniosek do MTK w sprawie Białorusi złożyła w tym roku Republika Litewska. Te wnioski są nieco inaczej ukierunkowane. Istotą naszego jest przesunięcie punktu ciężkości z wysiedlania dzieci na ich indoktrynację, militaryzację – i współudział Białorusi w tym procederze.
Podkreślamy bowiem, że to jest jeden system, stworzony przez Rosję, a Białoruś jest jej wspólniczką
Mówimy o tym jako o odrębnym naruszeniu, a nie elemencie deportacji. Twierdzimy, że należy to zakwalifikować jako zbrodnię przeciwko ludzkości, dyskryminujące prześladowanie. Dzieci są dyskryminowane przede wszystkim dlatego, że są narodowości ukraińskiej. Z miejsca są traktowane jak obywatele rosyjscy.
W swoim raporcie wzywacie MTK do wydania nakazów aresztowania Miezencewa, Miszustina i Tałaja. Jaka jest rola każdego z nich w uprowadzaniu ukraińskich dzieci?
Osobisty podpis Miszustina znajduje się na budżecie, tj. na przydziale pieniędzy na transfer i pobyt ukraińskich dzieci na Białorusi. Ostatnim razem było to prawie pół miliona dolarów. Najwięcej wiemy o udziale Aleksieja Tałaja. To on jest ideologiem tego procederu, który mocno wspiera Łukaszenkę i Putina. W maju tego roku Tałaj osobiście odebrał nagrodę od prezydenta Rosji za swą rolę w wysiedlaniu ukraińskich dzieci oraz ich indoktrynacji i militaryzacji na Białorusi. On konsekwentnie odnosi się do ukraińskich dzieci jako do Rosjan, ma też powiązania z szefami administracji okupacyjnych. Na przykład niedawno spotkał się z Denisem Puszylinem [tak zwanym szefem DRL – aut.]. Mają bezpośrednie umowy dotyczące tego, w jaki sposób będą sobie pomagać i wysyłać dzieci z Donbasu na „wakacje”. Tałaj ma też powiązania z tak zwanymi organizacjami pozarządowymi na terytoriach okupowanych, na przykład z organizacją „Delfiny” kierowaną przez Olgę Wołkową – osobą stale współpracują przy wywożeniu dzieci na Białoruś. Ponadto poprzez swoją fundację Tałaj finansuje wyjazdy dzieci i ideologicznie nadzoruje cały proces.
Jest doświadczonym mówcą motywacyjnym i kiedy rozmawia z dziećmi, stara się je przekonać, że są Rosjanami i że dobrze jest mieszkać na rosyjskich terytoriach.
Obozy dla dzieci: „zdrowie i wypoczynek”
W jaki sposób w miastach okupowanych przez Rosję organizowane są wyjazdy na białoruskie obozy dla dzieci?
Onysia Syniuk: Wszystko dzieje się przy wsparciu szefów administracji okupacyjnych. Puszylin i Wołodymyr Rogow [szef administracji okupacyjnej Melitopola – red.] sami o tym mówią. A Tałaj konsultuje decyzje tak zwanych ministerstw edukacji na terytoriach okupowanych. Prawdopodobnie to one wydają nakazy dla instytucji edukacyjnych, by tworzyły listy dzieci do „rehabilitacji”. Pomagają w tym również tzw. organizacje pozarządowe, które wykorzystują wrażliwe kategorie ludności, w tym dzieci niepełnosprawne. Co ciekawe, największe grupy dzieci są wywożone nie latem, ale jesienią i wiosną, w trakcie roku szkolnego. Podobnie jak w Rosji, są one zapisywane do lokalnych instytucji edukacyjnych.
W jaki sposób uprowadzone dzieci są „kształtowane” na Rosjan? Jak wygląda rosyjski system edukacji i jakie narracje są im narzucane?
Dzieci wywożone na Białoruś mają bardzo jasno określony harmonogram pobytu. Edukacja w placówkach prowadzona jest w języku rosyjskim i obejmuje między innymi promocję narracji „rosyjskiego świata” na temat charakteru i przebiegu II wojny światowej. Uderzającym przykładem jest tu ustawa „O ludobójstwie narodu białoruskiego” i związany z nią kurs, który przypisuje Ukraińcom i innym narodom okrucieństwa, które w rzeczywistości popełnił nazistowski reżim niemiecki. Kurs ten jest częścią programu nauczania rozpoczynającego się w szkole podstawowej. Oto cytat z podręcznika do historii:
„Cały świat wie dziś o tragedii we wsi Chatyń, gdzie 22 maja 1943 roku spalono żywcem 149 osób, w tym 76 dzieci. W operacji karnej brał udział 118 batalion, który składał się głównie z Ukraińców i specjalnego batalionu SS”
Zebraliśmy sporo takich wycinków z nowych podręczników, na podstawie których uczono dzieci nasze i białoruskie. Według naszych partnerów z organizacji praw człowieka „Wiasna” przed 2022 rokiem takich narracji nie było.
Według waszego raportu białoruski reżim jest współwinny rosyjskiej militaryzacji ukraińskich dzieci. Świadczy o tym m.in. działalność tzw. Korpusu Kadetów Zacharczenki, pierwszego przywódcy tak zwanej Donieckiej Republiki Ludowej (DRL), który jest powiązany z Fundacją Aleksieja Tałaja. Jak to działa?
To powiązanie można prześledzić w kilku punktach. Tałaj jest w bardzo bliskich relacjach ze wszystkimi [uczestnikami procederu – red.]. Osobiście finansuje wyjazdy kadetów na Białoruś, żeby między innymi wpływali na swoich rówieśników i brali aktywny udział w propagandzie. Na ścianach w siedzibie Korpusu Kadetów widnieją symbole jego fundacji, a dyrektor Korpusu osobiście się z nim spotyka, by omawiać współpracę. Ponadto ludzie z Korpusu często promują pracę Tałaja w mediach społecznościowych, nazywając go swoim „współpracownikiem” i „bardzo bliskim przyjacielem”. On z kolei regularnie na swoich kontach pisze o tym, co robi Korpus Kadetów.
W 2024 r. Korpus liczył prawie 200 dzieci – chłopców i dziewcząt – z których niektóre były pierwszoklasistami. Podczas nauki i zajęć pozalekcyjnych kadetom mówi się, że są Rosjanami, a jednocześnie obywatelami tak zwanej DRL. Korpus świętuje „Dzień powrotu DRL do Rosji” i celebruje uroczyste wciągnięcia rosyjskiej flagi na maszt. Podczas inicjacji na kadetów dzieci proklamują: „Służę Federacji Rosyjskiej i Korpusowi Kadetów”. Innymi słowy, robi się wszystko, by te dzieci na koniec wstąpiły do rosyjskiej armii. Znamy już podobne przypadki.
Jeden z chłopców, którzy tam się uczyli, zginął na wojnie w Ukrainie. To dobitny przykład militaryzacji i prania dzieciom mózgów przez rosyjską propagandę
Co dzieje się z dziećmi po tych „obozach rehabilitacyjnych i reedukacyjnych”?
Celem nie jest pozostawienie ich na Białorusi. Celem jest przekształcenie ich w obywateli Rosji. Trudno sprawdzić, co dzieje się z nimi później, ponieważ do okupowanych terytoriów nie ma dostępu. Władze białoruskie co jakiś czas publikują informacje, że dzieci wróciły do domu, i pokazują ich zdjęcia na dworcu kolejowym w Mińsku. Sprawdzenie sytuacji ich wszystkich jest niemożliwe. 27 dzieci, o których mówiłam, udało nam się zidentyfikować tylko dlatego, że pojawiły się w białoruskich i rosyjskich mediach.
Reżimy białoruski i rosyjski wykorzystują ukraińskie dzieci również do celów propagandowych. Do czego są zmuszane przed kamerami?
Ukraińskie dzieci są często wykorzystywane w propagandzie. Nie nazywa się ich inaczej, jak tylko „dziećmi z nowych terytoriów Rosji” lub po prostu „Rosjanami”. Są wykorzystywane w historiach pokazywanych na kanałach krajowych. Dziennikarze pytają je wprost: „Czy to straszne być pod ostrzałem na okupowanym terytorium?”, „Powiedz nam, co widziałeś?”, „Czy twoi krewni zostali ranni lub zabici?”.
Nikt nie myśli o powtórnej traumatyzacji tych dzieci. Pytania do nich są bezpośrednie, nie ma mowy o poufności. Dzieci są często nazywane po imieniu i nazwisku, podawany jest ich wiek, region czy miasto, z którego pochodzą – i tak dalej. Muszą powtarzać przed kamerą kłamstwa i frazesy rosyjskiej propagandy o „specjalnej operacji wojskowej”, o „Banderowcach”, o tym, jak „reżim w Kijowie” je ostrzeliwał i że Mariupol jest „odbudowywany”. Pytania, które są im zadawane, często prowadzą do łez, co oznacza, że Rosjanie grają na ich emocjach. W jednym z wywiadów ukraiński chłopiec został zapytany, czy jest gotowy walczyć za swoją „ojczyznę”, gdy dorośnie. Odpowiedział twierdząco. To są stałe narracje.
Dzieci są również zabierane na spotkania z białoruskimi wojskowymi i funkcjonariuszami organów ścigania. W szczególności z tymi, którzy zasłynęli z brutalności podczas tłumienia protestów w 2020 roku
Na tych spotkaniach mówi się im, jak dobrze służyć, pokazuje, jak obchodzić się z bronią i fotografuje je w mundurach z symbolem „Z”.
Praca nad raportem
Jak długo zbierała Pani informacje do raportu? Co było najtrudniejsze?
Inna Ilczenko: Zaczęliśmy gromadzić dokumentację w styczniu tego roku, a skończyliśmy na początku sierpnia. Wcześniej mieliśmy trochę przygotowań. To było nasze pierwsze doświadczenie z białoruskimi kolegami z „Wiasny”. Najtrudniejsze było rozpoczęcie wspólnej pracy, bo musieliśmy osiągnąć pewien poziom zaufania. Później stworzyliśmy silny zespół dokumentalistów, którzy bardzo sobie pomagali. Nie było łatwo znaleźć informacje, których potrzebowaliśmy, bo one były czyszczone. Zauważyliśmy tendencję, że po wydaniu międzynarodowego nakazu aresztowania Putina i Lwowej-Biełowej [Marija Lwowa-Biełowa, Pełnomocnik przy Prezydencie Federacji Rosyjskiej do spraw Praw Dziecka – red.] władze białoruskie zaczęły w sposób kontrolować informacje trafiające do publicznej wiadomości. Odtąd trudniej było je znaleźć.
Zwykle zaglądaliśmy bezpośrednio do kont oskarżonych w mediach społecznościowych, także kont ich dzieci czy krewnych. Po opublikowaniu naszego raportu informacje zaczęły jednak z nich znikać. Na przykład profile oskarżonych na stronie Korpusu Kadetów Zacharczenki zostały wyczyszczone. Zniknęły też wszystkie informacje na temat doradcy dyrektora Departamentu Edukacji na terytoriach okupowanych, który często komunikował się z Tałajem. Ale i tak udało nam się wszystko udokumentować.
Wszystkie listy dzieci, którymi dysponowaliśmy, przekazaliśmy do Biura Prokuratora Generalnego, do Komisarza Praw Człowieka Parlamentu Ukraińskiego i Służby Wywiadu Zagranicznego. Dzielimy się tymi informacjami z państwem ukraińskim.
Może Pani przywołać jakieś konkretne historie świadczące o niszczeniu ukraińskiej tożsamości?
Mieliśmy przypadek dziewczyny z Siewierodoniecka, która przed okupacją miasta była bardzo aktywna w swojej szkole i społeczności. Była nastawiona proukraińsko, brała m.in. udział w konkursie języka ukraińskiego im. Tarasa Szewczenki. Po okupacji dołączyła do „Junarmii”, jednego z rosyjskich paramilitarnych ruchów młodzieżowych. I zaczęła opowiadać, jak to wspaniale, że Siewierodonieck powrócił do swojego „macierzystego portu”, że to „rosyjskie miasto” i tak dalej. A minęło tylko trochę czasu.
Zauważyliśmy również na profilach dzieci w mediach społecznościowych zauważyliśmy też, że 5-6 lat temu zamieszczały różowe kucyki i pisały o tym, jak bardzo kochają króliczki. A teraz na zdjęciach noszą wojskowe mundurki z napisem „Kocham Rosję”, eksponują rosyjskie symbole
Wiemy, że program reedukacji, militaryzacji i indoktrynacji ukraińskich dzieci jest finansowany głównie z rosyjskich pieniędzy. Jednak na Białorusi zaangażowane są w to również przedsiębiorstwa państwowe, takie jak Białoruś Potaż i Bielnieft. Wiemy, że dzieci przebywały na Białorusi w hotelu prowadzonym przez jedno z tych przedsiębiorstw. Przedsiębiorstwa te prowadzą też sanatoria i obozy. To system sowiecki.
Sprawiedliwość zawsze czeka
Pod koniec stycznia 2024 roku Aleksiej Tałaj ogłosił rozszerzenie zakresu działalności swojej fundacji: deklaruje przywożenie na Białoruś dzieci z nowo zajętych przez Rosję rejonów Chersońszczyzny. Jak możemy to powstrzymać? I czy w ogóle możliwe jest powstrzymanie wywózek ukraińskich dzieci?
Onysia Syniuk: Trudno mówić o zatrzymaniu wywózek ukraińskich dzieci bez wyzwolenia okupowanych terytoriów. Możemy jednak mówić o pewnych próbach ograniczenia tego procesu. Mówimy tu w szczególności o wydawaniu nakazów aresztowania. Widzimy, że strona białoruska, w szczególności Łukaszenka, bardzo się tego boi. On naprawdę miał nadzieję, że ujdzie mu to na sucho i weźmie udział w rozmowach pokojowych.
Ważne są również sankcje. I powinna powstać międzynarodowa koalicja na rzecz odzyskania tych dzieci.
Jeśli chodzi o powrót ukraińskich dzieci na terytoria kontrolowane przez Ukrainę, każdy przypadek jest indywidualny. Za każdym razem Rosja wymyśla nowe sposoby, aby temu zapobiec. Obecnie nie ma jednego mechanizmu odzyskiwania dzieci. Musimy pomyśleć o stworzeniu w pełni międzynarodowego mechanizmu z konkretnymi działaniami, na które zgodzi się Federacja Rosyjska. Musimy potwierdzić tożsamość dzieci, które chcemy odzyskać, to kwestia liczb i identyfikacji. Zdarzały się przypadki, że strona ukraińska podawała listę 500 dzieci, strona rosyjska potwierdzała 30, a uwalniała jedno. To kwestia pracy na poziomie międzynarodowym. Musimy wywrzeć na nich presję, zwiększyć sankcje, sprawić, by przetrzymywanie dzieci kosztowało więcej niż ich oddanie.
Dlaczego musimy czekać, aż tymi zbrodniarzami wojennymi zajmie się trybunał? Czy sprawiedliwość może czekać?
Sprawiedliwość, zwłaszcza międzynarodowa, zawsze czeka. To bardzo długi proces i lepiej się nie spieszyć.
Najgorsze jest to, że zbrodniarze są uniewinniani z powodu błędów formalnych lub niedociągnięć
Musisz mieć „żelazną” sprawę, by nikt z nich nie został uniewinniony. Ponadto ważne jest, by pozyskać wsparcie nie tylko naszych sojuszników, ale także tych krajów, które są neutralne lub skłaniają się ku Rosji. Musimy z nimi współpracować.
Wierzymy, że wszystko się ułoży i sprawiedliwości stanie się zadość. Pracujemy nad tym, by wszystkie dowody zostały zebrane, wszystkie przypadki udokumentowane i żeby nikt zamieszany w te zbrodnie nie uniknął kary. Dotyczy to zwłaszcza głównych sprawców tej krwawej wojny.
Od 2021 r. do czerwca 2024 r. reżim Alaksandra Łukaszenki uprowadził z ziem okupowanych na terytorium Białorusi co najmniej 2219 ukraińskich dzieci. Dane te zostały opublikowane w raporcie ukraińskich i białoruskich obrońców praw człowieka
Projekt charytatywny „Niespaleni” pomaga żołnierzom i cywilom, którzy ucierpieli w wyniku działań wojennych od 2014 roku, pozbyć się blizn i oparzeń. Zaangażowany w to zespół nawiązał współpracę z ponad 30 klinikami w całej Ukrainie. Średni koszt leczenia pacjenta może wynieść ponad 10 000 dolarów, ale dla każdego leczenie jest bezpłatne. Projekt jest finansowany przez krajowych i zagranicznych darczyńców.
Wiktoria Hołowina, żołnierka: „Miałam poparzone 45% ciała”
Służyłam w wojsku długo. Przez 25 lat byłam starszą pielęgniarką w sztabowym centrum medycznym, a w 2015 roku przeniosłam się do domu oficerskiego w Winnicy, gdzie pracowałam jako komendantka. Miałam przejść na emeryturę, ale wybuchła wojna na pełną skalę. Dlatego zostałam.
14 lipca 2022 roku byłam na służbie. Rozległ się alarm, wyszłam na zewnątrz. Byli ze mną koledzy z banku, który mieścił się w naszym budynku. Wtedy usłyszałam dźwięk silnika odrzutowego. Wydawało mi się, że leci samolot. Spojrzałam w górę... Kiedy się ocknęłam, wszystko wokół płonęło, łącznie ze mną. Droga do domu oficerów była zablokowana, szalały płomienie, było dużo dymu. Z wykształcenia jestem lekarką. Zrozumiałam, że ten ogień na sobie muszę ugasić sama. Dzień wcześniej padał deszcz i wokół były kałuże. Wpadłam do pierwszej, którą zobaczyłam.
Słyszałam krzyki, syreny radiowozów i karetek pogotowia. Zdałam sobie sprawę, że na dotarcie do szpitala mam mało czasu. Czułam oparzenia na całym ciele
Wyskoczyłam na drogę i zatrzymałam przejeżdżający autobus. Powiedziałam, że jestem żołnierką i muszę jechać do szpitala. Jestem bardzo wdzięczna człowiekowi, który mi wtedy pomógł.Miałam poparzone 45% ciała – dolną część pleców, pośladki i nogi. Na szczęście moja twarz nie ucierpiała.
Miałam też pękniętą błonę bębenkową, złamany obojczyk i uraz głowy – ale w porównaniu z poparzeniami to było nic. Zastanawiano się nad wysłaniem mnie za granicę, ale lekarze z wojskowego centrum medycznego postanowili leczyć mnie na miejscu. Dwa miesiące przeleżałam na brzuchu, przeszłam dwa przeszczepy skóry i operację odtworzenia błony bębenkowej. W znieczuleniu ogólnym założono mi 19 opatrunków. Pojawiły się twarde blizny, moja skóra była w okropnym stanie.
W Internecie natrafiłam na kontakty do projektu „Niespaleni”. Zgłosiłam się, lecz nie przyjęli mnie od razu – moje rany były świeże i wciąż krwawiły. Dziś przechodzę tam leczenie. Oczywiście blizny nadal są, ale już innego koloru niż kiedyś, bez stanu zapalnego, i stopniowo się zmniejszają. Stan mojej skóry też się poprawia. Teraz dostaję zastrzyki, potem moja skóra zostanie odnowiona za pomocą lasera. Wiem, że nie zregeneruje się w pełni, za bardzo ucierpiała, ale i tak będzie wyglądała inaczej. To daje mi wiarę i optymizm.
Natalia Koszara, cywil: „Z ośmiu odłamków wciąż mam w sobie trzy”
Mieszkam w wiosce Husariwka, w rejonie Iziumu, od 28 lat. Pracuję w szkole jako nauczycielka angielskiego. Kiedy rozpoczęła się inwazja, nasza rodzina nie wyjechała. Mieliśmy duże gospodarstwo: koty, psy, ponad 10 krów i prawie 50 świń, musieliśmy je karmić i poić.
Pod okupacją znaleźliśmy się już 2 marca 2022 roku. Nasza ulica jest tak położona, że nie zauważyliśmy nadciągającego wroga. 8 marca we wsi doszło do wielkiej bitwy, wiele domów płonęło, nie było wody, prądu ani gazu. Mieszkamy na górze. Nie ma studni, więc musieliśmy pić wodę z lokalnej rzeki. Brałam metalową rurkę i rozbijałam nią lód, a moi chłopcy w pośpiechu czerpali wodę z przerębla. Wszystko trzeba było robić szybko, bo nikt nie wiedział, kiedy znowu zacznie się ostrzał.
W wiosce byli też ludzie Kadyrowa. Niektórzy mieszkańcy są nadal uważani za zaginionych. Snajper zastrzelił kilku z nich. Tak dla zabawy
Miesiąc później zostaliśmy wysiedleni. Kwiecień był w miarę spokojny, ale w maju było już nie do zniesienia. Rosjanie strzelali, gdzie popadło. 23 maja 2022 roku po trafili mojego sąsiada. Pobiegłam mu pomóc i wtedy uderzył kolejny pocisk – w róg mojego domu. Coś mnie powstrzymało. Gdybym pobiegła od razu, zginęłabym. Potem było kolejne uderzenie. Poczułam, że w twarz trafił mnie odłamek. Okno w pokoju mojego młodszego syna zostało wyrwane, róg domu był roztrzaskany. Ostatnimi rzeczami, które widziałam obojgiem oczu, były beczki z cieknącą wodą i jedna z moich krów. Po chwili zdałam sobie sprawę, że nie mam oka, zakryłam je dłonią. Było dużo krwi. Przybiegli do nie moja matka i mąż, byli przerażeni. Poza utraconym okiem miałam też inne obrażenia – odłamki w szyi, nodze. I najgorsze: dostałam w wątrobę. W charkowskim szpitalu nazwali mnie nawet „dziewczyną z dziurą w wątrobie”. Straciłam dużo krwi, ale przeżyłam. W moim ciele utkwiło osiem odłamków, do dziś mam w sobie trzy.
W szpitalu okulistycznym wszczepili mi implant oka.
Jako kobiecie bardzo przeszkadzała mi blizna na czole, chociaż mój mąż powtarzał: „Jesteś taka piękna”
Chciałam wyglądać lepiej, więc zarejestrowałam się w projekcie „Niespaleni”. Nie znam nazw wszystkich procedur, którym jestem poddawana, ale stale dostaję specjalne kremy i zastrzyki w twarz. Oczywiście jestem zadowolona z rezultatów, no i wszystko jest bezpłatne.
Jeśli chodzi o blizny, czuję się dobrze, ale mój wzrok nie jest już tak dobry. Nie mogę przyzwyczaić się do życia bez oka. Jestem bardzo energiczna, więc często gubię się w przestrzeni. Nie widzę głębi. No i wciąż mam siniaki na twarzy. Od maja tego roku jestem osobą niepełnosprawną trzeciej grupy.
Maksym Turkewycz, szef projektu „Niespaleni”: „Chcemy pomóc tym ludziom”
Nasz projekt ma już ponad dwa lata. W tym czasie przyjęliśmy ponad dwustu pacjentów. Wszyscy nadal przechodzą leczenie, niektórzy są na etapie konsultacji. Pełny cykl leczenia jest długi, średnio trwa od roku do półtora. Pomysłodawcą projektu jest mój ojciec. Jest lekarzem i od dawna zajmuje się medycyną estetyczną. On zajął się medyczną częścią projektu, czyli protokołami i metodami leczenia, ja jestem odpowiedzialny za część organizacyjną i administracyjną.
Zrozumieliśmy, że możemy zrobić dla ludzi coś pożytecznego. Pierwsi pacjenci pojawili się przypadkowo, skierowali ich do nas z jednej z klinik.
Powiedzieli nam: „Są tacy ludzie. Może im pomożecie?”
To była Natalia Juchmanova z Mariupola, z ranami od odłamków po wybuchu bomby lotniczej, oraz Artem Melnyk, żołnierz obrony terytorialnej, który w wyniku eksplozji w centrum handlowym „Retrowil” w Kijowie miał poparzone ręce, ciało i twarz. Był też żołnierz o imieniu Ilia. Gdy jego czołg najechał na minę i się zapalił, doznał licznych poparzeń i obrażeń skóry. Potrzebował kilku etapów leczenia.
W tym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że osób z podobnymi obrażeniami będzie wiele – zarówno cywilów, jak wojskowych. I tak to się zaczęło.
Dziś mamy pacjentów, na których twarzach i innych częściach ciała wciąż są pozostałości prochu z wybuchów. I blizny
60% naszych pacjentów to wojskowi, którzy ucierpieli z powodu tortur w rosyjskiej niewoli. Najczęściej mają blizny. Jednemu z nich Rosjanie wycięli nożem na czole swastykę.
Nasi specjaliści już uczą swoich zagranicznych kolegów, bo mają już ogromne doświadczenie i leczyli bardzo skomplikowane przypadki. W ciągu ostatnich dwóch lat odbyliśmy wiele podróży służbowych do Wielkiej Brytanii, Irlandii, Hiszpanii, Włoch, Portugalii, Francji, Polski, Zjednoczonych Emiratów Arabskich i Maroka. Dziś nasi zagraniczni koledzy są już bardziej oswojeni, ale na początku byli zszokowani. Ranami pacjentów i efektami tego, co robimy.
Szczerze mówiąc, nie mogę powiedzieć, by medycyna estetyczna na świecie była jakoś szczególnie rozwinięta – zwłaszcza jeśli mówimy o Europie Zachodniej. Są daleko za nami.
O ile w dziedzinie medycyny estetycznej, dermatologii i kosmetologii od Polski dzieli nas czteroletnia luka naukowa, to w przypadku Hiszpanii ta różnica wynosi 10-12 lat
Oni dopiero teraz próbują pracować z technologiami, które my już dawno przetestowaliśmy. Cóż, nikt nie wymyślił koła na nowo. Na przykład teraz pracujemy z laserami pikosekundowymi. To specyficzna technologia. Pikosekunda to bardzo mała część sekundy, podczas której wiązka światła wpływa na tkankę. Takie lasery istnieją już od 8 lat, ale dopóki nie zaczęliśmy ich używać, na świecie były postrzegane jako droga zabawka i nikt nie wiedział, jak ich używać.
Zdajemy sobie sprawę, że liczba osób, które odniosły obrażenia podczas wojny, jest znacznie większa niż liczba leczonych u nas ludzi. A nawet większa niż liczba tych, którzy zwrócą się do nas o pomoc w przyszłości.
Za sprawą naszego projektu chcemy tym ludziom pomóc. Sprawić, by nie bali się szukać pomocy.
Społeczeństwo musi zrozumieć, że ci ludzie, z różnymi traumami wojennymi, będą żyć wśród nas i musimy nauczyć się ich akceptować
Jak zostać uczestnikiem projektu „Niespaleni”
Obecnie w projekt zaangażowane są 32 kliniki i około stu lekarzy – zaznacza Maksym Turkewycz. – Leczenie i wsparcie są bezpłatne. Krajowe i zagraniczne firmy pomagają nam finansowo, kupują sprzęt i leki. Od momentu rozpoczęcia działalności otrzymaliśmy 2,5 miliona dolarów na sprzęt i do pół miliona na leki.
Mogą się do nas zgłaszać zarówno wojskowi, jak cywile. Podstawowym kryterium kwalifikowania pacjentów jest odniesienie ran w wyniku wojny. Taka osoba taka musi wejść na naszą stronę internetową i wypełnić formularz rejestracyjny. Nasi specjaliści skontaktują się z nią i pomogą przejść całą dalszą drogę. Istnieją dwa powody odmowy: diagnoza medyczna nie kwalifikuje pacjenta do leczenia u nas albo obrażenia nie są spowodowane przez wojnę.
60% pacjentów projektu to żołnierze, którzy ucierpieli z powodu tortur w rosyjskiej niewoli. Jednemu z nich Rosjanie wycięli nożem na czole swastykę
W 2024 r. Rosja znacznie rozszerzyła sieć „obozów reedukacyjnych”, nasiliła też indoktrynację uprowadzonych ukraińskich dzieci. Po powrocie do domu każde z nich będzie potrzebowało pomocy. O tym, ile ukraińskich dzieci zostało uprowadzonych przez Rosję, czego uczy się je w „obozach reedukacyjnych” i jakie są szanse na ich powrót do domu rozmawiamy z Ołeną Rozwadowską, założycielką i szefową Fundacji Charytatywnej „Głosy dzieci”.
Natalia Żukowska: 2 października siedmioro dzieci w wieku od 3 do 14 lat powróciło na terytorium kontrolowane przez Ukrainę. Pochodziły z Chersonia i Krymu. Poinformował o tym Mykoła Kułeba, szef organizacji „Ratujmy Ukrainę”. Pod koniec września, według rzecznika praw obywatelskich Dmytro Lubineca, dziewięcioro dzieci wróciło do domu. Ile ukraińskich dzieci zostało uprowadzonych przez Rosję?
Ołena Rozwadowska: Według otwartych źródeł Rosja deportowała ponad 700 tysięcy osób. Oficjalne dane ukraińskich władz mówią o około 20 tysiącach dzieci. Opieramy się na tych danych, ale podanie dokładnej liczby jest niemożliwe. Wojna trwa, więc dziś może być inna liczba uprowadzonych dzieci, a jutro inna. Nie mamy też dostępu do terytoriów okupowanych i terytorium Federacji Rosyjskiej.
Co dzieje się z ukraińskimi dziećmi w Rosji?
Niedawno wraz z Ukraińską Siecią Praw Dziecka i Regionalnym Centrum Praw Człowieka przygotowaliśmy raport ze studium przypadku. Nasza część była poświęcona wsparciu psychologicznemu i rehabilitacji dzieci po ich powrocie.
W niektórych przypadkach transfer dzieci jest grupowy, są umieszczanie w obozach na Krymie, w Rosji i na Białorusi. Wiadomo, że na okupowanych terytoriach Ukrainy trwają procesy pozbawiania ukraińskich rodziców praw rodzicielskich na mocy prawa rosyjskiego. Dzieci są im odbierane pod fałszywym pretekstem zagrożenia życia lub zdrowia, bez szczegółowego uzasadnienia. Potem takie dzieci mogą zostać umieszczone w rodzinie zastępczej. Wszystko to jest oczywiście nielegalne i stanowi zbrodnię wojenną. Strona ukraińska rejestruje każdy taki przypadek.
Jak przebiega proces uwalniania ukraińskich dzieci?
Nasza fundacja nie zajmuje się odzyskiwaniem dzieci. W rzeczywistości każdy przypadek jest indywidualny. Nie ma mechanizmu organizującego powrót dzieci, jak w przypadku jeńców wojennych. Poza tym Rosja nie uznaje faktu, że są to dzieci uprowadzone lub deportowane. Zgodnie z rosyjską logiką te dzieci są ratowane przed ostrzałem. Dla Rosjan to „misja humanitarna”. My zaś wiemy, że to uprowadzenie, przymusowe wywiezienie, deportacja i rusyfikacja na terytorium Federacji Rosyjskiej.
Krewni sami szukają uprowadzonych dzieci i jeżdżą po nie do Rosji. Pomagają im wolontariusze współpracujący z Ministerstwem Integracji, Urzędem Prezydenta i urzędem Rzecznika Praw Obywatelskich.
Co jest w tym wszystkim najtrudniejsze?
To, że każda osoba, która jedzie do Rosji po dziecko, jest narażona na ryzyko. Może z nim nie wrócić, jeśli nie zostanie uwolnione. Ponadto przejście przez proces filtracji, ogromna liczba różnych kontroli jest zawsze upokarzającą i trudną procedurą. To wszystko może potrwać od kilku tygodni do kilku miesięcy. W naszym raporcie opisaliśmy przypadek kobiety, która pojechała do Rosji po swoją wnuczkę. To wszystko trwało 14 miesięcy. 18-godzinne przesłuchania na granicy, groźby – Rosjanie uprzykrzali jej życie w każdy możliwy sposób. Chcąc opóźnić wypuszczenie dziecka, uczynili ją stroną postępowania karnego. Dziewczynkę udało się odzyskać dopiero przy drugiej próbie – i dopiero po tym jak jej matka poinformowała Radę Bezpieczeństwa ONZ o poczynaniach Rosjan.
Logistyka też jest wyzwaniem. Z reguły droga do terytoriów okupowanych lub do Rosji prowadzi przez kilka krajów europejskich
Trudno jest zidentyfikować, a potem odszukać te dzieci, to bardzo żmudna i trudna praca. Według oficjalnych statystyk zamieszczonych na stronie „Dzieci wojny” do tej pory udało się odzyskać zaledwie 388 dzieci.
Największym problemem jest czas, który tracimy każdego dnia. Dzieci, które na początku inwazji zostały uprowadzone w wieku 2,5 roku, mają teraz 5,5 roku. Mogą nie pamiętać, co się z nimi stało, poza tym to trauma dla dziecka. Im dłużej przebywają w izolacji i są poddawane praniu mózgu, tym trudniej jest je potem odzyskać.
Gdy są umieszczane w rosyjskich rodzinach, adoptowane, sprawa jeszcze bardziej się komplikuje. Proszę sobie wyobrazić, że jest pani trzyletnią dziewczynką adoptowaną przez jakąś rosyjską rodzinę. Dla dziecka w tym wieku nie ma znaczenia, gdzie mieszka, ponieważ nie rozumie sytuacji, w której się znajduje. Ono po prostu żyje.
W swoim ostatnim raporcie wspomnieliście o ponad 5500 „wojskowo-patriotycznych” klubach edukacyjnych i stu „obozach reedukacyjnych” działających w Rosji i na Białorusi. Jak „reedukuje” się tam ukraińskie dzieci? Jak przebiega indoktrynacja?
Badanie zostało przeprowadzone przez Regionalne Centrum Praw Człowieka. Eksperci opisują „lekcje patriotyzmu”, które są udzielane dzieciom. Program nauczania zatwierdzony przez rosyjskie Ministerstwo Edukacji nie przedstawia Ukrainy jako niepodległego i zjednoczonego państwa. Rosyjskie narracje propagandowe są zawarte nie tylko w podręcznikach. Są również narzucane podczas obowiązkowych zajęć pozalekcyjnych, takich jak „Rozmowy o ważnych sprawach” i „Lekcje odwagi”. W instytucjach edukacyjnych istnieją również „klasy kadetów i Kozaków”, których celem jest przygotowanie uczniów do edukacji wojskowej i służby wojskowej.
Jedną z form indoktrynacji politycznej jest działalność tzw. ruchów patriotycznych i wojskowo-patriotycznych. Na terytorium Rosji istnieją również tzw. obozy reedukacyjne. Rosja nie szczędzi wydatków na ich prowadzenie i jest bardzo profesjonalna w swojej wojnie informacyjnej. To koło zamachowe kręci się na każdym poziomie. Każdy nauczyciel, każdy dyrektor instytucji edukacyjnej i każdy dorosły wie, skąd czerpać właściwe informacje, które należy przekazać dzieciom.
W tych obozach istnieje system tak zwanego wychowania patriotycznego. Przedstawiają dzieciom swoich „bohaterów”, śpiewają rosyjski hymn, wymazują ich tożsamość narodową.
Zadaniem Rosjan jest uświadomienie ukraińskim dzieciom, że są częścią narodu rosyjskiego
Jakich metod Rosja używa przeciwko ukraińskim dzieciom, by zapomniały, że są Ukraińcami?
Przede wszystkim chodzi o presję psychologiczną i moralną. Nasz psycholog, który pracował z chłopcem odesłanym do Ukrainy, powiedział, że to dziecko doświadczyło przemocy fizycznej i tortur. Działacze na rzecz praw człowieka odnotowują straszne przypadki. W Rosji najtrudniej jest tym dzieciom, które otwarcie demonstrują proukraińskie nastawienie. Są nieustannie poddawane presji moralnej i zastraszane. Rosjanie liczą na to, że dzieci się załamią. Nieustannie powtarzają im: „Nikt was nie potrzebuje, nikt po was nie przyjdzie. Zapomnieli o was. Jeśli wrócicie, zostaniecie uznane za kolaborantów i uwięzione”.
Dzieci nie wiedzą, czy to prawda. Niektóre z nich myślą: „Może naprawdę wsadzą mnie do więzienia za to, że byłem w Rosji?”. Taki horror mocno wpływa na psychikę dziecka.
Freedom House we współpracy ze ZMINA. Centrum Praw Człowieka i Regionalnym Centrum Praw Człowieka przedstawił Międzynarodowemu Trybunałowi Sprawiedliwości nowe dowody na bezpośrednie zaangażowanie reżimu Łukaszenki w wysiedlenie, indoktrynację polityczną i militaryzację edukacji ponad 2200 dzieci uprowadzonych z okupowanych terytoriów Ukrainy. W jaki sposób te dowody mogą przyczynić się do powrotu ukraińskich dzieci do ich rodzin?
Po pierwsze, to jest zapis naruszeń. Sprawy w Hadze mogą być rozpatrywane przez dziesięciolecia, ale i tak ktoś musi je rejestrować. Chodzi również o zwiększenie presji międzynarodowej. Jeśli o tym nie mówisz, nie nagrywasz tego, nie zgłaszasz, ktoś może uznać, że wszystko zostało załatwione i nie ma już żadnych problemów. Te sprawy powinny być stale obecne w przestrzeni publicznej i słyszalne na różnych poziomach. Oczywiście wszyscy chcielibyśmy, aby problem został rozwiązany z dnia na dzień, a Rosja wydalona z ONZ. Rozumiemy jednak, że nie da się tego zrobić szybko. Myślę, że jest to absolutnie właściwa droga, gdy zarówno władze państwowe, jak organizacje pozarządowe kontynuują pracę nad rejestrowaniem przypadków naruszeń prawa przez Rosję oraz przekazywaniem ich odpowiednim władzom. W wyniku zarejestrowanych naruszeń wydano nakazy aresztowania Putina i Lwowej-Biełowej [Marija Lwowa-Biełowa, pełnomocniczka przy Prezydencie Federacji Rosyjskiej do spraw Praw Dziecka, główna organizatorka wywózek ukraińskich dzieci – red.]. Jestem przekonana, że sankcje na Rosję będą tylko zaostrzane. Ważne jest, aby nie zmęczyć się tą pracą.
Każdy Ukrainiec musi krzyczeć o tej zbrodni, której dopuszcza się Rosja
Co robi Ukraina, by sprawić, że Rosja zostanie pociągnięta do odpowiedzialności za uprowadzanie i nielegalne adopcje ukraińskich dzieci?
Wszystko, co w jej mocy. Tworzone są międzynarodowe koalicje na rzecz powrotu dzieci. Międzynarodowe grupy prokuratorów i śledczych pracują nad rejestrowaniem informacji o naruszeniach prawa. Ukraina jest regularnie reprezentowana na różnych platformach międzynarodowych. Podejmujemy mnóstwo działań, aby sprawić, że Rosja zostanie pociągnięta do odpowiedzialności za swoje zbrodnie – i to nie tylko przeciwko dzieciom.
Pani fundacja „Głosy dzieci” działa od 2015 roku. Jak zmieniły się te „głosy” od początku inwazji?
Jako wolontariuszka pracuję z dziećmi na wschodzie kraju od 2015 r. W 2019 roku oficjalnie zarejestrowaliśmy się jako fundacja. W ciągu tych prawie 10 lat zaszło wiele zmian. W 2015 roku byłam sama, teraz mamy 220 osób w zespole. W 2015 roku wojna była ograniczona do dwóch regionów, dziś obejmuje cały kraj. W 2019 r. mieliśmy pod opieką od 50 do 100 dzieci w różnych miejsc w pobliżu linii frontu i był tylko jeden program pomocy psychologicznej. Nasza praca miała charakter lokalny. Jeździliśmy do wiosek, do których nie docierały autobusy.
Po 24 lutego 2022r., kiedy nad Ukrainą zaczęły latać drony i rakiety, format naszej pracy zmienił się radykalnie.
Dziś mamy oddziały w największych miastach wzdłuż linii frontu – od Czernihowa po Charków, Zaporoże, Dniepr, Krzywy Róg i Mikołajów. Nie jest łatwo pracować z powodu ciągłego ostrzału. Jednak mieszkające tam dzieci potrzebują socjalizacji. Już teraz uczą się online, nie wychodzą z domu, nasze zajęcia są dla nich pewną odskocznią. Wojna – nieważne jak duża – zawsze wpływa na dzieci.
Dlaczego rodzice wracają z dziećmi w pobliże linii frontu pomimo niebezpieczeństwa?
Trudno to zrozumieć, ale tak jest. Każda osoba ma własną historię. Nie możemy powiedzieć, że wszyscy ludzie którzy wracają do niebezpiecznych miast i wiosek, oszaleli. Wracają tam normalni, zdrowi, myślący ludzie. Powody są różne. Wielu po prostu nie mogło osiedlić się gdzie indziej. Wyjechali, wydali wszystkie pieniądze na czynsz, nie znaleźli pracy – i wrócili. Taka jest rzeczywistość wielu rodzin. Niektórzy ludzie zostają lub wracają do niebezpiecznych regionów, ponieważ ich rodzice są chorzy i nie można ich zostawić. Dlatego nigdy nie potępiam tych ludzi – choć jestem przekonana, że życie pod ostrzałem, zwłaszcza z dziećmi, jest złe.
Jak Pani pracuje z takimi rodzicami?
To niełatwy proces. Jeśli dorośli nie chcą opuścić zagrożonych terenów, po prostu podpisują odmowę ewakuacji. Rodzice są przede wszystkim odpowiedzialni za swoje dzieci. Często odmawiają ze strachu. I tutaj mamy do czynienia z porażką państwa, ponieważ każdy powinien mieć jasny ogląd sytuacji i znać konsekwencje swoich decyzji.
Są też rodzice, którzy po prostu nadużywają swojej pozycji i manipulują dziećmi. Z reguły są to ludzie, którzy nie dbają o swoje dzieci, nie troszczą się o ich psychikę i bezpieczeństwo. Również w takich przypadkach powinny zadziałać mechanizmy państwowe. Zadbanie o takie dzieci powinno być zadaniem służb socjalnych – tyle że nie jest łatwo pracować w pobliżu linii frontu.
Swego czasu przenieśliśmy rodzinę z trójką dzieci z wioski na linii frontu – kupiliśmy jej dom na tyłach. Rok później wrócili do swojej wsi. Nic nie mogliśmy zrobić. Nie mamy prawa odbierać dzieci ich rodzicom
Jaki jest stan psychiczny ukraińskich dzieci?
Wpływają na niego różne czynniki – oczywiście także miejsce zamieszkania. Jest różnica, czy mieszkasz w Użhorodzie, czy w Zaporożu. To dwie zupełnie różne rzeczywistości. Im bardziej niebezpiecznie jest w miejscu zamieszkania, tym większe jest zagrożenie dla zdrowia psychicznego dziecka. Jednak wiele zależy również od rodziny. Dziecko jest bardzo wrażliwe na niepokoje dorosłych, rodzice są dla dzieci oknem na świat zewnętrzny. Dziecko przerażać mogą nie tylko pociski, ale także reakcja matki na nie. Dostępność edukacji, środowisko rówieśników i możliwość komunikacji także mają wpływ na zdrowie psychiczne dziecka. Dzieci w Charkowie i Zaporożu bardzo cierpią. Niedawno zebraliśmy marzenia dzieci z Zaporoża i jedna dziewczynka napisała: „Chcę, żeby to wszystko wreszcie się skończyło”.
Dzieci, zwłaszcza nastolatki, częściej przychodzą do nas z lękiem i depresją. U niektórych pojawia się moczenie nocne, drżenie rąk i utrata snu. U innych występują zaburzenia odżywiania w wyniku stresu lub traumatycznego wydarzenia.
Jak państwo powinno zająć się dziećmi, które obecnie przebywają za granicą?
Rozumiemy, że oprócz zadbania o powrót dzieci uprowadzonych przez Rosję, będziemy musieli również zająć się tymi, które są obecnie przymusowymi migrantami. W interesie Ukrainy jest zapewnienie możliwości powrotu wszystkich osób w wieku produkcyjnym, nie tylko dzieci. Rodzice przebywający za granicą często zwracają się do nas o pomoc psychologiczną online, ponieważ szukają ukraińskojęzycznego specjalisty dla swoich dzieci. Nie jest tajemnicą, że dla niektórych osób życie za granicą było marzeniem, ale dla wielu nie jest to bajka. Bardzo wiele osób marzy o powrocie do kraju. Błędem byłoby jednak namawianie ich do tego teraz, ponieważ wojna wciąż trwa. Aby ludzie mogli wrócić, gospodarka musi działać, muszą być tworzone miejsca pracy, a edukacja musi się rozwijać.
Ale najważniejsze jest, by wojna zakończyła się naszym zwycięstwem. Nawet kraj z najlepszą gospodarką na świecie nie mógłby normalnie egzystować, gdy drony spadają na szkoły. To jest nienormalne i złe. Dziś musimy stworzyć kanały komunikacyjne, by ludzie przebywający za granicą czuli się związani z Ukrainą i odnajdowali się w ukraińskiej przestrzeni informacyjnej. Musimy również skupić uwagę świata na Ukrainie i uświadamiać wszystkim, że sama Ukraina nie jest w stanie oprzeć się rosyjskiej propagandzie i powstrzymać tak potężnego wroga.
Zdjęcie główne: AA/Abaca/Abaca/East News
Każdego dnia tracimy czas. Dzieci, które zostały uprowadzone w wieku 2,5 roku, mają już 5,5 roku. Mogą nawet nie pamiętać, co się z nimi stało. Im dłużej dziecko pozostaje w izolacji, poddane praniu mózgu, tym trudniej będzie je odzyskać – mówi Ołena Rozwadowska
Anastazja Jaremczuk i jej mąż otworzyli już 8 salonów fryzjerskich w obwodzie donieckim. Na fryzjerów przekwalifikowali rzemieślników, artystów i ślusarzy. Anastazja opowiedziała nam, jak do tego doszło.
Życie na walizkach
W 2014 roku, tuż po rozpoczęciu wojny, kończyłam staż w mojej rodzinnej Horliwce w obwodzie donieckim – mówi Anastazja Jaremczuk. – Ale trudno było tam mieszkać z powodu częstych bombardowań. Pewnego dnia wróg ostrzelał centrum, było wielu rannych i zabitych. Udało mi się przeżyć. Ten dzień, 27 lipca, zapamiętam na zawsze – wtedy narodziłam się po raz drugi.
Nasza rodzina postanowiła przenieść się w bezpieczniejsze miejsce. Na prawie dwa lata osiedliliśmy się we wsi Adamiwka, 40 km od Kramatorska. Przez cały ten czas dojeżdżałam z niej do miasta, gdzie pracowałam jako asystentka na Wydziale Onkologii i Radiologii Donieckiego Narodowego Uniwersytetu Medycznego. Syna, Timura, widywałam tylko w weekendy, mieszkał z moimi rodzicami. By być razem, zdecydowaliśmy się przeprowadzić ponownie – tym razem do Drużkiwki w obwodzie donieckim. Tam po raz drugi wyszłam za mąż.
Męża poznałam w pracy, jest chirurgiem urazowym.
O tym, że będziemy mieli drugie dziecko, dowiedzieliśmy się w dniu wybuchu wojny. Mąż nalegał na przeprowadzkę, ale stanowczo odmówiłam.
Przekonaliśmy za to przeprowadzki Timura i moich rodziców; przenieśli się do Umanu w obwodzie czerkaskim. My zostaliśmy, lecz praca i tak nie pozwalała nam na opuszczenie miasta.
Jako lekarze musimy pomagać ludziom. Rozłąka z synem i rodzicami była bardzo trudna, więc po jakimś czasie do nas wrócili. W październiku 2022 roku urodziłam młodszego syna.
To, przez co przeszliśmy w tamtym roku, kiedy przez prawie sześć miesięcy nie było gazu, wody i były nieustanne przerwy w dostawach prądu, zahartowało nas
Dziś ludzie traktują to jak coś powszechnego, bo do wszystkiego można się przyzwyczaić. Najważniejsze, że przetrwaliśmy.
Salon fryzur męskich
W tamtym czasie miasto opuściło wiele kobiet z dziećmi, ich mężowie zostali. Brakowało fryzjerów męskich. Męża długo nie potrafiłam umówić na strzyżenie, to był prawdziwy problem. Pewnego dnia wpadłam więc na pomysł, żeby otworzyć własny salon fryzjerski dla mężczyzn.
Chciałam zrobić coś nietypowego. Damskie salony zawsze nazywały się podobnie: „Elena”, „Natalia”, „Anastazja” itp. My braliśmy pod uwagę różne opcje, np. „ Kaktus” czy „Brzytwa”.
Jednak wybraliśmy inną. Mój mąż pochodzi z rejonu Czernihowa. Kiedyś odwiedziliśmy Niżyn. Jest tam Instytut Pedagogiczny imienia Mykoły Gogola, ulica o tej samej nazwie, a my przypadkowo poszliśmy do kawiarni „U Gogola”. Wszystko w środku nawiązywało do osoby pisarza, było stylowo i tematycznie. Kiedy wyszłam, powiedziałam mężowi, że nazwa salonu fryzjerskiego powinna być związana z jakimś bohaterem. A ponieważ oboje jesteśmy fanami kryminałów, zdecydowaliśmy się na „Sherlocka”. Potem zaczęliśmy myśleć o wystroju.
Fajka, skrzypce, koc, biurko, maszyna do pisania, szkło powiększające, mikroskop. Tak zaczęliśmy tworzyć lokal w angielskim stylu
Pierwszy „Sherlock” był bardzo małym pokojem, o wymiarach 2 na 3 metry: jedno krzesło, miejsce do pracy i zlew. Był w nim m.in. plakat angielskiej królowej żującej gumę, dywan w szkocką kratę, kilka książek o Sherlocku Holmesie, zdjęcia Beatlesów i plakaty Londynu. W poczekalni stała mała, zabytkowa szafa, na ścianie zawiesiliśmy maszynę do pisania. Projekt przytulnej męskiej toalety wymyśliłam sama.
Mąż i ja pracujemy jako indywidualni przedsiębiorcy, działalność pomogły nam uruchomić mikrogranty z „E-pomocy”: on dostał grant na usługi fryzjerskie, ja na rozwój kawiarni. Dlatego mamy też kawę od „Sherlocka”. Salon działa od ponad roku, kawę sprzedajemy od 7 miesięcy.
Najbardziej kosztowną częścią biznesu były wysokiej jakości maszynki do strzyżenia, golarki i trymery. W lokalu musieliśmy też dokonywać drobnych napraw. Strzyżenie męskie kosztuje u nas od 100 hrywien, ceny mamy bardzo przystępne.
Problem z fachowcami
Pierwszym problemem było znalezienie fachowców – prawie ich nie było. Szukaliśmy wszędzie, w końcu zdecydowaliśmy się szkolić tych, którzy chcieli pracować – w Dnieprze lub w Kijowie. Pierwszy nowego zawodu nauczył się Danyło. Zgłosił się na ochotnika, miał już dziecko i szukał sposobu na utrzymanie rodziny. Facet jest utalentowany i miał już pewne doświadczenie w strzyżeniu, gdy służył w wojsku. Szybko wszystkiego się nauczył.
Później zgłosiło się do nas dwóch mistrzów z innych salonów – i tak zaczęliśmy się rozwijać. W Drużkiwce mamy już cztery zakłady, tyle samo było w Kostiantyniwce. Jednak ze względu na nasilenie ostrzałów jesteśmy zmuszeni przenieść działalność do Kramatorska. Na razie działa tam tylko jeden salon. W sumie mamy ich 16 w dwóch miastach.
Zatrudniamy też osoby niepełnosprawne. Jest artystka, która pracuje jako fryzjerka, a kobieta z sześciorgiem dzieci jest baristką w kawiarni. Jest też krawcowa, która przekwalifikowała się na kolorystkę i fryzjerkę
Kobiety są zachwycone jej talentem. Były tylko dwie fryzjerki, które wcześniej pracowały w zawodzie, pozostałe przyuczyliśmy. Szkolenie zorganizowaliśmy na własny koszt, co wiązało się z ryzykiem, bo niektórzy nasi ludzie przeszli do konkurencji. Ale każdy ma prawo wyboru. Jeśli jedna osoba odejdzie, na jej miejsce są dwie inne. Nie musimy nikogo zatrzymywać.
Klientów mamy wystarczająco wielu, a nasi pracownicy są uniwersalni. Oprócz fryzur, dziewczyny zajmują się rzęsami, brwiami i paznokciami. Jeśli chodzi o przerwy w dostawach prądu i wody, przyzwyczailiśmy się. W tej chwili mamy mniej więcej stabilną sytuację, tym bardziej że pracujemy z urządzeniami bezprzewodowymi. Wodę przechowujemy w zbiornikach, dlatego możemy myć ludziom głowy albo brody nawet wtedy, gdy w mieście jej nie ma.
20 kilometrów od frontu
Czasiw Jar, przez który przebiega linia frontu, jest bardzo blisko, jakieś 20 kilometrów. Czasami ludzie pytają mnie, czy to nie straszne, że otworzyliśmy biznes tak blisko strefy walk. Straszne, ale jeśli nic nie robisz, to jest jeszcze gorzej. Miałam już doświadczenie budowania życia od zera – w 2014. Nie chcę więc już myśleć, że znów spotka nas to samo i znowu będziemy musieli wyjechać. Nie spotka, wierzę w to. W tej chwili nie mam już wątpliwości, że region przetrwa. Tym bardziej że nawet będąc tak blisko frontu, ludzie myślą o tym, by mieć ładne fryzury.
Czy ludzie opuszczają miasto? Nie, wręcz przeciwnie. Są tacy, którzy wracają. Dom to dom. Każdy trzyma się swojego domu, swojej szansy na bycie w nim
Mamy bardzo czyste i zadbane ulice. Są ostrzały, ale gdy ich nie ma, wcale mniej się nie boisz, bo wtedy jest oczekiwanie. To ciąży na psychice, ale wszyscy się dostosowują i starają się jakoś żyć. To są żywe miasta. Tak, są okaleczone, ale wszystko nadal w nich działa, jest wielu przedsiębiorców.
Jak radzę sobie z tym wszystkim psychicznie? Po prostu się uspokajam, mój drugi stopień studiów to psychologia. Spokój odnajduję też w moich dzieciach i pracy.
Gdy jestem zajęta, nie analizuję wszystkiego, co dzieje się wokół mnie 24/7. Nie patrzę na mapę wojny. Przecież i tak nie mogłabym ogarnąć całego świata, by upewnić się, że wojna się skończy. Szczęście i równowagę musimy odnaleźć w tym, co mamy, w byciu razem.
Obecnie pracuję jako radiolożka w Centralnym Miejskim Szpitalu Klinicznym w Drużkiwce, a także w Kramatorsku, w niepełnym wymiarze godzin w przychodni onkologicznej. No i prowadzę salon fryzjerski
Marzenie o własnej szkole
Teraz jesteśmy o krok od otwarcia piątego salonu w Drużkiwce, w sumie będzie ich 7. Kiedy kupowaliśmy lustro i małą sofę do poczekalni, mój mąż powiedział: „Wszyscy rzeczy wynoszą, a my je kupujemy i przywozimy”. Mam nadzieję, że ta kanapa posłuży nam przez wiele lat.
Moim marzeniem jest otwarcie szkoły fryzjerskiej. Moglibyśmy tam szkolić personel dla siebie i dla innych. Konkurencja musi być, bo jeśli jej nie ma, to cię rozleniwia, a nie hartuje. Chciałabym rozwijać się w regionie, otworzyć placówki w Kramatorsku i Słowiańsku. Mam też plan na kawiarnię – nie taką z rzeczami na wynos, ale z prawdziwego zdarzenia.
To wszystko jest jednak bardzo wyczerpujące. Poza tym jestem matką dwójki dzieci, które potrzebują uwagi. Na szczęście pomagają nam moi rodzice. Czasami zdarza mi się zapomnieć o dostarczeniu czystych ręczników czy odebraniu zamówienia. Na szczęście mam szefa, mojego męża, który też wspiera mnie we wszystkim. Działamy jak jeden organizm. To, czego nie mogę zrobić ja, robi on. Dobrze jest być nie tylko mężem i żoną, ale także przyjaciółmi i partnerami w pracy.
Trudno mi mówić o przyszłości i perspektywach. Reaguję bardzo spokojnie na każdą sytuację i staram się rozwiązywać problemy na bieżąco. Musimy mieć kilka opcji „b”, ale nie możemy zapominać, że życie jest tu i teraz. Trzeba dalej pracować i żyć. Wojna nauczyła mnie doceniać bliskich i każdą minutę mojego życia. Nawiasem mówiąc, nauczyła mnie tego również moja praca na onkologii.
Kiedy zaczęłam pracować w klinice onkologicznej, miałam 25 lat. To straszne, gdy widzisz, że człowiek może stracić życie nie tylko z powodu wojny
Dlatego cenisz każdą minutę, starając się zrobić coś dobrego dla swojej rodziny. W tej chwili nie rozważam przeprowadzki, ale jeśli życie mojej rodziny będzie zagrożone, wybiorę dla niej bezpieczeństwo. Mimo wojny uważam, że mamy najlepszy kraj, z silnym systemem edukacji, niesamowitą przyrodą i oczywiście lekarzami. Myślę, że ludzie mieszkający teraz w Europie zdali sobie z tego sprawę już dawno temu. Prawdopodobnie nie zmieniłabym więc niczego w Ukrainie, w jakiś sposób stymulowałabym tylko jej rozwój. Marzę o zakończeniu wojny i o normalności.
Po wszystkim wyślę dzieci do rodziców i pojadę z mężem do Wenecji albo do Portugalii. Bo potrzebuję odrobiny romantyzmu.
– Na początku mieliśmy tylko dwóch fryzjerów, którzy wcześniej pracowali w zawodzie, resztę przeszkoliliśmy. Dziś zatrudniamy osoby niepełnosprawne, artystkę, matkę sześciorga dzieci i byłą krawcową – mówi Anastazja Jaremczuk
Podobnie jak miliony innych Ukraińców, Julia Tokar została zmuszona do szukania schronienia za granicą. Z roczną córeczką wyjechała do Austrii. Nie potrafiła jednak siedzieć bezczynnie. Wraz ze swoim zespołem stworzyła dla Ukraińców żyjących za granicą aplikację o nazwie „I'm Ukrainian”.
Oto jej opowieść.
Walizka do ewakuacji
Mieszkaliśmy z rodziną niedaleko Kijowa, we wsi Hatne, w nowo kupionym domu. Rok przed wybuchem wojny na pełną skalę urodziła się nasza córeczka. Po raz pierwszy poczułam, że to życie, o którym marzyłam, wreszcie się pojawiło.
Ale słuchając wiadomości zdaliśmy sobie sprawę, że Rosja może rozpocząć wielką wojnę przeciwko Ukrainie. Zawczasu przygotowaliśmy więc walizkę ewakuacyjną.
24 lutego, kiedy usłyszeliśmy pierwsze eksplozje, z dzieckiem i trzema kotami opuściliśmy dom w pół godziny. Pojechaliśmy do naszych przyjaciół w obwodzie lwowskim. Z marszu zaczęliśmy pracować jako wolontariusze, co pomogło nam zachować równowagę psychiczną. Mój mąż i inni wolontariusze spotykali się z ludźmi na dworcu kolejowym we Lwowie, kwaterowywali ich i karmili. Ja zdalnie koordynowałam zbiórkę rzeczy dla obrony terytorialnej w Hatne.
Gdzieś w okolicach grudnia 2022 r. nasze zasoby się wyczerpały. Dziecko często chorowało z powodu ciągłego przebywania w piwnicy podczas nalotów
Decyzja o wyjeździe za granicę była trudna. Wyjechaliśmy do Austrii, bo mieliśmy tam przyjaciół. Zamieszkaliśmy w miasteczku Weitz – i znowu zaangażowałam się w wolontariat. W grudniu 2022 r. zorganizowaliśmy program pomagający żołnierzom odzyskiwać zdrowie psychiczne. Czterech mężczyzn przez trzy miesiące trzy razy w tygodniu chodziło na fizjoterapię, pracował z nimi psycholog.
Niestety, po pewnym czasie musieliśmy ten projekt zawiesić. Czekamy, aż austriacki program państwowy zacznie pomagać ukraińskim wojskowym.
Traktowana jak równa
Austria potraktowała Ukraińców bardzo dobrze. Mieszkaliśmy w dużym domu, każda ukraińska rodzina miała przydzielonego opiekuna-wolontariusza. Zazwyczaj byli to emeryci. Austriacy robili wszystko, by Ukraińcy czuli się u nich komfortowo i bezpiecznie. To gościnne nastawienie naprawdę pomaga. Jednak nigdy nie marzyłam o życiu poza Ukrainą. Dużo podróżowałam, lecz zawsze dobrze było mieć bilet do domu. Dlatego wciąż jest mi tu ciężko. Tak, tu jest pięknie i dobrze, ale chcę wrócić do domu. Tam jest mój sens, moje wartości, przyjaciele, rodzice.
Bywam w domu raz w roku.
Po każdej takiej podróży zeskrobuję siebie ze ścian mojego mieszkania. Za każdym razem to łamie mi serce
Dzieje się tak nawet mimo tego, że w Austrii czuję się traktowana jak równa. Stosunek do Ukraińców jest tu bardzo tolerancyjny, mamy prawie takie same prawa jak Austriacy. W prawie do pracy czy zasiłków na dzieci jesteśmy im równi, choć w porównaniu z innymi krajami pomoc społeczna jest tu bardzo ograniczona – wystarcza tylko na jedzenie.
Na dorosłą osobę państwo wypłaca około 215 euro miesięcznie. Na dziecko – oddzielnie: kwota zależy od wieku, a świadczenie jest wypłacane niemal aż do osiągnięcia przez nie pełnoletności. Na moją trzyletnią córkę otrzymuję miesięcznie 208 euro. Niedawno przeprowadziliśmy się do Grazu, drugiego co do wielkości miasta w Austrii. Mieszka tutaj duża i silna społeczność ukraińska. To bardzo ważne dla pracy nad naszym projektem „I’m Ukrainian”.
Zawsze będziemy rodakami
Pomysł stworzenia projektu pojawił się w październiku 2022 r. w rozmowie z Pawłem Ostapenko i Pawłem Liberem [pierwszy to szef Stowarzyszenia Ukraińskich Naukowców, drugi jest czołowym białoruskim specjalistą IT prześladowanym przez reżim Łukaszenki – aut]. Zaproponowali mi, bym stanęła na czele tego przedsięwzięcia.
Nasz zespół stworzyło grono przyjaciół z całego świata. Każdy w swoim kraju musiał wypełnić aplikację, w której podał informacje dotyczące różnych wydarzeń, które się tam odbywają. Przez rok pracowało nad tym 20 wolontariuszy. Obecnie zespół składa się z 10 osób, które mieszkają zarówno za granicą, jak w Ukrainie. Aplikacja obejmuje swym zasięgiem 32 kraje.
Chcemy dzięki niej podtrzymywać kontakt naszych ludzi z Ukrainą. Aplikacja ma być pomostem, który pozwoli im się komunikować.
Chcielibyśmy też, by nasze dzieci czytały ukraińskie książki przynajmniej kilka razy w tygodniu i wiedziały, gdzie znajdują się ukraińskie biblioteki
Te informacje również znajdą się w aplikacji.
W małym austriackim miasteczku, w którym wcześniej mieszkałam, bardzo trudno było mi żyć wśród obcych. Wciąż szukałam kontaktu z Ukraińcami, podróżowałam do innych miast. Dlatego cieszę się, że nasz projekt łączy Ukraińców za granicą.
Nawet jeśli wielu z nich nie wróci do kraju, pozostaną naszymi rodakami, z którymi musimy współpracować.
Poprosiliśmy Ministerstwa Spraw Zagranicznych Ukrainy, by zwróciło uwagę na „I’m Ukrainian”, bo przecież jego zadaniem jest jednoczenie naszego narodu i podtrzymywanie kontaktów między Ukraińcami
Trudno powiedzieć, ilu aktywnych użytkowników korzysta już z naszej aplikacji. Wiemy, że było ponad 40 000 pobrań. Najbardziej aktywna i największa diaspora jest w Polsce. Na drugim miejscu są Niemcy, potem Czechy, Hiszpania i Wielka Brytania.
Biznes, kultura, pomoc, darowizny
To bezpłatna aplikacja mobilna dla systemów Android i Apple. Jest łatwa w użyciu: wybierasz kraj i miasto, w których mieszkasz, a niezbędne informacje o wszystkim, co dzieje się wokół Ciebie, są pobierane natychmiast.
Jeśli podróżujesz do innego kraju, też możesz się dowiedzieć, co ciekawego się tam dzieje. Najpopularniejszą zakładką w aplikacji jest „Mapa biznesu”. Ukraińcy, którzy zdecydowali się założyć własną firmę lub świadczyć jakieś usługi w innym kraju, mogą dodać do tej mapy informacje o sobie.
Ludzie mieszkający w pobliżu zobaczą je i będą mogli skorzystać z intersujących ich usług
Bardzo dużym zainteresowaniem cieszą się też informacje o wydarzeniach kulturalnych. Mamy również sekcję „Pomoc”. Możesz tam uzyskać porady dotyczące zakwaterowania, ośrodków edukacyjnych dla dzieci lub informacje medyczne.
Oczywiście jest też sekcja „Darowizny”, ponieważ diaspora, lub „tymczasowa diaspora”, jak sama ją nazywam, wciąż musi pracować na zwycięstwo.
By korzystać z aplikacji, wystarczy ją pobrać – nie musisz się nawet logować. Ale jeśli chcesz zostawić swój komentarz, brać udział w funkcjonowaniu aplikacji, zostawić informacje na swój temat lub kontaktować się z kimś, musisz uwierzytelnić się za pośrednictwem Diia [elektroniczny dokument tożsamości – red.]. Chronimy w ten sposób nasze treści.
Problem w tym, że ludzie są ostrożni, jeśli chodzi o korzystanie z Diia. Z jakiegoś powodu uważają, że system będzie wtedy przesyłał ich dane i śledził ich lokalizację. Mężczyźni piszą na przykład: „Niedługo przez waszą aplikację otrzymamy wezwanie”.
To nieprawda. Takie rzeczy piszą ludzie niewykształceni, którzy nie rozumieją funkcjonalności „I’m Ukrainian”
Diia nie zbiera żadnych danych. Identyfikuje Cię tylko jako Ukraińca. Nic więcej.
Każdy chce wrócić do domu
Państwo powinno już teraz pracować nad sprowadzeniem ukraińskich emigrantów do domu. Powinny być dostępne informacje o programach odbudowy mieszkań, projektach edukacyjnych i możliwościach zatrudnienia. Ludzie muszą widzieć przyszłość, bo mentalnie i emocjonalnie każdego przecież ciągnie do domu. Tymczasem boją się, że wrócą – i zostaną z niczym. Wielu nie wróci tylko dlatego, że ich dzieci poszły do szkoły za granicą.
Po zakończeniu wojny planuję powrót do domu. Gdyby nie dziecko, już bym to zrobiła. Wojna bardzo mnie zmieniła, jak każdego Ukraińca. Kiedy wrócę, będę spędzać więcej czasu z rodzicami. Już teraz organizuję z nimi sesje zdjęciowe, żeby moje dziecko miało pamiątkę. Rzeczy materialne stały się drugorzędne. Po wojnie długo nie będę podróżować. Będę cieszyła się domem.
Więź, którą tworzymy
Mamy wiele planów związanych z naszą aplikacją. Chcemy wziąć udział w Światowym Kongresie Ukraińców. Funkcja „Społeczności” otwiera wiele możliwości – chcę, by za jej pośrednictwem kontaktowały się ze sobą wszystkie ukraińskie organizacje. Dla nas, Ukraińców za granicą, taka więź jest bardzo ważna. Przyznam, że kiedy pojawiają się ogłoszenia dotyczące ukraińskich wydarzeń za granicą, na przykład w naszym Grazu, trzeba reagować niemal natychmiast, bo później nie będzie już miejsc. Ludzie szybko chwytają wszystko, co ukraińskie.
Ukraińcy żyjący za granicą intensywnie uczą się języków krajów, w których przebywają. Musimy więc robić jeszcze więcej, by nie zapomnieli o swojej kulturze. Więź, którą tworzymy, w przyszłości sprowadzi ich z powrotem do Ukrainy.
„I'm Ukrainian” działa w 32 krajach i umożliwia kontakt z podobnie myślącymi ludźmi, udział w wydarzeniach kulturalnych, edukacyjnych i sportowych. – Chcę, aby ta aplikacja pomogła zjednoczyć ukraińską społeczność za granicą – mówi Julia Tokar, kierowniczka projektu
W Mławie schroniła się już na początku inwazji, wraz z matką i dziećmi. Dziś pracuje nad dokumentem „Głos mamy”, opowiadającym o niezwykłej przyjaźni między polskimi i ukraińskimi matkami w obliczu wojny i kryzysów psychologicznych w ich rodzinach.
Oto opowieść Ganny Yarovenko.
Budzisz się w Kijowie, zasypiasz w Warszawie
Wojnę na pełną skalę poznałam w Kijowie. Nie przygotowywaliśmy żadnych plecaków ewakuacyjnych, tylko dokumenty. O 5 rano obudziły mnie wyjące alarmy samochodów. Moje okna wychodziły na Batyjewą Górę, krakało mnóstwo wron, jak w jakimś średniowieczu. Kiedy włączyłam telewizor, wszystko stało się jasne: Putin ogłaszał rozpoczęcie tak zwanej operacji specjalnej. Potem zadzwonił mój ojciec chrzestny i powiedział mi o pocisku, który spadł w pobliżu jego domu. Zabrałam dzieci, matkę, dokumenty i pojechaliśmy do wioski niedaleko Irpienia, do mojego ojca.
W latach 90., kiedy robiłam program o wojnie w Bośni i Hercegowinie, zapamiętałam pewną rzecz: kiedy zaczynają się walki, musisz jechać na wieś. Bo tam szanse na przeżycie są większe
Tam jest drewno na opał, woda w studni, warzywa w ogródku. Tyle że jeśli masz dzieci, jesteś trupem, bo spowolnią cię we wszystkim. Ledwie przyjechaliśmy, usłyszeliśmy toczącą się bitwę w Hostomlu, niedaleko nas. Nad naszym domem latały myśliwce.
Zrozumiałam, że nie możemy tam zostać. Tej nocy spaliśmy w ubraniach, lecz ja nie potrafiłam zasnąć; od wybuchu wielkiej wojny nie spałam przez trzy dni. O pierwszej w nocy usłyszałam potężną eksplozję. „Wstawajcie! Mamy 10 minut, żeby się przygotować! Wyjeżdżamy!” – wrzasnęłam. Na drodze w kierunku Kijowa, wzdłuż autostrady warszawskiej, stały długie kolumny czołgów. Na początku myślałam, że to nasze, ale to były czołgi wroga. Później dowiedziałam się, że o 6 rano w Buczy strzelali do cywilnych samochodów. Te trzy godziny, które upłynęły od tamtej chwili, uratowały nam życie. Matka poszła ze mną, ale ojciec został. Rano został schwytany.
Po prostu los
Na granicy ukraińsko-polskiej staliśmy przez 25 godzin. Przypomniałam sobie dziennikarkę, która kiedyś, podczas pokazu mojego filmu „Wolni ludzie” na Festiwalu Jagiellońskim w Lublinie, przeprowadzała ze mną wywiad. Napisałam do niej: „Marianno, bardzo mi przykro, ale w tej chwili stoję na granicy z mamą i dwójką dzieci. Co mi radzisz?”. Za pośrednictwem mediów społecznościowych Marianna niemal natychmiast znalazła polską rodzinę, która zgodziła się nas przyjąć.
Adaptacja w obcym kraju nie była łatwa. Po pierwsze – nic nie wiesz. Czujesz się, jakbyś została wrzucona do wody jak kociak. Od razu schodzisz do poziomu pięcioletniego dziecka
Jednak największym zaskoczeniem była dla mnie polska rodzina, do której trafiliśmy – Kaja i Janusz Prusinowscy. Kiedy oprowadzali nas po swoim domu, zobaczyłam na ścianie płytę zatytułowaną „Serce”. To była ta, którą przywiozłam ze Lwowa w 2015 r. Słuchaliśmy jej z moim byłym mężem dosłownie na okrągło – a tu pięć lat później spotykam autora tych piosenek. Całe życie zajmuję się etnografią, robię filmy o muzykach etnicznych, a teraz, w takich okolicznościach, trafiam do rodziny najsłynniejszych muzyków etnicznych w Polsce.
Polacy mają bardzo piękne słowo „los”. Jego odpowiednikiem jest nasza „dola” – coś, co jest nieuniknione. I właśnie taki „los” się nam przytrafił. Już następnego dnia po przyjeździe poszliśmy z Kają do miejscowej szkoły. Orest miał wtedy 13 lat, a Malwa 5. Syn został od razu przyjęty do siódmej klasy, córka do przedszkola.
Mieszkaliśmy w domu Prusinowskich przez trzy miesiące. I to właśnie tam narodził się pomysł nakręcenia kolejnego filmu dokumentalnego. Tym razem to miał być film autobiograficzny. Do realizacji tego pomysłu popchnęła mnie moja siostra Larysa. Pomogła też z finansami.
„Głos mamy”
Ten film jest historią o życiu z polską rodziną, opowiedzianą w moim imieniu. Traktuje o sile kobiet i wzajemnym wsparciu. O tym, jak moja córka tęskni za ojcem, a syn musi dorosnąć. W filmie splata się kilka wątków. Jest o kobiecej sile, o relacji między ojcem i córką, o wzajemnym smutku i niemożności spotkania. Są też sceny z moimi rodzicami. Mam sporo materiału, który na razie trafił do kosza; z nakręconych scen można by zrobić 4-odcinkowy serial. Każda mówi coś do widza.
Najbardziej filozoficzny jest moment, gdy wczesnym rankiem siedzimy z Kają nad jeziorem. Po operacji gardła mój głos stał się szorstki, jakbym przez całe życie paliła. Chciałam porozmawiać o tym moim głosie nad jeziorem. Czy jest jakiś sposób, by go ożywić? Kaja dała mi radę, ćwiczyła ze mną głos, śpiewałyśmy. To był dziwny stan. Trawnik, jezioro skąpane w słońcu, a my trzymamy się za ręce i śpiewamy piosenkę o słońcu. Nikt tego nie reżyserował. Wtedy Kaja zagwizdała i powiedziała: „Słyszysz, jak żaby kumkają?”.
„Tak. Wszystkie żywe istoty mają swój własny głos, ale ja czuję się na wpół żywa” - odpowiedziałam. To właśnie od tej sceny wzięłam tytuł filmu „Głos mamy”.
Ciekawa jest też scena ze szmacianą lalką. Uczyłam Kaję, jak ją zrobić.
W trakcie rozmawiałyśmy o życiu, dzieciach, o tym, kto jak wyszedł za mąż, a potem stopniowo przeszłyśmy do wojny i Putina. Powiedziałam: „Zróbmy szmacianą lalkę Putina, porozmawiamy o tym i spalimy ją”
To był rodzaj protestu. Kazałam lalce zabrać ze sobą Putina. To wszystko było spontaniczne. Nie konsultowałam się z żadnymi czarownicami czy wróżbitami. Wszystko było impulsem, ale od serca. A potem chyba najtrudniejsze było oglądanie siebie na ekranie. To czysto psychologiczny moment, bo nie widzisz siebie obiektywnie, zauważasz tylko wszystkie swoje wady. Musiałam z tym walczyć. Wiesz, dwa razy miałam raka. Przedtem byłam zupełnie inną kobietą. Choroba znacznie pogorszyła mój stan fizyczny
Ogólnie rzecz biorąc, koncepcja filmu polegała na okazaniu wdzięczności Polsce za przyjęcie mojej rodziny i czterech milionów innych osób jak braci i sióstr.
Ten film nie jest o tym, jacy jesteśmy biedni i nieszczęśliwi. Opowiada o kobiecej przyjaźni i podstawowych ludzkich wartościach. Zdjęcia rozpoczęły się 22 kwietnia 2022 roku, a zakończyliśmy je 2 stycznia 2024 roku, kiedy w Kijowie został zbombardowany dom stojący obok naszego. W naszym mieszkaniu fala uderzeniowa rozwaliła wszystkie okna i drzwi. Nie wiem, co wydarzy się jutro, dlatego kończę film właśnie tą sceną – i tym, że wojna trwa.
Chwile, które się nie powtórzą
Jednak żyję nie tylko kinem. Obecnie w Mławie, gdzie nadal mieszkamy, dzięki Fundacji Świętego Mikołaja urządziliśmy salę, w której pracujemy z ukraińskimi dziećmi. Niestety wiele z nich jest jeszcze rosyjskojęzycznych i to na moich zajęciach słyszą ukraiński. Dzielą się też swoimi problemami. Zorganizowałam między innymi sekcję historyczną; od czasu do czasu robię wycieczki do muzeów, by dzieci mogły poznać historię kraju. Odkryciem było dla mnie to, że nie wiedziały, czym była Rzeczpospolita Obojga Narodów, zwłaszcza te ze starszej grupy. Według jednej z ich wersji to był rodzaj kiełbasy, według innej – nazwa leku.
Do tego dochodzą zajęcia z robótek ręcznych: rzeźbimy, rysujemy, szyjemy. Teraz w pokoju jest nas trzy: ja, Ukrainka, która uczy angielskiego, i psycholożka. Ta ostatnia pomaga dzieciom po ósmej klasie zdawać testy i decydować o swym przyszłym zawodzie.
Oczywiście chcemy wrócić do Ukrainy, ale dopiero po zakończeniu wojny
Poza wszystkim innym, mam problemy zdrowotne; będę uzależniona od leków do końca życia. Obawiam się, że w Ukrainie potrzebne mi lekarstwa mogą nie być dostępne. Jestem pod obserwacją w warszawskim szpitalu onkologicznym, od czasu do czasu przechodzę badania. Przez pierwsze pół roku w Polsce nie było we mnie żadnych emocji. Nie mogłam ani płakać, ani się śmiać. Byłam jak Jack Sparrow, moja ulubiona postać. Nie wiem, dlaczego, ale czasami czuję się jak on. W końcu zawsze znajdował wyjście z każdej trudnej sytuacji.
Czasami zastanawiam się, jak będzie wyglądać powojenna Ukraina. Chcę, żeby Rosja się rozpadła. Chcę, żeby Ukraina stała się członkiem NATO i Unii Europejskiej. I żeby wszyscy przestali kłamać. Nie wiem, na ile to realne. Jestem bardzo zła, że ta wojna i Rosjanie odebrali mi możliwość kontaktowania się z ojcem, a moim dzieciom – z dziadkiem. To są chwile, które już nigdy się nie powtórzą. Jestem zła, że okna mojego mieszkania są niszczone, miasta i wioski są niszczone, a ludzie umierają. To przerażające, w jakim świecie żyją nasze dzieci.
Mój dziadek, który przeżył obóz koncentracyjny, zawsze uczył mnie, że w życiu najcenniejsza jest wolność. Marzę i wierzę, że naród ukraiński będzie ją miał już zawsze.
Choć jest chora i mieszka w obcym kraju, Ganna Yarovenko, reżyserka i dziennikarka, wciąż tworzy. Teraz pracuje nad filmem „Głos mamy”, opowiadającym o ukraińskich i polskich rodzinach mieszkających pod jednym dachem, które zbliżyła wojna i muzyka
Andrei Pilszczikow, lepiej znany pod pseudonimem „Jus”, latał na myśliwcu MiG-29, służył jako część 40. Brygady Lotnictwa Taktycznego. Miał ponad 100 lotów bojowych. Starał się rozwijać ukraińskie lotnictwo wojskowe. Aktywnie przemawiał w zachodnich mediach i lobbował za dostarczaniem Ukrainie nowoczesnych myśliwców F-16. 25 sierpnia 2023 r. Podczas kolizji samolotów szkoleniowych i bojowych L-39 Andriy wraz z dwoma innymi kolegami zginęli. Matka słynnej pilotki Lilii Averyanovej w wywiadzie dla Sestry opowiedziała, jaki był jej syn, jak bronił ukraińskiego nieba i przekonała amerykańskich kongresmenów, że Ukraina potrzebuje F-16.
Natalia Żukowska: Pani Lillie, F-16 jest już na Ukrainie. I byłeś w stanie spełnić jedno z marzeń swojego syna - siedząc w kabinie myśliwca. Jakie były twoje myśli i uczucia w tym momencie?
Lilia Aweryanova:Wrażenia były niesamowite, ponieważ w końcu udało mi się dotknąć tego wielkiego walczącego ptaka. Zakładając kask i maskę, zdałem sobie sprawę, jak trudno jest zwykłemu człowiekowi tak dużo oddychać. Musisz być bardzo wyszkolony. Wewnątrz samolotu obliczany jest każdy złom objętości. Sami faceci mówią, że kiedy siedzisz w F-16, to tak, jakbyś stał się jednym z samolotami. I oczywiście było wrażenie, że jedno z moich marzeń Andrzeja w końcu się spełniło, a to dodaje siły. I chociaż nie ma tylu tych samolotów, ile byśmy chcieli, nie ma to znaczenia.
Najważniejsze nie jest ilość, ale jakość. To już punkt zwrotny w rozwoju naszego lotnictwa. Ponieważ mamy broń NATO i wyszkolonych pilotów. Nie każdy kraj to daje. Szczególnie w środku wojny
Od śmierci Andrija minął nieco ponad rok. Co wydarzyło się tamtego dnia? Jakie są ustalenia śledztwa?
25 sierpnia 2023 r. w obwodzie żytomierskim oni lecieli parami na samolotach szkoleniowych L-39. Wykonywali zakręt. Między samolotami powinna być pewna odległość, ale z jakiegoś powodu nie została ona zachowana. Piloci stracili kontakt wzrokowy ze sobą. Kiedy oba samoloty rozpoczęły manewr skrętu, pojawiły się jakieś problemy. Samolot Andrija pilotował doświadczony oficer, mój syn siedział na tylnym fotelu jako kontroler. Wszystko działo się bardzo szybko, od startu do katastrofy minęło zaledwie dziewięć sekund.
Śledztwo wciąż trwa. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi powiedzą, co się naprawdę stało. Byłam na miejscu katastrofy. To był cud, że samoloty nie uderzyły w domy – przeleciały nad szkołą i stadionem szkolnym, na którym były dzieci. Myślę, że oni starali się wyrównać lot i znaleźć miejsce do lądowania, a przynajmniej nie narazić innych ludzi. Postępowali zgodnie z instrukcjami i wyskoczyli, ale nie byli na wystarczająco dużej wysokości, by spadochrony zdążyły się otworzyć.
Powiedziano mi, Andrij jeszcze przez jakiś czas żył, lecz jego obrażenia były zbyt poważne. Jego dwaj koledzy zmarli natychmiast po uderzeniu w ziemię
Kiedy Andrij zainteresował się lotnictwem?
Od dzieciństwa zbierał różne modele samolotów i dużo czytał. Miał też przykład w rodzinie: jego kuzyn był nawigatorem – pilotem w fabryce samolotów. Latał samolotem transportowym na wszystkich kontynentach i opowiadał Andrijowi wiele ciekawych historii. Syn chciał być taki jak on. Wiele osób przepowiadało mu przyszłość słynnego konstruktora samolotów. Miał predyspozycje do nauk technicznych, interesowało go wszystko, co miało związek z lotnictwem.
Jak został pilotem wojskowym?
Po ukończeniu szkoły wstąpił na Narodowy Uniwersytet Lotniczy „ChAI”, by studiować na kierunku „obsługa statków powietrznych”. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, dlaczego to zrobił. Uczył się, ale nie zaliczył pierwszego roku, ponieważ miał mniej niż 18 lat – a to jest wiek, w którym można wykonać laserową korekcję wzroku. Andrij był krótkowidzem i z taką diagnozą na pewno nie przeszedłby badań lekarskich w instytucji wojskowej. Więc po prostu się uczył i nie mówił o swoich planach.
Z czasem zauważyłam jednak, że traci zainteresowanie nauką. Zapytałam go: „Czego chcesz?”. „Mamo, nie rozumiesz? Chcę zostać pilotem wojskowym” – odpowiedział. „To dlaczego nic nie powiedziałeś? No to zróbmy coś” – odrzekłam.
Jakoś znaleźliśmy pieniądze na tę laserową korekcję. To było w maju 2011 r.
Jako matka zniechęcała go Pani do tego, czy wspierała?
W tamtym czasie nigdy nie myślałam o zniechęcaniu go. Przecież to by nic nie dało, po prostu straciłabym z nim kontakt. Nie torowałam mu drogi, ale też nie przeszkadzałam. Nie zniechęcałam go, lecz wspierałam. Przeszedł selekcję na pilota wojskowego. Nigdy nie chciał być pilotem cywilnym. Powiedział: „Mamo, spróbowałem. Wsiadłem do AN-26 i trochę polatałem. Nie mogę znieść tej niskiej prędkości, to jak powietrzny autobus. Nie dla mnie”. Przyzwyczaił się do latania szybkimi samolotami, od samego początku studiów przygotowywał się do bycia wojownikiem. Podczas treningów na symulatorze lotu wymyślał różne misje bojowe.
Nawet wtedy wyobrażał sobie, że wykonuje jakieś ważne zadanie. Przeszedł długą drogę do prawdziwej, nowoczesnej walki lotniczej
Opowiadał o swoim pierwszym locie?
Pierwszy samodzielny lot odbył lekkim samolotem jako kadet na drugim roku. W 2014 roku, kiedy wybuchła wojna, był na trzecim roku i latał już w niebezpiecznym rejonie, w pobliżu linii frontu. Kadeci nie brali udziału w ATO [operacji antyterrorystycznej, prowadzonej przez ukraińskie wojsko przeciw wspieranym przez Rosję separatystom z obwodów donieckiego i ługańskiego w latach 2013-2014 – red.], ale ich lotnisko znajdowało się w Czuhujewie w obwodzie charkowskim. Obszar ich lotów został zmniejszony, ale nadal znajdował się bardzo blisko strefy ATO i granicy z Rosją.
Dlaczego przeszedł na emeryturę rok przed wybuchem wojny na pełną skalę?
Kiedy ukończył uniwersytet, obowiązkowe było podpisanie pierwszego kontraktu na pięć lat. Większość ludzi odchodziła po tym okresie, więc zaczęła się rotacja pracowników. Wielka dziura w kadrach została wypełniona przez tych, którzy pozostali. Dlatego mieli nawet po sześć nocnych zmian w miesiącu. Zdarzały się miesiące, w których Andrij był na służbie nawet 20 razy. Oznacza to, że niemal nie odpoczywał – nocna służba płynnie przechodziła w dzienną. Z drugiej strony starsi oficerowie prawie nigdy na służbie nie bywali. A pensje pilotów były śmieszne. Miesięcznie zarabiali 23-25 tysięcy hrywien [obecnie w przeliczeniu na złotówki to ok. 2300-2500 zł – red.], podczas gdy piloci pogotowia ratunkowego mieli 50 tysięcy hrywien.
Na dodatek jeśli coś się stało, winą obarczano zmarłego pilota, więc jego rodzina pozostawała bez ochrony socjalnej. Na utrzymanie rodzin zmarłych zrzucali się ich koledzy piloci
Zamiast stworzyć takie warunki, by ludzie nie chcieli odchodzić, kierownictwo wojska po prostu przedłużyło im kontrakty do 10 lat. Andrij stanął wobec wyboru: podpisać kontrakt albo przejść do służby cywilnej. On i jego koledzy nie byli zadowoleni z warunków kontraktu, nikt też nie wziął pod uwagę ich życzeń i uwag. Dowództwu łatwiej było zwolnić wyszkolonych pilotów, na których państwo wydało dziesiątki milionów, i na ich miejsce zatrudnić nowych, słabiej przeszkolonych. Andrij i co najmniej czterech jego kolegów zrezygnowali i wrócili do cywila.
Jak wspomina Pani 24 lutego 2022? I jak Andrij wrócił do służby?
Ciągle powtarzał, że będzie wielka wojna... Byłam wtedy w domu, w Charkowie. Rankiem 24 lutego zadzwonił i kazał mi szybko opuścić miasto. Razem z sąsiadami wyjechaliśmy do zachodniej Ukrainy. Od pierwszych minut inwazji Andrij organizował obronę naziemną swojego lotniska w Wasylkowie. Niektóre samoloty wzbiły się w powietrze już o 3 nad ranem. Wojsko wiedziało, że polecą rakiety, lecz nie wszystkie maszyny były w stanie wystartować. Niektóre przechodziły naprawy.
Zadaniem naszych było uniemożliwienie lądowania rosyjskim spadochroniarzom. Wasylków, podobnie jak Hostomel, jest strategicznie ważnym lotniskiem. Rosjanie nawet go nie zbombardowali, bo chcieli je zdobyć i korzystać potem z pasa startowego. Ale chłopaki im na to nie pozwolili, wielokrotnie wyłapywali tam sabotażystów.
Jako że Andrij był wtedy cywilem, potrzebował trochę czasu, by odświeżyć swoje umiejętności. W marcu 2022 r. wysłali go w tym celu do zachodniej Ukrainy.
Wszystkie ćwiczenia wymagane do odnowienia zezwoleń na różne rodzaje lotów zaliczył w zaledwie jeden dzień. 7 marca wrócił do służby
Z czym musieli się wtedy mierzyć ukraińscy piloci?
Andrij mówił mi, że na początku Rosjanie zachowywali się głupio, bo nie spodziewali się żadnego oporu. A nasi piloci to wykorzystywali. W końcu jednak Rosjanie zdali sobie sprawę, z kim mają do czynienia. No i mieli radary, które widziały nasze samoloty z dużej odległości – ukraińskie samoloty widziały ich z trzykrotnie krótszego dystansu. To dawało Rosjanom przewagę w bitwach powietrznych. Podobnie zresztą było w przypadku ataków rakietowych: oni mieli pociski o większym zasięgu, które na dodatek same naprowadzały się na cele. A my mieliśmy stare rakiety, które musieli naprowadzać piloci.
Ukraiński pilot musiał polecieć w kierunku celu, rakiety, którą miał zestrzelić swoją rakietą – i wtedy sam stawał się celem. To były takie misje kamikadze
Jednak chłopaki, mając informacje od wywiadu i obrony powietrznej, wiedzieli, gdzie lecieć. Jeśli pocisk został już wystrzelony w jego kierunku, pilot musiał zmienić tor lotu za pomocą karkołomnego manewru i uniknąć trafienia. Konieczne było szybkie podejmowanie niestandardowych decyzji, a nikt wcześniej naszych pilotów tego nie uczył. Okazało się, że podręczniki, na których ich uczono, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością; nadawały się na śmietnik. Odpowiednią wiedzę i doświadczenie nasi piloci zdobyli dopiero podczas wojny.
Czy Andrij dzielił się szczegółami swoich misji? A może je ukrywał, by Pani nie martwić?
Wiem, że kiedyś musiał lądować niesprawnym samolotem – był uszkodzony przez odłamki i nie miał wystarczającej ilości paliwa. Różnie bywało, ale więcej o jego misjach bojowych dowiadywałam się z wywiadów, których udzielał – przesyłał mi potem linki do obejrzenia. Starałam się czytać „między wierszami” tego, co opowiadał, zrozumieć coś na podstawie zdjęć. Ale i tak najwięcej dowiedziałam się od jego przyjaciół. Później...
W tamtym czasie ludzie podnosili się wzajemnie na duchu opowieściami o „Duchu Kijowa” – anonimowym bohaterskim ukraińskim pilocie, postrachu Rosjan. Czy Andrij kiedykolwiek o nim mówił? Kim był ten „Duch”?
Tym mianem można by określić wielu pilotów, którzy w tym czasie latali nad Kijowem i regionem. Pewnego dnia wśród pilotów pojawiła się taka myśl: „Wszyscy mówią, że nie mamy lotnictwa. Więc jeśli latamy, to kim jesteśmy? Musimy być duchami”.
Tak narodziła się legenda o „Duchu Kijowa”. Sami nasi piloci zaczęli pisać: „Duch zrobił to”, „Duch zrobił tamto”
Celowo podsycali tę legendę coraz to nowymi zdjęciami i wiadomościami. W rzeczywistości mieli na swoim koncie wiele bohaterskich misji. W końcu ich 40 brygada została oficjalnie nazywana „Duchem Kijowa”.
Andrij zrobił też sporo, by Ukraina jak najszybciej otrzymała samoloty F-16. Pojechał nawet do USA, by spotykać się z kongresmenami. Co im mówił?
Przed inwazją pracował dla państwowego koncernu Ukrspetsexport. Wrócił do walki na ochotnika, mając już doświadczenie w zawieraniu kontraktów na sprzedaż broni. Do USA jeździł nie tylko jako pilot, lecz także jako specjalista z ministerstwa obrony. Potrafił rozmawiać i o kontraktach, i o bitwach. Amerykanie słuchali go z uwagą. Przekonał ich swoją otwartością i prawdą o tym, jak naprawdę walczą Ukraińcy. On i jego kolega Ołeksij „Moonfish” Mes spotkali się z kilkoma kongresmenami i senatorami, którzy byli emerytowanymi pilotami i rozumieli, o czym mowa. Byli tak zainteresowani wszelkimi szczegółami dotyczącymi wojny w Ukrainie, że rozmowy z naszymi chłopakami trwały godzinami.
Amerykanie nie mogli pojąć, jak nasi chłopcy mogą walczyć na tym starym, kiepsko uzbrojonym sprzęcie. Nie rozumieli, jak w ogóle udało im się przetrwać. Dlatego patrzyli na nich jak na wielkich bohaterów – młodych, przystojnych, wykształconych.
Amerykanie przyznawali, że w Iraku ich piloci mieli dużą liczbę godzin lotów bojowych i wiele misji. Ale żaden z nich nie miał do czynienia z tak ekstremalnymi warunkami i zadaniami
Głównym celem wyjazdu do USA było poinformowanie amerykańskich polityków i opinii publicznej o przebiegu wojny w Ukrainie. Jednak Andrij wyszedł daleko poza to zadanie. Udawało mu się przekierowywać te rozmowy na praktyczne rozwiązania dotyczące dostarczenia Ukrainie nowoczesnych samolotów.
Nie chodziło jednak tylko o samoloty. Nasi chłopcy poprosili też o obronę przeciwlotniczą dla Ukrainy. Jesienią 2022 roku zaczęliśmy ją otrzymywać – i przetrwaliśmy zimę. Ponadto to właśnie podczas ich wizyty przyjęto ustawę wspierającą ukraińskich pilotów, napisaną zresztą w jeden wieczór. O ile pamiętam, było to 17 czerwca 2022 roku. Opisuje ona wszystkie etapy naszej współpracy, aż do przeznaczenia 100 milionów dolarów na szkolenie pilotów. Widziała pani choćby jedną oficjalną delegację państwową, która w ciągu wieczoru wykonałaby tak gigantyczne zadanie? A oni to zrobili.
Skąd wziął się znak wywoławczy „Dżus”?
Amerykanie go Andrijowi w 2019 roku, kiedy wraz z Ołeksijem Mesem i kilkoma innymi pilotami poleciał do Kalifornii z wizytą roboczą. Podczas tej podróży Andrij chciał poddać się specjalnemu rytuałowi amerykańskich pilotów zwanym „naming” – nadawaniu znaku wywoławczego. Na taki znak trzeba sobie zasłużyć. Amerykańscy piloci pielęgnują opowieści o ptakach i pisklętach, więc ostatecznym testem dla kogoś, kto ma otrzymać znak wywoławczy, jest zjedzenie surowego jajka ze skorupką – podczas gdy inni piloci robią wszystko, aby uniemożliwić mu zaliczenie tego testu. Andrij zrobił to z uśmiechem. Po wszystkim Amerykanie na osobności rozmawiali o nawykach, cechach charakteru i zachowaniu Andrija – by znaleźć coś charakterystycznego, co pozwalałoby nadać mu adekwatny znak wywoławczy. I przypomnieli sobie, że kiedy chodzili do baru, Andrij zamawiał tylko sok. Nic więcej. Dlatego nazwali go „Sok” – „Dżus”.
Ciekawe jest to, że nawet w życiu codziennym piloci nie zwracają się do siebie po imieniu; używają tylko znaku wywoławczego. Jeśli nie wiesz, kto jaki jest, nie będziesz wiedzieć, o kim mowa
Jaki był Andrij?
Aktywny i postępowy, trochę buntowniczy, ale bardzo konstruktywny. Bardzo chciał zmian w naszym lotnictwie. Wiele razy grożono mu nawet, że jeśli będzie za dużo mówił, nie pozwolą mu latać. Oczywiście słuchał, ale potem i tak robił swoje. Któregoś dnia powiedział do mnie: „Mamo, a co oni mi zrobią? Wyrzucą mnie? To kto będzie latał?”. W takich sytuacjach piloci mają proste pytanie: „Wsiądziesz do samolotu zamiast mnie? Nie? To siedź cicho”. Rozumiał, że on i jego koledzy mają na całą resztą dużą przewagę: są pilotami bojowymi.
Miał jakieś przesądy czy rytuały związane z lataniem?
Piloci mają całą listę przesądów, która pochodzi jeszcze z dawnych czasów. Na przykład podczas pierwszego lotu samolotem nowego typu pilot zakłada białą koszulkę. W USA, gdy pilot przechodzi na emeryturę, polewają jego samolot wodą z wozów strażackich, a jego samego – szampanem. My mamy własne tradycje. Po pierwszym locie koledzy wyciągają pilota z kokpitu, biorą go na ręce i podrzucają nim trzy razy. Następnie sumują cyfry numeru na ogonie samolotu, podnoszą pilota i stukają w kadłub jego piętą tyle razy, ile wynosi suma tych cyfr. Na koniec rozdają czekoladki i papierosy osobom, które obsługiwały lot.
Inną tradycją jest przejechanie po pierwszym locie paczki papierosów przednim kołem samolotu, a potem zapisanie na niej daty lotu, typu samolotu i znaku wywoławczego pilota. Mam trzy takie paczki Andrija.
Istnieje również przesąd zakazujący robienia zdjęć i filmów przed startem; można tylko po wylądowaniu.
Nie możesz też zrywać kwiatów na lotnisku – mówią, że to oczy poległych pilotów
Poza tym wszyscy piloci wiedzą, że przed lotem trzeba pogłaskać samolot, mówią do niego, jak do żywej istoty. Kiedy wsiadałam do nowego F-16, też przestrzegałam specjalnej tradycji: potarłam butami o szczotkę, która jest przymocowana do pierwszego stopnia. Oznacza to szacunek dla samolotu. Nawet jeśli masz czyste buty, musisz to zrobić.
Jesienią 2023 roku powstała petycja o nadanie Pani synowi honorowego tytułu Bohatera Ukrainy. Podpisy zostałym już zebrane. Co się z nią teraz dzieje?
Jest rozpatrywana. Ale same petycje niczego nie rozwiązują. To wojsko musi ubiegać się o tytuł Bohatera Ukrainy dla żołnierza. O ile wiem, Dowództwo Sił Powietrznych podpisało już tę petycję. Decyzja należy do komitetu przyznającego odznaczenie. Potem, jak mi się wydaje, trafi do prezydenta. Nie wiem jednak, kiedy nominacja zostanie podpisana. Tak czy inaczej nie byłoby to możliwe, gdybym milczała – i gdyby społeczeństwo milczało. Andrij został uznany za Bohatera Ukrainy przez naród ukraiński, który wie, że walczył jak bohater. A co więcej – że zrobił dla Ukrainy wiele rzeczy, które powinni zrobić inni ludzie.
To Andrij rozpoczął rewolucję w ukraińskim lotnictwie. Nawet jego koledzy wątpili, że Ukraina dostanie F-16
Zmuszał kolegów do nauki angielskiego i organizował szkolenia, by mogli opanować nowe samoloty. A kiedy rozpoczął się program szkolenia ukraińskich pilotów, chłopaki przyznali: „Nie bez powodu ‘Dżus’ nas tak ganiał”. A dziś, mówiąc o ukraińskim lotnictwie, zagraniczni ambasadorowie i holenderski minister obrony wspominają „Dżusa” jako tego, od którego zaczęły się reformy w ukraińskim lotnictwie.
Co daje Pani siłę?
Muszę zobaczyć realizację tego, o co zabiegał Andrij. Nie mogę pozwolić, by to, co zrobił, poszło na marne. Muszę też dawać przykład innym matkom. Żeby nie siedziały gdzieś po kątach, ale opowiadały o swoich bohaterskich dzieciach – tak jak ja o swoim.
Gdyby mogła Pani zwrócić się do światowych przywódców, co by im Pani powiedziała?
Powiedziałabym im, żeby skupili się na naszej prawdziwej, młodej elicie wojskowej. Że nie powinni zbytnio polegać na starych dowódcach, bo oni nie nadążają za współczesnymi realiami i nie są skłonni do konstruktywnych zmian. I oczywiście nie możemy pozwolić, aby to, co zrobili nasi młodzi, bohaterscy chłopcy, zniknęło. Bo oni dokonali prawdziwego przełomu w ukraińskim lotnictwie.
W rocznicę śmierci syna Lilia Awerianowa wsiadła do amerykańskiego myśliwca. Tak spełniła marzenie Andrija
Liudmyła Meniuk, pseudonim „Malwa”, jest na froncie od 2014 roku. Trafiła tam jako wolontariuszka i działaczka na rzecz praw człowieka. Jednak gdy zginął jej młodszy syn, została żołnierką w jego jednostce „Ajdar”. Jest pierwszą kobietą w Ukrainie, która została szefową służby pancernej jednostki walczącej na froncie.
Ochotniczka od pierwszego dnia
Wraz z dwoma synami pomagała armii od samego początku wojny. Wspólnie dla matek żołnierzy założyli organizację na rzecz praw człowieka „Malwa”. Nazwę wymyślił Stanisław, jej młodszy syn – i taki właśnie znak wywoławczy sama później przyjęła. W tamtym czasie jeszcze nie wiedziała, że w Ukrainie malwy sadziły kiedyś matki, których dzieci oddały życie za kraj.
– Szukaliśmy mundurów wojskowych, gdzie tylko się dało, bo na początku żołnierze byli nadzy i bosi – wspomina Liudmyła. – Woziłam im na front wszystko, od skarpetek po amunicję. W 2014 r. większość chłopców i dziewcząt zgłaszała się do obrony Ukrainy na ochotnika, chociaż w naszym ustawodawstwie nie było takiego pojęcia jak „ochotnik”. Dlatego ci ludzie nie mieli żadnej ochrony socjalnej. Wielu zginęło, niektórzy zostali ranni. Musieliśmy więc zmienić ustawodawstwo, by ich chronić. I zrobiliśmy to.
Stanisław chciał iść na front już od pierwszych dni, ale z w biurze rekrutacyjnym odrzucali go z powodu problemów z kręgosłupem. Wstawił się za nim Serhij Kowrydze, dowódca jednej z jednostek batalionu „Ajdar”, przyjaciel rodziny. Stanisław został sanitariuszem:
– Ciągle się uczył, nie marnował ani minuty – mówi kobieta. – Studiował medycynę taktyczną, sporo dowiedział się dzięki filmom o wojnie. Oglądał nawet rosyjskie, poznając doświadczenia Rosjan z wojny w Czeczenii. Dziś nasi instruktorzy medyczni mają ogromne doświadczenie. Przez te 10 lat wojny mamy już się czym dzielić z innymi.
27 lipca 2014 r., podczas misji bojowej w pobliżu miasta Łutuhyne w obwodzie ługańskim, oddział Stanisława został rozbity.
Stanisław został pochowany wraz ze swoim dowódcą na cmentarzu w rodzinnym Hajsynie, w obwodzie winnickim
Żeby pomścić syna
W styczniu 2016 r. 50-letnia „Malwa” podpisała z siłami zbrojnymi swój pierwszy kontrakt. Dołączyła do „Ajdaru”, do 24. samodzielnego batalionu szturmowego. Żeby pomścić syna. Chciała zostać saperem, ale towarzysze się nie zgodzili. Zbyt ryzykowne:
– Na początku byłam urzędniczką w jednostce technicznej. Później przydzielili mnie jednak do kompanii szturmowej i przez następne dwa i pół roku pełniłam funkcję szefa służby pancernej. Do moich obowiązków należało głównie zapewnienie pojazdom opancerzonym zdolności bojowej. Musiałam terminowo składać wnioski o wymianę części zamiennych i jednostek sprzętu. Wszystko musiało być zrobione szybko i z wyprzedzeniem, by podczas bitwy nie było przykrych niespodzianek. Nasza jednostka była stale w czołówce, więc sprzęt był zawsze sprawny. Tylko podczas tak zwanego rozejmu w okresie ATO [operacji antyterrorystycznej Ukrainy przeciw separatystom z obwodów donieckiego i Ługańskiego w latach 2013-2014 – red.] nie używaliśmy czołgów – ciężki sprzęt został wtedy wycofany 25 kilometrów od linii frontu. Ale cały czas używaliśmy BMP i BRDM [opancerzone pojazdy rozpoznawcze – aut.].
W tym czasie nie było znaczących uszkodzeń sprzętu, ale czasami musieli go naprawiać na miejscu, pod ostrzałem. Albo ewakuować. „Malwa” pamięta wiele historii ze swojej służby. Wspomina na przykład rotację – po roku i dziewięciu miesiącach na froncie:
– Kiedy zmieniamy jednostkę, nasz sprzęt idzie z nami. Nowa jednostka przychodzi ze wszystkim, co ma. Sprzęt był dostarczany na poligony na platformach kolejowych. Na jednej platformie mogły zmieścić się dwa transportery opancerzone lub jeden czołg, które trzeba było zabezpieczyć i oznaczyć specjalnymi znakami. Żeby to zrobić, musiałam mieć w kieszeni kredę, lecz jej wtedy nie znalazłam. Ale jestem kobietą i chociaż na froncie nie nosiłam makijażu, zawsze miałam ze sobą szminkę.
Jak tylko skończyłam pracę, zauważyłam, że jeden z szefów, który nadzorował załadunek, robi mi zdjęcie. „Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem” – powiedział.
Kiedy dowódca wydał rozkaz, by zajęła się jednostką pancerną, nie miała żadnej wiedzy o technice wojskowej. Ale dzięki wykształceniu technicznemu rozumiała schematy, co ułatwiało poznanie zasad działania wielu jednostek. Szybko musiała stać się specjalistką, bo przecież pojazdy opancerzone ratują życie piechurów:
– Koledzy z załóg czołgów i transporterów opancerzonych bardzo mi pomogli. Mój dowódca, pseudonim „Profesor”, przekazał mi mnóstwo wiedzy; wciąż jest na wojnie. Starałam się uczyć wszystkiego i być praktykiem, a nie teoretykiem. Tyle że jako kobiecie brakowało mi siły fizycznej.
U nas nie było seksizmu, upokorzeń czy dokuczania. Wręcz przeciwnie, było stałe wsparcie we wszystkim
Pod koniec 2019 roku, podczas ewakuacji sprzętu, została ranna od wybuchu miny: obrażenia narządów wewnętrznych. Uznano ją za niezdolną do służby wojskowej:
– A później miałam udar mózgu, nie mogłam chodzić ani normalnie mówić. Poprawiło się dopiero po rehabilitacji. Nadal jednak słabo słyszę na jedno ucho i nie widzę na jedno oko. Wzrok w drugim uratowali mi w centralnym szpitalu w Kijowie.
Po demobilizacji dostała drugą grupę inwalidzką. Nie siedziała jednak bezczynnie. Uprawiała sport i wzięła udział w Igrzyskach Niepokonanych. Zdobyła dwa złote medale w wioślarstwie i srebro w trójboju siłowym.
Nie myślałam, że znów będę walczyć
Przeczuwała, że nastąpi inwazja, bo wróg nie zatrzyma się na wschodzie kraju:
– Mój mąż jest zawodowym żołnierzem. Wielokrotnie brał udział w misjach pokojowych za granicą, a w 2014 roku poszedł na front. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym, co zrobimy, gdy wybuchnie wojna, więc to, co się stało, nie było dla nas szokiem. 24 lutego byłam w domu. Około 4 nad ranem wyszłam na taras zapalić. Usłyszałam, że nadlatuje rakieta, ale nie wiedziałam, co to było i gdzie leci. A potem na niskiej wysokości przeleciał samolot. Zrozumieliśmy, że to może być desant. Wskoczyliśmy do samochodu i pojechaliśmy do komisariatu wojskowego.
Do wojska jej nie przyjęli, więc wraz z mężem pojechała do Kijowa. 15 marca 2022 r. wstąpiła do 205. samodzielnego batalionu obrony terytorialnej (TRO):
– Byłam w szoku. Po pierwsze, bo nie wiedziałam, co to jest TRO. Oni też byli zaskoczeni, widząc mnie, starszą panią w okularach. Nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Nie mieli pojazdów opancerzonych, ledwie dwa samochody. Byli uzbrojeni w karabiny maszynowe. Zaproponowali mi jakąś papierkową robotę, podziękowałam. Powiedziałam, że w przeciwieństwie do wielu nowych kobiet i mężczyzn mam doświadczenie wojskowe, więc na pewno przydam się gdzie indziej.
Po drugie, byłam pod wrażeniem tego, jacy ludzie zgłaszali się do służby – piosenkarze, reżyserzy, naukowcy, menedżerowie. Był nawet chirurg plastyczny i barista
Wraz z mężem w ramach 205. batalionu TRO brała udział w oczyszczaniu Kijowszczyzny z wroga. Nie brali udziału w bezpośrednich walkach. Przeczesywali okoliczne lasy, wkraczali do miast i wsi. Kobieta przyznaje, że skala zniszczeń była przytłaczająca.
A potem był Siewierodonieck, ciężkie walki:
– W pewnym momencie myślałam, że zostaniemy tam na zawsze, ale dostaliśmy rozkaz opuszczenia miasta. Byliśmy jedną z ostatnich jednostek, które je opuściły. Dzięki artylerii, która wzięła na siebie ciężar ataku, udało nam się wyjść bez szwanku. Wszystkie mosty były zerwane, więc rano wypłynęliśmy na tratwach. Naszej jednostce udało się zabrać całą amunicję; nie chcieliśmy zostawić jej dla wroga. Była nawet myśl, żeby wysadzić wszystko w powietrze, ale zdecydowaliśmy się spróbować – i udało się. Następna była trasa wzdłuż tak zwanej „drogi życia”, która prowadziła do Bachmutu. Strzelano do nas, ale Bóg zdawał się nieść nas na swoich rękach. Wtedy wszyscy wyszli żywi. Dziś wielu z nich już nie ma.
Jak film, który przeżyłam
W Bachmucie „Malwa” była sierżantem logistyki w 205. batalionie 241. brygady obrony terytorialnej. Wcześniej też bywało strasznie, ale tam było najgorzej. Fizycznie i psychicznie:
– Byliśmy w ogniu walki przez 64 dni bez przerwy. Jestem bardzo dumna z chłopaków. Widziałam ich odwagę i strategię walki z wrogiem, jakby od dzieciństwa byli szkoleni w akademiach wojskowych. Były problemy z logistyką. By dostarczyć amunicję, musieliśmy jechać do zbombardowanego mostu od strony Bachmutu, a potem go przekroczyć, i to pod ciągłym ostrzałem. Bierzesz broń, amunicję, wodę, suchy prowiant – i wracasz. Jedziesz polnymi drogami pod ciężkim ostrzałem. Wspominając to, czuję się, jakbym opowiadała jakiś film, który przeżyłam.
Jedyny raz, kiedy po żałowała, że służy, był w zeszłym roku – właśnie w Bachmucie. Najbardziej bała się, że zawiedzie walczących towarzyszy:
– Walki trwały non stop, byłam wyczerpana i miałam taką myśl: „Boże, może nie powinnam była jechać? Mogę teraz stać się ciężarem dla moich towarzyszy, tak źle się czuję”
Jest wiele historii, które przychodzą jej do głowy. Pamięta choćby to, jak pewnej zimy próbowała dostać się do punktu dowodzenia w Bachmucie. Lodowate zimno, dookoła zerwane przewody i nieustanny ostrzał. Postanowiła iść pieszo – a tu nagle wróg. Jechał prosto na nią na rowerze, po lodzie:
– Spojrzeliśmy na siebie w szoku, odruchowo uklękłam na jedno kolano. Miałam pistolet TT. On, jadąc na tym rowerze, miał na plecach karabin szturmowy. I wtedy słyszę huk pocisku, który spada między nas. On ginie, ja nie jestem nawet ranna. Dziś myślę, że pewnie się zgubił i skądś zabrał ten rower. Nie widziałam go zbyt wyraźnie, ale wiedziałam, że nawet gdybym była ślepa, na 100 procent bym go zabiła. Ale Bóg chciał inaczej.
Innym razem życie uratował jej grób małej dziewczynki. To też było w Bachmucie:
– Rosjanie zaczęli walić w nas rakietami. Kiedy upadłam, zobaczyłam mały kopczyk, a na nim odręczny napis. To był grób dwuletniej dziewczynki pochowanej na podwórku domu.
Podczas zeszłorocznej obrony Bachmutu „Malwa” został ranny po raz drugi. Nie była już w stanie kontynuować walki.
Wróg się zmienił się przez te 10 lat
Zauważyła, że w ostatnich latach intensywność walk znacznie się zmieniła. Wróg używa dziś różnych rodzajów broni, od samolotów i dronów po zakazaną broń chemiczną. Na dodatek jest wielokrotnie silniejszy. No i zmienił swoją taktykę ofensywną:
– W Bachmucie najpierw uruchamiali mniej wyszkolone siły, by nas wyczerpać. A potem wkraczali ich specjaliści. Z ciał tych, którzy polegli przed nimi, robili sobie coś w rodzaju osłon – i przechodzili do ofensywy. Nikt nie zabierał tych ciał. Jednak kiedy pojawili się zawodowi żołnierze, wszystko się zmieniało. Wszyscy byli dobrze wyposażeni w amunicję. Od razu zabierali też swoich rannych i zabitych.
Najtrudniejszą rzeczą na wojnie jest utrata towarzyszy broni, przyznaje kobieta. Jeśli chodzi o strach, każdy go odczuwa. Główną zasadą jest nie milczeć, mówić o tym:
– Kiedy jest zagrożenie życia, oczywiście boisz się, jak każdy człowiek. Ale muszę wykonywać rozkazy, jeśli jestem na wojnie. Po prostu mówię moim towarzyszom: „Chłopaki, bardzo się boję”. A wtedy słyszę: „My też” – lecz mimo wszystko idziemy walczyć.
Musisz głośno mówić o swoich obawach. Motywacja? Moim celem było trzymanie wroga z dala od mojego domu
Dziś misją „Malwy” jest opowiadanie światu o okropnościach wojny.
Bez wsparcia zwycięstwa nie będzie
W ramach projektu „Głos z frontu” Liudmyła Meniuk i inni ukraińscy żołnierze opowiadają światu o wojnie w Ukrainie. Przemawiała już w Davos, Monachium, Waszyngtonie i Austin w Teksasie. Za każdym razem apeluje do obcokrajowców o zwiększenie wsparcia dla Ukrainy. Podkreśla, że dla świata straty Ukrainy na froncie to tylko statystyki. Dla Ukraińców to bliscy i przyjaciele:
– Rozumiem, że Europejczycy żyją w pokoju i bardzo trudno jest im poczuć, jak to jest żyć w realiach wojny. Podczas podróży do Berlina spotkaliśmy się z wieloma przywódcami politycznymi. Dziękowaliśmy Niemcom za pomoc, ale prosiliśmy, by dostarczali nam ją w całości, a nie małymi partiami. Opowiadałam im historię kolegi żołnierza, z którym rozmawiałam przed wyjazdem. Poprosił mnie o podziękowanie za pomoc. Dwa dni później rosyjska rakieta uderzyła w jego dom w Charkowie, zabijając mu rodziców i dzieci. Jego żona jest w ciężkim stanie. Ta wojna toczy się nie tylko na froncie, ale w całej Ukrainie. Prosimy więc Europejczyków o ochronę naszego nieba, bo jesteśmy ich tarczą. Jeśli nas zabraknie, będą płakać na grobach swoich dzieci.
Weteranka rozumie, że Europejczykom trudno pojąć okropności tak krwawej wojny. Dla nich to wszystko dzieje się gdzieś daleko, tysiące kilometrów od domu. Tyle że dla rakiet to żadna odległość:
– Oni nie rozumieją, że w ogóle nie są gotowi do wojny. Bo samo posiadanie broni i amunicji nie wystarczy
Potrzebujesz wyszkolonej, profesjonalnej armii, i to dużej. Muszą też być psychologowie kryzysowi, ponieważ ludzie doznają traumy psychicznej. I musisz być przygotowany na horror – że możesz stracić dom, rodzinę, zdrowie. Jeśli społeczność międzynarodowa i politycy nie zainterweniują, wojna może trwać przez dziesięciolecia. Tyle że jeśli potrwa choćby jeszcze trzy lata, to nas już nie będzie. A wtedy walczyć będzie Europa.
Wszyscy będą w stanie wojny
Po powrocie do cywila „Malwa” ukończyła kolejne studia – z psychologii praktycznej. W rodzinnym Hajsynie otworzyła prywatny gabinet. Pomaga żołnierzom i ich rodzinom radzić sobie z problemami, w które wpędziła ich wojna. Za darmo. Dziennie przyjmuje maksymalnie czterech pacjentów. To wyczerpuje emocjonalnie:
– Często kontaktuję się z żołnierzami online, rozmawiamy o różnych rzeczach, najczęściej o braku amunicji. O tym, jak im ciężko, jak chcą odpocząć – przynajmniej przez 10 dni. I wziąć prysznic.
Ludzie pragną podstawowych rzeczy. Tych, których nie doceniasz tam, gdzie panuje pokój
Kiedy żołnierz jest na wojnie, cała jego rodzina jest na wojnie. Trzeba nauczyć się z tym żyć. W szczególności musisz wiedzieć, jak wspierać ukochaną osobę, jak się nie zatracić i gdzie znaleźć siłę:
– Społeczeństwo musi być przygotowane na to, że wszyscy będą w stanie wojny. Nawet ja nie jestem pewna, czy znowu nie będę musiała chwycić za broń. Jestem na to gotowa – mówi Liudmyła. – Po wojnie będziemy musieli ciężko pracować, niestety to będzie zadanie raczej dla moich dzieci i wnuków. Ale wierzę, że możemy sprawić, że Ukraina znów rozkwitnie. Moim marzeniem jest otwarcie ośrodka rehabilitacyjnego dla wojskowych. W Hajsynie mamy „Dolinę kombatantów”. To było opuszczone miejsce, urządzamy je od 2016 roku, wznieśliśmy już dwa budynki. Chcemy, by pracowali w nich psycholodzy i masażyści. To powinno być miejsce, w którym żołnierze będą mogli zacząć od nowa. Planujemy tam też otworzyć centrum doradztwa zawodowego, bo po powrocie z wojska wiele osób będzie chciało zmienić zawód.
„Malwa” jest przekonana, że całe społeczeństwo musi nauczyć się posługiwać bronią, bo wrogi sąsiad nie zniknie. Zawsze będzie zagrożeniem. Ludzie muszą się też nauczyć nowych zawodów, ponieważ wielu specjalistów zostało zabitych, a wielu wyjechało i już nie wróci.
Ale przede wszystkim musimy się szanować i kochać. I być dumni, że przeszliśmy tę trudną drogę – mówi Liudmyła
Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Liudmyły Meniuk
Dziś jesteśmy tarczą Europejczyków. Jeśli jutro nas zabraknie, będą płakać nad grobami swoich dzieci
– Społeczeństwo musi być przygotowane na to, że wszyscy będą walczyć. Nawet ja nie mam pewności, że znowu nie będę musiała chwycić za broń. Jestem na to gotowa – mówi Liudmyła Meniuk, weteranka wojenna
Kolejna taka śmierć w Nowym Targu
14 sierpnia 25-letnia Ukrainka w ciąży została przyjęta do szpitala w Nowym Targu. Podczas badania lekarze stwierdzili obumarcie płodu. Kobieta przeszła operację, dziecko urodziło się martwe. O sprawie poinformowali dziennikarze „Tygodnika Podhalańskiego”.
Później kobieta została przewieziona na oddział intensywnej terapii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie w bardzo ciężkim stanie. Tam zmarła – dziennikarze sugerują, że prawdopodobnie na sepsę. Lekarze, powołując się na tajemnicę lekarską i ustawę o prawach pacjenta, nie skomentowali sprawy.
To nie pierwszy zgon na oddziale okołoporodowym tego szpitala.
W maju ubiegłego roku na oddziale ginekologicznym nowotarskiego szpitala zmarła 33-letnia Dorota, która była w 5. miesiącu
Mimo zagrożenia jej życia, lekarze nie usunęli ciąży. Zapewniali rodzinę, że wszystko jest w porządku. Gdy Dorocie odeszły wody, zalecili jedynie leżenie w łóżku. Na aborcję zdecydowali się dopiero wtedy, gdy jej stan się pogorszył – ale było już za późno. Kobieta zmarła w wyniku wstrząsu septycznego. Prawnik rodziny zmarłej zauważył, że lekarze dopuścili się „rażących zaniedbań” zarówno w procesie leczenia, jak w przekazywaniu informacji o stanie zdrowia kobiety. Po tym tragicznym zdarzeniu w wielu polskich miastach odbyły się protesty w ramach Ogólnopolskiego Strajku Kobiet.
W oświadczeniu organizatorów protestów czytamy: „Dorota z Nowego Targu zmarła, ponieważ polska ustawa antyaborcyjna zabija i zamienia lekarzy w politycznych sługusów, a nie ekspertów od opieki zdrowotnej. Zmarła, bo lekarze nie wypełniają swoich obowiązków”.
Problem w chorym prawie
Polskie prawo aborcyjne jest jednym z najsurowszych w Europie. W 1993 roku przyjęto tak zwany „kompromis aborcyjny”. Zgodnie z nim aborcja była możliwa w trzech przypadkach: zagrożenia życia lub zdrowia matki, ciąży będącej wynikiem gwałtu oraz nieuleczalnej choroby lub nieodwracalnej wady płodu. W 2016 r. sejmowa większość w pierwszym czytaniu przyjęła projekt ustawy całkowicie zakazującej aborcji. Przewidziano odpowiedzialność karną zarówno dla kobiet, które chciałyby dokonać aborcji, jak dla lekarzy, którzy wykonywaliby takie zabiegi. W tym czasie kobiety wzięły udział w jednym z największych protestów w Polsce, który stał się znany na całym świecie jako Czarny Poniedziałek. Skandaliczny projekt ustawy został wycofany.
Jednak w 2020 r. Trybunał Konstytucyjny zakazał aborcji w przypadku wad rozwojowych płodu, a rok później decyzja ta weszła w życie. Obecnie w Polsce aborcja jest możliwa tylko w przypadku gwałtu, kazirodztwa lub zagrożenia życia bądź zdrowia matki. W pierwszym przypadku wiek płodu nie ma znaczenia, natomiast w drugim aborcja jest możliwa do 12. tygodnia ciąży.
Złagodzenie przepisów aborcyjnych było jednym z haseł partii Donalda Tuska przed wyborami parlamentarnymi w 2023 roku
Na początku 2024 r. premier oświadczył, że rząd jest gotowy złagodzić ograniczenia w dostępie do antykoncepcji awaryjnej i złagodzić przepisy antyaborcyjne.
Problem jednak pozostał. Sejm, reprezentowany przez marszałka Szymona Hołownię, blokował prace nad projektami ustaw liberalizujących przepisy aborcyjne. Pod koniec sierpnia 2024 r. premier Tusk przyznał, że w parlamencie nie ma wystarczającej liczby głosów, by złagodzić zakaz aborcji. Zadeklarował jednak, że rząd pracuje nad wprowadzeniem nowych procedur dla szpitali i prokuratorów, mających złagodzić niektóre z ograniczeń.
– Mogę tylko obiecać, że w ramach obowiązującego prawa zrobimy wszystko, aby kobiety cierpiały mniej, by aborcja była tak bezpieczna i dostępna, jak to tylko możliwe, gdy kobieta jest zmuszona do podjęcia takiej decyzji – stwierdził. – Chcemy zapewnić, że ludzie, którzy pomagają kobietom, nie będą prześladowani.
Minister zdrowia Izabela Leszczyna dodała, że do przeprowadzenia aborcji powinno wystarczyć jedno zaświadczenie lekarskie potwierdzające, że zdrowie kobiety jest zagrożone. I że może to być na przykład zaświadczenie od psychiatry.
Jednak nawet jeśli nowa ustawa aborcyjna zostanie uchwalona, musi ją podpisać prezydent Andrzej Duda. I tu pojawia się problem, bo Duda wielokrotnie deklarował, że jest przeciwny aborcji. – Dla mnie aborcja to zabijanie ludzi – powiedział przy jednej z okazji.
Wkrótce nowe protesty
Wiadomość o śmierci Ukrainki podczas porodu w Nowym Targu oburzyła Martę Lempart, aktywistkę i liderkę ruchu Strajk Kobiet. Ma ona wiele pytań do lekarzy, którzy nie zdołali uratować kobiety:
– To ten sam szpital, w którym w zeszłym roku zmarła ciężarna Polka Dorota, a w tym roku rodząca kobieta z Ukrainy. Nie znam całej sytuacji, ale nadal obwiniam lekarzy. Mam pytanie: co zrobili źle, że doszło do sepsy? Nie znam odpowiedzi, ale nie wierzę już w ani jedno ich słowo. Powinni byli zrobić wszystko, by zapobiec śmierci tej kobiety. Znam podejście lekarzy opiekujących się kobietami w ciąży w Polsce i wiem, ile czasu poświęcają na szukanie winnego nagłych sytuacji, które czasem się zdarzają.
Żaden z nich nie chce być osobą decyzyjną, a czas w takich sytuacjach jest na wagę złota
Według Lempart to, że lekarz waha się z podjęciem decyzji, bo boi się odpowiedzialności, to kłamstwo. Bo niektórzy lekarze po prostu gardzą kobietami:
– Znamy dziesiątki przypadków, w których lekarze odmawiali wykonania aborcji nawet w sytuacjach dozwolonych przez prawo – mówi Lempart. – Swoją decyzję tłumaczyli strachem przed odpowiedzialnością karną. Nie pamiętam jednak ani jednego przypadku w ciągu ponad 30 lat obowiązywania zakazu aborcji w Polsce, kiedy lekarze zostali ukarani lub postawieni przed sądem za wykonanie legalnej aborcji.
Rekomendacje dla szpitali, ogłoszone niedawno przez Ministerstwo Zdrowia, Lempart nazywa bezsensownymi. Jej zdaniem nie są zgodne z wytycznymi Światowej Organizacji Zdrowia:
– Chciałybyśmy, aby ministra zdrowia wysłuchała specjalistów od aborcji i opinii kobiet w ciąży w tej delikatnej kwestii – i to natychmiast! Co więcej, legalizacja aborcji jest zaleceniem komitetu ONZ, który wyraźnie wzywa Polskę do jej zalegalizowania i bezzwłocznego wprowadzenia moratorium na karanie w przypadku aborcji. Rząd musi zmienić prawo.
Dekryminalizacja aborcji powinna być ich sztandarowym projektem. Donald Tusk nie dopilnował, by jego partnerzy koalicyjni zagłosowali we właściwy sposób. Dlatego odpowiedzialność spoczywa na polskim rządzie
Ze względu na trudną sytuację z dostępem do antykoncepcji awaryjnej i zakaz aborcji, Polki są zmuszone szukać innych sposobów na przerwanie ciąży – szczególnie w krajach, w których jest to dozwolone. Pomagają im w tym największe kobiece organizacje non-profit: Aborcja Bez Granic i Aborcyjny Dream Team.
– Według samej tylko organizacji Aborcja Bez Granic mamy około 50 000 aborcji rocznie. To jedna trzecia całkowitego zapotrzebowania. Kobiety powinny mieć prawo do przerwania ciąży, kiedy tylko tego potrzebują. Żaden lekarz nie powinien im tego zabraniać – tym bardziej w przypadkach, gdy ich życie jest zagrożone. Osoby, które pomagają w przeprowadzaniu takich operacji, także powinny być chronione przez prawo.
Każda kobieta, która potrzebuje tego rodzaju pomocy, może skontaktować się z Aborcją Bez Granic pod numerem telefonu: 22 29 22 597. Lempart twierdzi, że to trzeci najpopularniejszy numer w Polsce, po policji i straży pożarnej. Jednocześnie zapowiada nową falę protestów w Polsce:
Już przygotowujemy się do protestów i akcji społecznych w obronie praw kobiet. Nie spoczniemy, dopóki nie będzie tak, jak być powinno
Tylko kobieta decyduje
„Martynka” to feministyczna organizacja, która od początku wojny rosyjsko-ukraińskiej wspiera i chroni ukraińskie uchodźczynie w Polsce. Jej założycielka Nastia Podorożna mieszka w Polsce od 10 lat. Mówi, że poza Watykanem niewiele jest krajów w Europie, które mają tak surowe ograniczenia prawne dotyczące aborcji i dostępu do antykoncepcji awaryjnej, jak Polska:
– Pigułki do antykoncepcji awaryjnej są skuteczne tylko do piątego dnia po stosunku bez zabezpieczenia. Jednak i na nie polscy ginekolodzy nie zawsze wypisują recepty. Niestety, wielu polskich lekarzy ma kompleks Boga. Wiem, że zabrzmi to ostro, ale w mojej pracy zdarzył się przypadek, że młoda 18-letnia dziewczyna, która została zgwałcona, poszła na policję. Policjanci zabrali ją do ginekologa, a ten odmówił wypisania recepty na antykoncepcję awaryjną.
Powiedział po prostu: „Taka jest wola Boża” – i że dziewczyna jest za młoda, by brać takie tabletki
Wielu polskich lekarzy boi się przeprowadzać nawet te aborcje, które są dozwolone przez prawo. Nastia podkreśla, że jednym z powodów jest strach przed odpowiedzialnością. Przywołuje przypadek, który przydarzył się ginekolożce ze Szczecina. Lekarka ta znana jest z tego, że nie boi się wykonywać legalnych aborcji, uznając, że nie robi niczego nielegalnego.
– Jednak w ubiegłym roku do jej gabinetu przyszło Centralne Biuro Antykorupcyjne. Podczas przeszukania zarekwirowano jej telefon, komputer i całą dokumentację pacjentek. W ten sposób wywierano na nią presję. Przy okazji policja uzyskała dostęp do bardzo intymnych zdjęć jej pacjentów – mówi Nastia.
Jak podkreśla Ukrainka, kobiety, które szukają pomocy u „Martynki”, nie chcą usuwać ciąży dla wygody – zdarzają się przecież na przykład przypadki gwałtów wojennych. Zmuszanie kobiety do donoszenia takiej ciąży Nastia nazywa torturą:
– Ofiary gwałtów przychodziły do nas po pomoc. Przede wszystkim zapewniliśmy im pomoc psychologiczną. To temat tabu. Kobiety rzadko kiedy przyznają się, że zaszły w ciążę w wyniku gwałtu dokonanego przez wroga. Ale nawet gdyby chciały pozbyć się płodu, lekarze nie pomogliby im tutaj, w Polsce, gdzie otrzymały tymczasowe schronienie.
Bo nie ma przeciwwskazań do przerwania ciąży, a sam gwałt nie został udowodniony. Moim zdaniem to jest rażące naruszenie praw kobiet
Nawet kobiety będące w upragnionej ciąży boją się rodzić w Polsce, bo nie ufają lekarzom:
– Lekarze czasami lekceważą bezpieczeństwo swoich pacjentek. Znam historię kobiety, która zaszła w upragnioną ciążę, ale badanie wykazało nieprawidłowości w rozwoju płodu. Istniało duże prawdopodobieństwo, że dziecko umrze po urodzeniu. Niestety w Polsce to nie jest powód do przerwania ciąży. Pomogliśmy tej kobiecie. Znaleźliśmy organizację, która zorganizowała dla niej aborcję w Holandii.
Chcę, by ukraińskie kobiety – niezależnie od tego, czy są w upragnionej, czy niechcianej ciąży – wiedziały, że mamy siebie nawzajem
Każda kobieta, która potrzebuje pomocy, może zwrócić się do „Martynki”. Kobietom, które chcą zostać matkami, organizacja pomoże znaleźć postępowego lekarza. A tym, które zaszły w niechcianą ciążę, doradzi, jak ją legalnie i bezpiecznie usunąć.
Według doniesień polskich mediów kobieta była w ciąży z powikłaniami, które doprowadziły do śmierci dziecka. Lekarze nie potrafili jej uratować. Troje dzieci zostało sierotami
Przed rosyjską inwazją Agnieszka Zach pracowała jako przewodniczka w Biebrzańskim Parku Narodowym, wychowywała czwórkę dzieci i budowała dom. Po 24 lutego 2022 r. jej życie zmieniło się diametralnie. Najpierw udzielała w swoim domu schronienia kobietom i dzieciom uciekającym przed wojną. Później zaczęła jeździć na front jako wolontariuszka.
Natalia Żukowska: Jako wolontariuszka jeździsz na front od początku inwazji. Jak zmieniły się potrzeby wojska w ciągu ostatnich dwóch lat?
Agnieszka Zach: Przez ten czas nie zmieniło się tylko jedno: ukraińskie wojsko nieustannie potrzebuje broni, pojazdów i dronów. Oczywiście, my nie możemy dostarczyć broni, ale dostarczamy samochody i drony, kiedy tylko to możliwe. Jest też ciągłe zapotrzebowanie na taktyczne zestawy medyczne. Ostatnio przywozimy też jednak maski przeciwgazowe, bo Rosjanie zaczęli używać broni chemicznej. Kiedy wracam do domu, zauważam, że mam trudności z oddychaniem, kaszlę przez tydzień. To mija, lecz gdy znowu trafiam w gorące rejony frontu, na powrót zaczynam kaszleć.
Trudno teraz zdobyć samochody i drony? Gdzie je zdobywasz?
Bardzo trudno o samochody. Czasami Polacy sami wysyłają własne pojazdy na front. Oczywiście nienowe, ale na front się nadają. Na początku wojny na pełną skalę były samochody, jakie chciałaś: SUV-y, pick-upy – lecz teraz jest ich coraz mniej. My, ochotnicy, musimy ich ciągle szukać, i to nie tylko w Polsce. Są też problemy z dronami. One są jak amunicja: potrzebujesz ich w każdej ilości. Tę wojnę można wygrać tylko przy pomocy dronów, więc musimy pomóc je wojsku zdobyć.
Kto wam pomaga finansowo?
Nasze dwie główne potrzeby to paliwo i naprawa pojazdów. Z paliwem pomaga nam Fundacja Jana Zamoyskiego. Czasami ludzie sami przynoszą pełne kanistry lub po prostu dają pieniądze. A czasami musimy „wykrzyczeć” gdzieś w Internecie, że nasz samochód się zepsuł i potrzebujemy pieniędzy na naprawę. I ludzie – zarówno w Ukrainie, jak w Polsce – zawsze pomagają, choć z każdym miesiącem jest z tym coraz trudniej, bo ceny rosną, ale dochody ludzi nie.
Czasami widzę, jak niektórzy ludzie w Ukrainie zarabiają na wojsku. Na przykład kupują rękawice taktyczne za 300 hrywien i sprzedają je żołnierzom na froncie za 800 – 1200. To bardzo smutne.
W tym miejscu chciałabym przypomnieć dobrze znane powiedzenie: „Komu wojna, a komu matka rodzona”. Gdy jedni giną na wojnie, inni na nich zarabiają
Jak wyglądało Twoje życie przed wojną?
Żyłam spokojnie, organizując wydarzenia kulturalne i etnograficzne. To był piękny czas, absolutna sielanka we wszystkim. Pieniędzy mi nie brakowało, bo byłam dość popularną przewodniczką. Ale potem przyszła wojna i musiałam zacząć pomagać ludziom. Wszystkie swoje zasoby i całą energię skierowałam na front w Ukrainie. Moja córka szepcze mi teraz: „Mamy teraz tylko 30 złotych”. Mam w domu siedem osób. Czworo z nich to moje dzieci i wszystkie muszą być nakarmione. Tak właśnie żyjemy. Nawiasem mówiąc, moje dzieci nieustannie starają się mi pomagać. W szczególności moja najstarsza córka, która sortuje pomoc humanitarną.
A skąd u Ciebie ten wolontariat?
Kiedy rozpoczęła się inwazja, od razu ogłosiłam, że mam dom, w którym mogłabym udzielać schronienia ludziom. Pierwsze dziewczyny przyjechały z Mariupola i Charkowa, przywiózł je mój przyjaciel Paweł. Wysiadając z samochodu, filmowały wszystko i pytały: „Gdzie jesteśmy?”. Oczywiście przedstawiłam się, pokazałam dokumenty i zaproponowałam, że wyślę wiadomość do ich rodzin, by wiedziały, gdzie się znajdują. Dziewczyny były przerażone, bo przyjechały z miejsca, w którym szalała wojna. Po jakiejś godzinie nerwy zaczęły im odpuszczać – i po prostu zalały się łzami. Wśród nich było dziecko, które chowało się pod stołem i krzyczało: „Okupant!”. Były kobiety ze schizofrenią, z demencją starczą.
Pewnego dnia zauważyłam, że Paweł jest bardzo zmęczony, bo jeździł non stop do Ukrainy i z powrotem. Zaproponowałam mu pomoc – wspólny wyjazd do Ukrainy. Do dziś razem tam jeździmy. Jesteśmy wdzięczni wojskowym, którzy nam zaufali. Staramy się przekazywać pomoc z rąk do rąk, ponieważ wiele razy słyszeliśmy o ludziach bez skrupułów kradnących pomoc humanitarną. Na początku miałam pomagać Ukrainie, potem wojsku. A dziś po prostu jadę odwiedzić znajomych.
Ukraińscy żołnierze nazywają Cię „bosą” i „wiedźmą”. Dlaczego?
Bosą, bo chodzę boso. A wiedźmą – bo zaglądam im do serc. Lubię chodzić boso, to takie wygodne. Poza tym w ten sposób pokazuję innym: „Hej, ludzie, nie musicie być tacy, jak wszyscy!”.
Jak Twoja rodzina zareagowała na decyzję o wyjeździe w tak niebezpieczne miejsce?
Było odrzucenie, strach, niepokój. Aż pewnego dnia moja córka spojrzała na mnie i powiedziała: „Dobrze, mamo, zakończmy tę wojnę”. I zaczęła mi pomagać.
Z kim są Twoje dzieci, gdy jesteś poza domem?
Moja najstarsza córka ma 26 lat, najmłodsze dziecko, syn, 5 lat. Gdy mnie nie ma, dzieci radzą sobie same. Oczywiście wszyscy za sobą tęsknimy. Kiedy więc mam chwilę wytchnienia, staram się spędzać z nimi jak najwięcej czasu. Gdy jestem w domu, to są nasze wakacje.
Co motywuje Cię do wolontariatu i wyjazdów front?
Motywacja jest prosta: ludzie potrzebują pomocy. Co dziwne, motywuje mnie też poczucie spokoju. Jestem matką.
Dopóki wasi chłopcy będą walczyć i trzymać ten front, dopóty my, w Polsce, będziemy mieli spokój. Naprawdę w to wierzę
Dlatego moim obowiązkiem jest pomagać Ukraińcom. Chcę, żeby moje dzieci jak najdłużej żyły tym beztroskim dziecięcym życiem, w pokoju, bez rakiet, nalotów, bez tego, co działo się w Irpieniu i Buczy. Pomagając ukraińskiemu wojsku, chronię moje dzieci.
Jeśli chodzi o strach, to czułam go, ale na początku. Wiele nauczyłam się od wojska. Co ma się stać, to się stanie. Jeśli mam umrzeć, to widać tak musiało być; cegła może spaść mi na głowę w dowolnym miejscu i czasie. Dlatego dopóki żyję, będę jeździła i pomagała. Nie chcę, żeby Rosjanie przyszli do mojego domu.
Prawie zawsze jesteś w drodze, w ciągłym ruchu. Jak radzisz sobie z tak szalonym tempem życia?
Pomagają mi uśmiechy żołnierzy i moich dzieci. I życzliwość ludzi, których spotykam na swej drodze.
Byłaś w Ukrainie przed inwazją?
Tak, raz, z grupą turystyczną, dla której byłam przewodniczką. Jedyne, co pamiętam z tamtego czasu, to wyboje na drogach i mnóstwo samochodów. W ogóle nie znałam Ukrainy. Przed inwazją nie znałam też nawet pół słowa po ukraińsku. A teraz chłopaki na froncie myślą, że jestem ze Lwowa. Żartują, że dobrze znam przekleństwa. Ale w rzeczywistości, by się zrozumieć, czasami muszę komunikować się we wszystkich możliwych językach, w tym po angielsku. Czasem pomaga mi też język migowy. Na wojnie bardzo szybko się zaprzyjaźniasz, bo nie ma czasu na rozmowy o niczym.
Po prostu patrzysz komuś w oczy i wiesz, że jest twoim bratem lub siostrą
Czujesz się zmęczona wojną?
Czasami czuję się zmęczona ludzką głupotą albo nienawiścią. Oczywiście bywa, że jestem wykończona fizycznie; ostatnio były trasy, na których jeździłam przez prawie dwa dni bez przerwy. Staram się też pracować, żeby mieć jakiś grosz dla dzieci czy na paliwo. Czasem dopada mnie coś w rodzaju wyczerpania drogowego. Kiedy przyjeżdżam do moich chłopaków na froncie, oni już o tym wiedzą, mogą dać mi śpiwór do spania na co najmniej 4 godziny, a na stole zawsze jest kawa lub obiad. Wiedzą, że prawie nigdy nie jem w drodze i rzadko zatrzymuję się w hotelach, bo się spieszę. Bez względu na to, jak jest ciężko, nie mamy prawa być zmęczeni.
Co zrobiło na Tobie największe podczas tych wyjazdów?
Byłam pod wrażeniem, gdy widziałam ludzi kłaniających się do ziemi, gdy otrzymywali pomoc humanitarną. Nie da się zapomnieć oczu przerażonych dzieci, które nie wychodziły z piwnicy przez osiem miesięcy.
To straszne, gdy ktoś chce popełnić samobójstwo z powodu zmęczenia – wiele razy musiałam odbierać chłopakom broń
Nie potrafię zapomnieć tych chwil, gdy ranni żołnierze są przywożeni do ośrodka stabilizacji. To nie krew tobą wstrząsa, ale ich twarze, ich cierpienie, ich dezorientacja. To nie okrucieństwo samej wojny ani eksplozje, ani wrogie myśliwce. To ludzkie losy na linii frontu, kiedy rozgrywają się dramaty. Czasami faceci dowiadują się o niewierności swoich kobiet i rozstają się z nimi. Bo kiedy on był długo na wojnie, jego dziewczyna lub żona znalazła sobie kogoś innego. To smutne.
Czego nauczyła Cię wojna?
Być szczęśliwą. To dziwne, ale pokazała mi, jak wiele mamy, w jakim szczęśliwym kraju żyję. Kiedy dziecko się do ciebie uśmiecha – to największe szczęście. Tak samo jak to, że ma ręce, nogi, że żyje, że jest lato, że masz czas je zobaczyć, że żyjesz w spokojnym kraju, że, przepraszam, włosy na moich nogach są fajne – bo mam te nogi. Tego właśnie nauczyła mnie wojna. Zmieniła moje priorytety. Kiedy przyjeżdżam do Polski, śmieję się trochę z różnych kłótni, które mamy w kraju. Nauczyłam się też dawać dużo ciepła ludziom, których spotykam na swojej drodze. Ta wojna zabrała mi wielu przyjaciół żołnierzy, fantastycznych ludzi, których poznałam na froncie. Wojna nauczyła mnie też żyć szybko. Świat i życie są piękne.
I nauczyła mnie tego, że musisz szanować każdego, niezależnie od tego, jak wygląda i co o nim myślisz – bo jutro może go już nie być
Co jest najtrudniejsze dla Ciebie jako wolontariuszki?
Najtrudniej jest przyjechać z ładunkiem do kogoś, a potem więcej go już nie spotkać. To trudne. Trudno jest też walczyć z różnymi zasadami, czasem bardzo głupimi, których musisz przestrzegać. Czasami muszę robić zdjęcia wojska z pomocą humanitarną lub inną, którą przywiozłam, ale bywa, że połowa żołnierzy nie wraca z misji, a pozostałe chłopaki są w okropnym stanie psychicznym. Wtedy nie mam serca robić im zdjęć. Poza tym niektórzy ludzie, którzy przekazują darowizny, narzekają na mnie, bo robię zdjęcia żołnierzy bez ich twarzy. Po prostu nie rozumieją, że ci żołnierze mogą mieć rodziny pod okupacją lub po prostu nie mogą pokazywać swoich twarzy w mediach społecznościowych. Trzeba zrozumieć, że czasami pokazanie domu, w którym mieszkają, lub samochodu oznacza narażenie ich na niebezpieczeństwo. Zawsze powinieneś brać to pod uwagę. Wolontariusze postępują zgodnie z zasadą lekarzy: nie szkodzić.
Żałowałaś kiedykolwiek swojego wyboru?
Trzy razy myślałam, że wrócę do domu i koniec, już nigdy nie pojadę na front. To były momenty, kiedy widziałam ludzi próbujących zarobić na wojsku – albo kiedy spotykałam prorosyjskich Ukraińców. Ale potem wojskowi dzwonili do mnie i mówili: „Wiedźmo, siostro, pomóż nam, potrzebujemy cię”. I znowu jechałam.
Myślę, że III wojna światowa już się rozpoczęła. I to już nie jest wojna, ale ludobójstwo
Powiem jedno: jeśli Ukraina nie przetrwa, tutaj będzie ciężko. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że w XXI wieku może dojść do tak krwawej wojny. Musimy się więc teraz zjednoczyć, by pomóc Ukrainie ją wygrać.
Jaka jest pierwsza rzecz, którą zrobisz po zwycięstwie?
Nie piję, ale obiecałam sobie, że pierwszym, co zrobię, będzie wypicie za zwycięstwo. Choć pewnie będę płakać, a potem pójdę na spacer z dziećmi. Wiesz, to będzie trudne, bolesne zwycięstwo. Ludzie, którzy kochają Ukrainę, umierają na froncie. Moim marzeniem jest zobaczyć Ukrainę turystyczną, te niesamowicie piękne miasta i wsie. Znam Ukrainę pobitą i zranioną, bo teraz nie jeżdżę tam, gdzie jest pięknie. Jadę tam, gdzie Ukraina cierpi. Moim marzeniem jest zobaczyć to, co najlepsze w tym niesamowitym kraju.
Pomagając ukraińskiemu wojsku, chronię swoje dzieci. Chcę, by jak najdłużej żyły beztrosko, bez rakiet, nalotów i tego, co działo się w Irpieniu i Buczy – mówi Agnieszka Zach, polska wolontariuszka
Według Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) zachorowalność na COVID-19 rośnie na całym świecie. Nowe ogniska odnotowano w obu Amerykach, Europie i w rejonie zachodniego Pacyfiku. Odsetek pozytywnych wyników testów na obecność SARS-CoV-2 wzrósł w ostatnich tygodniach w 84 krajach – w Europie przekracza on 20 procent. Tak wysoki wskaźnik infekcji w miesiącach letnich jest nietypowy dla wirusów układu oddechowego, które zwykle są bardziej aktywne w niskich temperaturach. Jednak ze względu na swój specyficzny charakter, wirus COVID unika „sezonowości” i może łatwo rozprzestrzeniać się w różnych porach roku.
Tym razem mamy do czynienia z tak zwaną letnią epidemią i nowo zmutowanym podwariantem wirusa Omicron o nazwie FLiRT. Jego ekspansję odnotowano wczesnym latem w Stanach Zjednoczonych, teraz aktywnie rozprzestrzenia się w Europie i Ukrainie.
Co jest przyczyną wzrostu liczby zakażeń? Jakie zagrożenie niesie ze sobą FLiRT i kiedy powinniśmy spodziewać się szczytu zachorowań w Ukrainie i Polsce?
COVID-19 – FLiRT w Polsce
Wzrost zachorowań na koronawirusa w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych zaczęto odnotowywać na przełomie maja i czerwca. Już wtedy główny inspektor sanitarny Paweł Grzesiowski ostrzegał, że kolejna fala zakażeń koronawirusem wkrótce dotrze do Polski:
– W tej chwili mamy więcej przypadków niż w maju i czerwcu. Według naszych szacunków mówimy o dziesięciokrotnym wzroście liczby chorych. Niestety w tej chwili nie mamy dokładnych danych, ponieważ przeprowadza się bardzo niewiele testów. Dlatego niewielu pacjentów jest oficjalnie zarejestrowanych.
Gwałtowny wzrost liczby zachorowań potwierdzają dane Ministerstwa Zdrowia. Od 13 sierpnia 1189 osób zostało zarażonych wirusem SARS-CoV-2, z czego 369 wielokrotnie. Najwięcej chorych odnotowano w województwie mazowieckim (208 osób), a najmniej w województwie opolskim (27 osób).
Dominującym szczepem koronawirusa jest podwariant Omicron o nazwie FLiRT, mówi Grzesiowski:
– Na razie nie wygląda na to, by ten wirus chciał się uspokoić. Należy go obserwować, ponieważ nigdy nie wiadomo, który nowy wariant będzie bardziej niebezpieczny. Nikt w Europie nie obserwuje wirusa na taką samą skalę jak wcześniej. Wiemy o wzroście zachorowań we Włoszech. Wiele osób podróżowało do Francji, gdzie również odnotowano wiele przypadków infekcji podczas igrzysk olimpijskich, nawet wśród sportowców.
Teraz, po olimpiadzie, kiedy wszyscy wrócą do swoich krajów, będziemy świadkami fali wzrostu zachorowań
Wzrost liczby zachorowań w Polsce przewidywany jest na koniec sierpnia i początek września, kiedy rozpoczyna się nowy rok szkolny. Wiadomo, że dzieci są jednymi z najszybszych roznosicieli wirusa. Przygotowując się więc na kolejną falę zachorowań na COVID-19, lekarze przypominają o podstawowych zasadach profilaktyki:
unikaj kontaktu z chorymi,
unikaj zatłoczonych miejsc;
zachowaj dystans;
często myj ręce wodą z mydłem lub stosuj środki antyseptyczne zawierające co najmniej 60% alkoholu;
nie zaniedbuj szczepień.
– Najlepiej byłoby zaszczepić się teraz, przed początkiem sezonu zachorowań. Problem polega jednak na tym, że obecnie nie ma szczepionek na nowe wirusy o uaktualnionym składzie. One nadal są w trakcie rejestracji w Europejskiej Agencji Leków – mówi Paweł Grzesiowski.
Obawiam się więc, że kiedy te szczepionki się pojawią, będzie już za późno. Bo wiele osób będzie już chorych, a szczepionki nie będą w stanie ochronić tylu osób, ile byśmy chcieli
Prawdopodobieństwo nastąpienia infekcji mogłoby zmniejszyć instalowanie oczyszczaczy powietrza w placówkach edukacyjnych. Taki efekt zauważono już w Stanach Zjednoczonych. Dowiedziono tam, że koszty takiego posunięcia są minimalne, a efekt działania filtrów powietrza jest bardzo duży, bo jest ono oczyszczane w bardzo wysokim stopniu. Nie możemy jednak zmusić do takiego ruchu administratorów polskich szkół. Jesteśmy w stanie co najwyżej monitorować sytuację, czyli sprawdzać, ile jest zachorowań i jak wirus mutuje. Niepokojące dane napływają teraz z Japonii, gdzie pojawił się wariant będący mieszanką szczepów Delta i Omicron. Powrót wariantu Delta może oznaczać poważne problemy, ponieważ jest to szczep, który już powodował poważne choroby.
COVID-19 - FLiRT w Ukrainie
Tymczasem w Ukrainie odnotowano już pierwszy zgon spowodowany nowym szczepem COVID-19 FLiRT. Ofiarą była to 80-letnia mieszkanka jednej z gmin w obwodzie iwanofrankowskim. Trafiła do szpitala w ciężkim stanie, z wysoką gorączką. Od momentu hospitalizacji do zgonu minęło 20 dni. Kobieta miała choroby współistniejące: cukrzycę i chorobę wieńcową, co oznacza, że należała do tak zwanej grupy ryzyka.
Eksperci ds. chorób zakaźnych ostrzegają, że zgony i ciężkie zachorowania na COVID są nadal bardziej prawdopodobne w przypadku osób powyżej 60. roku życia, kobiet w ciąży, dorosłych i dzieci z chorobami przewlekłymi. Dlatego lekarze po raz kolejny przypominają o znaczeniu szczepień. Fedir Lapij, specjalista chorób zakaźnych, mówi, że odporność nabyta po szczepieniu zmniejsza ryzyko powikłań:
– Na przykład szczepionka przeciwko odrze, jeśli rozwinęła się u ciebie odpowiedź immunologiczna, chroni cię przed infekcją. Natomiast szczepionka przeciwko COVID-19 chroni przed ciężką chorobą, ale nie przed infekcją. Według badań naukowych odsetek niezaszczepionych osób z ciężką chorobą jest znacznie wyższy. Nawet jeśli spojrzymy tylko na dane dla Ukrainy, wiosną 2023 r. większość osób, które przebywały na oddziale intensywnej terapii lub zmarły, była niezaszczepiona.
Ukraińscy lekarze odnotowują niezwykle szybki wzrost zachorowalności na COVID-19. W ciągu zaledwie miesiąca liczba zarażonych osób wzrosła sześciokrotnie, powiedział wiceminister zdrowia i główny państwowy lekarz sanitarny Ukrainy Ihor Kuzin. Według niego w czerwcu w Ukrainie odnotowano 2000 przypadków infekcji, a w lipcu liczba pacjentów z Covid-19 wzrosła do prawie 12 000:
– Te liczby nie są typowe dla lata. Wcześniej liczba przypadków wzrastała jesienią. Nieco ponad 2500 pacjentów jest leczonych w szpitalach.
Według Lapija rzeczywista liczba pacjentów może być nieco wyższa:
– Obecnie nie każdy, u kogo diagnozuje się COVID-19, idzie do lekarza.
Ze względu na łagodny przebieg choroby i brak konieczności hospitalizacji osoby te zwykle nie są uwzględniane w ogólnych statystykach. Leczą się w domu
Po Ukrainie krąży 10 podgatunków szczepu Omicron. Najnowszym z nich jest FLiRT, który szybciej wpływa na osłabiony układ odpornościowy. Zachorować mogą nawet osoby wcześniej zaszczepione, dodaje Lapij:
– SARS-CoV-2 nadal ewoluuje. To zmutowane warianty, które są w stanie lepiej się przystosować i mają większe szanse na przetrwanie. Mutacje umożliwiają wirusowi łatwiejsze przyłączanie się do komórki, a tym samym jej penetrację.
Mutacje pomagają wirusowi stać się bardziej zaraźliwym, co oznacza, że rozprzestrzenia się on szybciej
Jednak zdaniem Fedira Lapija jest zbyt wcześnie, by mówić o początku sezonu epidemiologicznego:
– Trudno robić takie prognozy, ponieważ wciąż mamy przed sobą rok szkolny. Dzieci pójdą do szkoły, ich kontaktowanie się ze sobą będzie sprzyjało rozprzestrzenianiu się wirusa. Można przypuszczać, że liczba zachorowań wzrośnie wraz z rozpoczęciem nauki.
Jak rozpoznać objawy COVID-19 - FLiRT
Na początku choroby ogólne objawy są takie same jak w innych wariantach COVID-19:
- zmęczenie, silne osłabienie;
- katar;
- ból gardła;
- gorączka;
- ból mięśni lub ciała;
- kaszel;
- dreszcze;
- utrata zapachu i smaku
Lekarze zalecają, aby w przypadku wystąpienia jakichkolwiek objawów SARS natychmiast skonsultować się z lekarzem rodzinnym i nie polegać na samoleczeniu.
Zdjęcia: Shutterstock
O nowym szczepie COVID-19 o nazwie FLiRT zaczęto mówić w marcu. Jednak latem liczba przypadków COVID-19 zaczęła gwałtownie rosnąć. W Stanach Zjednoczonych odnotowano 25-procentowy wzrost zachorowalności
Antonina Kumka jest założycielką i prezeską Protez Hub. Projekt ten ma poprawić jakość usług protetycznych i rehabilitacyjnych w Ukrainie, a także ułatwić wymianę doświadczeń między protetykami z całego świata. Już trzeci rok z rzędu specjaliści od protetyki i rehabilitacji z USA, Kanady, Wielkiej Brytanii i Australii przyjeżdżają do Ukrainy jako wolontariusze, by dzielić się swoim doświadczeniem z ukraińskimi kolegami. Dziś Antonina jest doradczynią ukraińskiego ministra polityki społecznej (pro bono). Dzieli swoje życie pomiędzy Kanadę i Ukrainę.
Natalia Żukowska: Jak to jest z protezami dla ukraińskich żołnierzy?
Antonina Kumka: Według danych Ministerstwa Polityki Społecznej i Funduszu Ochrony Socjalnej Osób Niepełnosprawnych w ubiegłym roku otrzymało protezy prawie 20 000 osób: 15 500 protezy nóg, a ponad 500 – rąk. Te liczby dotyczą jednak nie tylko wojska, ale także osób cywilnych, które potrzebowały protez z powodów niezwiązanych z wojną. Ze względów bezpieczeństwa nie możemy podać dokładnej liczby osób po amputacji.
Ale jeśli ktoś twierdzi, że 100 000 ludzi w Ukrainie straciło kończyny w wyniku wojny, to kłamie. Ta liczba jest zawyżona co najmniej pięciokrotnie
Trudno dostać protezę?
Nie, właściwie nie ma kolejek. Istnieje za to problem związany z kierowaniem pacjentów po przydział protezy, wciąż nierozwiązany (choć wielokrotnie podnosiliśmy tę kwestię). Z naszych obserwacji wynika, że większość potrzebujących jest z jakiegoś powodu kierowana do Lwowa. I to bez względu na to, z jakiego regionu pochodzi pacjent. Można to było zrozumieć na początku inwazji – ale dziś? Teraz rehabilitacja i pomoc są przecież dostępne w prawie wszystkich regionach. Jeśli więc jakiś ośrodek protetyczny twierdzi, że nie ma miejsc, to jest to sztucznie stworzona kolejka. Ogólnie rzecz biorąc, czas oczekiwania na protezę od momentu złożenia dokumentów do jej założenia trwa obecnie do 2 miesięcy. Jeśli chodzi o kończyny górne, może to być trochę dłużej, bo protetyków rąk jest mniej.
Czy żołnierz, na przykład przebywający w szpitalu, może zdecydować, gdzie otrzyma protezę?
To powinna być sytuacja idealna. Kiedy Ministerstwo Polityki Społecznej zmieniało niektóre uchwały, mówiło, że zakłady opieki zdrowotnej są zobowiązane do zapewnienia pacjentom wyboru firm protetycznych. Problem polega na tym, że czasami pacjenci są w bardzo delikatnym stanie emocjonalnym. Bywa, że przychodzi do nich lekarz i daje wcale nie najlepszą radę – lecz oni ślepo mu ufają.
Tak czy inaczej, ważne jest, by pamiętać, że lepiej mieć protezę wykonaną bliżej miejsca stałego zamieszkania – bo protezy psują się i wymagają konserwacji.
Jeśli ktoś pochodzi z Dniepru czy Charkowa, podróż do Lwowa po protezę nie będzie dla niego wygodna
Doradca ministra polityki społecznej Ołena Kulczycka powiedziała , że protetyka w Ukrainie jest bezpłatna i opłacana z budżetu państwa. Nie ma więc potrzeby zbierania pieniędzy dla tych, którzy potrzebują protez. Ile w tym prawdy?
Państwo przeznacza do 50 tysięcy dolarów na protezę jednej kończyny (dokładna kwota zależy od poziomu mobilności i potrzeb pacjenta). Ukraina nie finansuje jednak protez eksperymentalnych. Oznacza to, że jeśli ktoś chce otrzymać protezę w ramach programu państwowego, musi ona zostać zarejestrowana przez Państwową Służbę Medyczną jako certyfikowany wyrób medyczny. Jeśli więc dana osoba otrzyma protezę 3D od daroczyńcy, ta proteza nie jest wyrobem medycznym – jest eksperymentalna i nie będzie opłacana przez państwo.
Funkcjonalna proteza kosztuje od 10 do 40 tysięcy dolarów, dlatego pieniądze przeznaczone przez państwo są wystarczające.
Wiele osób uważa, że bioniczna proteza to najlepsze, co może być. Tyle że czasem protetycy oferują im takie protezy, bo jest to dla nich opłacalne. Jednak nawet od naszych amerykańskich kolegów i pacjentów słyszymy, że wiele osób używa protez mechanicznych, a protezy bioniczne, o bardziej złożonym mechanizmie, stosuje się tylko w niektórych przypadkach. Dlaczego? Bo częściej się psują, są bardziej kruche, nie mogą być mokre, brudne i trzeba je chronić przed kurzem. Dlatego są używane głównie przez osoby pracujące w biurze.
Jeśli okaleczony żołnierz chce wrócić do wojska i kontynuować służbę, proteza bioniczna na nic mu się nie przyda
Dlaczego w mediach społecznościowych pojawiają się posty o zbiórkach na protezy?
Jesteśmy zmęczeni tłumaczeniem ludziom: „Przestańcie zbierać pieniądze na protezy”. Dlaczego tak się dzieje? Bo, po pierwsze, organizacje charytatywne z tego żyją. Zbierają pieniądze na protezy, zatrzymując część zbiórki.
Po drugie, mamy sytuacje, gdy ludziom się mówi: „Ten rodzaj protezy, którą dostaniesz w ramach programu państwowego, nie sprawdzi się w twoim przypadku. Potrzebujesz takiej, która kosztuje 50 tysięcy euro – ale sama, bez uwzględnienia kosztów pracy specjalisty, materiałów eksploatacyjnych itp”. Innymi słowy – brakuje pieniędzy. Dlatego potrzebujący ogłasza zbiórkę. Zdarzały się przypadki, że oferowaliśmy współfinansowanie protez, ale mówiono nam: „Pilnujcie swoich spraw”. Jest wielu ludzi pozbawionych skrupułów. Ci, którzy wyjechali za granicę po protezę, mówią dziś, że obcokrajowcy czasami pozostają w tyle za naszymi specjalistami. Nie mieli doświadczenia z podobnymi urazami. 98% pacjentów nadal otrzymuje protezy w Ukrainie.
W Ukrainie istnieje dziś prawie sto firm protetycznych i ortopedycznych, prywatnych i państwowych, które produkują protezy. Czy Protez Hub współpracuje z nimi wszystkimi?
Współpracujemy głównie ze specjalistami, a nie z przedsiębiorstwami. Zbieramy informacje o ich potrzebach w zakresie rozwoju zawodowego. Na tej podstawie tworzymy programy szkoleniowe. Zorganizowaliśmy na przykład duże wydarzenie dla pacjentów po amputacji obu rąk. To osoby, które wymagają specjalnego podejścia, ich rehabilitacja trwa dłużej. Współpracujemy zresztą z wyspecjalizowaną w tej dziedzinie organizacją w Stanach Zjednoczonych. Dwóch terapeutów zajęciowych, protetyk i czterech Amerykanów, którzy żyją z takimi urazami od ponad 10 lat, przyjechało do Ukrainy, by podzielić się swoim doświadczeniem.
Ilu protetyków potrzebujemy?
Na razie wystarczy stu na cały kraj. Ale potrzebujemy trzy razy więcej techników. To osoby, które będą pracowały bezpośrednio przy maszynach i wykonywały zadania chirurga ortotyka.
Pracuje Pani nad rozwojem branży protetycznej w Ukrainie od 2014 roku, będąc prezeską Protez Hub. Jak to się zaczęło?
Od żołnierza, który stracił obie nogi – aż do bioder. W tamtym czasie jego jedyną opcją był wyjazd za granicę. Kiedy usłyszałam jego historię, stało się dla mnie jasne, że takich ludzi będzie wielu, bo wojna dopiero się zaczynała. Musieliśmy zacząć coś robić, tym bardziej że protetyka za granicą kosztuje znacznie więcej – jakieś 70-100 tysięcy dolarów na osobę. Zaczęłam więc szukać tych, którzy mogliby przeszkolić naszych specjalistów. Tak poznałam Johna Betzdorfa, Amerykanina, który jest prezesem organizacji charytatywnej Prosthetika i jednym z egzaminatorów US Certification Board, organizacji, która potwierdza kwalifikacje protetyków i ortotyków. Zgodził się pomóc i od tego czasu wspólnie pracujemy nad rozwojem tego projektu.
Która proteza jest dziś najbardziej funkcjonalna?
Wszystko zależy to od aktywności danej osoby. Dlatego pierwsze pytanie, które zadaje specjalista, brzmi: „Co chcesz robić z tą protezą?”. Niektórzy potrzebują elektrycznego kolana, podczas gdy inni chcą prostszej protezy. Jeśli facet wraca na linię frontu z hydrauliczną protezą kolana, nie musi się martwić o to, że nie ma zasilania, by ją naładować. A kolano elektryczne musi być ładowane – więc nie może być mokre. Poza tym jest cięższe, bo ma bardziej złożony mechanizm.
Wszystkie te rzeczy trzeba wziąć pod uwagę.
Spodziewała się Pani inwazji?
Nie. Byłam wtedy w Kanadzie. Przez pierwsze sześć miesięcy spaliśmy po dwie godziny na dobę. To było, jak we mgle, niekończący się strumień pracy. Szukaliśmy wszystkiego, co mogliśmy zdobyć – i wysyłaliśmy to do Ukrainy. W maju 2022 roku pojechałam do Ukrainy z dwiema walizkami pełnymi kamer termowizyjnych i dronów.
Czym poza wolontariatem zajmuje się Pani w Kanadzie?
Mam tytuł magistra filologii germańskiej i literatury. Po studiach na Czerniowieckim Uniwersytecie Narodowym pojechałam do Kanady. Nie myślałam o wyjeździe na stałe, ale poznałam tam mojego przyszłego męża. Zrobiłam doktorat z ekonomii, od czasu do czasu uczę też matematyki – ale rzadko, bo Ukraina zajmuje mi dużo czasu. Zdarza się, że mieszkam dwa tygodnie w Kanadzie, a potem miesiąc w ojczyźnie. Wtedy mój mąż i dwójka dzieci czekają na mnie w Kanadzie. Starszy syn ma 16 lat, młodszy 7. Przyzwyczaili się już do mojej nieobecności. Czasami jest ciężko.
Ale co zrobić?
15 tysięcy rąk, 500 nóg Antonina Kumka, szefowa Protez Hub: – Jeśli facet wraca na linię frontu z hydrauliczną protezą kolana, nie musi się martwić o to, że nie ma zasilania, by ją naładować. A kolano elektryczne musi być ładowane – więc nie może też być mokre. Poza tym jest cięższe, bo ma bardziej złożony mechanizm
Od 2008 mieszkała w Stanach Zjednoczonych, budując swą karierę w branży IT. Ale wróciła do Ukrainy, gdy rozpoczęła się wojna na pełną skalę. Jest współzałożycielką organizacji pozarządowej „Razom for Ukraine”, a w 2023 r. założyła fundację charytatywną „Dignitas”, która zajmuje się projektami na rzecz żołnierzy i weteranów, w tym dostarczaniem wojsku bezzałogowych statków powietrznych i szkoleniem operatorów dronów. W ubiegłym roku Liuba Szypowycz została uznana przez magazyn „Forbes” za jedną z „50 liderek Ukrainy”.
Natalia Żukowska: Głównym przedmiotem Twojej pracy są technologie bezzałogowe: drony zwiadowcze i szturmowe. Jak wygląda sytuacja z dostawami dronów do jednostek?
Liuba Szypowycz: Mówimy ogólnie o technologii. Oprócz dronów chodzi również o oprogramowanie, świadomość sytuacyjną, systemy zarządzania walką i tak dalej. Jeśli chodzi o dostarczanie dronów, państwo już je kupuje. Tak, w niewystarczających ilościach, ale się pojawiły. Jednak naprawdę brakuje nam infrastruktury wokół tych dronów. Mam na myśli anteny, naziemne stacje kontroli, przenośne agregaty prądotwórcze, tablety, drukarki 3D do drukowania pojemników na wybuchową część systemu zrzutu. Niestety cała ta infrastruktura nie jest obecnie w żadnym stopniu zapewniana przez państwo. Istnieje albo dzięki funduszom, albo poszczególne jednostki same zbierają na nią pieniądze. Dron nie lata sam. Potrzebuje okularów, pilota, anten, ładowarki, tabletów…
Co należy zrobić, by zapewnić wystarczającą liczbę dronów na froncie?
Jeśli porównamy rok 2022, kiedy w ogóle nie było dronów, do obecnego, sytuacja jest znacznie lepsza. W tym roku według premiera na zakup systemów bezzałogowych przeznaczono 40 miliardów hrywien. To już postęp, choć oczywiście to nie wystarczy. Kiedy prezydent mówi o milionie dronów, wydaje się, że to dużo. Ale obliczyliśmy, że ta liczba wystarczyłaby tylko na trzy miesiące, biorąc pod uwagę obecną linię frontu i intensywność działań wojennych.
W rzeczywistości milion dronów to tylko jedna czwarta naszego rocznego zapotrzebowania
Uczestniczymy w bardzo intensywnej wojnie i jest to największa wojna dronowa w historii ludzkości. Co więcej, ze względu na brak amunicji drony często zastępują artylerię. Kraje zachodnie nie przygotowały się na poważną wojnę lądową. Doktryną NATO jest uzyskanie przewagi powietrznej. Toczymy poważną wojnę lądową, ale nawet zjednoczone kraje NATO nie mogą zapewnić nam wystarczającej ilości amunicji. Z jednej strony brakuje im zdolności, a z drugiej na przeszkodzie stoją procesy polityczne i biurokratyczne. Nie możemy polegać wyłącznie na pomocy naszych zachodnich sojuszników. Musimy inwestować we własną produkcję. A to, co robimy całkiem dobrze, to przede wszystkim technologie bezzałogowe.
Ukraina nadal jest zależna od Chin w zakresie niektórych komponentów potrzebnych do produkcji dronów. W zeszłym roku Chińczycy nałożyli już pewne ograniczenia eksportowe. Jak poważne jest ryzyko, że całkowicie zakręcą kurek?
Musimy szukać alternatyw. Chiny są najtańszym i największym producentem, ale na szczęście nie są monopolistą. Są inne zakłady produkcyjne w Azji Środkowej. Budowane są również zakłady w Europie i Stanach Zjednoczonych. Oczywiście musimy też zwrócić dużą uwagę na lokalizację produkcji komponentów. To, co możemy zrobić w Ukrainie, powinniśmy zrobić tutaj, nawet jeśli jest to droższe. Bo w czasie wojny ważny jest nie tylko komponent ekonomiczny – istnieje również element bezpieczeństwa narodowego. Obecnie w Ukrainie istnieje kilkaset stabilnych zakładów produkujących drony, jednak bardzo niewiele z nich zwiększa moce produkcyjne, ponieważ nie mają gwarancji, że zamówienia będą stałe. Państwo powinno więc podpisywać z nimi średnio- i długoterminowe umowy. Jeśli będą one zawierane na co najmniej trzy lata, producenci będą zainteresowani inwestowaniem w swój biznes.
A jeśli mówimy o producentach w krajach europejskich, to oni generalnie chcą kontraktów na 8-10 lat. W końcu są to inwestycje kapitałowe w linie produkcyjne, rozbudowę zakładów produkcyjnych i tak dalej.
Jesteś wolontariuszką od 2014 roku, kiedy w USA powstała fundacja „Razom for Ukraine”. Od 24 lutego do końca 2022 r. zebraliście 68 milionów dolarów. Jak wam się to udało?
Ponad 60% tej kwoty to drobne darowizny, głównie od Amerykanów i Kanadyjczyków. Dawali po 10, 20 czy 30 dolarów, by pomóc ukraińskiej armii. Były też darowizny od firm. Tuzin korporacji przekazało po milionie dolarów. Były to dość znane na świecie firmy, które często chciały pozostać anonimowe. Tę aktywność obcokrajowców tłumaczę tym, że w tamtym czasie Ukraina była na czołówkach wszystkich wiadomości.
I był to, jak sądzę, absolutnie normalny odruch każdego człowieka – pomóc w walce z niesprawiedliwością
Trzeba także zrozumieć samą kulturę amerykańską, w której wolontariat jest krzewiony już wśród najmłodszych dzieci, będąc integralną częścią życia Amerykanów. Istnieją nawet specjalne dni w roku, tak zwane Giving Tuesdays, podczas których ludzie zbierają się, by sobie pomagać.
Obecnie pomoc jest znacznie mniejsza – częściowo dlatego, że Ukraina zniknęła z wiadomości. W grudniu ubiegłego roku podróżowałam do USA, a Amerykanie pytali mnie: „Nadal toczycie wojnę?”. Jeśli nie widzisz czegoś w wiadomościach, wydaje ci się, że tego nie ma. Na przykład w grudniu 2023 r. głównym tematem wiadomości była Wenezuela. Zapytaj Ukraińców, co się tam dzieje? Wielu odpowie: „A gdzie to jest?”.
W zeszłym roku zespół, który pracował nad projektami na rzecz żołnierzy i weteranów w „Razom for Ukraine”, wydzielił się w osobną fundację Dignitas. Dlaczego?
Z 68 milionów dolarów, które udało nam się zebrać w pierwszym roku wojny na pełną skalę, 45 milionów dolarów przeznaczono na wsparcie wojska: zakup leków, dronów, generatorów i tak dalej. Organizacja prowadziła też działalność humanitarną. Pod koniec 2022 r. mówiło się, że pomoc wojskowa powinna zostać zmniejszona, a więcej pieniędzy należy przeznaczyć na odbudowę i rozwój. W tamtym czasie byłam jedynym członkiem zarządu, który przebywał w Ukrainie, wszyscy pozostali byli w Stanach Zjednoczonych. Starałam się uświadomić im, że jest za wcześnie na budowanie czegokolwiek w Ukrainie, że musimy inwestować w obronę. Bo jeśli nie zniszczymy rosyjskiego czołgu, to on nadal będzie niszczył nasze miasta. Czyli – faktycznie, na tym etapie zaczęły się pojawiać wśród nas pewne różnice.
Dlatego po konsultacji zdecydowaliśmy się wydzielić osobną fundację, w której statucie wyraźnie stwierdzono, że jesteśmy fundacją zajmującą się pomocą technologiczną dla sił obronnych oraz weteranów. Zaczęliśmy od zera dolarów na koncie.
Kto jest kręgosłupem waszego zespołu?
Wszyscy, którzy pracują z nami nad projektami dla żołnierzy i weteranów od 2014 roku. Największą sekcją – „Victory Drones” – kieruje Maria Berlińska. To ekosystem szkoleń w zakresie technologii wojskowych dla operatorów dronów Sił Zbrojnych, Państwowego Ratownictwa Medycznego i służb medycznych we współpracy ze Sztabem Generalnym. Istnieje również projekt „Zaciekłe ptaszki”, który dostarcza drony szturmowe na linię frontu. Kieruje nim Katia Nesterenko, która wcześniej przez wiele lat pracowała w projekcie „Izolacja”, dzięki czemu bardzo dobrze zna i rozumie region doniecki.
Istnieje również projekt „Tysiąc dronów”, który dotyczy przede wszystkim dronów zwiadowczych. W Stanach Zjednoczonych nie wolno nam zbierać pieniędzy na drony szturmowe.
Pieniądze na drony szturmowe zbieramy więc w Ukrainie, a na drony zwiadowcze – za granicą
No i mamy projekt „Lataj”, w ramach którego uczymy żołnierzy znajdujących się w ośrodkach rehabilitacyjnych latania dronami. Na jego czele stoi Dana Jurowycz, która wcześniej przez wiele lat pracowała w zespole Ministerstwa Zdrowia z Ulaną Suprun [p.o. ministra zdrowia Ukrainy w latach 2016-2019 – aut.] oraz w różnych projektach międzynarodowych.
W dziesiątym roku wojny wolontariat powinien być już profesjonalny. Tak, były okresy, kiedy wszyscy robili wszystko, gdy opaski uciskowe, drony i itp. były kupowane bez pojęcia. Takie podejście jest marnowaniem zasobów finansowych, które i tak są już dość ograniczone. Każdy powinien więc skupić się na swojej działce.
Na przykład każdy wie, że trzeba kupić drona Mavic. Jednak nie każdy rozumie, że istnieje cała linia tych urządzeń, o różnych właściwościach i oprogramowaniu. W rezultacie ludzie wydają pieniądze na Mavic 3 Classis, który często nie nadaje się do użytku na linii frontu. Gdyby jednak dołożyli trochę więcej pieniędzy, mogliby kupić innego drona, który z pewnością przydałby się w strefie działań wojennych. Zdarzały się nawet przypadki, że świeżo zakupione drony były od razu przekazywane wojsku i, nie posiadając zanonimizowanego oprogramowania, ujawniały swoje pozycje wrogowi.
Dlatego nie zajmujemy się innymi obszarami, np. medycyną taktyczną – naszą domeną jest technologia. Mamy fundacje partnerskie, do których zwracamy się o pomoc, jeśli jej potrzebujemy.
Przez długi czas orędowałaliście za bronią dla Ukrainy. Co było w tym najtrudniejsze? Czy zachodni politycy zawsze was słuchali?
Nadal to robimy. Amerykańska część naszego zespołu regularnie komunikuje się z kongresmenami i chodzi na spotkania. Ta praca się nie kończy. W 2022 roku trudno było przekonać amerykańskich polityków, że Ukraina przetrwa. Jeśli spojrzysz wstecz na ten okres, to jaki rodzaj broni został przekazany Ukrainie? Javeliny i Stingery – broń nie do działań wojennych, ale do walki partyzanckiej. Dopiero w maju 2022, kiedy stało się jasne, że Ukraina jest naprawdę gotowa do walki, zaczęto dostarczać cięższą broń dla regularnych oddziałów. Oznacza to, że do połowy 2022 roku musieliśmy przekonywać ich, że przetrwamy, że nie musimy oddawać Ukrainy za Dniepru i zgadzać się na jakiekolwiek porozumienia pokojowe.
Pokazaliśmy, że jesteśmy gotowi do walki. Zachodni politycy i zachodni wyborcy w nas uwierzyli
Co Twoim zdaniem powinniśmy zrobić, by wsparcie Europy i USA nie osłabło?
Ukraina zniknęła z wiadomości w USA. Nie jesteśmy proaktywni. Wystarczy spojrzeć na Rosję, która od ponad 20 lat rozwija sieć kanałów telewizyjnych na całym świecie. Nadają w różnych językach: arabskim, hiszpańskim, angielskim, francuskim, niemieckim i innych. Oznacza to, że generują własne treści. Ponadto mają całą serię programów rozrywkowych, za których pośrednictwem przyciągają uwagę widzów. A pomiędzy tymi programami emitują wiadomości.
Jakie wiadomości o Ukrainie nadają Rosjanie? Takie, które są dla nich korzystne. Skąd zachodni konsument czerpie informacje o Ukrainie? Albo z rzetelnych, lecz rzadkich wiadomości w zachodnich mediach, albo z rosyjskich kanałów telewizyjnych. Musimy zwrócić większą uwagę na przestrzeń informacyjną i zrozumieć, że zagraniczni odbiorcy konsumują informacje w swoich ojczystych językach. Nie po ukraińsku – i nie zawsze po angielsku. Jest ogromny hiszpańskojęzyczny świat, na który nie zwracamy uwagi, a także świat arabski, gdzie również jest bardzo mało informacji o nas. Aby zdobyć poparcie polityków w tych krajach, trzeba przede wszystkim pozyskać ich wyborców.
W Ameryce Ukraina jest polityczną kartą przetargową, ponieważ wyborcy nie mają jasnej opinii na nasz temat. Gdyby wszyscy wyborcy chcieli poprzeć Ukrainę, to gwarantuję: politycy też by to zrobili
Bo oni patrzą na swoich wyborców, zwłaszcza w USA, gdzie wybory do Kongresu odbywają się co dwa lata. To dość krótki okres wyborczy. Dlatego cały czas słuchają wyborców. Ponadto nasi politycy często wykorzystują zachodnie media do walk między sobą. I tutaj powinniśmy zrozumieć, że to również nie jest dla nas korzystne. Kiedy zachodni odbiorcy widzą nasze polityczne gry w Ukrainie, myślą, że nie ma już wojny, bo lokalni politycy rywalizują między sobą.
Naszym wielkim celem jest przystąpienie Ukrainy do NATO. Czy wierzysz w NATO, w którym każdy chroni każdego?
Dużo rozmawiałam na ten temat z Polakami. Są pewni, że będą kolejnym celem Rosji. Ale kiedy pytasz ich, czy pójdą bronić kraju, słyszę tę samą odpowiedź: „Po co? Jesteśmy w NATO, Amerykanie przyjdą nas bronić”. To taka klasyczna odpowiedź. Nie rozumieją, że przede wszystkim sami muszą bronić swojego kraju. Umowa zbiorowa NATO nie oznacza, że usiądę i ktoś przyjdzie walczył za mnie. Oznacza to, że wszyscy razem się bronimy. Moim zdaniem Rosja nie pójdzie w następnej kolejności na Polskę, ale na kraje bałtyckie. I wydaje mi się, że Estończycy, Łotysze i Litwini bardzo dobrze to rozumieją. Dlatego aktywnie się przygotowują, w szczególności szkoląc swoją ludność.
Jeśli chodzi o kraje NATO, uważamy, że posiadają silne armie, ale Sojusz nie ma doświadczenia w prowadzeniu wojny lądowej. Obecnie wielu naszych wojskowych szkoli się za granicą, lecz nawet generałowie NATO przyznają, że mogą nauczyć się więcej od Ukraińców niż odwrotnie. Bo obecnie na świecie jest tylko jeden kraj, który może przeciwstawić się Rosji: Ukraina. Tylko my mamy doświadczenie w konfrontacji z tak potężnym agresorem. Jeśli więc NATO uważa Rosję za wroga, to zdecydowanie powinno być zainteresowane Ukrainą jako swym członkiem – albo przynajmniej dobrym sojusznikiem.
Zdjęcia z prywatnego archiwum
Dziś na świecie jest tylko jeden kraj, który może przeciwstawić się Rosji – Ukraina. Jeśli więc NATO uważa Rosję za wroga, to zdecydowanie powinno być zainteresowane Ukrainą jako swym członkiem – albo przynajmniej dobrym sojusznikiem – mówi wolontariuszka Liuba Szypowycz
Damian Duda, polski ratownik medyczny, jest na froncie w Ukrainie od 2014 r. W tym czasie on i jego zespół wolontariuszy uratowali życie wielu ukraińskim żołnierzom. I nadal to robią. By ułatwić sobie pozyskiwanie wsparcia humanitarnego i finansowego, utworzyli fundację „W międzyczasie”. Dzięki niej ilekroć mają wracać z Polski do Ukrainy, ludzie przywożą im niezbędne leki i sprzęt do ratowania Ukraińców.
Natalia Żukowska: Ratujesz Ukraińców na froncie od 2014 roku. Co Cię motywuje?
Damian Duda: Zaintrygowało mnie to, że mogłem na własne oczy zobaczyć, co dzieje się w Ukrainie. Na początku 2014 roku w Polsce było mnóstwo rosyjskiej propagandy, która wmawiała nam w telewizji, że to nie Rosja rozpoczęła wojnę, że to tzw. banderowcy i naziści dokonywali zamachów stanu w Ukrainie.
Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Mariupola jako międzynarodowy obserwator, zdałem sobie sprawę, jak straszną bronią jest propaganda. Zamiast nazistów i banderowców zobaczyłem normalnych ludzi, którzy po prostu bronili swojej ziemi. Wszystko, o czym mówili Rosjanie, było kompletnym nonsensem. W tym czasie w Ukrainie toczyła się już prawdziwa wojna, a nie operacja antyterrorystyczna. Ludzie potrzebowali pomocy.
W Polsce prawo zabrania walki w innym kraju bez specjalnego zezwolenia od państwa. Możesz jechać w miejsce walk za granicą tylko jako sanitariusz bojowy, ale już nie, dajmy na to, jako pilot myśliwca. Dlatego postanowiłem pojechać do Ukrainy jako sanitariusz bojowy. Niemal opanowałem już ten biznes, chociaż cały czas muszę się uczyć. Najtrudniejsza jest farmakologia. Trudno zapamiętać, który lek i kiedy podać rannemu.
Największą motywacją, by być na froncie, jest dla mnie to, że wielu moich przyjaciół walczy za swój kraj. Muszę im pomóc, bo to także moja wojna
Jakie zmiany zaszły w ciągu ostatnich dwóch lat? Co zmieniło się na froncie, w tym w opiece medycznej?
Było wiele zmian. Można powiedzieć, że co trzy miesiące widzisz nową wojnę. Pojawia się wiele nowych broni i technologii, zmienia się taktyka działań wojennych. Medycyna taktyczna stała się bardziej wyspecjalizowana. Przykładem mogą być furgonetki – jeepy z napędem na cztery koła, przystosowane do ewakuacji rannych żołnierzy. One są w stanie pokonać trudne szlaki przez lasy i bagna.
Prawie wszystkie jednostki mają sprzęt medyczny, tyle że nie wszystkie są wyposażone w respirator i koncentrator tlenu.
Jeśli chodzi o potrzeby, to na przykład w punktach stabilizacji zawsze brakuje krwi. Ogólnie rzecz biorąc, wszystko zależy od jednostki. Niektóre są lepiej wyposażone, inne gorzej. Moim zdaniem najważniejsze jest to, by wszyscy żołnierze mieli wysokiej jakości zestawy bojowe z certyfikowanymi opaskami uciskowymi i lekami. Bo jest z tym problem. Na przykład chińskie opaski uciskowe nie powinny znajdować się w wojskowych apteczkach. Zależy to jednak przede wszystkim od głównego oficera medycznego i medyka bojowego. Jeśli oficer medyczny jest rozsądny – będzie tak, jak trzeba.
Kiedy nasz zespół idzie na linię frontu, mamy wszystko, czego potrzebujemy. Bardzo pomagają nam darowizny na rzecz naszej fundacji. Możemy za nie kupić niezbędne leki i sprzęt.
Jak wygląda wojna od środka?
Wojna to nic romantycznego. Wojna bardzo śmierdzi. Potem, krwią i błotem. Nawiedza cię nawet po powrocie z misji. Przywołuje wiele złych myśli i obrazów. To paskudny świat
Jaki jest Twój zespół? Kim są ci ludzie?
Obecnie jesteśmy w punkcie zero, mamy rotację co miesiąc, zmieniamy się trójkami. Ja jadę na miesiąc do Ukrainy, potem zostaję w Polsce na dwa miesiące. Zawsze mamy na miejscu ekipę medyczną. Większość zespołu to Polacy, jest też dwóch Ukraińców i jeden lekarz z Niemiec. Niektórzy z nas mają wykształcenie medyczne. Ci, którzy go nie mają, pracują jako kierowcy lub na innych stanowiskach. Wszyscy są wolontariuszami. Przed dołączeniem do naszego zespołu przechodzą specjalne szkolenie, które nie wszyscy wytrzymują. Najpierw przechodzą rozmowę z naszymi psychologami. To oni sprawdzają, kto może iść na wojnę, a kto nie. Następnie odbywa się szkolenie na poligonie. By je przejść, musisz być silny fizycznie, choć program obejmuje też szkolenie psychologiczne. Uczymy, jak wytrzymać stres i radzić sobie z emocjami. I wreszcie jest szkolenie medyczne w Polsce.
Ogólnie rzecz biorąc, całe szkolenie trwa do trzech miesięcy. I dopiero wtedy oferujemy danej osobie pracę w naszym zespole.
Co jest dla Was najtrudniejsze podczas ewakuacji rannego?
Najtrudniejsze i najważniejsze jest to, by ranny przeżył. Ale ważne jest również nasze własne bezpieczeństwo. Z reguły myślimy bardziej o życiu rannego niż o sobie, ale to nie jest w porządku.
Nawet na szkoleniach jesteśmy uczeni, by w pierwszej kolejności dbać o własne bezpieczeństwo. W praktyce jest jednak odwrotnie
Ilu ukraińskich żołnierzy uratowałeś?
Nie liczyłem. To byli ludzie z rozmaitymi obrażeniami – rany postrzałowe, amputacje, stłuczenia... Zdarzało się bardzo wielu rannych, jak w Sołedarze, Bachmucie, a później w Zaporożu. Bywały dni, kiedy nasz ambulans wywoził pięćdziesięciu rannych żołnierzy. Dlatego trudno oszacować całkowitą liczbę rannych, z którymi pracujemy.
Jak sobie radzicie, kiedy nie możecie uratować żołnierza?
Pierwszą rzeczą, której uczymy medyków bojowych, jest to, że nie możesz pomóc wszystkim. Musisz wiedzieć, że to niemożliwe. Jeśli dałeś z siebie wszystko, nie powinieneś się obwiniać. Oczywiście, każdy przeżywa utratę żołnierza na swój własny sposób. Niektórym trudno poradzić sobie psychicznie z tak bolesną sprawą. Dlatego nasza fundacja zatrudnia trzech psychologów, którzy pomagają każdemu, kto tego potrzebuje. Ja też się do nich zwracam. To normalne, bo czasem może ci się wydawać, że wszystko jest w porządku, nie ma problemu – ale on jest. Więc nie powinieneś tego zaniedbywać. Każdy podczas rotacji w Polsce chodzi do psychologa. Bo każda chwila na wojnie to ryzyko. Nie myślimy jednak o śmierci – szukamy możliwości uratowania żołnierza. Ja zawsze jestem bardzo skupiony na swojej pracy.
Przydarzyło Ci się coś, co zapamiętasz do końca życia?
Przez ten długi okres było wiele takich historii. W zeszłym roku pracowaliśmy z siłami specjalnymi na jednym z najgorętszych odcinków frontu. Pojechaliśmy z chłopakami na szturm i mieliśmy wielu rannych. Jednego nieśliśmy na rękach przez 10 kilometrów. Ewakuacja medyczna nie mogła po nas przyjechać, wróg walił z broni przeciwpancernej. A my przez cały ten czas udzielaliśmy pomocy żołnierzowi – i dzięki Bogu przeżył. Ale nasz dowódca zginął podczas tego szturmu. Pięć dni później wróciliśmy do szarej strefy, by odzyskać jego ciało. Zapamiętamy to do końca życia.
Mimo ryzyka, mamy zasadę: sprowadzić wszystkich do domu
Macie jakieś żołnierskie przesądy?
Nie ma jakichś szczególnych, ale nie mów: „żegnaj”, bo możesz sprowadzić śmierć. Więc kiedy ktoś odchodzi, mówimy: „będziemy w kontakcie”. Albo: „do zobaczenia”.
Twój pseudonim to „Lecter”. Dlaczego?
Kiedy wyciągałem rannych z Sołedaru, Rosjanie, w szczególności wagnerowcy, rozgłaszali w mediach społecznościowych, że zabieram ich „w częściach”. Rzekomo kroiłem ciała i sprzedawałem organy Niemcom. Dlatego dostałem przydomek „Lecter” – od Hannibala Lectera [seryjnego mordercy i kanibala, fikcyjnej postaci z książek amerykańskiego pisarza Thomasa Harrisa – przyp. red.]
W Warszawie uczycie opieki medycznej tych, którzy chcą to robić bezpłatnie. Opowiedz o tym.
Szkolimy polskich lekarzy, ale niestety nie mamy czasu dla innych. Od czasu do czasu współpracujemy z polskim wojskiem i policją, dzieląc się naszym doświadczeniem zdobytym podczas wojny. Nasze centrum zatrudnia 46 osób.
Jak bliscy reagują na Twoje wyjazdy na front?
Większość mnie wspiera. Ale wielu moich przyjaciół, medyków pola walki, mówi swoim rodzinom, że są we Lwowie na szkoleniu. Ukrywają, że są w „strefie zero”.
Co jest teraz dla Ciebie najważniejsze?
By większość żołnierzy przetrwała tę straszną wojnę. Nie ma dziś człowieka, którego wojna nie zmieniła. Przestałem zwracać uwagę na błahe sprawy. Teraz zdajesz sobie sprawę, że życie jest kruche, że łatwo je stracić. Reszta przemyśleń przyjdzie po wojnie. Teraz jest czas na pracę i obronę kraju – bo czas na wolontariat już się skończył. Mężczyźni nie powinni ukrywać się za wymówką: „przekażę pieniądze, więc nie pójdę na wojnę”.
Teraz jest czas na walkę. Bo jeśli na linii ognia nie będzie wojska, nie będzie Ukrainy
Jak zmienił się wróg przez te ponad dwa lata?
Posunął się naprzód; liczba „mięsnych” ataków znacznie się zmniejszyła. Mają lepszą taktykę, dobrą broń, różne drony – i oczywiście mają ludzi. Ci, którzy mówią, że to głupia horda, mówią nieprawdę. Bo to bardzo poważny przeciwnik. On wyciąga wnioski, uczy się na swoich błędach. Niestety my żadnych wniosków jeszcze nie wyciągnęliśmy.
Czujesz, że Zachód jest zmęczony wojną w Ukrainie?
Ta wojna może trwać latami. Wiele osób zdaje sobie sprawę, że pewnego dnia może przyjść do Europy. By tak się stało, Rosjanie wcale nie muszą iść do Polski. Mogą przyjść nad Bałtyk, który będzie broniony przez NATO – i w ten sposób Polska zostanie wciągnięta do wojny. Świadomi sytuacji Polacy i politycy doskonale zdają sobie z tego sprawę i wiedzą, że Rosjan trzeba powstrzymać w Ukrainie. Sam będę pomagał, jak tylko mogę. Dopóki ta wojna będzie trwała.
Pierwsza rzecz, którą zrobisz po wojnie?
Mam wielu przyjaciół na Zakarpaciu. Kocham góry i na pewno tam pojadę. To dla mnie idealny, spokojny świat. Ukraina to mój drugi kraj. Jestem Polakiem, ale połowa mojego serca jest ukraińska. Czuję, że jestem częścią waszego kraju. To też moja wojna, dlatego walczę o Ukrainę. Po jej zakończeniu bardzo chciałbym zobaczyć was w UE i NATO. Wiem, że to niełatwe zadanie, bo problemem jest nie tylko wojna – jest wiele wewnętrznych problemów w kraju. Wierzę jednak, że mimo wszystko Ukraina stanie się silną i niezależną częścią naszego europejskiego domu.
Kiedy mówią, że Rosjanie to głupia horda – mówią nieprawdę. To bardzo poważny wróg. Wyciąga wnioski. Przeprowadza coraz mniej „mięsnych” szturmów, ma dobrą broń i oczywiście ludzi – mówi Damian Duda, polski ratownik medyczny
Iryna Terechowycz broni Ukrainy od prawie 10 lat. Najpierw jako wolontariuszka, a później jako członek Sił Zbrojnych. Miała szansę zostać lekarką, ale wybrała pracę w terenie, kierowanie ogniem, a teraz rozpoznanie lotnicze. Udało jej się przejść od zwykłego żołnierza do dowódcy jednostki przeciwpancernej i zwiadowczej. Obecnie jest starszym sierżantem plutonu dronów Rubak.
Iryna jest matką trójki dzieci. Przyznaje, że rozłąka z nimi jest najtrudniejszą rzeczą na wojnie.
Aneksja Krymu
Przed rozpoczęciem wojny rosyjsko-ukraińskiej pracowałam w lesie. Najpierw byłam głównym inżynierem w leśnictwie Oczakiw w obwodzie mikołajowskim. Później zaproponowano mi pracę w Ukrliskonsulting, państwowej firmie z siedzibą na Krymie.
Kontrolowała ona eksport drewna z Ukrainy na cały świat. Udało mi się tam pracować przez prawie 9 miesięcy, po czym rozpoczęła się aneksja Krymu. Miejscowi w tamtym czasie naprawdę chcieli przyłączenia do Rosji. Przez wiele lat byli poddawani praniu mózgu przez propagandę.
W rosyjskich kanałach telewizyjnych opowiadano bajki, że w krajach NATO istnieją podziemne bunkry, w których przeprowadzają eksperymenty na ludziach i zabijają ich. O dziwo, ludzie w to wierzyli
A potem, w referendum, pojawiły się sprytnie ułożone pytania z oczywistymi odpowiedziami: "Czy chcesz, aby Krym był częścią Rosji jako region autonomiczny? Czy chcesz, aby był częścią Ukrainy z bazą NATO?”. A ludzie z mózgami wypranymi przez telewizję powiedzieli: "Nie, nie chcemy być w NATO, wolimy Rosję. Jest bliżej nas”.
Jedynymi, którzy sprzeciwiali się Rosjanom na półwyspie, byli Tatarzy krymscy. Miejscowi oznaczali ich domy znakiem krzyża. Ludzie Kadyrowa [Ramzana Karyrowa, przywódcy Czeczenii - red.] pilnowali ich, aby nie wychodzili z domu podczas referendum. Wielu Tatarów wyjechało.
Rosyjskie wojsko zachowywało się bezczelnie. Pamiętam, jak 8 marca w Symferopolu wjechali transporterem opancerzonym do supermarketu. Załadowali skrzynki ukraińskiej wódki. Byli zaskoczeni, że w naszych sklepach jest wszystkiego pod dostatkiem. Na punktach kontrolnych ciągle sprawdzali dokumenty. Pewnego dnia w Symferopolu poszliśmy do szpitala, do znajomego lekarza. Spotkaliśmy tam majora FSB, która zapytała mnie, co myślę o Rosji.
Pamiętam, co mi powiedziała: „Jeśli nie chcesz jechać do Rosji, to pojedziesz w częściach i we krwi”. A inny rosyjski oficer dodał: „Będziemy gwałcić wasze kobiety, zabijać wasze dzieci, żeby nie rodzili się banderowcy”. Zrobili to, co powiedzieli
Już wtedy było jasne, że wybuchnie wielka wojna. Mówiłam, że w 2014 r. to były tylko przygotowania. Opuściłam Krym ostatnim pociągiem, który jechał na terytorium kontrolowane przez Ukrainę.
Był to ten sam pociąg, który jechał z Symferopola do Doniecka i Ługańska z Rosjanami, którzy przewozili amunicję i broń. Byli ubrani po cywilnemu i mówili wszystkim, że są turystami.
Gdy tylko wjechaliśmy na terytorium kontrolowane przez Ukrainę, po cichu ostrzegłam nasze wojsko, które zabrało tych Rosjan z pociągu we wsi Czonhar. Pojechałam do Mikołajewa, gdzie zaproponowano mi pracę w miejscowym leśnictwie.
Ale nie zostałam tam długo. Wybuchła wojna.
Jesteś niezłomna
Tamte słowa, wypowiedziane przez rosyjskich oficerów na Krymie, wpłynęły na moją decyzję o wyjeździe na front.
Nie chciałabym, żeby moje córki były gwałcone i zabijane przez kogoś tylko dlatego, że są Ukrainkami
Najpierw dołączyłam do Prawego Sektora i poszłam na szkolenie. Musiałam robić salta z hełmem, kamizelką kuloodporną i karabinem - więc kiedy wszyscy odpoczywali, ja trenowałam.
Chciałam udowodnić, że my, dziewczyny, też coś potrafimy, więc pracowałam dwa razy ciężej. Nie byłam też dobra w rzucaniu granatami. Z jakiegoś powodu nie mogłam rzucać nimi na odległość większą niż 22 metry. Powiedziałam więc chłopakom, że dopóki nie nauczę się rzucać, jak trzeba, nigdzie się nie wybieram.
W końcu rzuciłam granat na 25 metrów. Powiedzieli: "Jesteś nie do zdarcia!"
Na początku służby pomogło mi wykształcenie. Byłam bardzo dobra w topografii i biegach na orientację, więc nawigowałam chłopaków, wytyczałam trasy, pomagałam prowadzić grupę.
Później zainteresowałam się automatycznym karabinem maszynowym (AMG). Był ciężki, ważył 36 kilogramów, a po załadowaniu nabojami 43 kg. Chciałam umieć się nim posługiwać. Miałam wtedy 32 lata.
Wiesz, nigdy nie myślałam, że ja, leśniczka, pójdę na front.
Przygotowaliśmy się do wojny na pełną skalę
Wojna na pełną skalę dopadła mnie w Swatowe, w obwodzie ługańskim. Wróg już przełamał obronę. Załadowano nas do ciężarówek i zawieziono w okolice Kupiańska w obwodzie charkowskim. Jednak z powodu gęstego ostrzału nie dotarliśmy na miejsce. Broniliśmy się w Kreminnej od marca do 22 maja. Niestety musieliśmy się wycofać, ponieważ brakowało amunicji i groziło nam okrążenie.
Nie sądziłam, że Rosjanie zaatakują Ukrainę takimi siłami.
Duże wrażenie zrobiła na mnie historia strażników granicznych, którzy stali na linii demarkacyjnej w obwodzie ługańskim. Kiedy rozpoczęła się rosyjska ofensywa, zgłosili to swojemu dowództwu, które już uciekło do Dniepru, zostawiając chłopaków przeciwko czołgom z karabinami maszynowymi. Wielu z nich zginęło, niektórzy dostali się do niewoli. Ci, którym udało się uciec, bronili się razem z nami.
W ostatnich latach wróg dobrze poznał naszą taktykę wojenną. Tak, przegrywali na wiele sposobów, ale uczyli się na swoich błędach. A my niestety nie uczymy się ani na swoich, ani na niczyich innych
Nie mamy ludzi i dronów
Teraz jestem starszym sierżantem plutonu uderzeniowego w kompanii o Rubak.
Naszym głównym zadaniem jest zbieranie informacji. Chcę stworzyć całkowicie kobiecą załogę, która będzie zajmować się atakowaniem wroga dronami. Obecnie na froncie brakuje dronów. W szczególności mówimy o takich, które mogłyby nas uratować przed dronami wroga.
Potrzebujemy też ciężarówek.
No i brakuje nam ludzi.
Mam teraz 2,5 załogi i bardzo trudno jest z nimi pokryć 40 km linii frontu. Idealnie byłoby, gdybym miał co najmniej 6 załóg.
Nie jest tajemnicą, że Rosja ma wielokrotnie więcej dronów. Dzięki przyjaźni z Chinami nie mają problemów z częściami zamiennymi. Jeśli ja mogę stworzyć 3-4 drony FPV w tydzień, to Rosjanin zrobi ich 8-9. Jesteśmy bardzo zależni od chińskich komponentów. Kupujemy je za pośrednictwem niektórych firm, przepłacając dwukrotnie. Na dodatek zdarza się, że na dostawę czekamy nawet 2 miesiące.
Kolejnym problemem jest to, że Ministerstwo Obrony daje nam „surowego” drona, a my zastanawiamy się, jak zrobić z tego drona bojowego. Inwestujemy nasze pieniądze, by z wyposażeniem mógł przelecieć co najmniej 5-7 kilometrów. Zdarzały się sytuacje, w których zawodził silnik lub wybuchały baterie.
Dzieci dorastają beze mnie
Mam trójkę dzieci. Najstarsza córka ma już 23 lata, najmłodsza - 20 lat. Syn ma zaledwie 6 lat. Dziewczyny radzą sobie same, ale z małym jest inaczej. Pomagają mi zarówno córki, jak mama. Nie da się połączyć pracy na froncie z macierzyństwem. Niestety my, matki, oddajemy tej wojnie to, co najcenniejsze - nasz czas. Z reguły widujemy się z dziećmi raz na pół roku. Przez resztę czasu komunikujemy się przez wideo i telefon. Dziewczyny rozumieją, gdzie jest ich mama, ale mój syn myśli, że mama i tata są po prostu w pracy. Staram się nie rozmawiać z nimi o wojnie. Chcę, żeby jak najdłużej nie słyszeli o różnych tragicznych historiach z frontu.
Teraz coraz częściej myślę o pójściu do cywila. Mój mąż również służy, w zeszłym roku znalazł się pod ostrzałem i został ranny. Czy żałuję, że prawie 10 lat temu poszłam na wojnę? Tak, czasami trochę.
Żal mi, że większość matek jest przy dzieciach, a mnie przy nich nie ma. Dorastają beze mnie
Chciałabym, żeby to się szybko skończyło. Wiesz, na wojnie czas płynie inaczej. Zanim się obejrzysz, mija tydzień. Czasami nie pamiętam dat ani godzin.
Chcemy szacunku
Walczę o państwo, o nasze dzieci, żeby żyły w wolnym kraju i nie były niewolnikami. Niestety musimy być gotowi na ciągłą walkę z sąsiadem i brać przykład z Izraela. Prędzej czy później rozejm zostanie podpisany. Ale na jakich warunkach? Ilu chłopców i dziewcząt oddało już życie za naszą ziemię? Rząd musi wyciągnąć wnioski i już teraz wzmocnić te regiony, które są najbardziej zagrożone okupacją. Mówimy o Charkowie, Czernihowie, Sumach, Chersoniu. Nawet Zaporoże jest zagrożone. Musimy zgromadzić więcej sił i przygotować się na wielki cios. Bo on na pewno nastąpi.
Niestety, nie mamy wystarczająco dużo profesjonalnych żołnierzy. Czasami w wojsku spotykam oficerów, którzy bezmyślnie wysyłają żołnierzy na bezsensowne szturmy i wydają absolutnie głupie rozkazy
Mam do nich pytanie: „Chłopaki, co wy robicie w wojsku?”.
Tacy właśnie tacy oficerowie sprawiają, że nikt nie chce iść na wojnę. Podczas wakacji byłam w Użhorodzie, Lwowie, Iwano-Frankiwsku i widziałam na ulicach miast całkiem sporo normalnych i zdrowych mężczyzn. Nie wiem, jak zmotywować ich do obrony kraju.
Wciąż nie mogę zrozumieć tych ludzi, którzy "kupują" inwalidztwo dla siebie albo ukrywają się w lasach, a ich żony przynoszą im jedzenie. Wymyślają najróżniejsze rzeczy, aby uniknąć pójścia na front w obronie kraju.
Armia potrzebuje ludzi, którzy naprawdę chcą to robić. Jeśli dostaniemy człowieka, który uciekał przed mobilizacją i został wepchnięty do wojskowego busa i siłą zostanie przywieziony na front, będzie nam bardziej przeszkadzał niż pomagał. Owszem, zostanie zarejestrowany w armii i będzie otrzymywał pensję, ale towarzysze będą się bali wyjeżdżać z nim na misje. Ponieważ nikt mu nie zaufa. Moim zdaniem musimy wymyślić podatek dla tych mężczyzn, którzy nie chcą walczyć.
Wiesz, dlaczego przegrywamy? Ponieważ nie ma wśród nas jedności. Ponadto społeczeństwo nadal nie traktuje wojska z szacunkiem
Niedawno żołnierz w mundurze i o kulach wszedł do kawiarni. Nie było tam prawie żadnych miejsc siedzących, więc zapytał, czy może przysiąść się do stolika, przy którym siedziała już jakaś rodzina. Odpowiedzieli, że nie. Obrzucili go wyzwiskami i przegonili. Ojca tej rodziny zmobilizowałabym w pierwszej kolejności i rzuciłabym do ataku.
Tacy ludzie mówią: „To nie my was tam wysłaliśmy”.
Marzę o zmianie zawodu
Mam wiele pomysłów, co robić po wojnie. Marzę o spokojnym zawodzie. Bardzo chciałabym też zobaczyć, jak odbudowujemy Ukrainę po wojnie jako kraj wolny, uczciwy i bez korupcji. Żeby to, co teraz robimy, nie poszło na marne. Kiedyś powiedziałam dzieciom w szkole, że nasze zadanie jest teraz bardzo trudne, ale dla nich też może nie być łatwe.
W końcu kraj musi być w stanie podnieść się z ruin. Naprawdę chciałabym, abyśmy byli pokojowym państwem, ale jest mało prawdopodobne, że nam się to uda.
Nawet po zakończeniu wojny musimy mieć silną armię. Musimy edukować nasze dzieci w duchu patriotyzmu od najmłodszych lat
Ukraińcom, którzy są na tyłach, chciałbym powiedzieć: szanujcie nas. Jednoczcie się, nie licytujcie się, kto robi więcej lub mniej dla naszego zwycięstwa. Mamy wspólny cel.
Mężczyźni, którzy uciekli za granicę, nie są dla mnie Ukraińcami. Państwo nie jest dla nich ważne. Dzisiaj co najmniej jedna osoba z każdej rodziny musi iść na wojnę. Taka jest rzeczywistość.
Tylko w ten sposób możemy pokonać wroga.
Zdjęcia z prywatnego archiwum
Walczę o mój kraj i przyszłość trójki moich dzieci. Chcę, żeby żyli w wolnym kraju, a nie byli niewolnikami
<frame>Michał Przedlacki jest reporterem, dziennikarzem i fotografem. Od ponad 18 lat pracuje w miejscach dotkniętych wojnami i katastrofami na całym świecie. Przez pół dekady pracował dla Al Jazeera English i CNN. W 2014 roku rozpoczął współpracę z polską stacją telewizyjną TVN przy programie Superwizjer. Od początku rosyjskiej inwazji dokumentuje koszmar, który Rosja rozpętała w Ukrainie. Większość czasu spędził z żołnierzami na linii frontu. Nakręcił serię 15 półgodzinnych reportaży z tej wojny. <frame>
Zawsze tam, gdzie wojna
Widziałem tsunami na Sri Lance, pracowałem w Birmie, Pakistanie, Somalii i Afganistanie, dokąd pojechałem po przejęciu kraju przez talibów – wspomina Michał. – Byłem w tak zwanym Islamskim Emiracie Afganistanu. Afganistan to kraj, który dobrze znam. Mieszkałem tam przez ponad cztery lata i nauczyłem się lokalnego dialektu dari. Podróżowałem po kraju, dokumentując wydarzenia. Właśnie takim dziennikarstwem zajmuję się nieprzerwanie od ponad 18 lat. Przez cały ten czas do Polski przyjeżdżałem maksymalnie na dwa tygodnie, by odwiedzić rodzinę.
W wielu miejscach, w których byłem, napotykałem rosyjski ślad
Widziałem, co Rosjanie robili w Czeczenii – byłem tam pod koniec drugiej wojny rosyjsko-czeczeńskiej. Mieszkałem w Groznym przez prawie rok. Widziałem miasto, które Rosjanie obrócili w popiół i zrównali z ziemią. Widziałem też, co rosyjskie lotnictwo i snajperzy robili w Syrii. Spędziłem tam prawie rok, z czego połowę w okupowanym Aleppo. Rosyjscy piloci celowo zrzucali bomby na budynki mieszkalne, zabijając cywilów. To było to samo, z czym teraz mamy do czynienia w Ukrainie.
Pamiętam rok 2014. Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z rosyjską agresją w Ukrainie. Tak zwane „zielone ludziki”, a w rzeczywistości żołnierze z pskowskiej brygady powietrznodesantowej, wkroczyły na terytorium niepodległej Ukrainy i wsparły separatystów. To był czas, kiedy jako dziennikarze pracowaliśmy po obu stronach linii kontaktu.
Wjechanie na polskim paszporcie na terytorium kontrolowane przez separatystów było ryzykowne, bo oni byli przekonani, że po stronie ukraińskiej walczą tysiące Polaków. Myśleli tak, bo nie mogli rozpoznać akcentu, który czasami słyszeli w radiu podczas rozmów między żołnierzami z zachodniej Ukrainy. Na sam widok polskiego paszportu byli więc wyraźnie zdenerwowani. Niemniej przejechałem przez prawie całe terytorium kontrolowane przez separatystów w obwodach donieckim i ługańskim. Cywile, z którymi rozmawiałem na okupowanych ziemiach, byli przesiąknięci rosyjską propagandą, która na każdym kroku krzyczała o wielkości Rosji. Rosyjscy propagandyści mówili nam, jak to Moskwa troszczy się o miejscowych. Tyle że w rzeczywistości dbała i dba tylko o interesy swoich władców i dyktatorów.
Na wojnie pracuję sam
Dla Rosji nie istnieją żadne zasady prowadzenia wojny. Widzieliśmy to w Czeczenii, Syrii i Ukrainie. Rosjanie po prostu zabijają ludzi. To nie jest wojna, to masowe morderstwo. Główny zabójca, w postaci tak zwanej armii rosyjskiej, ostrzy sobie zęby na Europę.
Wynik wojny w Ukrainie będzie miał ogromny wpływ na Europę, w szczególności na Polskę
Dla mnie jako dziennikarza nie ma nic ważniejszego niż to, co dzieje się w Ukrainie. Dlatego uważam, że moim dziennikarskim obowiązkiem jest informowanie o tym opinii publicznej. Biorę aparat, wsiadam do samochodu i jadę. Pracuję sam.
Nie narażam nikogo na niebezpieczeństwo. Ale działam sam także ze względów praktycznych – bardzo trudno jest dużemu zespołowi dziennikarzy telewizyjnych dołączyć do jednostki, która działa na linii frontu lub jedzie do punktu zero. Zespół dziennikarski to co najmniej jeden dodatkowy pojazd, a na tej wojnie każdy widzi wszystko. Zadaniem reportera jest bycie niezauważonym, a nie stanie się celem. Tymczasem na polu bitwy jest wiele celów. Konwój automatycznie staje się celem. Im więcej pojazdów podróżuje samotnie, tym bardziej prawdopodobne jest, że rosyjskie drony, które je zobaczą, wybiorą inne cele.
Kanapki dla uchodźców
Gdy zaczęła się inwazja, kończyłem montaż reportażu z Afganistanu. Spodziewałem się, że Rosja przejdzie do ofensywy, choć myślałem, że wojna zacznie się przed 30 grudnia 2021 roku.
Początkowo nie wierzyłem, że Ukraina będzie w stanie wytrzymać potężną rosyjską nawałę. Wystarczyło spojrzeć na mapę i porównać wielkości obu krajów, ich populacje, potencjały... Starałem się więc jak najszybciej skończyć to, nad czym pracowałem – i jechać do Ukrainy. To, co zobaczyłem po przekroczeniu granicy, otwarło mi oczy. Niekończąca się kolejka ludzi, w większości kobiet z dziećmi, idących w kierunku Polski. I sznur autobusów z ludźmi. Ten widok wciąż stoi mi przed oczami i chwyta za gardło. Jechałem samochodem pospiesznie zapakowanym pomocą humanitarną. Wiozłem m.in. 200 świeżych kanapek. Co chwilę zatrzymywałem się i rozdawałem je ludziom.
Opuszczając Irpień
Potem był Irpień. To stamtąd nakręciłem swój pierwszy reportaż z wielkiej wojny – „Opuszczając Irpień”, który potem został pokazany w 20 krajach. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę z ryzyka. Wiedziałem, że mogę zostać odcięty od reszty kraju i pojmany przez Rosjan.
Były chwile, gdy kule świszczały mi nad głową. Włączałem wtedy kamerę, upewniając się, że nagrywa przynajmniej dźwięk. Tak na wszelki wypadek
Pamiętam, jak 4 marca rozpoczęła się ewakuacja ludzi z miasta, a następnego dnia Rosjanie rozpoczęli potężną ofensywę. Most prowadzący do Irpienia był już wysadzony. Kiedy do niego dotarłem, zobaczyłem kolejkę porzuconych samochodów i ludzi biegnących pod resztkami przęseł, próbujących ukryć się przed ostrzałem.
Tego dnia dotarła tam rodzina z Worzela [osiedle w pobliżu Buczy – red.]. Mąż, żona, córka i syn. Jechali zwykłym, cywilnym samochodem, który Rosjanie ostrzelali. 15-letnia dziewczynka zasłoniła swoim ciałem młodszego brata. Pociski trafiły w ich samochód. Matka została ranna, dziecko było w stanie krytycznym. Uratowało ich to, że ojciec nie stracił panowania nad autem, a pociski nie uszkodziły silnika. Przy moście była tylko jedna karetka wojskowa. Dziewczynka trafiła do niej, a matkę umieszczono na noszach w moim samochodzie – byłem tam dostawczym fordem Transitem. Pojechaliśmy do szpitala wojskowego w Kijowie, po pustych ulicach miasta gnając 140 na godzinę.
Po drodze próbowałem rozmawiać z tą kobietą. Była słaba, szara jak papier, mówiła bardzo cicho.
O dalszym losie jej i jej córki dowiedziałem się już po emisji mojego reportażu „Opuszczając Irpień”. Jeden z widzów napisał do mnie na Twitterze: „Rozpoznałem ojca dziewczynki. Oni żyją”.
Wysłał mi zdjęcie prezydenta Zełenskiego odwiedzającego 15-letnią dziewczynę w szpitalu z bukietem kwiatów i jej ojcem stojącym przy łóżku. Zobaczyłem to zdjęcie i serce mi zamarło. To byli oni
W każdym materiale jest ludzka historia
Moje reportaże składają się z ludzkich historii. W Syrii, w samym sercu miasta, pamiętam wąskie przejście przez terytorium kontrolowane przez rebeliantów. To było jak aleja snajperów XXI wieku [aleja snajperów to nieoficjalna nazwa głównej alei w Sarajewie, która podczas wojny w Bośni i Hercegowinie (1992-1995) była przyczółkiem dla serbskich snajperów – red.]. Po przeciwnej stronie znajdowały się dwa minarety, z których strzelali rosyjscy snajperzy. Na jednym z budynków zawiesili nawet swoją trójkolorową flagę. Każdego dnia na tym przejściu ginęło około 10 osób, przemieszczających się między dwiema dzielnicami. Strzelali im w gardło, klatkę piersiową, serce albo głowę. To byli ludzie opuszczający obszar kontrolowany przez reżim Assada, który mścił się na nich za to rękami rosyjskich snajperów. Ale wśród zabitych byli też kupujący, którzy szli na targ.
Historii związanych z Ukrainą znam wiele. Na przykład taka Ochtyrka w regionie Sum. To miasto, na które Rosjanie zrzucili wszystko oprócz bomby atomowej. Przeżyliśmy straszne chwile. Trudno było na to patrzeć i zrozumieć, co stało się z cywilami, których świat zawalił się w jednej chwili.
Zadbane domy, plany na przyszłość, codzienne troski i radości ich dzieci – wszystko to zostało zniszczone w jednym momencie. Świat musi zrozumieć, że jeśli Rosja pójdzie dalej, wielu Europejczyków przekona się, że ich życie zawali się w ten sam sposób
Bez ostrzeżenia, w jednej chwili. W momentach gdy ludzie potrzebowali pomocy, odkładałem kamerę i mikrofon. Oczywiście mogłem po prostu wszystko sfilmować, ale wtedy pojawia się pytanie: „Kim jesteś?”.
Tak było w Kupiańsku, w obwodzie charkowskim. Kiedy przyjechaliśmy do miasta, miała się odbyć ewakuacja. Ludzie stali już ze swoim dobytkiem, ale z powodu silnego ostrzału pojazdy nie przyjechały. Udało mi się ewakuować 15 osób moim samochodem. Sfilmowałem wtedy tylko jeden rozdzierający serce moment: gdy starsza kobieta siedząca obok mnie poprosiła o telefon i zadzwoniła do jednego z członków swojej rodziny. Powiedziała, że żyje. Jej bliscy nie wiedzieli, co się z nią stało, przez prawie sześć miesięcy, bo terytorium, na którym mieszkała, było pod okupacją.
Najbardziej przerażające jest widzieć niebezpieczeństwo i zwierzęcy strach w oczach dzieci, które pod wpływem skrajnych emocji nie potrafią kontrolować swoich ciał.
Pracując z wojskiem, nie możesz przeszkadzać
Kontrofensywa w Zaporożu była objęta embargiem informacyjnym. Dzięki moim wcześniejszym raportom i zaufaniu wojska otrzymałem zgodę na dokumentowanie tych historycznych wydarzeń. Oczywiście, jednym z warunków było to, że materiał powinien zostać opublikowany półtora do dwóch miesięcy po jego nakręceniu. To była gwarancja, że Rosjanie nie zaczerpną z mojego filmu ważnych informacji, które mogłyby zaszkodzić Ukraińcom. To, co robimy, nie jest newsem. Relacjonujemy historię w dłuższej formie – w formie reportażu telewizyjnego.
Przyjechałem do 68 brygady w Błahodatne, spędziłem tam kilka dni. Najbardziej poruszyła mnie historia Andrija Onistrata, dowódcy tak zwanych „Szerszeni Dowbusza”. Onistrat jest znanym w Ukrainie biznesmenem i bankierem. Podczas wojny prowadził na YouTube popularny kanał o bankowości. Kilka dni przed naszym spotkaniem stracił syna, który służył razem z nim. Uderzyło mnie, że w jednej chwili stał się jakby nieśmiertelny. W Blahodatne, otoczonym walkami i ogniem, był jedyną osobą, która jeździła nieopancerzonym pick-upem.
Oczywiście, filmując na linii frontu staram się nie przeszkadzać wojsku. Zanim gdziekolwiek pojedziesz, musisz też przynajmniej trochę poznać teren, by wiedzieć, gdzie uciekać i gdzie się ukryć w razie niebezpieczeństwa. Poza tym musisz być stale gotowy na ostrzał.
Raz na jakiś czas musisz zacisnąć zęby i przezwyciężyć własny strach – zwłaszcza gdy nie możesz w żaden sposób wpłynąć na sytuację
Na przykład gdy jedziesz opancerzonym samochodem, wiedząc, że Rosjanie cię widzą. Ale szczęście i strach nie działają na mnie paraliżująco. Wierzę w szczęście, bo bez niego nie da się przetrwać na wojnie.
W ciągu dwóch lat przygotowałem 15 półgodzinnych reportaży z ogarniętej wojną Ukrainy. Wyemitowaliśmy siedem i pół godziny materiału w telewizji. Chcę zrobić jasny, aktywny, telewizyjny reportaż, bez gadających głów w kadrze. Trzynaście z tych reportaży zostało już zaprezentowanych widzom, dwa zostaną pokazane jesienią. Jeden z nich opowiada o kobietach, które chwyciły za broń i poszły walczyć przeciwko Rosjanom. Drugi o Polakach, którzy oddali życie, broniąc Ukrainy.
Jestem wdzięczny, że żyję
Dziś niestety nie jestem w Ukrainie. Pod koniec marca miałem poważny wypadek samochodowy. Sprawca uderzył w mój samochód z dużą prędkością, niczym pocisk. Przechodzę rehabilitację. Na razie nie mogę chodzić, od ponad trzech miesięcy poruszam się na wózku inwalidzkim. Ale wierzę, że stanę na nogi. Mam nadzieję, że wrócę do Ukrainy, by zrobić więcej reportaży.
Zawsze miałem szczęście. Zdaję sobie sprawę, że to, co mnie spotkało, nie było przypadkiem. Dola w końcu mnie dopadła, ale jestem jej wdzięczny, że żyję
Bo to był taki wypadek, jakich ludzie nie przeżywają. Słyszałem od kilku lekarzy, że miałem dużo szczęścia. Uratowało mnie wiele okoliczności. Straż pożarna była 500 metrów dalej, helikopter przyleciał bardzo szybko, a szef szpitala, chirurg, który był wtedy poza pracą, zgodził się przeprowadzić bardzo skomplikowaną operację. Jednak najważniejsze jest to, że syn, który podróżował ze mną, nie odniósł poważnych obrażeń. Zawsze staram się uspokoić moją rodzinę, nie opowiadam im smutnych i przerażających historii. Osobną sprawą jest to, że mamy do siebie zaufanie.
Świat powinien uczyć się od Ukraińców, jak walczyć
Nie ma takiej armii w Europie, a może i na świecie, jak armia ukraińska, tak doświadczonej i przeszkolonej. Świat powinien uczyć się walczyć od Ukraińców. Powstrzymanie tak gigantycznego kraju-agresora z praktycznie nieograniczonymi zasobami jest niemal niemożliwe. A ukraińskie wojsko to robi. Tak, świat daje broń, ale oni nie walczą tylko za siebie. Ukraińcy wykazali się wielką odwagą na polu bitwy. W ciągu 18 lat reporterskiej pracy nie widziałem narodu silniejszego niż oni. Przyjęli wyzwanie Rosjan i ich niszczą.
Jeśli Rosja dotrze do granic Unii Europejskiej, to Unia upadnie. Nie stanie się to z dnia na dzień. Moskwa jest zdeterminowana, by iść naprzód
Jeśli przyszłość naszych dzieci jest dla nas ważna, musimy zrozumieć, że Rosja jest już na wojennej ścieżce z Europą i nie zatrzyma się na Ukrainie. A jeśli uda się jej podbić Ukrainę, z pewnością zaatakuje kraje bałtyckie. A przecież to Unia Europejska, część NATO. Rosja chce rozszerzyć swoje terytorium, pokazać światu, że jest silniejsza. Wróg, z którym mamy do czynienia, chce naszego terytorium, naszego świata i naszej przyszłości.
Jasne: świat jest coraz bardziej zmęczony wojną. Dzieje się tak również dlatego, że żyjemy w środowisku względnego bezpieczeństwa. Większość ludzi nie wierzy, że ta wojna może dotrzeć do naszych granic. Świat musi powstrzymać Rosję w Ukrainie. Powinien dostarczyć wszelką niezbędną broń w odpowiednim czasie. Ciągłe opóźnienia kosztują życie tysięcy ukraińskich żołnierzy i cywilów.
Przeciągamy tę wojnę, ponieważ politykom stojącym na czele państw europejskich czasami brakuje odwagi
Skupiają się na tym, co tymczasowe. Koncentrują się na perspektywie krótkoterminowej i utrzymaniu elektoratu przez kolejne cztery lata. Tymczasem na horyzoncie jest cenniejsza nagroda – pokój, przynajmniej na najbliższe 40 lat.
Chociaż Ukraina może nie odzyskać każdego kilometra kwadratowego swojego terytorium, z pewnością będzie miała wystarczające wsparcie ze strony świata i będzie mogła ustalić własne warunki. Pokój, który zadowoli przede wszystkim Ukrainę, będzie wielkim zwycięstwem. Musi to być pokój, który Ukraińcy akceptują i którego chcą, a nie narzucony przez jakieś geopolityczne rozdawnictwo. Bo na tym polega suwerenność państwa. Jeśli to popieramy, musimy być z Ukrainą do końca.
Zdjęcia z prywatnego archiwum
„Musimy zrozumieć, że Rosja już rozpoczęła wojnę z Europą i nie zatrzyma się na Ukrainie”. Michał Przedlacki, reporter wojenny – o wojnie, dziennikarstwie i przyszłości świata
Pracowała dla jednego z największych banków inwestycyjnych na świecie – Morgan Stanley, miała bardzo ambitne plany. Jednak gdy wybuchła wojna na pełną skalę, najpierw zajęła się wolontaruiatem, a potem rzuciła wszystko i wróciła do Ukrainy. Dziś Wiktoria Honczaruk ma 23 lata, nosi pseudonim „Tori” i jest medykiem pola walki w batalionie „Szpitalnicy”. Każdego dnia ratuje rannych żołnierzy.
Podbój Ameryki
Pochodzę z małego miasteczka Baraniwka w obwodzie żytomierskim. Dorastałam w zwyczajnej rodzinie, moja matka była nauczycielką, a ojciec robotnikiem – opowiada nam Wiktoria. – Kiedy miałam 13 lat, zdecydowałam, że nauczę się angielskiego. Uczyłam się z korepetytorami, oglądałam różne kursy, aż któregoś dnia usłyszałam, że można otrzymać stypendium na roczne studia za granicą. Gdy tylko skończyłam 15 lat, pojechałam do Teksasu w ramach programu wymiany kulturowej FLEX. Po powrocie do Ukrainy ukończyłam szkołę średnią i przez rok studiowałam na jednym z europejskich uniwersytetów. A potem spełniłam swoje marzenie i wstąpiłam na Minerva University w Kalifornii.
Zainteresowała mnie tam nietypowa metoda edukacji: co semestr jako studenci wyjeżdżaliśmy do innego kraju. Celem było zdobycie nie tylko wiedzy, ale też zdolności do adaptacji i pracy w różnych środowiskach. I tak udało mi się poznać Niemcy, Wielką Brytanię, Indie... Zrobiłam dwa kierunki studiów: programowanie i finanse. Po studiach zostałam zaproszona do pracy w Morgan Stanley, jednym z największych banków inwestycyjnych w Ameryce.
Pracowałam w Nowym Jorku na Wall Street. Miałam w głowie jasny plan kariery na następne dziesięć lat. Marzyłam o pracy w bankowości inwestycyjnej
Po zdobyciu pewnego doświadczenia planowałam pojechać do Ukrainy i założyć fundusz venture capital, by pomagać obiecującym ukraińskim start-upom. Rozumiałam wyzwania, które przed nimi stoją, wiedziałam, że trudno im zdobyć pieniądze na swoje projekty. Dlatego wielu z tych przedsiębiorców albo porzucało swoje marzenia, albo przenosiło się do innych krajów. A ja chciałam, aby utalentowani i obiecujący ludzie pozostali w Ukrainie. To były moje wielkie plany.
Nie swoje życie
Kiedy wybuchła pełnoskalowa wojna, w San Francisco, gdzie pracowałam w przestrzeni coworkingowej, był jeszcze 23 lutego. W pewnym momencie zaczęłam otrzymywać wiadomości jedna po drugiej: „Kijów jest bombardowany”. „Jak się masz?” „Zadzwoniłaś do rodziców?”. Nie rozumiałam, co się dzieje i powiedziałam do innych w sali: „Wybaczcie, ale chyba stało się coś bardzo poważnego”.
Moją pierwszą myślą było: natychmiast wracam do domu. Ale po rozmowie z rodzicami zmieniłam zdanie. Musiałam skończyć studia, wkrótce miałam obronę pracy dyplomowej. No i pracowałam na dwa etaty – moi rodzice nic wtedy nie zarabiali. Mama wstąpiła do obrony terytorialnej, tata do sił zbrojnych, a starsza siostra zgłosiła się na ochotnika do batalionu Azow.
Od razu zaczęły się pojawiać różne potrzeby związane z wojskiem, więc się na nich skupiłam. Kupowałam wszystko, czego potrzebowały jednostki moich bliskich, i wysyłałam to do Ukrainy. Tak było przez pierwsze sześć miesięcy inwazji. Kiedy sytuacja się w miarę ustabilizowała, zdałam sobie sprawę, że nadszedł czas wrócić do domu.
Bo chociaż w tamtym czasie w Ameryce było mi idealnie, nie czułam, że żyję tam swoim życiem
Pracowałam z klientami, o współpracy z którymi nigdy nawet nie marzyłam, z potężnymi firmami technologicznymi, mieszkałam na Manhattanie. To było jak życie w filmie.
Było jednak jedno wielkie „ale” – wojna w moim kraju. Nie mogłam cieszyć się tym wszystkim, gdy wróg szalał w Ukrainie. Z jednej strony decyzja była logiczna, ale z drugiej wszystko, na co pracowałam przez te wszystkie lata, poszło za jej sprawą na marne. Pod koniec grudnia 2022 r. zamknęłam wszystkie swoje interesy w USA i wróciłam do Ukrainy. Moja mama bardzo mnie do tego zniechęcała, więc na początku powiedziałam jej, że przyjeżdżam tylko na wakacje. Ale z czasem zdała sobie sprawę, że to nieprawda.
Z Manhattanu na wojnę
Jestem wolontariuszką, nie otrzymuję wynagrodzenia, służę w batalionie medycznym „Szpitalnicy”. Jeszcze będąc w Ameryce wiedziałam, że chcę do niego dołączyć. By to zrobić, musiałam wziąć udział w kilku kursach medycyny taktycznej, później „Szpitalnicy” zaprosili mnie na swoje szkolenie. Nie było trudne. Ogólnie rzecz biorąc, zawsze przygotowuję się na najgorsze, a potem jest łatwiej.
Oprócz medycyny był też trening fizyczny i testy wytrzymałościowe. Na przykład śpimy, a tu o trzeciej nad ranem budzi nas krzyk: „Macie dwie minuty na przygotowanie się, pełna gotowość bojowa!”. I zabierają nas gdzieś na pole. Są tam fajerwerki, petardy i granaty. Musisz przeczołgać się kilkaset metrów do rannych, szukać ich, wyciągać – a to wszystko w krzyku i upokorzeniu. I nie możesz dać się zmylić, nie możesz zostawić rannych.
Pracuję przy ewakuacjach. Nie pamiętam mojego pierwszego dnia na służbie. Nie był szczególny. Ranni byli lekko ranni lub już ustabilizowani
Dobrze pamiętam zdarzenie sprzed roku. Jechaliśmy nocą samochodem z czterema rannymi, ich stan był już ustabilizowany. Po drodze musiałam zrobić im zastrzyki. Nie spaliśmy od kilku dni, byliśmy zdenerwowani, a artyleria ostrzeliwała nas z obu stron, wokół wiele eksplozji. I wtedy jeden z rannych, któremu już amputowano rękę, widząc strzykawkę z igłą zaczął krzyczeć, że bardzo boi się zastrzyków i żeby go nie kłuć. Inny szukał czegoś w plecaku. Wszystko to mnie zirytowało i powiedziałam: „Tak, pokaż mi swoje ręce i nogi. Zrobię ci zastrzyk i nie obchodzi mnie, co o tym myślisz”. I w tym momencie mężczyzna, który grzebał w swoim plecaku, wręczył mi tabliczkę czekolady. To było takie miłe.
To niesamowite, że w nawet takich sytuacjach żołnierze zachowują człowieczeństwo i życzliwość. Prawie się wtedy popłakałam, chociaż zawsze staram się jakoś trzymać. Staram się skupiać na swojej pracy, jednak nie zawsze mi wychodzi. Kiedyś do mojego samochodu wsiadł 18-letni chłopak. Przez 15 godzin miał na ramieniu opaskę uciskową – tak wysoko, jak to tylko możliwe. Spojrzał na mnie i zaczął płakać, mówiąc: „Nie odetną mi ręki, prawda?”. Niestety, nic nie dało się zrobić. Nie jesteśmy czarodziejami.
Przekleństwo chińskich apteczek
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy wraz z moim amerykańskim przyjacielem, z którym pracowaliśmy w załodze, było sprawdzenie u żołnierzy apteczek pierwszej pomocy. Byliśmy przerażeni. W tym czasie dosłownie żaden żołnierz nie miał choćby jednej porządnej opaski uciskowej. Chińskie apteczki, które mieli, nie nadawały się do warunków bojowych. Trzeba je było wyrzucić. Za własne pieniądze kupiliśmy porządne, wojskowe. Nie mieliśmy czasu na użeranie się z dowództwem, które je wydawało, bo stawką było życie żołnierzy.
Zdarzały się też przypadki, że ewakuowano z pola walki ciała żołnierzy z chińskimi opaskami uciskowymi, które nie tamowały krwawienia. Najpewniej to przez nie ci żołnierze umierali, bo nie było żadnych innych obrażeń. Takie sytuacje wciąż się zdarzają. Czasami przyjaciele wysyłają zdjęcia ciał, które zabrali z pola bitwy – i na nich też są chińskie stazy.
Kolejna bolesna sprawa: brak medyka bojowego na pozycjach. Osoby, która nosi ze sobą plecak medyczny. W większości jednostek takich medyków nie ma
Dlaczego amputacje są tak częste? Pierwszym powodem jest nieprawidłowe założenie opaski uciskowej. Drugim jest to, że żołnierz musiał czekać na pomoc przez zbyt długi czas. Ludzie widzą krew na ramieniu, zakładają stazę, mija 10 godzin i ręka lub noga zostaje amputowana. A trzecim – że czasami żołnierz nie wie, czy w ogóle potrzebuje opaski uciskowej.
Wojna zmienia wszystko
W czasie wojny zmieniły się moje priorytety i wartości. Zdajesz sobie sprawę, że nie ma nic ważniejszego niż ludzkie życie. Wszystkie codzienne problemy schodzą na dalszy plan. Sytuacja staje się szczególnie dotkliwa, gdy odchodzą bliskie ci osoby. Nigdy nie żałowałam swoich wyborów i decyzji.
Nie mam czasu tęsknić za dawnym życiem
Myślę, że osoba, która była na wojnie, nigdy nie będzie w stanie wrócić do życia, jakie mieliśmy przed inwazją. Przynajmniej moralnie. Wszyscy musimy się zjednoczyć i pracować na zwycięstwo.
Bo cokolwiek się stanie, picie lawendowej latte we Lwowie do naszego zwycięstwa się nie przyczyni. To wstyd, ale czasami mam wrażenie, że w kraju nie ma wojny. Że ona istnieje tylko dla mnie, moich walczących braci i sióstr. Myślę, że Rosja właśnie to próbuje osiągnąć: sprawić, by ukraińscy cywile coraz bardziej abstrahowali się od wojny. Niektórzy ludzie nie rozumieją, że jeśli naprawdę nam nie pomogą, czołgi pojawią się nad Dnieprem w ciągu kilku godzin. Linia frontu jest bardzo blisko, Charków wciąż jest zagrożony.
Plany? Nie lubię teraz mówić o planach na przyszłość. One będą po wojnie. O ile dla mnie będzie jakieś „po wojnie”.
Zdjęcia z prywatnego archiwum
„Mieszkałam na Manhattanie, pracowałam na Wall Street. Moje życie było jak film, gdyby nie jedno, ale bardzo duże ‘ale’ – wojna w moim kraju”. Oto historia Wiktorii Honczaruk, która porzuciła karierę nowojorskiego bankowca, by bronić Ukrainy
Trzy lata temu Jaryna Czuczman-Mynioze Lwowa marzyła o własnym salonie tatuażu. Zamiast tego od dwóch lat jest żołnierką. Na wojnie straciła ukochanego i ojca, którzy służyli w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Ale się nie poddała. Ukończyła Narodowy Uniwersytet Obrony, otrzymała stopień oficerski i specjalizację operatora bezzałogowych systemów uderzeniowych – i poszła na wojnę. W szczerej rozmowie opowiedziała nam swoją historię.
Architektka w salonie tatuażu
Urodziłam się we Lwowie. Po szkole średniej poszłam na studia ekonomiczne, ale po roku je przerwałam. Pewnego dnia zobaczyłem w autobusie ogłoszenie o naborze na wydział architektury. Wróciłam do domu i powiedziałam: „Mamo i tato, idę na studia”.
Jednak i stamtąd odeszłam. Przez korupcję, żądali pieniędzy za zaliczanie egzaminów. Studia architektoniczne na Politechnice Lwowskiej już ukończyłam, tyle że zdecydowałam się zostać tatuażystką, a nie architektką. Zauważyłam, że kiedy mówię: „nigdy”, to zawsze się wydarza. Nigdy nie myślałam, że zostanę tatuażystką. Mówiłam też, że nie będę miała tatuaży, bo „czyste ciało to piękne ciało”. Kiedyś moja matka chrzestna wysłała mi szkic bardzo pięknego tatuażu. Myślałam, że to będzie drogie i bolesne, ale i tak się zdecydowałam. Od tatuażysty dowiedziałam się o kursach i postanowiłam nauczyć się tego zawodu. W tym czasie moja siostra wychodziła za mąż, więc dostałam za nią „okup”.
Wszyscy myśleli, że kupię sobie rower, ale ja poszłam na kurs tatuażu
Na początku pracowałam pod okiem mistrza. Pierwszy tatuaż zrobiłem na własnej siostrze. To był tylko liść. Mam taki sam tatuaż na udzie. Nie ma on żadnego znaczenia. Nawiasem mówiąc, bardziej podoba mi się, gdy tatuaże są traktowane po prostu jak kolczyk lub wisiorek na szyi, bez nadawania im żadnego znaczenia.
Marzyłam o własnym salonie tatuażu, więc wynajęłam pokój we Lwowie, urządziłam biuro i kupiłam meble. Na początku trochę trzęsły mi się ręce, mój pierwszy tatuaż bez nadzoru to był horror. Ale dużo ćwiczyłam na sztucznej skórze. Na początku nie miałam własnego stylu. Robiłam wszystko, o co mnie poprosili. Jedyną pracą, której wykonania odmówiłam, była delikatny tatuaż z drukowanymi literami i prostymi liniami. Za swoje tatuaże brałam niewiele i zawsze ostrzegałam, że jestem początkująca. Ale z dnia na dzień byłam coraz lepsza. I tak było przez dwa lata. Kiedy mój ukochany Iwan zginął na wojnie, porzuciłam ten biznes.
Żyliśmy normalnie, mieliśmy wiele planów, marzyliśmy o założeniu rodziny. Docenialiśmy się, uzupełnialiśmy i szanowali. W katolickie Boże Narodzenie 2021 roku Iwan mi się oświadczył. Ślub planowaliśmy na wiosnę lub lato 2022 roku.
Otwórzcie piwnice, to wojna!
Tego dnia byłam w domu. Ojciec zawiózł babcię do szpitala. Ktoś załomotał do drzwi i krzyczał: „Otwórzcie piwnice, wojna się zaczęła!”. Pomyślałam: jak to „się zaczęła”?, przecież trwa od ośmiu lat. Później na progu pojawiły się dwie kobiety i zapytały, gdzie jest mój tata. „Ma wezwanie” – powiedziały. Byłam zaskoczona. Mój ojciec był weteranem ATO, służył w 2015 roku, w pierwszej fali mobilizacji. Odmówiłam przyjęcia tego wezwania, więc zostawiły je pod drzwiami. Ale jak tylko poszły, schowałam je. Nie chciałam, żeby mój tata znów szedł na wojnę. Ale kiedy wrócił do domu, natychmiast zaczął się pakować. Powiedziałam mu, że otrzymał wezwanie do wojska, tyle że sam już wcześniej zgłosił się do biura werbunkowego.
Wpadłam w panikę, włączyłam wiadomości i zaczęłam płakać. Zadzwoniłam do Iwana i zapytałam, co robić, a on mi powiedział: „Jeśli dostanę powołanie, też pójdę na wojnę”. Miałam nadzieję, że mu odpuszczą, ponieważ był lekarzem. Iwan był dentystą i chciał nostryfikować swój dyplom w Czechach – planowaliśmy się tam przenieść. Uczyłam się czeskiego, on mówił już płynnie. Chcieliśmy popracować tam przez jakiś czas, wrócić i otworzyć własny gabinet dentystyczny w Ukrainie. Ale on na powołanie nie czekał, zgłosił się na ochotnika. Miał 28 lat.
Jedz i uważaj na siebie
Po miesiącu szkolenia został starszym sierżantem w 110 brygadzie wojsk terytorialnych. Wiedział, że się martwię, więc starał się mnie uspokoić, kiedy tylko mógł. Często tracił łączność. Pamiętam, że 1 kwietnia, kiedy wróciłam do domu, zaczęła wyć syrena. Zrobiłam kanapki i napisałam o tym do Iwana. Odpowiedział: „Dobrze, słońce. Jedz i uważaj na siebie”. To była ostatnia wiadomość od niego. Zginął nazajutrz, 2 kwietnia 2022r. Jego przyjaciel napisał mi: „Bardzo mi przykro, jego już nie ma”. Prawdopodobnie to była jedna z jego pierwszych bitew. Byli pod ostrzałem moździerzowym, powiedziano mi, że było „bezpośrednie trafienie”. Szukali jego ciała przez bardzo długi czas.
Nie poszłam na identyfikację. Wiedziałam, że nie ma czego rozpoznawać. Nie chciałam go tak zapamiętać
Iwan został pochowany 10 dnia po śmierci. Byłam jak ameba. Nie mogłam ani jeść, ani spać. Pierwsze sześć miesięcy było jak mgła.
Służba zamiast żałoby
Postanowiłam iść na front. Nie mogłam już żyć i pracować, jak dawniej.
Zdawałam sobie sprawę, że jeśli wstąpię do wojska ze stopniem oficerskim, będą mnie lepiej traktować.
Wybrałam Narodowy Uniwersytet Obrony Ukrainy w Kijowie. Rodzina nawet nie próbowała mnie od tego odwieść, bo jak powtarzał mój tata, zawsze byłam upartym dzieckiem. A ja po prostu wiedziałam, czego chcę. Studia ukończyłam ze stopniem młodszego porucznika, nauczyłam się pilotować drony. Zostałam dowódcą plutonu uderzeniowego bezzałogowych statków powietrznych, pod komendą miałam 14 ludzi. Nie było łatwo skompletować ten oddział. W systemach bezzałogowych brakuje odpowiednich ludzi.
Podczas selekcji zwracaliśmy uwagę na tych, którzy wiedzieli już coś o orientacji przestrzennej, potrafili korzystać ze sprzętu i znali się na komputerach
Plusem była choćby minimalna znajomość języka angielskiego, bo czasami musisz przeczytać instrukcję, by dostosować okulary do sterowania dronem. Na początku rekrutowaliśmy ludzi, a następnie zastanawialiśmy się, do czego mogliby się przydać. Zdarzało się jednak, że rekrutowaliśmy kogoś, a ten zakładał gogle i dostawał zawrotów głowy. Ludzie, którzy byli w moim plutonie, mieli doświadczenie wojskowe, walczyli w rejonie sumskim. Najstarszy żołnierz miał 50 lat, najmłodszy 18. Na początku traktowali mnie z rezerwą, w końcu miałam wtedy 24 lata. Musiałam zdobyć ich zaufanie i szacunek. Chłopaki myśleli, że będę zajmowała się tylko dokumentacją i nie będę jeździła na misje bojowe. Ale później dobrze nam się współpracowało. Byłam najlepsza w nawigowaniu w przestrzeni.
Kiedy unosiłam drona w niebo, mogłam dokładnie określić rodzaj terenu. Ale nie lubiłam mieć do czynienia z amunicją. W tamtym czasie w załodze nie było saperów, piloci musieli więc sami montować do dronów ładunki wybuchowe. Zdarzało się, że dron wracał z amunicją, a to stanowiło zagrożenie dla naszych ludzi. Kiedy zaczynałam latać, wszędzie brakowało dronów. Czasami musiałam kupować je za własne pieniądze.
W zeszłym roku, w moje urodziny, zorganizowałam zbiórkę. Zebrałam pół miliona hrywien, które przeznaczyłam na zakup dronów dla mojej jednostki
Na froncie nasz pluton zapewniał wsparcie ogniowe z dronów – na przykład zeszłego lata podczas kontrofensywy w sektorze orichiwskim, między wsiami Werbowe i Robotyne. Nasze pozycje znajdowały się 6-8 km od wroga. Byliśmy bombardowani, a Rosjanie mieli ziemianki wzmocnione betonem, w które artyleria nie mogła trafić. Dlatego zrzucaliśmy z dronów granaty. Podczas szturmów używaliśmy dronów do śledzenia własnych i obcych wojsk.
Najbardziej nie lubiłam nocnych patroli. To bardzo ryzykowne, bo na linii frontu obowiązuje zasada: żadnych włączonych świateł.
Niedawno podjęłam obowiązki oficera wydziału współpracy cywilno-wojskowej 10 Korpusu Armijnego. To stanowisko w sztabie. Drony są interesujące, ale ta nowa dziedzina pracy interesuje mnie nie mniej. Teraz będę zajmowała się zaginionymi i martwymi żołnierzami. Wiem, jak to jest szukać człowieka, gdy ktoś zgłosi jego zaginięcie. Musisz być w stanie uspokoić rodzinę żołnierza i wyjaśnić, co się dzieje. Rozumiem, że mogę pomóc innym żyć dalej.
Nigdy nie mów: „Przyjmij moje kondolencje, trzymaj się” ludziom, którzy stracili kogoś bliskiego. Tonie pomaga
Lepiej po prostu słuchać, milczeć lub powiedzieć: „Jeśli potrzebujesz pomocy, zawsze znajdę dla ciebie czas”. Ludzie muszą zrozumieć, że mają wsparcie. 25 marca 2023 roku, rok po śmierci Iwana, straciłam ojca. Byli niedaleko Bachmutu, dostali się pod ostrzał artyleryjski. Odłamki trafiły go w głowę i plecy.
Mam 24 lata, ale mentalnie 40
Mój znak wywoławczy to „Blast” –czyli eksplozja. To także ksywa mojego Iwana na Instagramie. Nie wiem, dlaczego taką wybrał. Nawiasem mówiąc, w jego akcie zgonu jako przyczynę śmierci podano właśnie eksplozję.
Mam 24 lata, ale mentalnie czuję się na 40. Pewien ksiądz podczas spowiedzi powiedział mi: „Dlaczego trzymasz się tego życia, jeśli ono nie jest tym, co Bóg dla nas przygotował?”. Teraz traktuję życie jako miejsce, w którym jesteśmy testowani, sprawdzani przez różne, nawet przerażające, sytuacje. Postanowiłam żyć i walczyć za dwoje.
Do mojego nazwiska „Czuczman” dodałam Iwanowe – „Mynio”. I nawet jeśli kiedyś wyjdę za mąż, tego nazwiska nie zmienię. Bo odziedziczyłem je po dwóch wspaniałych mężczyznach, którzy mnie ukształtowali: po moim ojcu, który dał mi twardy charakter, oraz po Iwanie, który uczynił mnie dobrym człowiekiem.
Ta wojna się skończy, ale nieprędko, bo mamy katastrofalny niedobór ludzi. Nie mamy kim zastąpić tych, którzy zginęli, dostali się do niewoli lub zostali ranni. Skompletowanie14-osobowego zespołu zajęło mi sześć miesięcy. Musimy być realistami. Nie powinniśmy przymykać oczu na to, co się dzieje.
Ludzie uczą się żyć z wojną. Niestety, to nasze dzieci ją zakończą
Rozejm to nie zwycięstwo
Dla mnie zwycięstwo jest wtedy, gdy każda rodzina mówi po ukraińsku. Kiedy w kraju nie będzie zdrajców i wszyscy zdadzą sobie sprawę, ilu ludzi zginęło po to, byśmy mogli żyć w wolnym kraju. Wcześniej, podczas ATO, mówiłam, że możemy oddać tę ziemię w Donbasie, byle tylko ludzie nie ginęli. Nie zdawałam sobie sprawy, z jakim wrogiem walczymy, że on się nie zatrzyma i pójdzie dalej.
Teraz, gdy na tej ziemi zginęło tak wielu, w tym moi najbliżsi, bardzo trudno jest ją oddać. Dlatego musimy walczyć.
Mam pragnienie, by na zawsze pozostać dobrym człowiekiem. Bardzo się martwię, że mogę stracić siebie. Chcę, żeby mój tata i Iwan, którzy są teraz w niebie, byli ze mnie dumni. I zrobię wszystko na tej ziemi, by mieć prawo pójść do nieba i spotkać się z nimi. Proszę Boga o wytrwałość i siłę.
Mam też wielkie marzenie, aby adoptować trójkę dzieci. Jest wiele sierot, które straciły domy i rodziców podczas inwazji.
Nie ma znaczenia, czy będą nazywać mnie mamą. Mogę być ich przyjaciółką, siostrą. Najważniejsze jest pomóc im w życiu
I chcę, żeby Ukraińcy trochę zmienili swoją mentalność, bo czasami jest ona dobra, a czasami nie. Chcę, abyśmy stanęli w obronie siebie nawzajem, by wszyscy bronili Ukrainy. I by nikt nie mówił: „Nie urodziłem się dla wojny”. Ja też się dla niej nie urodziłam, ale nie chcę żyć pod rosyjską flagą.
Nie dlatego umieramy.
Chcę, aby wszyscy stanęli w obronie Ukrainy i by nikt już nie mówił: „Nie urodziłem się dla wojny”. Ja też się dla niej nie urodziłam, ale nie chcę żyć pod rosyjską flagą – Jaryna Czuczman-Mynio opowiada o swoim życiu przed wojną, utracie najbliższych mężczyzn i o tym, jak kiedyś będzie wyglądała jej rodzina
Oresta Brit jest wolontariuszką z ponaddziesięcioletnim doświadczeniem, szefową Fundacji Charytatywnej BON i byłą doradczynią generała Walerija Załużnego. Do 2014 roku studiowała na Sorbonie i pracowała jako modelka na paryskich wybiegach. Wróciła do Ukrainy na początku Rewolucji Godności. Mówi po angielsku i francusku, więc kiedy tylko może, mówi obcokrajowcom prawdę o krwawej wojnie w Ukrainie. Była zaangażowana w zarządzanie kryzysowe i przyciąganie zagranicznych inwestycji na Ukrainę. Kiedy rozpoczęła się wojna na pełną skalę, odeszła z biznesu i poświęciła się pomocy ukraińskim siłom zbrojnym.
Natalia Żukowska: Jesteś wolontariuszką od ponad 10 lat. O co najczęściej proszą Cię wojskowi?
Oresta Brit: Od 2014 do 2016 roku skupiałam się wyłącznie na pomocy Siłom Zbrojnym Ukrainy. Później było mniej próśb o wsparcie ze strony wojskowych, ponieważ to państwo zaangażowało się w proces zaopatrywania wojska. Oczywiście braliśmy również pod uwagę potrzeby ludności cywilnej. Ogólnie rzecz biorąc, fundacja charytatywna była dla mnie hobby w wolnym czasie. Od 2014 roku my, wolontariusze, staliśmy się elastyczni wobec zmian i wyzwań, a nawet nauczyliśmy się przewidywać potrzeby. Pracujemy w wielu dziedzinach.
Robimy wszystko, co w naszej mocy, aby wspierać państwo w tych trudnych czasach. Łatamy dziury i zaspokajamy najpilniejsze potrzeby, dopóki nie zajmą się tym właściwe instytucje państwowe
Jednak ta działalność charytatywna nie powinna osiągnąć punktu, w którym państwo by na niej pasożytowało. W końcu już dawno powinno działać w trybie wojennym. Tym, co je przed tym powstrzymuje, jest korupcja i niezdrowa rywalizacja. Jeśli chodzi o potrzeby, to większość pieniędzy przeznaczana jest na zakup sprzętu do walki elektronicznej i chipów do dronów FPV [drony z podglądem na żywo – red.]. To właśnie ratuje nasze wojsko na linii frontu. Ciągle pojawiają się prośby o pojazdy - są to materiały eksploatacyjne. Trzeba przyznać, że rosyjska armia robi na skalę przemysłową to, co my wytwarzamy w manufakturach. Tu naprawdę przegrywamy.
Jaki jest cel i misja Twojej fundacji?
Dziś pomagamy zarówno armii, jak ludności cywilnej. Misją naszej fundacji jest przyspieszenie zwycięstwa Ukrainy oraz rozpoczęcie działalności kulturalnej i edukacyjnej na całym świecie. BON jest jak społeczność, każdy wolontariusz czuje się odpowiedzialny i zna zakres swoich obowiązków.
Udzielamy wielu wywiadów zagranicznym mediom w języku angielskim i francuskim. Staramy się propagować właściwą narrację na temat Ukrainy za granicą. Pokazujemy, że to ludobójstwo trwa od setek lat, a nie od 11, zaś metodologia eksterminacji narodu ukraińskiego niewiele się zmieniła. Po prostu tym razem mamy to szczęście, że świat się globalizuje i mamy możliwość relacjonowania wszystkiego, także przez Internet.
Wielu wolontariuszy czuje zmęczenie i wypalenie. Czy wam udaje się tego uniknąć?
Zmęczenie fizyczne i moralne, wypalenie – to wszystko istnieje, ale nie mogę sobie pozwolić na zatrzymanie się, ponieważ robię to, co mnie inspiruje i napędza. Działalność charytatywna to najlepsza nisza, jaką można zająć we współczesnej Ukrainie, zwłaszcza w ostatnich latach. Jeśli chodzi o wypalenie fizjologiczne, to może się ono zdarzyć. Dlatego mamy program, w ramach którego wysyłamy wolontariuszy na kontrole stanu zdrowia. Tyle że taka potrzeba istnieje w przypadku cywilów również w spokojnych czasach.
Dopóki mamy adrenalinę, trzymamy się. Gdy tylko faza wzmożenia ustąpi, będzie nam naprawdę ciężko
Często musisz jeździć na front?
Obecnie moje wyjazdy tam wiążą się z rozwiązywaniem sytuacji kryzysowych lub dostarczaniem rzeczy, których poczta nie przyjmuje. Podróżuję sama. Tylko ja wiem, dokąd jadę i kiedy.
W 2022 r. prawie zginęłaś podczas podróży na linię frontu, to było niedaleko Bachmutu. Co się stało?
Jechałam do naszych żołnierzy i akurat wtedy Rosjanie zaczęli przebijać się na tym odcinku frontu. Gdy tylko dotarłam do celu, rozpoczęła się bezpośrednia walka – czołg i broń strzelecka. To cud, że nie zostałam zastrzelona nie tylko przez Rosjan, ale także przez naszych. Widziałam ich strzelających wzdłuż drogi. Zapytałam: „Gdzie powinniśmy wyskoczyć z samochodu?”. A oni krzyknęli: „Jak to wyskoczyć? Po prostu odjedź stąd!”. To byli szturmowcy, działali za strefą przemysłową Bachmutu. Powrót do miasta pod ostrzałem zajął mi 20 minut, kolejne 40 minut spędziłam jadąc pod ostrzałem do Kostantyniwki.
Nie odechciało Ci się po tym jeździć na front?
Wciąż boję się tym myśleć. Pytanie, czy może nie iść na linię frontu, pojawia się za każdym razem. Jeśli nie ma takiej potrzeby, nie jadę.
Jakie historie z frontu najbardziej zapadły Ci w pamięć?
Szczerze mówiąc, nic mnie już nie zaskakuje ani nie zadziwia. Moje ciało włączyło tryb samoobronny. Straciłam tylu braci i sióstr broni, że cieszę się ze wszystkiego, czym można się cieszyć. Cieszę się każdym spotkaniem, wiedząc, że może być ostatnim.
Moje ciało reaguje tylko na radość i pozytywne emocje. To rodzaj funkcji ochronnej
Jeśli spojrzysz na moje media społecznościowe, zobaczysz, że nie opowiadam tam smutnych historii. Moi wolontariusze jeżdżą na tereny nieokupowane, gdzie nie toczą się intensywne walki. Nie pozwalam im jeździć na linię frontu, ale to oni dostarczają tam pomoc humanitarną.
Jak rodzina reaguje na Twoje wyjazdy na front?
Mam absolutne wsparcie ze strony mojej rodziny. Są cierpliwi i szanują wszystko, co robię. Nie ma żadnego oporu z ich strony. Mój pierwszy wyjazd na front był w lipcu 2014 roku. Mama nie wiedziała, że jadę, a ja sama nie bardzo rozumiałam, dokąd jadę. Moim zadaniem było dostarczenie pomocy humanitarnej do jednostki „Ajdar” i 12. batalionu. Nikt mi nie powiedział, że to wojna. Wszystko zrozumiałam, gdy dotarłam do obwodu ługańskiego. Trochę się bałam, ale było już za późno.
Kiedyś studiowałaś w Paryżu i planowałaś związać swoje życie z wybiegiem, ale wybrałaś wolontariat. Co wpłynęło na tę decyzję?
Miałam wspaniałą karierę na wybiegu od 14. do 22. roku życia, pracowałam dla bardzo renomowanych agencji w Paryżu. Jednak porzuciłam ją w wieku 22 lat, gdy zdecydowałam się na studia na Sorbonie. Nie da się łączyć pracy modelki ze studiowaniem. Dzięki moim rodzicom nauczyłam się prawidłowo ustalać swoje priorytety.
Co więcej, nigdy nie planowałam zostać Francuzką ani zostać we Francji. Wiesz, wszystko w moim życiu dzieje się we właściwym czasie. Studia za granicą dały mi świetne wykształcenie i kontakty, które są teraz bardzo przydatne. Jestem menedżerką kryzysową. Moją specjalnością jest public relations i mediacja. Teraz z powodzeniem wykorzystuję zdobytą wiedzę do walki z agresorem.
Nigdy nie żałowałam powrotu do Ukrainy. Z biegiem lat zyskałam nowe wspaniałe hobby o nazwie „działalność charytatywna”
Wszyscy zastanawiali się, dlaczego wróciłam, jakby żaden z nich nie zdawał sobie sprawy, jak piękny jest ten kraj, jak wspaniały jest nasz styl życia, jak kolorowe są regiony Ukrainy. I że można pojechać w góry i nad morze, nie opuszczając Ukrainy.
Często komunikujesz się z obcokrajowcami. Co starasz się im przekazać? Jak reagują na to, co słyszą?
Wciąż przegrywamy wojnę informacyjną. Kiedy komunikuję się z zagranicznymi firmami staram się uświadomić im skalę tragedii, której doświadczamy. Chcę, aby nie tylko wszyscy wiedzieli, jak bohaterska jest Ukraina, ale by także zrozumieli na podstawie naszego doświadczenia, jak uniknąć takiej tragedii na własnej ziemi. Bo gangrena zwana Rosją będzie się rozprzestrzeniać, jeśli nie zostanie powstrzymana teraz.
Wszyscy muszą zrozumieć, że wojna jest blisko, a nie gdzieś tam, daleko. To Ukraińcy chronią dziś świat przed wielkim złem i terrorem
I właśnie takie przesłanie udaje mi się przekazywać z Waszyngtonu do Holandii i Francji. Często jestem zapraszana do różnych francuskich programów, bo Francuzi chcą usłyszeć opinię Ukrainki, która nie należy do żadnej partii politycznej.
Spodziewałaś się takiej wojny w środku Europy? Gdzie Cię zastała?
24 lutego byłam na Litwie i rejestrowałam naszą fundację. Natychmiast kupiłam samochód dla Sił Zbrojnych i pojechałam w kierunku Ukrainy.
Nie wiedzieliśmy dokładnie, kiedy to się zacznie, ale wiedzieliśmy, że coś się wydarzy. I teraz czuję to samo, zdając sobie sprawę z katastrofy, która może wydarzyć się w Europie. Formalnie w Ukrainie nie ma wojny, mamy stan wyjątkowy. I przewiduję taki sam stan dla Europy. Nie chodzi o inwazję, ale o zdalne działania wojenne, w tym ataki rakietowe.
Byłaś doradczynią byłego naczelnego dowódcy Ukrainy, generała Walerija Załużnego. Jak mu pomagałaś, nie będąc wojskową?
Nie znam się na taktyce wojennej, ale przez długi czas byłam w bliskim kontakcie z armią. Przez te wszystkie lata zdobyłam wielkie zaufanie wśród wojskowych, co w dzisiejszych czasach jest na wagę złota. To właśnie międzynarodowe zaplecze administracyjne i zaufanie armii sprawiły, że ówczesny Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych uznał, że prawdopodobnie powinnam zostać u niego doradczynią. W rzeczywistości jednak bardzo rzadko się z nim komunikowałam, ponieważ rozumiałam, jak bardzo jest zapracowany. Ale na początku inwazji na pełną skalę zrobił właściwą rzecz: skontaktował mnie z ludźmi odpowiedzialnymi za różne dziedziny. I to właśnie z nimi przez dwa lata trzymaliśmy rękę na pulsie, synchronizowaliśmy zegarki i rozwiązywaliśmy najpoważniejsze problemy. Informowałem głównodowodzącego o naszych osiągnięciach, wyjazdach na linię frontu, ale też trudnościach. Jeśli jakiś problem, który należało rozwiązać, był poniżej poziomu głównodowodzącego, nie szliśmy do niego z tą sprawą. Ale jeśli potrzebowałam jego pomocy, to oczywiście do niego szłam.
Utrzymujesz kontakt z Załużnym?
Tak, oczywiście. Przyjaźniłam się z Walerijem Fiodorowiczem, a nie z głównodowodzącym. Znam jego żonę i darzę tę parę wielkim szacunkiem i sympatią. Elena jest bardzo przyzwoitą kobietą z poczuciem godności. Stała ramię w ramię ze swoim mężem przez całą wojnę. Jest prawdziwą żoną generała. Nie życzyłabym nikomu tego, przez co oni przeszli. Nie każdy jest w stanie unieść taką odpowiedzialność, taki stres.
Jak wojna Cię zmieniła?
Nie powiedziałabym, że mnie zmieniła. Może pokazała moją wytrzymałość. Nie mogę powiedzieć, że rozkwitłam przez te dwa lata. Wojna uderzyła w nas wszystkich fizycznie i psychicznie. Współczuję tym, którzy doznali objawienia, którzy pewnego ranka musieli się przełamać. Tym, którzy kiedyś kochali Rosję, a teraz jej nienawidzą. Bo nienawiść to destrukcyjne uczucie. Rosjanie zawsze byli dla mnie zupełnie obcym narodem.
Urodziłam się w 1990 roku, a dorosłe życie spędziłem w niepodległej Ukrainie. Nie jestem gotowa niczego zmieniać
Na co powinniśmy się przygotować? Jak długo potrwa wojna?
Wiesz, mamy skłonność do zapominania. Zaczniemy zapominać o tym, co dzieje się dzisiaj, a na to nie można pozwolić. Dzisiejsze wydarzenia powinny zostać wyryte w pamięci wielu pokoleń. Musimy pisać historię właściwie. Musimy ją śledzić i zapobiegać zawłaszczaniu bohaterstwa przez tych, którzy na to nie zasługują. Musimy zrobić wszystko, aby Rosjanie na poziomie genetycznym rozumieli, że Ukraina jest dla nich terytorium tabu i lepiej jej nie tykać. To od nas zależy zakończenie tej wojny. Nie chcę, aby moje dzieci i wnuki przez to przechodziły.
Nie chcę żyć w ciągłym oczekiwaniu, że nasz sąsiad znów nas zaatakuje. Musimy to zmienić
Planujesz mieszkać za granicą czy w Ukrainie?
Mogę mieszkać gdziekolwiek. Najważniejsze dla mnie jest to, by w Ukrainie był porządek. Dziś nie mogę długo przebywać poza Ukrainą, maksymalnie dwa tygodnie. W zeszłym roku pojechałam nad morze, a po dwóch tygodniach dosłownie biegłam z powrotem. Chcę, żeby moje dzieci zobaczyły świat i wszędzie czuły się, jak w domu. Dlatego myślę, że nie ograniczę się do Ukrainy. Mam dość międzynarodową rodzinę i gdziekolwiek będzie ciepło i miło, tam będę. Ale to wszystko stanie się dopiero po naszym zwycięstwie.
Jak Ukrainę chciałabyś widzieć po wojnie?
Z ideą, tożsamością i bez kompleksu niższości. Chciałbym, żeby była ukraińskojęzyczna, z przyzwoitym poziomem edukacji. I by nie było w niej populizmu. To znaczy, jak we wszystkich cywilizowanych krajach, nie powinniśmy mieć pojęcia, kto jest naszym ministrem i gdzie jest na wakacjach. Naprawdę chcę, aby Ukraina stała się cywilizowana i spełniona. Mamy bardzo bogate zasoby i chciałbym, byśmy je wykorzystywali. Jestem przekonana, że większość Ukraińców wróci do domu, a Ukraina stanie się zamożnym, spokojnym krajem. To nastąpi, ale potrzeba czasu. Dziś musimy się zjednoczyć i pomóc krajowi nie tylko przetrwać, ale i wygrać.
„To od nas zależy zakończenie tej wojny. Nie chcę, by moje dzieci i wnuki przez to przechodziły. Nie chcę żyć w ciągłym oczekiwaniu, że nasz sąsiad znów nas zaatakuje” – Oresta Brit, szefowa Fundacji Charytatywnej BON, o pomocy Siłom Zbrojnym, zmęczeniu wolontariuszy i Ukrainie po zwycięstwie
Przed inwazją Szura była jedną z pięciu najfajniejszych stylistek w Ukrainie. Współpracowała ze Studiem "Kwartał 95" [ukraińska grupa twórcza, kabaret i przedsiębiorstwo rozrywkowe - red.] i osobiście ubierała Wołodymyra Zełenskiego. 24 lutego jej życie zmieniło się na zawsze. Teraz służy w Siłach Zbrojnych Ukrainy, jest żołnierką o pseudonimie "Jałta".
Nie mogę stać z boku
Moje życie przed wojną na pełną skalę było bogate i interesujące - wyznaje Szura. - Przez ponad 15 lat pracowałam w kinie i show-biznesie, byłam kostiumografką, tworzyłam obrazy. Nim zaczęła się inwazja, mój harmonogram był zaplanowany na co najmniej cztery projekty, jeden z nich był przeznaczony na Festiwal Filmowy w Cannes. Nie pakowałam walizek na czarną godzinę. Jednak na tydzień przed wielką wojną szukałam już munduru i wygodnych butów, bo wiedziałam, że pójdę prosto do wojskowego biura rejestracji i się zaciągnę. Nie miałam specjalnego przeszkolenia, nie uprawiałam intensywnie sportu. Jednak w 2015 roku wzięłam udział w szkoleniu - dla siebie. Wtedy myślałam o pójściu na służbę, ale tak się złożyło, że zostałam wolontariuszką. Zawsze kierował mną zew serca i nienawiść do tych katów. Rozumiałam, że karzeł Putin będzie próbował zaatakować całą Ukrainę. Zawsze mówiłam, że oni nam zazdroszczą - i to jest moim zdaniem jeden z najgorszych grzechów. Ukraińcy to ludzie otwarci, czasami nawet za bardzo. Mamy wielkie serca. Rosjanie nigdy nie będą tacy jak my.
W przeddzień inwazji miałam dziwne przeczucia. W nocy 24 lutego w ogóle nie mogłam spać. Rano poczułam, że ziemia trzęsie mi się pod stopami, pociski już leciały. W tym czasie wynajmowałem mieszkanie w Szuliawce, niedaleko Studia Filmowego Dowżenki. Tam też była moja garderoba. Natychmiast zadzwoniłam do mojej asystentki Aliny i kazałam jej uszczelnić okna. Tego samego dnia poszłam do komendy wojskowej. Moja siostra bardzo mnie wspierała. Mój tata powiedział tylko, że wiedział, że tak się stanie. A mama powtarzała mi, jak bardzo jest ze mnie dumna. Zmarła w lipcu. Na pogrzebie miałam na sobie mundur, taka była jej ostatnia wola. W rzeczywistości nie mogłam trzymać się z daleka od wojny, bo urodziłam się w rodzinie wojskowej. Moi dziadkowie, na cześć których nazwano mnie Szuroczką, byli weteranami. Mój ojciec jest pilotem wojskowym, pułkownikiem, służył w Afganistanie i Górskim Karabachu. Jestem córką mojego taty. Nauczył mnie wszystkiego, potrafię nawet latać helikopterem. Choć miał już 68 lat, też chciał iść na wojnę. Powstrzymałam go. Pamiętam, jak powiedział, że nigdy nie myślał, że jego dzieci zobaczą wojnę.
Rosjanie się obnażali i masturbowali
W 2014 roku, podczas okupacji Krymu, trafiłam do niewoli. To był czas Rewolucji Godności, byłam wtedy aktywistką Automajdanu. Zostaliśmy wydani Rosjanom po spotkaniu z aktywistami Euromajdanu Chersońszczyzny. Jechaliśmy na Krym samochodem na lokalnych tablicach, ja miałam paszport z krymską rejestracją. Wzięli nas do niewoli tuż przy granicy. Udało mi się jeszcze zadzwonić do taty, potem dostałam w plecy kolbą karabinu, a telefon wpadł do samochodu. Tata słyszał wszystko, co się z nami działo, bo się nie rozłączyłam. W niewoli byliśmy torturowani. Rosjanie chcieli mnie puścić "w kółko". Rozerwali mi ubranie, potem się obnażali i masturbowali. Później okazało się, że jeden z tych tzw. zielonych ludzików służył z moim ojcem w Afganistanie. Kiedy się dowiedział, kim jestem, powiedział pozostałym, żeby mnie nie dotykali, bo jestem pod jego ochroną. Byłam w niewoli przez pięć dni.
W dniu wyzwolenia wyprowadzono nas z budynku na ulicę. Większość okupantów miała na sobie kominiarki, tylko dwaj oficerowie FSB i oficer piechoty morskiej nie zasłaniali twarzy. Powiedziano nam, że jest rozkaz zabrania nas do punktu kontrolnego "Armiańsk" - tam gdzie nas wzięli do niewoli. Jechaliśmy z Sewastopola, zatrzymywali i sprawdzali nas na każdym punkcie kontrolnym. To było przerażające. Kiedy dotarliśmy do celu, oficer piechoty morskiej poszedł negocjować w sprawie naszych samochodów. Doszło do jakiegoś starcia, usłyszałam strzelaninę. Potem kazał nam szybko odjechać - wsiadłam do samochodu i już mnie nie było. Miałam szczęście, że było w nim paliwo. Kiedy dotarłam do naszego punktu kontrolnego, pocałowałem asfalt i uściskałam naszych chłopaków. Potem przyjechali po nas z administracji Chersonia. Czym jest "rosyjski świat" - zrozumiałam już po pierwszych trzech godzinach niewoli. Nigdy im tego nie wybaczę.
Z glamour na front: byłam zwykłą żołnierką
Z posterunku wojskowego od razu wysłali mnie do Hostomla, ale jeszcze tego samego dnia wróciłam do Kijowa. Patrolowałam metro i pomagałam łapać tych, którzy naprowadzali rosyjskie rakiety. 9 marca zadzwonili - i trafiłam do Szewczenkowskiego TRO [obrona terytorialna - red.]. Pracowaliśmy w obwodzie kijowskim, potem na granicy z Białorusią. W lutym-marcu 2023 roku zostałam wysłana do Bachmutu. Przez ponad rok służyłam tam, gdzie toczyły się intensywne działania wojenne.
Byłam zwykłą żołnierką, jak wszyscy. Jakoś sobie poradziłam. Ludzie, którzy dołączyli do obrony terytorialnej, nie byli gotowi do wojny ani moralnie, ani fizycznie. Ale pragnęli bronić swojej ojczyzny, swoich dzieci, swoich rodzin.
Teraz nie jestem ani piechurem, ani szturmowcem. Kacapy w telegramach nazwali mnie snajperem. Powiedzieli, że wykastrowałam ludzi Kadyrowa - jak się okazało, byłam na ich listach. Kiedy więc wyruszaliśmy na dwa ostatnie marsze, poprosiłam dowódcę o granat samobójczy, bo nie chciałam znów zostać schwytana. Wiem, że tym razem byłoby inaczej, rozerwaliby mnie na strzępy.
Teraz służę w 78. pułku "Herc". Jestem operatorką drona i kierowcą.
Najgorszą rzeczą jest grzebanie swoich towarzyszy
Warunki na froncie są takie same dla mężczyzn i kobiet. Często śpimy na podłodze, w okopach lub ziemiankach. Prysznice i toalety - w polu. Nie ma żadnych różnic między płciami, ale mężczyźni bardzo chronią kobiety na froncie. Jesteśmy rodziną. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, zaprzysiężeni bracia i siostry stają się sobie bliżsi niż własna rodzina. Często jestem pytana, czy wojna jest straszna. Oczywiście, że jest straszna. Najgorsze jest grzebanie swoich towarzyszy. Przerażające jest również to, że nigdy nie masz wystarczająco dużo czasu, by się ubrać, wziąć karabin, załadować magazynek i podjąć walkę - albo zająć pozycję bojową.
Wojna bardzo zmieniła moje życie osobiste. Tutaj go nie mam, bo nie chcę brać za nikogo odpowiedzialności. Może się zdarzyć, że odejdziesz w jednej chwili. To bardzo trudne. Zerwałam z moim ukochanym jeszcze przed wojną. On też poszedł służyć. Teraz boję się zacząć nowy związek. Nie chcę umrzeć emocjonalnie, jeśli ten ktoś by odszedł.
Zasady i wartości zmieniły się o 100%. Zaczynasz bardziej doceniać chwile życia. Zaczęłam mniej jeść, bo zawsze dzielę się z moimi braćmi i siostrami. W moim życiu pojawił się bardzo wyraźny kontrast. Kiedyś miałam dobrą pracę i dobrze zarabiałam. Potem wszystko zmieniło się dramatycznie. Kiedy widzisz okropności wojny - spalone, zgwałcone ciała - zdajesz sobie sprawę, że to rzeczywistość. W jednej chwili rozmawiałaś z kolegą żołnierzem, pijąc kawę z mlekiem skondensowanym, a potem on został rozerwany na dwie części. I wciąż nie możesz go zabrać z pola bitwy. Tak było z moim dowódcą plutonu. Miał firmę, działał w branży medialnej, zajmował się nagłośnieniem festiwalu muzycznego "Atlas weekend". I takich ludzi jest wielu - świetni informatycy, bankowcy, lekarze. Poszli na wojnę nieprzygotowani. Poszli za głosem serca i dają z siebie wszystko.
Nie wrócę do pracy jako stylistka
Planuję podpisać kontrakt w wojsku. Chcę kontynuować karierę jako żołnierz. Nie wrócę do pracy jako stylista. Na razie chcę sprzedać swój biznes. Mam własny sklep z kostiumami, gdzie są rzeczy z całego świata. Życie już nigdy nie będzie takie samo.
Po zwycięstwie pierwszą rzeczą, jaką zrobię, będzie wyjazd na Krym. To moja rodzinna ziemia. Jestem jedyną osobą w mojej rodzinie, która nie zmieniła wpisu w paszporcie. Wiem, że tam wrócę i odbuduję mój Krym. Być może będę też kandydowała na burmistrza Jałty. Po naszym zwycięstwie widzę, jak Ukraina rozkwita. Powiewa flaga, kobiety i dzieci płaczą ze szczęścia, a na granicy rośnie płot przeciwko temu moskiewskiemu złu. Na ulicy Chreszczatyk odbywa się parada. Wszyscy więźniowie wrócili do domów. Tak widzę zwycięstwo naszego niezłomnego, wolnego i potężnego państwa, o którym dowiedział się cały świat.
Kiedy widzisz okropieństwa wojny - spalone, zgwałcone ciała - zdajesz sobie sprawę, że to rzeczywistość - mówi żołnierka o pseudonimie "Jałta", z którą Sestry rozmawiały kilka miesięcy temu. Właśnie dowiedziałyśmy się, że zginęła na froncie
Inwazja, okupacja i nowe zasady
Już kilka dni przed inwazją zaczęłam przeczuwać, że coś się wydarzy, choć nie wierzyłam, że Rosja zaatakuje – wspomina Pani Łarysa. – Wciąż uspokajałam moich nauczycieli, że wszystko będzie dobrze. Ostrzegałam ich jednak, że w nieprzewidzianej sytuacji najważniejsze to nie panikować.
24 lutego, mimo wybuchów, poszłam do pracy – liceum jest niedaleko mojego domu. Zadzwoniłam do kierowniczki wydziału oświaty w Kupiańsku: kazała mi wysłać dzieci na nauczanie zdalne. Jeszcze tego samego dnia spotkaliśmy się z nauczycielami, by omówić kolejne kroki. Dwa dni później Kupiańsk został zajęty. Rosjanie natychmiast zaczęli wprowadzać swoje porządki – m.in. organizować swoją administrację. Do naszej wioski Lisna Stenka, która leży 45 kilometrów od Kupiańska, nie przybyli jednak od razu.
Ludzie starali się przeszkadzać im w każdy możliwy sposób – demontowali tablice z nazwami miejscowości, zamalowywali znaki drogowe. Ale w końcu i tak do nas dotarli
Tak czy inaczej, pod koniec marca udało nam się zdalnie zakończyć rok szkolny i wydać świadectwa dzieciom. W międzyczasie okupanci nakłaniali ludzi do współpracy. Mówili nam o nowych zasadach prowadzenia biznesu i płacenia podatków. Oczywiście, naszego liceum w spokoju nie zostawili.
Ludzie nie do poznania
Na początku czerwca 2022 r. starosta wioski przyniósł nam notatkę – dał ją mojemu mężowi i szybko zniknął. Było w niej napisane, że ja, jako kierowniczka placówki, muszę przyjechać do Kupiańska, do wydziału edukacji, by przywieźć listy pracowników, którzy będą pracować dla Rosji. Każdy miał za to otrzymać nagrodę w wysokości 10 000 rubli. Musiałam też przywieźć całą dokumentację związaną ze szkołą. Wszystko to miałam zrobić następnego dnia. Natychmiast zebrałam pracowników i powiedziałam im, co się dzieje. Jasno przedstawiłam swoje stanowisko: nie będę współpracowała z Rosjanami – i wezwałem wszystkich do zrobienia tego samego. Ale ludzie byli nie do poznania. Niektórzy patrzyli na mnie zdezorientowani, jak mi się wydawało, mieli radość w oczach.
Spodziewałem się, że cały zespół powie: „Łariso Władimirowna, nie martw się, jesteśmy z tobą” – ale zobaczyłam wyobcowanie. Byłam zraniona i urażona
Weszli do mojego biura jeden po drugim i ogłosili decyzję. Z 17 nauczycieli, którzy pracowali w liceum, 9 zdecydowało się na współpracę z Rosjanami. Wśród nich była nauczycielka, która pracowała w liceum od wielu lat. Otrzymała certyfikaty od Ministerstwa Edukacji i Nauki za patriotyczne wychowanie dzieci. Kiedy grano ukraiński hymn, po jej twarzy zawsze spływały łzy, trzymała rękę na sercu i udawała patriotkę. Ale tego dnia od progu powiedziała: „Będę współpracować”. Zastanawiałam się, co motywowało tych ludzi do podjęcia takiej decyzji. Niektórzy oczywiście wierzyli, że dostaną duże pieniądze, inni byli po prostu oportunistami. Zaniosłam listy do wydziału edukacji, ale dokumentacji im nie przekazałam im dokumentacji.
Dlaczego miałabym wyjeżdżać?
Ci nauczyciele, którzy zgodzili się pracować dla Rosji, napisali oszczerczy donos przeciwko mnie do wrogiej administracji. Stwierdzili, że mam proukraińskie stanowisko, że trzeba mi wyłączyć światło i trzymać mnie do góry nogami, żebym zastanowił się nad swoim zachowaniem. Tydzień później pod mój dom podjechał czarny jeep z literą „Z”. Wysiadło z niego trzech uzbrojonych mężczyzn, przedstawili się jako funkcjonariusze FSB. Mówili po rosyjsku: „Mamy na ciebie wielką skargę. Nie rozumiesz, że Rosja będzie tu zawsze? Ukrainy nie będzie. Jesteśmy bardzo zaniepokojeni twoją postawą”.
Stałam przed nimi i po prostu milczałam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. A oni mówili dalej: „To dobrze, że przyszliśmy do ciebie, ale mogą przyjść inni i nie wiemy, co się z tobą stanie. Nie boisz się? Jeśli tak bardzo nas nienawidzisz, dlaczego nie wyjechałaś?”.
Wtedy się odezwałam: „Dlaczego miałabym wyjeżdżać? Urodziłam się tutaj, to moja ziemia, jestem dyrektorką tego liceum. A kim wy jesteście?”.
„Radzimy się zastanowić. Mamy nadzieję, że wyciągniesz właściwe wnioski” – odpowiedzieli.
Kiedy wyszli, poczułam strach. Słyszeliśmy już o ludziach zabieranych do „piwnicy” i zabijanych
W ciągu następnych kilku dni starszy wioski, który już pracował dla Federacji Rosyjskiej, próbował przekonać mnie do współpracy. Oczywiście nie zmieniłam zdania. Kilka dni później na moje podwórko podjechał samochód z sześcioma uzbrojonymi mężczyznami. Krzyczeli: „Czy to tutaj mieszka Ukrainka!?”.
Odpowiedziałam: „Tak, tutaj”.
Raszyści wykręcili mi ręce i wciągnęli do domu. W tym czasie mój mąż, który wrócił z pracy na obiad, oglądał ukraińskie wiadomości. Kiedy to zobaczyli, zaciągnęli go na korytarz i zaczęli przeszukiwać dom. Rozrzucili wszystkie rzeczy, a jeden z nich szturchnął mnie boleśnie w bok karabinem. Krzyknęłam: „Zabijcie mnie tutaj. Nigdzie z wami nie pójdę!”. A oni powiedzieli: „Jeśli odkryjemy, że cokolwiek przed nami ukrywasz, zastrzelimy cię”.
„Niczego nie ukrywam. Oto niebieskie i żółte wstążki od dzwonka, podręczniki, szkolne laptopy, których nauczyciele nie mieli czasu zabrać do nauki na odległość” – odpowiedziałam.
Skonfiskowali moje telefony, zabrali laptopy, znaleźli wiele ukraińskich symboli. Kazali mi się przygotować. Potem założyli mi worek na głowę, skuli ręce kajdankami i wepchnęli do samochodu
Było gorąco, ciężko było oddychać. Wozili mnie przez jakieś dwie godziny, w końcu trafiłam do policyjnego aresztu w Kupiańsku. Zabrano mnie do małego pokoju, który wyglądał jak kabina prysznicowa; podłoga była śliska. Zdjęli mi worek z głowy, kajdanki i zaczęli mnie przeszukiwać. Kobieta w obecności strażników zdjęła mi stanik, oni wyciągnęli sznurówki z moich butów i zaprowadzili do celi..
Kotlet w 20 kawałkach
W areszcie było 14 cel, tylko jedna dla kobiet. Byłam szóstą w celi dla dwóch osób – od czasu do czasu było nas w niej 12. Część pomieszczenia zajmowała toaleta z zepsutą spłuczką. Wśród kobiet była wolontariuszka, sołtyska z Kupiańska, rolniczka i nauczycielka z Ługańska. Spałyśmy na podłodze, bo były tylko dwie prycze. Nigdy nie wyprowadzano nas na zewnątrz. Nie było czym oddychać. Przez pierwsze dwa dni leżałam na podłodze i szukałam dziury do oddychania. Raszyści szydzili z nas i zamykali podajniki w drzwiach, przez które do celi dostawało się trochę powietrza.
Piłyśmy wodę techniczną, która płynęła z kranu. Nie było jak się umyć
Jednak niektóre z dziewcząt, które przebywały w więzieniu od dłuższego czasu, miały nawet mydło i papier toaletowy. Dzieliły się tym z nami. Kiedy mój mąż dowiedział się, gdzie jestem, znalazł mnie. Stał w kilometrowej kolejce, by przekazać mi paczkę w dniu mojego przyjęcia. Już w celi powiedziano mi, że jeśli potrzebuję papieru toaletowego, to mam włożyć jego kawałek do pojemnika z jedzeniem, który został przysłany z domu. To było jak podpowiedź, czego potrzebuję. Jeśli ktoś chciał herbatę, wkładał zużytą saszetkę. Wszystkie paczki były dokładnie sprawdzane. Jeśli był w niej kotlet, krojono go na 20 części, a bułkę rozrywano. Zresztą strażnicy często kradli to, co wysyłali nam krewni. Mój mąż ciągle wysyłał mi banany, ale otrzymałam je tylko raz. Karmiono nas dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Nie było naczyń, jadłyśmy z plastikowych pojemników na solone ryby: 2-3 łyżki gotowanego makaronu i dwie kromki chleba. Nie byłam głodna. Przede wszystkim chciałam, by mnie wypuścili.
Możesz stąd nie wyjść
Najgorsze było to, jak przesłuchiwali ludzi. W naszych celach słyszeliśmy, jak szydzą – głównie z mężczyzn. Rosjanie przesłuchiwali nas w nocy. Ludzie krzyczeli głosem innym niż ich własny. Pamiętam, jak jeden z bitych mężczyzn krzyczał: „Jestem Ukraińcem, nadal jestem Ukraińcem!”. A oni wtedy powiedzieli: „To teraz przyprowadzimy tu twoją żonę i dziecko”.
Zaczął prosić, żeby go zabili, ale nie tykali jego rodziny.
Płakałam. Siedziałyśmy w celi i wkładałyśmy palce do uszu, żeby tego nie słyszeć
Mnie też zabrali na przesłuchanie, ale mnie nie pobili. Może miałam szczęście. Po raz pierwszy wezwali mnie trzeciego dnia po zatrzymaniu. Naprzeciwko siedziało dwóch mężczyzn w wojskowych mundurach. Pierwsze, o co mnie zapytali, to czy oddałam wszystkie klucze do liceum. Kiedy zapytałam, jak długo będą mnie tu trzymać, usłyszałam: „Możesz stąd nie wyjść”. Rozmowa była krótka.
Drugie przesłuchanie odbyło się w celi, w której torturowano ludzi. Na środku stał żelazny stół, na ścianach i podłodze były ślady krwi. Tym razem też miałem szczęście, bo zadzwonił telefon przesłuchującego – jego partner też niemal natychmiast wybiegł z pokoju. Wróciłam do celi i już nigdy, aż do mojego zwolnienia, nie byłam wzywana na przesłuchania.
Nie można było tego powiedzieć o innych dziewczynach. Mieliśmy 25-letnią, była blada. Poprosiłyśmy ją, żeby usiadła. Powiedziała: „Nie mogę. Zobacz, jak mnie pobili”. Zdjęła bluzkę i spodnie, to było straszne. Została pobita tak mocno, że mogła tylko stać. Biły ją kobiety, które prowadziły przesłuchanie.
Na szczęście udało nam się przeżyć. W Iziumie każdy, kto był przetrzymywany w takich warunkach jak my, został zastrzelony
Uwolnienie
To było między 7 a 8 września 2022 roku. Dwa dni wcześniej w pokój, w którym przebywali raszyści, uderzyła rakieta; było wiele ofiar. Słyszałyśmy latające helikoptery. Miałyśmy nadzieję, że to nasi nadlatują. Tego dnia nie pozwolono nam jeść – miałyśmy bułkę z makiem, którą kiedyś dostałam od męża, taki zapas na wypadek braku jedzenia – podzieliłyśmy tę bułkę na sześć części. Była noc, panowała dziwna cisza. Usłyszałyśmy, że ktoś puka do drzwi albo w ścianę. Później powiedziano nam, że chłopakom z sąsiedniej celi udało się wyłamać kraty, a jeden z nich wydostał się przez małe okienko na górze. Wszedł głównym wejściem, znalazł klucze i zaczął otwierać cele. Była pierwsza w nocy. Z jednej strony byłyśmy szczęśliwe, ale z drugiej nie rozumiałyśmy, co się dzieje. Myślałyśmy: a co jeśli wyjdziemy z komisariatu i nas zastrzelą?
Wszyscy rzucili się do pokoju, w którym znajdowały się rzeczy więźniów; były w podpisanych workach. Nie mogłam znaleźć swojego. Najbardziej martwiłam się o paszport, bo jak mogłabym wyjść bez niego? I wtedy Julia, z którą siedziałyśmy w celi, przybiegła i przyniosła moje dokumenty. Kiedy wyszłyśmy na zewnątrz, nie wiedziałyśmy, co robić. Było nas dziesięć, poszłyśmy w stronę kościoła, który stał 200 metrów od komisariatu. Musiałyśmy się gdzieś ukryć, przynajmniej do rana. Wysoka żelazna brama była zamknięta. Nie wiem, skąd wzięliśmy siły, ale wszyscy wspięliśmy się na ogrodzenie i podeszliśmy do wartowni.
Nie mogliśmy przedstawić się jako zbiegli więźniowie. Wymyśliliśmy więc historyjkę, że jesteśmy uchodźcami z Donbasu
Może strażnik naprawdę nam uwierzył, a może było mu nas żal? Pozwolił nam zostać do 6 rano, dał nam nawet herbatę.
Zapach smażonki
Rano latały rakiety, wszystko się paliło. Wrogie transportery opancerzone stały na skrzyżowaniu i sprawdzały dokumenty przechodniów. Myślałam, że to już koniec, ale dostrzegłam autobus ze znajomym kierowcą. Wskoczyłam do środka i ruszyliśmy – lecz niemal natychmiast drogę zagrodził nam transporter, a Rosjanie powiedzieli, że z Kupiańska nie ma wyjazdu.
Postanowiłem więc iść pieszo – i znów natknęłam się na Rosjan: sprawdzali ludziom dokumenty. Mimo to szłam dalej, odmawiając pod nosem Ojcze Nasz. Akurat byli zajęci dokumentami jakiegoś mężczyzny, więc postanowiłam się nie zatrzymywać. Nikt mnie nie zatrzymał.
Kiedy dotarłam na przystanek autobusowy, zobaczyłam machającą do mnie kobietę. To była Anżela, z którą dzieliłam celę. Pochodziła z Kupiańska. Uciekła tej samej nocy co ja i ukryła się w swoim sklepie, a rano przyszła na przystanek. Powiedziała: „Pomogę ci”. Właśnie przejeżdżało stare żiguli ze znakiem taksówki. Zatrzymaliśmy je, Anżela wyjęła trochę pieniędzy i powiedziała do kierowcy: „Zawieź tę kobietę do Leśnej ścianki”. A on na to: „Nie ma mowy, jeżdżę tylko po mieście”. Wtedy uświadomiłam sobie, że znam tego człowieka. Powiedziałem: „Mykoła, proszę, zawieź mnie do domu”.
Zgodził się podwieźć mnie kawałek, ale w końcu zawiózł mnie pod sam dom. Była siódma rano, mąż gotował zupę, zapach smażonki unosił się w całej kuchni. Przytulił mnie i nakarmił.
„Wiesz, mogą przyjść po mnie, bo uciekłam” - powiedziałam.
„Nie, nie, nie, nie oddam cię teraz nikomu” – odrzekł.
W tym czasie naziści wciąż byli w wiosce, ale następnego dnia nasze wojska ją wyzwoliły
Moja wiara jest niezachwiana
W ciągu tych 45 dni w areszcie schudłam 12 kilogramów. Trzymałam się, bo wierzyłam w Ukrainę, w naszą armię, w to, że Rosja nie będzie tu długo. Teraz jestem na rosyjskiej liście poszukiwanych: mówią, że jestem nazistką, że wspieram reżim w Kijowie. Myślę, że to robota tych zdradzieckich nauczycieli i tych dobrych ludzi z mojej wioski, którzy nadal chcą mnie zniszczyć.
A jeśli chodzi o zdrajców, to są tacy, którzy nadal mieszkają we wsi, jak gdyby nic się nie stało
Niektórzy wyjechali do Charkowa i pracują w prywatnej szkole. Jeden nauczyciel uciekł do Rosji, inny, który był dyrektorem liceum pod rządami raszystów, został aresztowany dopiero w styczniu tego roku, choć dowodów jego winy było aż nadto.
Bo jeśli wziąć pod uwagę naszą wioskę, to większość jej mieszkańców to tak zwane żduny [żdun to uosobienie inercji, bezwładu i braku pojęcia o świecie – red.]. Patrzą na mnie jak na dziwowisko.
Proces wójta wciąż trwa. Nie rozumiem, dlaczego to wszystko toczy się tak wolno. Zdrajcy muszą zostać ukarani. Spowodowali tak wiele smutku, tak wielu ludzi przez nich zginęło, tak wiele dzieci cierpiało psychicznie, w szczególności z powodu opresji i przymusu studiowania według rosyjskiego programu nauczania. Rodzice byli zastraszani ich odebraniem i pozbawienia praw rodzicielskich.
Wróciłam już do swoich obowiązków dyrektorki liceum, oczywiście zwolniłam wszystkich zdrajców. Nauczanie odbywa się na odległość. Odnowiłam kadrę, mamy nauczycieli z całej Ukrainy – z Kijowa, Kramatorska, obwodu sumskiego. Oczywiście martwimy się, że znów możemy znaleźć się pod okupacją. Jest mało prawdopodobne, że jeśli tak się stanie, wyjdę z tego żywa po raz drugi. Marzę o życiu w Ukrainie bez zdrajców. Chcę, aby żyli tu prawdziwi Ukraińcy, gotowi bronić swojego domu w każdych okolicznościach.
Bo patriotyzm nie polega na noszeniu haftowanej koszuli lub machaniu niebiesko-żółtą flagą. Patriotyzm oznacza bycie Ukraińcem wewnątrz, czucie tego w sercu
Oto historia nauczycielki, dyrektorki liceum w Lisnostyniwce w obwodzie kupańskim, która z powodu odmowy współpracy okupantem spędziła w niewoli 45 dni. Wydali ją koledzy z pracy. Na 17 z nich 9 poszło na służbę do Rosjan
Wołodymyr Zołkin to ukraiński wideobloger, który od początku wojny na pełną skalę nagrywa wywiady z rosyjskimi jeńcami wojennymi. Na początku 2022 r. jego kanał na YouTube miał około 13 000 subskrybentów, teraz ma ich ponad 2 miliony. Przez półtorej – dwie godziny próbuje dotrzeć do umysłu więźnia. Zadaje pytania, które mają skłonić go do zastanowienia się nad pozornie prostymi rzeczami. Z Sestrami rozmawia o mentalności wroga i „dobrych Rosjanach”.
Natalia Żukowska: Kiedy i jak uzyskałeś dostęp do rosyjskich więźniów? Z kim przeprowadziłeś pierwsze rozmowy?
Wołodymyr Zołkin: Przed inwazją nie interesowałem się tym, jak żyją Rosjanie. Wiedziałem tylko, że przez lata kwitła u nich propaganda. Nawet gdy w rejonie Kijowa toczyły się walki i ginęło wielu ich żołnierzy, rosyjskie środki masowego przekazu zapewniały, że nic się nie dzieje. Zdałem sobie sprawę, że muszę coś z tym zrobić, pokazać prawdę o tym, co dzieje się w Ukrainie. Tak się złożyło, że pewnego dnia Iryna Wereszczuk [wicepremierka Ukrainy ds. reintegracji tymczasowo okupowanych terytoriów Ukrainy – aut.] stwierdziła, ża na naszym terytorium są tysiące ciał rosyjskich żołnierzy. Osobiście znałem ministra spraw wewnętrznych Denysa Monastyrskiego. Wielokrotnie prosiłem o umożliwienie mi zobaczenia tych ciał i dokumentów, które przy nich zostały. A później, kiedy pojawili się rosyjscy jeńcy wojenni, poprosiłem o pozwolenie na wejście do aresztu.
Kiedy wszystko wokół Kijowa płonęło, nikt nie myślał o biurokracji. Pierwsze wywiady nagrałem 18 marca – tego dnia przeprowadziłem pięć rozmów. Początkowo publikowałem je na moim kanale YouTube, po dwie dziennie. Później jedną dziennie, a następnie co drugi dzień. Pierwszy wywiad wywołał rezonans, wiele wyświetleń i informacji zwrotnych od widzów. Wtedy wszyscy zdali sobie sprawę, że trzeba to robić – więc łatwiej było mi kontynuować. Pierwszymi jeńcami, z którymi rozmawiałem, byli zwykli rosyjscy żołnierze kontraktowi, w tym poborowi. Nie pamiętam już tych rozmów, bo dziś mówimy o tysiącach.
Jak duży jest Twój zespół? Kim są ci ludzie?
Na początku sam montowałem filmy. To nie było skomplikowane – musiałem tylko umieścić logo na materiale. Ale później zdaliśmy sobie sprawę, że dobrze byłoby też przygotowywać opisy do tych materiałów wideo. W końcu to wszystko zaczęła robić jedna osoba. Nasz zespół jest niewielki: ja, mój kolega Dmytro, który również przeprowadza wywiady z jeńcami, i Nadia, administratorka. Jest też osoba, która prowadzi stronę na YouTube, ale chce pozostać anonimowa.
Jak wasze wywiady wpływają na proces wymiany jeńców?
Kiedy rosyjscy jeńcy dzwonią do swoich rodzin, wyjaśniamy tamtym po drugiej stronie, co tak naprawdę dzieje się w Ukrainie. Nasze rozmowy mają charakter edukacyjny. Przede wszystkim mówimy bliskim jeńców, gdzie powinni się udać, by wymiany odbywały się częściej. Wyjaśniamy, że to strona rosyjska blokuje ten proces.
Za każdym razem pokazujemy im warunki, w jakich przetrzymujemy jeńców wojennych – że pozwalamy na telefony, paczki, dajemy normalne jedzenie. Czasami to działa i krewni jeńców starają się przyspieszyć wymianę
To taka komunikacja. Wiesz, czytałem na przykład kanał Szamsaiła Saraliewa [pierwszy wiceprzewodniczący Komitetu Dumy Państwowej ds. Międzynarodowych – red.]. To człowiek odpowiedzialny za wymianę więźniów w Rosji. Pisze, że są gotowi wymienić 500 za 500. Ale mówią, że oddadzą tylko tych naszych, których zdecydują się wymienić. Ci, którzy rzekomo popełnili przestępstwa, których skazali, na pewno nie zostaną wymienieni.
Mam więc pytanie: Co stoi na przeszkodzie, aby skazać rosyjskich więźniów i też ich nie wymieniać? Po co ten cyrk? Ponadto, jeśli chodzi o ludzi z Azowa, pytam również, dlaczego można ich wymienić na Medwedczuka [Wiktor Medwedczuk, były ukraiński prorosyjski polityk blisko związany z Putinem – red.], ale nie można na naszych wojskowych? Nie ma odpowiedzi na te pytania.
Co było najbardziej szokujące w zachowaniu rosyjskich jeńców?
Jeśli zdasz sobie sprawę, że ludzie, z którymi rozmawiasz, nie są tak naprawdę ludźmi w klasycznym tego słowa znaczeniu, czy cokolwiek cię zszokuje? Myślę, że nie.
Oni nie mają woli. Zaakceptowali brak możliwości wyboru
Zazwyczaj na każde moje pytanie odpowiadają: „Nie znam całej prawdy, nie interesuję się polityką”. To jest to samo, co: „Nie będę myślał”. Szokowało mnie to przez dłuższy czas, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że jestem gotów na takie odpowiedzi, a oni naprawdę tacy są. Oznacza to, że podczas tych rozmów niczego nie udają.
Czy tłumaczą jakoś swoje okrucieństwa wobec cywilów w Ukrainie, w szczególności gwałty i tortury?
Żaden nie przyznaje się do znęcania się nad cywilami. Generalnie odpowiedź jest standardowa: „To fejk”. I Bucza to też według nich zmyślona historia. Teraz opublikowałem film na moim kanale zapasowym, na którym Rosjanie są gwałceni mopami we własnych więzieniach. Przesłał mi go Władimir Oseczkin [rosyjski działacz na rzecz praw człowieka – red.]. Kiedy po jego obejrzeniu mówią mi, że to fałsz, odpowiadam: „Jaki fałsz, skoro wy gwałcicie się nawzajem mopami we własnych więzieniach!? Myślicie, że przyjedziecie do naszego kraju i będziecie tu puszystymi króliczkami?”. Czasami pytam: „Rabowałeś? Zabijałeś?”. Wszyscy odpowiadają w ten sam sposób: „Chodziłem po domach, ale szukałem tylko czegoś do jedzenia. To wszystko”. Niemal niemożliwe jest usłyszeć: „Tak, strzelałem do cywilów”.
W rozmowy angażujesz krewnych więźniów. Jak reagują na to, że ich ojciec, syn lub mąż jest w niewoli? Wspierają ich?
Wiesz, u nas jest zrozumienie dla tego, że musimy zabijać wroga. A w rosyjskiej mentalności jest zrozumienie dla tego, że trzeba umrzeć za swój kraj; tak było nawet za czasów Związku Radzieckiego. Jeśli zdasz sobie sprawę z różnicy między tymi mentalnościami, zrozumiesz wszystko. Kraj kazał im umrzeć. To jest klucz. Nie zabijać, nie wygrywać, nie bronić się, ale po prostu umrzeć. Chodzi o to, że mogą zostać zabrani w dowolnym momencie – sto tysięcy, milion, dziesięć milionów – i po prostu być rzuceni na śmierć. Tak właśnie postępowała armia radziecka podczas II wojny światowej – i w ten sposób Rosjanie walczą teraz. Ci ludzie są pozbawieni wolności i prawa wyboru. I nawet nie chcą się nad tym zastanawiać.
Ich żony i matki są takie same. One również postępują zgodnie z zasadą: skoro tak nam kazał nasz car-ojciec – albo Führer, jak ja go nazywam – to tak trzeba zrobić
Jeśli mówimy o motywacji, która skłania ich do przybycia na naszą ziemię, to są trzy rzeczy: pieniądze, przymus i możliwość wyjścia z więzienia. Oferuje się im 200 000 rubli plus premie. Jednocześnie są brutalnie oszukiwani. Mówią takiemu: „Nie będziesz walczył, bo u nas walczą specjaliści. Będziesz stał na trzeciej linii obrony, dostarczał pomoc humanitarną, czegoś pilnował”. Wmawiają im też, że zrobią dobry uczynek. Rosyjscy propagandyści, tacy jak Skabiejewa, Sołowjow czy Simonian od lat wlewają im to do uszu. Ich telewizja nieustannie wmawia im, że Ukraińcy to naziści. To wszystko było wlewane do uszu Ukraińców mieszkających na wschodzie, w tak zwanych ŁRL i DRL [skróty od: Ługańska Republika Ludowa i Doniecka Republika Ludowa – red.]. W moich wywiadach widać, że nie potrafią jasno wyrazić i uzasadnić żadnej opinii. Są jednak pewni, że Ukraińcy są źli.
Jest jeszcze jedna kategoria: kolaboranci. Z nimi również musiałem rozmawiać. W przeciwieństwie do poprzednich są to ludzie, którzy żyli w ukraińskiej przestrzeni informacyjnej i mieli dostęp do wszystkiego, co mamy ty i ja.
Oni są najgorsi, ponieważ, mając wybór, dobrowolnie rzucili się w wir propagandy. Świadomie poszli szukać gówna
Cóż mogę na to powiedzieć? Składam hołd rosyjskiej propagandzie, ponieważ nie zrobiliśmy nic, aby przekonać ich, że jest inaczej. Właśnie wróciłem z Donbasu, z regionu Charkowa. Na terenach przygranicznych wciąż działa rosyjskie radio.
Czy rosyjskie kobiety lub rodzice jeńców wojennych proszą o spotkania z krewnymi?
Na początku nawet ich zapraszaliśmy. Jednak przyszła tylko jedna Rosjanka, Irina Krynina, żona jeńca. Wiem, że teraz mieszka w Ukrainie ze swoimi dziećmi, otrzymała azyl, jednak nigdy jej nie widziałem. Jej mąż jest w obozie jenieckim.
Innym razem Ukrainka z okupowanego terytorium przyjechała zobaczyć się z mężem. Okazało się, że odmówił walki przeciwko Ukrainie i dobrowolnie się poddał. Nadal przebywa w obozie jenieckim. Nic mu nie grozi, nie zostanie wymieniony. Jestem oburzony, że nadal nie mamy prawnej procedury postępowania z takimi ludźmi. W trzecim roku wojny na pełną skalę nie opracowano systemu ich uwalniania. Mówimy o Ukraińcach, którzy zostali zmuszeni przez Rosjan do walki po ich stronie, ale poddali się, by tego uniknąć.
Ilu z rosyjskich jeńców wojennych naprawdę żałuje, że walczyło w Ukrainie?
Prawie wszyscy żałują, gdy zostaną schwytani. Mieli nadzieję zarobić dużo pieniędzy bez narażania życia – a po wszystkim chcieli wrócić do domu jako bohaterowie i rozwiązać wszystkie swoje życiowe problemy, od więzienia po kredyty. Czy mają czego żałować? Tak, bo tutaj widzą zupełnie inny obraz: śmierć, zwęglone i porozrywane ciała. Widzą prawdziwą wojnę, a nie ochronę czegoś tam gdzieś tam.
Jak udaje Ci się trzymać w ryzach, gdy z nimi rozmawiasz?
Ostatnio przestałem się powstrzymywać. Przez długi czas powstrzymywałem się, bo miałem nadzieję usłyszeć jakieś uzasadnienie lub zrozumieć podstawową logikę. Ale rozumiem już, że to się nigdy nie stanie, więc czasem potrafię się wkurzyć. Bo kiedy osoba o inteligencji pantofelka, która nie zna populacji kraju, w którym mieszka, nie zna daty jego święta niepodległości, nie rozumie podstawowych rzeczy, które powinny wiedzieć dzieci – zaczyna opowiadać mi coś o geopolityce, to trudno mi się powstrzymać. Czasami mam wrażenie, że wiedzą o nas więcej niż o sobie. Tyle że nie rozumieją, do czego tej wiedzy potrzebują.
Czy liczba więźniów zmieniła się od początku inwazji?
Tak. Na początku byli to żołnierze zawodowi, a potem pojawiły się tak zwane „mobiki”. Na początku mówili, że jadą na szkolenie, a potem zaczęli mówić, że jadą po pieniądze. Regiony, z których do nas trafiają, w zasadzie się nie zmieniły – tyle że dziś jest już mniej Buriatów i Tuwińców niż wcześniej. W ciągu pierwszych sześciu miesięcy wojny to oni byli liderami pod względem strat. Niedawno napisałem wywiad z Buriatem. Był on pierwszą osobą w historii moich wywiadów, która powiedziała mi cokolwiek. Wiedział, jak mówić, jak formułować myśli w pewne zdania. Powiniennaś obejrzeć ten wywiad, by zobaczyć, jak pognębiony jest ich region i pod jak wielką kontrolą ludzie tam żyją. Poza tym prawie wszyscy są cały czas pijani. Stuprocentowy alkoholizm.
Teraz na froncie jest więcej żołnierzy z dużych miast, z Petersburga, z Moskwy. Myślisz, że to coś zmieniło? Nie powiedziałbym
Często podczas wywiadów można usłyszeć dość dziwne odpowiedzi. Czy spotkałeś wśród rosyjskich jeńców kogoś rozsądnego, inteligentnego?
To dość skomplikowane. Podczas ostatnich nagrań nieco utrudniłem komunikację. Zacząłem ich pytać, kiedy w Rosji jest Dzień Konstytucji, Dzień Niepodległości i Dzień Flagi. Oni nawet nie wiedzą, że są takie święta. Są naprawdę niewykształceni. Ołeksij Anulia [żołnierz z Czernihowa, który był przetrzymywany w rosyjskiej niewoli od 10 marca do 31 grudnia 2022 r. – aut.], powiedział, że kiedy napisał kilka wyjaśnień dla FSB, umieszczając w tekście znaki interpunkcyjne, wykrzyknęli ze zdziwieniem: „Co ty robisz!? Jesteś amerykańskim szpiegiem!?”. Oni nie wiedzą, czym są przecinki i myślniki.
To są absolutnie niepiśmienni ludzie. Jeśli mam być uczciwy, to podczas wszystkich tych rozmów spotkałem może 5 czy 10 wykształconych Rosjan. A mówimy o tysiącach rozmów
Jakich uczuć i emocji doświadczasz, rozmawiając z rosyjskimi jeńcami?
Kiedy z nimi rozmawiam, nic mnie już nie szokuje i nie wywołuje żadnych szczególnych emocji. Jedyną emocją jest obrzydzenie.
Są jacyś „dobrzy Rosjanie”?
Oczywiście, że są. Ci, którzy wysadzają tory i pociągi w Rosji, z pewnością są bardzo dobrzy. Walczą w Rosyjskim Korpusie Ochotniczym, Legionie „Wolność Rosji” i Batalionie Syberyjskim.
Czy są tacy, którzy nie chcą wracać do Rosji, odmawiają udziału w wymianie?
Wielu nie chce wracać, a duży odsetek z nich chce walczyć po stronie Ukrainy. To ludzie ideowi. Ale znowu: nie ma mechanizmu postępowania z tą kategorią więźniów. Obecnie sytuacja wygląda następująco: jeśli Rosjanin zostanie schwytany w terenie i natychmiast dołączy, na przykład, do Legionu „Wolność Rosji”, może kontynuować walkę. Ale jeśli zostanie już oficjalnie zarejestrowany u nas jako jeniec wojenny, nie ma mechanizmu, który pozwoliłby przekształcić go w rekruta.
A dlaczego nie ma jeszcze takiego mechanizmu? Kto powinien go opracować?
Rząd. Zamiast tego opracował rozkaz umożliwiający rosyjskim jeńcom wojennym dzwonienie do domu z obozów za pośrednictwem telefonii IP. Krewni naszych jeńców wojennych napisali nawet petycję, żądając zakazania tych połączeń – bo nasi jeńcy w Rosji nie mają takiej możliwości. Fakt, że Rosjanie dzwonią do swoich domów, nie pomaga nam w wojnie informacyjnej. Kiedy my dzwonimy do rodzin rosyjskich jeńców, przynajmniej staramy się im coś wyjaśnić. A kiedy dzwonią jeńcy, krewni mówią im, co Skabejewa powiedziała właśnie w telewizji.
I tak okazuje się, że przetrzymujemy w niewoli ludzi, którym zapewniamy kontakt z rosyjską propagandą
Poprosiliśmy nasz rząd o jedno: „Przynajmniej zakażcie tych połączeń”, jednak do tej pory nas nie wysłuchali. Wiesz, jeśli wykonamy 20-30 takich połączeń za pośrednictwem naszych wywiadów, to są to niezbędne połączenia. Jeśli nasi żołnierze po schwytaniu Rosjan dzwonią do ich krewnych, jest to również konieczne. Ponieważ robimy prostą rzecz: mówimy im, że ich bliski jest jeńcem wojennym, więc prosimy o zabranie go. Możemy też zapytać, dlaczego przybył na naszą ziemię. Oznacza to, że nasze wezwanie jest tak naprawdę pracą informacyjną.
Otrzymałeś pogróżki?
Otrzymuję je każdego dnia. Czasami nawet publikuję je na Telegramie. Groźby są standardowe: że zabiją mnie, moją rodzinę, że rozczłonkują i tak dalej. Podchodzę do tego jak człowiek, który wierzy, że oni nie są w stanie zrobić tego, czym mi grożą.
Co zrobisz po zakończeniu wojny?
Przede wszystkim chciałbym, żeby ta wojna zakończyła się, co oczywiste, naszym zwycięstwem. A gdzie widzę siebie? Mam kanał na YouTube z ponad dwoma milionami subskrybentów i zdecydowanie tam siebie widzę. Oczywiście, pojawią się inne tematy do poruszenia. W każdym razie chciałbym mówić o Ukrainie i Ukraińcach w języku ukraińskim, a nie robić to, co robię teraz. Obecnie mój kanał skupia się wyłącznie na kontrpropagandzie. I to są treści dla Rosjan, a nie dla Ukraińców. Jestem jednak przekonany, że nie będzie problemów z przeformatowaniem.
Co czeka Ukrainę po wojnie?
Nie chcę wyjść na populistę... Najważniejsze jest to, by po zakończeniu wojny nasze instytucje państwowe, które wcześniej po prostu istniały, zaczęły działać. Musimy zacząć wdrażać reformy, których wcześniej nie było, na przykład reformy sądownictwa, prokuratury i organów ścigania. I nie chodzi o nowe mundury dla policjantów; to pozory. Bo kiedy śledczy fałszuje sprawę karną, potem wysyła ją do prokuratury, a następnie do sądu – nie wierzę w taką sprawiedliwość. To powinien być proces przed ławą przysięgłych, gdzie zwykli Ukraińcy będą decydować, kto jest winny, a kto nie.
Naprawdę mam nadzieję, że po zakończeniu wojny nastąpią zmiany w tym kierunku. W każdym razie mamy wiele do zrobienia w Ukrainie. Musimy prowadzić wysokiej jakości politykę informacyjną. Ostatnio nasze media informacyjne skręciły trochę w złą stronę. Mamy coraz więcej zdrady w społeczeństwie i coraz mniej entuzjazmu, który był na samym początku rosyjskiej inwazji. To właśnie dzięki temu przetrwaliśmy.
Dlatego wszyscy zdecydowanie musimy się zjednoczyć, by pomóc naszemu wojsku odnieść tak długo oczekiwane zwycięstwo nad tym dość potężnym wrogiem
W Ukrainie otwarto trzeci obóz dla rosyjskich jeńców wojennych; dwa pierwsze są przepełnione. Rosyjscy żołnierze, którzy zostali schwytani, nie są przetrzymywani w koloniach, lecz w obozach i specjalnych ośrodkach zatrzymań. Mają prawo komunikować się z rodzinami, otrzymywać paczki, przelewy, pracować i uprawiać sport. Nie można tego powiedzieć o warunkach przetrzymywania ukraińskich jeńców wojennych w Rosji
Po raz pierwszy na wysokim szczeblu biuro OBWE w Wiedniu dyskutowało na temat zaginionych Ukraińców. Organizacja pozarządowa Inicjatywa Mediów na rzecz Praw Człowieka (IMPC) wezwała społeczność międzynarodową do wywarcia presji na Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża (MKCK), by wypełniał swoje funkcje humanitarne. Czyli – do odwiedzania miejsc przetrzymywania ukraińskich jeńców, sprawdzania ich stanu fizycznego i warunków przetrzymywania. I by MKCK był gwarantem życia i zdrowia więźniów. W końcu Rosjanie często uwalniają z niewoli Ukraińców schorowanych, słabych, nierzadko po torturach. I nie chcą przyznać, ilu ludzi przetrzymują.
Obrońcy praw człowieka i krewni zaginionych mają nadzieję, że spotkanie w Wiedniu było tylko pierwszym krokiem w kierunku wspólnych poszukiwań zaginionych Ukraińców.
Liudmyła Samborska: Mamy nadzieję, że mój brat żyje. Dlatego szukamy go już od 10 lat
Mój brat Ołeksandr Jaremczuk jest żołnierzem zawodowym od 2010 roku. Służył w 3. oddzielnym pułku sił specjalnych. Zaginął w 2014 r., w pierwszych miesiącach wojny ukraińsko-rosyjskiej, pod Savur-Mohyłą [strategicznie położony szczyt na Wzgórzach Donieckich, w pobliżu miasta Śnieżne – red.] podczas transportu rannych żołnierzy z innej jednostki. Ich samochód znalazł się pod ostrzałem i przewrócił się. Brat, który jako jedyny miał wtedy broń, zaczął strzelać, by reszta grupy mogła się bezpiecznie wycofać.
Nie wiedzieliśmy, gdzie iść i co robić. Do miejsca, w którym zaginął mój brat, żadnego zespołu poszukiwawczego nie wysłano.
Powiedzieli nam, że teren jest okupowany i nikt tam nie pójdzie. Mama zdecydowała, że szkoda tracić czasu i sama tam pojedzie
Oczywiście było to duże ryzyko, ale udało się jej porozmawiać z naocznymi świadkami. Miejscowi mówili, że widzieli konwoje pojazdów wroga i słyszeli od Rosjan, że żołnierze, którzy dostali się do niewoli, zostali wysłani do Czeczenii lub Dagestanu. Rosja w żaden sposób nie skomentowała tych informacji. Co zrobili z tymi ludźmi? Możemy tylko się zastanawiać, czy chodziło o handel organami, czy o niewolę. Po powrocie moja matka zrobiła test DNA. Wynik był zgodny z DNA dwóch ciał.
Kiedy zapytaliśmy: „A dlaczego dwa ciała, skoro jest tylko jeden syn?”, odpowiedzieli: „Wybierzcie dowolne”
Później dokumentacja dotycząca drugiego ciała zniknęła, jednak moja matka wciąż miała kopie dokumentów. Dokumentacja dentystyczna osoby, którą podano nam jako dotyczącą naszego Saszy, również się nie zgadzała. Oczywiście nie zabraliśmy ciała, nie mając żadnych dowodów. Oskarżono nas więc o to, że nie chcieliśmy uznać faktu jego śmierci. Rozumiemy, że to jest wojna. Chcemy jednak mieć stuprocentowe potwierdzenie, że to nasz bliski, a nie jakiś miejscowy czy najeźdźca. To ciało, które wciskają, było trzykrotnie zgłaszane do ekshumacji, a badania wykonywało to samo laboratorium. O jakiej obiektywnej opinii możemy mówić? Po prostu odkopali i zakopali ciało – i doszli do tego samego wniosku.
Dlatego tak ważne jest, aby w badania DNA zaangażowani byli całkowicie niezależni międzynarodowi eksperci, dysponujący wysokiej jakości sprzętem, a przy tym niezainteresowani uzyskaniem szybkiego i dowolnego wyniku
Mamy nadzieję, że nasz Sasza żyje. Dlatego go szukamy.
Ołesia Aulina: Nie znaleziono żadnych ciał. Istnieje szansa, że mój mąż i inni marynarze żyją
Moim mężem jest komandor porucznik ukraińskiej marynarki wojennej, dowódca łodzi patrolowej „Słowiańsk” Damir Aulin. Gdy zaczęła się inwazja, byli jednymi z pierwszych, którzy bronili Ukrainy na Morzu Czarnym.
3 marca 2022 r. o 2 nad ranem ich łódź popłynęła na Mierzeję Kinburską, chronić porty Odessa, Czornomorsk i Piwdennyj. Została trafiona pociskiem ziemia-powietrze, wystrzelonym przez rosyjski samolot – i zatonęła. Przeżyło tylko 8 z 19 członków załogi.
11 osób, w tym mój mąż, zaginęło. Nie ma oficjalnych informacji o ich miejscu pobytu
Od ponad dwóch lat walczymy o to, aby przynajmniej dowiedzieć się, czy żyją. Być może zostali zabrani przez rosyjskie wojsko. Albo zabici. Ale żeby się dowiedzieć, jak było, trzeba umożliwić ekipom poszukiwawczo-ratowniczym dotarcie do miejsca zatonięcia, wydobyć łódź, przeprowadzić jej dokładną inspekcję i nagrać wideo. A to wymaga sprzętu i oczywiście okresu „ciszy”, bo Morze Czarne jest nadal bardzo niebezpiecznym obszarem, który Rosja kontroluje z powietrza. Dlatego potrzebujemy międzynarodowego wsparcia.
Byłoby dobrze, gdyby mogły inne kraje mogły zagwarantować bezpieczeństwo takiej misji humanitarnej
Najtrudniejsza jest niewiadoma i niepewność. Ponieważ do tej pory nie znaleziono żadnych ciał, istnieje możliwość, że mój mąż, podobnie jak inni marynarze, wciąż żyje.
Ołena Beliaczkowa, koordynatorka IMPC: 80% informacji krewni zaginionych zdobywają na własną rękę
O tym, że Rosja ukrywa informacje o ludziach, których przetrzymuje w niewoli, świadczy fakt, że w każdej wymianie więźniów znajdzie się część osób, które były uznawane za zaginione lub zmarłe.
3 stycznia 2024 r. wymieniono 230 osób. Spośród nich 48 zostało wcześniej uznanych za zaginione
Dlaczego Rosjanie ukrywają te dane? Ponieważ są przyzwyczajeni do bezkarności, a nie potwierdzając przetrzymywania jeńca wojennego, unikają stosowania się do wymogów konwencji genewskiej dotyczącej traktowania takich jeńców. Kiedy Rosja zwraca ciała zabitych w niewoli, większość z nich jest w strasznym stanie. Niemożliwe jest jednoznaczne ustalenie przyczyny ich śmierci.
W 2018 roku zwrócono ciało jeńca bez narządów wewnętrznych. Oznacza to, że Rosja robi wszystko, by ukryć swoje zbrodnie
Innym tego przykładem jest atak terrorystyczny w Ołeniwce. Rosja przeprowadziła tam zaplanowaną egzekucję, masowe morderstwo więzionych żołnierzy pułku Azow. Zginęło prawie 50 osób, ale nawet w tych okolicznościach Rosja nie przedstawiła prawdziwych list: ilu zostało zabitych, kim byli ranni. Z czasem niektórych z ocalałych wymieniono, ale los wielu nadal jest nieznany.
Stali się "zaginionymi jeńcami", mimo że fakt ich pojmania został odnotowany przez Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża
Niektórzy ludzie widzieli swoich krewnych w reportażach z rosyjskich szpitali. W Ukrainie krewni osób zaginionych 80% informacji zdobywają na własną rękę – za pośrednictwem Telegramu, zdjęć, filmów i oczywiście zeznań zwolnionych więźniów.
Dlatego kontynuujemy naszą pracę. W szczególności wymagamy od Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża wydajności i skuteczności w wypełnianiu swoich funkcji humanitarnych. Oczekujemy, że Rosja przekaże informacje na temat liczby przetrzymywanych cywilów i wojskowych. Zmniejszyłoby to liczbę osób o statusie zaginionych.
Jest też problem z badaniami DNA. Ukraina i tu potrzebuje międzynarodowej pomocy, w szczególności w szkoleniu naszych specjalistów i tworzeniu nowoczesnych laboratoriów. Kolejnym problemem związanym z poszukiwaniem zaginionych jest to, że Rosja nie gwarantuje bezpieczeństwa ekipom poszukiwawczym. Mówimy tu zarówno o terytoriach nieokupowanych, jak „szarych strefach”. Jedne i drugie są stale ostrzeliwane przez najeźdźców.
<add-frame>Co możesz zrobić, jeśli zaginęła bliska Ci osoba <add-frame>Algorytm działań:
- <add-frame>łożyć raport policyjny o zaginięciu bliskiej osoby;
- 2. Przesłać próbki DNA. Jeśli zaginiona osoba ma żyjących rodziców, robią to jej ojciec i matka;
- 3. Złożyć wniosek do Krajowego Biura Informacji. Przechowywane w nim dane są wykorzystywane przez zespoły negocjacyjne w procesie wymiany, który jest organizowany i prowadzony przez Centralę Koordynacyjna ds. Postępowania z Jeńcami Wojennymi. Można to zrobić drogą elektroniczną lub dzwoniąc pod numer 1648;
- 4. Złożyć oświadczenie o zaginięciu żołnierza do Wspólnego Centrum Służby Bezpieczeństwa Ukrainy ds. Koordynacji Poszukiwań i Uwalniania Osób Bezprawnie Pozbawionych Wolności w wyniku Agresji Zbrojnej Federacji Rosyjskiej;
- 5. Złożyć wniosek do Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża. To jedyna organizacja międzynarodowa, która ma mandat do odwiedzania jeńców wojennych w miejscach przetrzymywania.<add-frame>
Nie zaleca się jednak publikowania ogłoszeń o poszukiwaniu krewnych, wskazując stanowisko i stopień żołnierza. Nie należy również zostawiać osobistych numerów telefonów w mediach społecznościowych. Jest to często wykorzystywane przez oszustów.
Prawie 38 tysięcy Ukraińców uznaje się dziś za zaginionych bez wieści. To dane z Jednolitego Rejestru Osób Zaginionych w Szczególnych Okolicznościach. W rzeczywistości jednak liczba ta może być wyższa, twierdzą obrońcy praw człowieka
Ma zaledwie 28 lat, ale o Ukrainę walczy już od siedmiu. Julia Mykytenko jest starszą porucznik Sił Zbrojnych Ukrainy i dowódczynią plutonu dronów. Z wykształcenia filolożka, wstąpiła do wojska w 2016 roku wraz z mężem. Po jego śmierci rozpoczęła pracę w Kijowskim Liceum Wojskowym. Ale pierwszego dnia inwazji Rosji na pełną skalę była poszła do poboru.
Nie chciałem być w wojsku
W mojej rodzinie nie było wojskowych, tylko mój dziadek pływał na okręcie podwodnym. Ojciec służył w armii radzieckiej, ale jako poborowy. Od 2014 roku jest ochotnikiem w batalionie operacyjnym Gwardii Narodowej Ukrainy im. Serhija Kulczyckiego. Mama jest psychoterapeutką, pomaga żołnierzom i cywilom.
Nie aspirowałam do bycia żołnierką. Jako obywatelka mojego kraju chciałam po prostu stanąć w jego obronie, gdy zajdzie potrzeba. Mam wykształcenie filologiczne, ukończyłam Akademię Kijowsko-Mohylańską – 2014 r., gdy wybuchła wojna, kończyłam drugi rok. Bardzo chciałam zostać tłumaczką symultaniczną lub krytyczką literacką, jednak walki na wschodzie zmieniły moje plany. W 2015 roku poznałam mojego męża; służył już w batalionie zwiadowczym. Kiedy się pobraliśmy, został zdemobilizowany. Widziałam jednak, jak trudno było mu wrócić do cywilnego życia, gdy w kraju wciąż trwała wojna. Zdecydowaliśmy, że jak tylko skończę studia licencjackie, razem podpiszemy kontrakt z armią.
Rodzina mnie nie zniechęcała. Ojciec, który był wtedy na wojnie od prawie dwóch lat, w pełni ufał mojemu mężowi, który przygotowywał mnie do wojny
Głównie to były ćwiczenia fizyczne i obsługa broni. Bez jego wsparcia i pomocy byłoby mi znacznie trudniej zintegrować się z systemem wojskowym. W 2016 roku poszliśmy do wojskowego biura rekrutacyjnego jako ochotnicy. Służyliśmy w 54. samodzielnej brygadzie zmechanizowanej, stacjonującej w tym czasie w Bachmucie. Mąż od razu został przydzielony do jednostki bojowej, ja otrzymałam stanowisko urzędniczki w sztabie, na drugiej linii frontu. Później zostałam księgową. Służyłam na tych stanowiskach przez rok. Później był trzymiesięczny kurs oficerski, a po powrocie od razu zostałam mianowana dowódcą plutonu piechoty. Później zaproponowano mi stanowisko dowódcy samodzielnego plutonu rozpoznawczego. I właśnie wtedy przekonałam się na własnej skórze, czym jest seksizm w wojsku.
Nie chcieli być pod komendą „baby”
To był chyba jeden z najtrudniejszych okresów mojej służby. Spotkałam się z zaciekłym oporem ze strony mężczyzn. I to pomimo tego, że mnie znali, służyliśmy w tym samym batalionie. Tyle tylko, że wcześniej byłam księgową. Gdy tylko zostałam mianowana dowódcą plutonu, wybuchł skandal. Miałam zaledwie 21 lat, bez doświadczenia bojowego.
Powiedzieli mi: Jesteś kobietą, nie możesz zajmować kierowniczego stanowiska w armii
Nieustannie wytykali mi, że robię coś źle, próbowali podważyć mój autorytet. Mówili, że nie chcą być pod komendą „baby”. Pierwsze zdanie, jakie usłyszałam, gdy wyjeżdżaliśmy z poligonu do walki, brzmiało: „Nie boisz się? Oni tam strzelają”. To było naprawdę bardzo obraźliwe. Do tego dochodziły nieprzyzwoite żarty i niestosowne komentarze. Z powodu takich sytuacji w mojej jednostce pozostały tylko 4 z 10 osób, reszta odeszła. Ci, którzy pozostali, byli przyjaciółmi mojego ukochanego. On bardzo mnie wspierał.
Ale zginął. Od odłamków. Tego dnia była ewakuacja, wszystko słyszałam w radiu. Ewakuacja trwała bardzo długo z powodu ciągłego ostrzału. Próbowali go reanimować i operować, zmarł na stole operacyjnym.
Po śmierci męża trudno było mi z powodów emocjonalnych pozostać na oddziale. W czerwcu 2018 roku przeniosłam się do Kijowskiego Liceum Wojskowego im. I. Bohuna. Pracowałam tam również jako dowódca plutonu.
Kiedy odchodziłam ze służby, obiecałam sobie, że wrócę do wojska tylko w przypadku wojny na pełną skalę. I tak się stało
Chaos w biurze werbunkowym
Spakowałam swój plecak wojskowy 23 lutego. Właściwie wszyscy weterani ATO [operacji antyterrorystycznej – aut.] rozumieli, że nastąpi rosyjska ofensywa. Nie zdawaliśmy sobie tylko sprawy z jej skali. Myślałam, że wszystko wydarzy się w obwodach donieckim i ługańskim. To było dla nas nieoczekiwane, że wrogowi udało się dotrzeć do autostrady Żytomierz i podejść tak blisko stolicy. Mieszkam w Wysznewe niedaleko Kijowa. Pierwsze eksplozje przespałam, obudziłam się dopiero wtedy, gdy okna w domu zaczęły się trząść.
W mojej głowie pojawiło się pytanie: „Jak to możliwe w rejonie Kijowa? Może to była jakaś eksplozja przemysłowa?”. Dopiero kiedy obejrzałam wiadomości, wszystko zrozumiałam. Choć byłam przypisana do drugiego rzutu rezerwy, natychmiast udałam się do biura werbunkowego. Była godzina 10 rano, panował tam straszny chaos, mnóstwo ludzi czekało na swoją kolej.
Przez te dwa lata inwazji stosunek do kobiet w wojsku bardzo się zmienił. Wtedy, w biurze werbunkowym, patrzyli na mnie ze zdziwieniem, ale już bez lekceważenia
Zostałam przydzielona do ochrony komisariatu wojskowego. Później złożyłam podanie o przeniesienie do jednostki bojowej. W czerwcu wróciłam do swoich ludzi, do 54 brygady. Teraz jestem dowódcą plutonu dronów w rozpoznaniu powietrznym. W jednostce „Piekielne Szerszenie” dowodzę ponad dwoma tuzinami ludzi.
Drony - oczy wojny
Już w 2017 roku powiedziałam, że powinniśmy walczyć technologią, a nie ludźmi. Moim zadaniem jako dowódcy plutonu jest organizowanie stałego nadzoru wideo z dronów za linią frontu, dostosowywanie ognia artyleryjskiego, prowadzenie szczegółowego rozpoznania, wykrywanie wroga i przekazywanie danych do dowództwa. Najtrudniej jest patrzeć, jak giną twoi towarzysze. Często oglądamy to z dronów.
Najgorzej jest widzieć, jak wróg strzela do ludzi w okopach, którzy są gotowi się poddać lub nie zdążyli się wycofać
Brakuje nam dronów, w tym szybkich dronów FPV. Dla porównania: wróg może mieć ponad 50 lotów dziennie, podczas gdy my mamy do 10. Podczas szturmów większość dronów tracimy, bo latamy wtedy w każdą pogodę: śnieg, deszcz, mgła – bez znaczenia. A te drony są cywilne, więc nieprzystosowane do trudnych warunków pogodowych.
Kolejnym problemem jest biurokracja: wypisywanie wszystkich tych papierów, udowadnianie sensowności użycia dronów. Musimy dostarczyć certyfikaty operatora, dane o warunkach pogodowych i dowieść, że lataliśmy bez naruszeń. Obliczyliśmy, że do spisania drona na straty potrzeba około 15 dokumentów. Chociaż ministerstwo obrony ogłosiło niedawno przejście na elektroniczne zarządzanie dokumentami, liczba dokumentów nie zmniejszyła się.
Szkoda też, że wciąż polegamy na chińskich maszynach – wszystkie te drony Mavic są przez nich produkowane. A jeśli Chiny nałożą embargo na eksport dronów, będzie problem. Jesteśmy też teraz bardzo zależni od zachodniej broni. Musimy zbudować własne fabryki broni i amunicji.
Wagnerowcy - porywacze ciał
Nigdy nie zapomnę, jak ewakuowaliśmy „dwusetki” [tzw. ładunek 200 – w wojskowej nomenklaturze ukraińskiej i rosyjskiej poległy żołnierz – red.] z szarej strefy. Jestem przekonana, że każdy obrońca Ukrainy powinien wrócić do domu. A często z powodu ciągłego ostrzału bardzo trudno jest zabrać ciała z pola bitwy – czasami do wroga jest zaledwie 100 metrów.
Jednak pomimo niebezpieczeństwa poszliśmy na rekonesans. Trzeba było się dowiedzieć, gdzie są ciała, wybrać pogodę i czas. Najlepiej taki, w którym w pobliżu nie latałyby drony wroga, które mogłyby nas namierzyć – czyli moment, w którym będzie deszcz, śnieg lub mgła. Zespół ewakuacyjny składa się z co najmniej sześciu osób: cztery do ewakuacji, dwie do osłony. Często trzeba było przejść 5-6 kilometrów, trzeba koordynować nasze działania z innymi jednostkami, w pobliżu których będziemy przechodzić podczas ewakuacji. To również wymaga dużo czasu, wysiłku i zasobów. Ale warto i trzeba.
Pamiętam też, jak w zeszłym roku, w lutym, w naszym kierunku szło wielu wagnerowców. Szturmowali Sołedar i zabierali ciała zabitych – zarówno naszych, jak swoich. Później schwytany wagnerowiec powiedział nam, dlaczego to robią. Okazało się, że przydzielali im nowych bojowników w zależności od liczby przekazanych ciał. Jeśli nasi polegli żołnierze mieli proukraińskie tatuaże lub z innych powodów było jasne, że byli Ukraińcami, wagnerowcy palili ich ciała i dopiero po tym oddawali jako zwłoki swoich.
Wszyscy będą walczyć
Do pójścia na wojnę zmotywowała mnie potrzeba chronienia mojej rodziny. Mam młodszego brata i matkę. Nie chcę widzieć tego, co widzę w Donbasie, w regionie Kijowa. Nie chcę, żeby moja matka musiała opuszczać swój dom i gdzieś emigrować. I wstydziłabym się zhańbić pamięć mojego ojca i męża, którzy na pewno zrobiliby dokładnie to, co ja: broniliby swojego kraju. Tak samo powinni postąpić wszyscy świadomi, zdrowi mężczyźni.
Ukrywanie się nie pomoże. Wszyscy będą walczyć. Nie stać nas na zabawę w demokrację
Przyznaję: w pierwszym roku inwazji byłam przeciwna przymusowej mobilizacji. Ale teraz jest inaczej. Wojsku brakuje ludzi na froncie, ci, którzy walczą, są wyczerpani. Wszyscy się boją. Podczas ofensywy na pełną skalę najbardziej obawiałam się, że nie będę uzbrojona, gdy rosyjskie czołgi przejadą moją ulicą.
A teraz, kiedy jestem tutaj, na froncie, boję się, że zostanę schwytana. Lepiej umrzeć niż być jeńcem wojennym Rosjan
Ludzie muszą zrozumieć, że ta wojna nie skończy się szybko. Mamy własny kraj, z wolnością słowa, demokracją, wartościami – i musimy o niego walczyć. Bardzo podoba mi się wypowiedź amerykańskiego prezydenta Johna F. Kennedy'ego, który powiedział: „Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie. Zapytaj, co ty możesz zrobić dla swojego kraju”.
Rosja nie przestanie
Czym jest dla nas zwycięstwo? Jeśli osiągniemy granice z 1991 roku, ale stanie się to strasznym kosztem życia naszych ludzi, nie uznam tego za zwycięstwo. Dla mnie zwycięstwem jest wynegocjowanie najkorzystniejszych dla nas warunków zawieszenia broni i kontynuowanie przygotowań do wojny. Niestety, muszę przygotować na nią moje dzieci. Rosjanie się nie zatrzymają. Historia jest cykliczna. Putin nieustannie powtarza, że Rosja nie może istnieć bez Ukrainy. Jak Rosja może istnieć bez Kijowa? Nie może. Ale wszyscy wiemy, że nie udało im się zająć Kijowa w trzy dni. Czy mogą najechać nas ponownie? Oczywiście, że mogą. Ale teraz jesteśmy znacznie silniejsi. Jestem zaskoczona postawą świata. Europejczycy są bardzo zrelaksowani. Nie mają pojęcia, z czym będą musieli się zmierzyć, gdy Putin zaatakuje Europę. Nie liczę na pomoc Zachodu, ponieważ społeczność międzynarodowa ma własne interesy. Liczę tylko na siebie i moich towarzyszy broni. Ukraińcy przeszli tak wiele w ciągu ostatnich 100 lat: Związek Radziecki, rewolucje, głód, II wojnę światową…
I mimo wszystko przetrwaliśmy. Dlatego Ukraina przetrwa bez względu na wszystko
Mam 28 lat i jestem na wojnie od prawie 7 lat. Nie żałuję swojej decyzji. Wierzę też, że wojsko ma znacznie większe szanse na przetrwanie tej krwawej wojny. Po jej zakończeniu widzę Ukrainę jako sprawiedliwą i uczciwą. Na pewno wtedy odejdę z wojska, prawdopodobnie będę pracowała w strukturach związanych z reformowaniem armii. Dziś musimy wdrożyć projekty społeczne na rzecz integracji i wsparcia weteranów.
Marzę też o tym, by zostać ministrem obrony, bo to jest stanowisko cywilne. Stworzyłabym silny zespół z ludzi, których znam osobiście, w 100% skutecznych na swoich stanowiskach i robiących wszystko dla wojska, a nic dla siebie.
Ale na razie to tylko marzenia. Teraz musimy przepędzić wroga z naszej ziemi. I tu widzę tylko dwa scenariusze: albo wygramy, albo zostaniemy pokonani. Trzeciej opcji nie ma. Jeśli przegramy tę wojnę, będziemy okupowani przez wieki. Jest więc tylko jedno wyjście: wygrać
Nie liczę na pomoc społeczności międzynarodowej, bo ma ona własne interesy. Polegam tylko na sobie i moich towarzyszach – mówi dowódczyni jednostki dronów „Piekielne Szerszenie”
Aleksandra Samsonowa pochodzi z Rosji. Jako dziecko często podróżowała na Ukrainę. Kiedy Federacja Rosyjska rozpoczęła wojnę w 2014 r., miała zaledwie 15 lat, lecz już wtedy zdecydowała, że nie będzie mieszkać w kraju, który jest agresorem. Kiedy osiągnęła pełnoletność, wyjechała do Ukrainy z jedną walizką. Później postanowiła bronić swojej nowej ojczyzny.
Z Rosji do Ukrainy
Pochodzę ze zwykłej rosyjskiej rodziny. Urodziłam się w Moskwie. Kiedy skończyłam 11 lat, po raz pierwszy odwiedziłam Ukrainę. Moja mama pojechała tam do pracy, a ja poszłam do szkoły. Jednak kilka lat później pod presją niektórych członków naszej rodziny wróciłam do Rosji, by tam mieszkać i studiować. Zajmowałam się modelingiem i aktorstwem. Dopiero gdy skończyłam 19 lat, moje życie zmieniło się diametralnie. Wojna na wschodzie Ukrainy trwała już wtedy od czterech lat.
Zdałam sobie sprawę, że Rosja postępuje niesprawiedliwie wobec Ukrainy. Zaczęłam przyglądać się tej wojnie – i pewnego dnia postanowiłam przyłączyć się do walki z niesprawiedliwością
Powiedziałam rodzinie i przyjaciołom, że wrócę za trzy dni. Wyjechałam z jedną torbą. Wzięłam tylko najpotrzebniejsze rzeczy: ubrania, środki higieniczne, telefon i dokumenty. O mojej decyzji o pójściu na wojnę rodzina dowiedziała się później. Zareagowali ironicznie, nawet się ze mnie śmiali. Natychmiast zerwałam wszelkie kontakty z Rosją. Najbardziej boję się powrotu do domu. Wszystko tam jest przesiąknięte rosyjską propagandą, w którą nigdy nie wierzyłam, w przeciwieństwie do większości Rosjan. Ślepo ufają temu, co mówi im telewizja. To jest system, który był budowany przez dziesięciolecia, stopniowo i w przemyślany sposób. Ludzie się w nim rodzą, dorastają i dlatego ślepo mu ufają. Nie analizują ani nie weryfikują informacji. Są też całkowicie odcięci od świata zewnętrznego. Nie chcą wiedzieć, co dzieje się poza ich życiem. Tak było w przypadku wojen, które Rosja rozpoczęła przed napaścią na Ukrainę. To samo było w Gruzji, Czeczenii. Rosjanie też byli wtedy przekonani, że ich państwo postępuje słusznie. Popierają wszystko, co robi Putin.
Ja zawsze miałam własne zdanie. Dlatego gdy tylko nadarzyła się okazja, postanowiłam bronić Ukrainy
Batalion ochotników
Ze względu na moje rosyjskie obywatelstwo nie mogłam wstąpić do ukraińskich sił zbrojnych. Dołączyłam więc do jednego z batalionów ochotniczych. Informacje o nim znalazłam w Internecie, leżąc na kanapie. Zadzwoniłam do nich i kilka dni później poszłam złożyć dokumenty. Selekcja i szkolenie trwały miesiąc. Uczono nas używać broni, pracować w roli saperów, inżynierii i medycyny. Podczas szkolenia byłam najlepsza w strzelaniu. Dlatego zdecydowałam się zostać strzelcem.
Miałam rosyjski paszport, więc oczywiście na początku wojskowi byli wobec mnie nieufni
Mówili na przykład, że jestem rosyjską agentką, „Kozaczką” wysłaną do Ukrainy. Komentowali też mój wygląd – mówili, że jestem w agencji modelek, a nie na wojnie, że tak naprawdę jestem aktorką, przygotowuję się do jakiegoś filmu i dlatego przechodzę szkolenie. Nie traktowali mnie poważnie.
Czasami miałam już dość i chciałam odpuścić. Każdego dnia musiałam udowadniać, że jestem godna być w jednostce.
Wszystkie zadania wykonywałam na równi z mężczyznami. A potem komunikacja przeszła na inny poziom
Zajęło mi co najmniej sześć miesięcy, zanim poczułam, że jestem wśród swoich. Na początku 2021 roku dołączyłam do „Szpitalników” [ochotniczy batalion medyczny – red.], przeszłam kurs medyka bojowego. Nawiasem mówiąc, w tamtym czasie ich proces selekcji był najtrudniejszy. Tyle że ja nie byłam medykiem, a strzelcem.
Dali mi pseudonim „Katana” – to miecz samurajski. Na ścianie jednej z naszych baz wisiała jego kopia, a ja ciągle ją brałam i oglądałam…
Wojna to głównie ból
Inwazja Rosji nie była dla nas zaskoczeniem. Dowództwo jednostki intensywnie nas szkoliło przez dwa miesiące przed rozpoczęciem tej wielkiej wojny. Powiedziano nam, skąd nadejdą uderzenia i jak to wszystko może przebiegać. I tak się stało. Rankiem 24 lutego natychmiast zdałam sobie sprawę, co się dzieje. Byłam wtedy w Kijowie.
Najbardziej martwiłam się o moje zwierzęta w domu. Wtedy miałam ich pięć
Nawiasem mówiąc, działam również jako wolontariuszka na rzecz zwierząt. Od 10 lat zajmuję się zbieraniem tych, które są bezdomne, leczeniem ich i znajdowaniem im nowych domów. Tak więc, kiedy usłyszałam eksplozje, zaczęłam trochę panikować, ponieważ nie wiedziałem, co z nimi zrobić, gdzie je zabrać. Rozwiązanie tego problemu zajęło mi dwa dni. 26 lutego byłam już w jednostce.
Najpierw był Irpień i Bucza, potem południe i wschód. Wojna to przede wszystkim ból. Niestety większość tego, co pozostaje w pamięci, wiąże się z żalem. Na przykład gdy ludzie, z którymi właśnie rozmawiałaś, umierają obok ciebie i nie możesz nic zrobić.
Takie straszne sytuacje pozostawiają ślad do końca życia. Nie da się ich usunąć z umysłu
Trzeba więc z tym żyć. Z drugiej strony, zawsze staramy się wspierać nawzajem. To jest bezcenne. Jeśli chodzi o strach, to oczywiście jest on obecny. Ale jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, odczuwam go w spokojnych momentach, najczęściej w Kijowie. Podczas misji bojowych prawie nie odczuwam strachu. Nie ma na to czasu. Ciało automatycznie przełącza się na inny tryb. Nawet psychologowie twierdzą, że kiedy mózg ma czas i możliwość dużo myśleć i analizować, mogą pojawić się lęki. I na odwrót.
Najtrudniejszą rzeczą na wojnie jest dla mnie zrozumienie, że moja mama czeka na mnie w domu i że w każdej chwili mogę nie wrócić
Myśl o tym, jak ona to przeżyje, jest najtrudniejsza. Moja matka jest ze mną w Ukrainie, również opuściła Rosję. Oczywiście nieustannie mnie namawia, prosi, żebym przestała. I to nie dlatego, że uważa, że robię coś złego. Po prostu bardzo się o mnie martwi. Za każdym razem, gdy wracam z przepustki, odprowadza mnie ze łzami w oczach. To dla mnie bardzo trudne. Wiesz, na początku inwazji Rosji na pełną skalę uderzyła mnie spójność i jedność ludzi. To było bardzo motywujące i zachęcające. Szkoda, że teraz to się zmieniło.
Życie i seksizm na froncie
Często jestem pytana o warunki życia na froncie. Jestem zahartowaną kobietą. Potrafię żyć zarówno w dobrych warunkach, jak w okopach. Oczywiście nie jest to łatwe. Toaleta jest na ulicy. Nie ma prysznica. Aby się umyć, zbierałyśmy wodę do wiader, podgrzewałyśmy ją na ogniu i polewałyśmy się chochlami. I mogło to być raz na cztery dni, bo wody było za mało. Przywożono nam ją ciężarówkami w ograniczonych ilościach. Więc bardzo ją oszczędzaliśmy. Generalnie na wojnie nie ma podziału na kobiety i mężczyzn.
Robimy wszystko na równych prawach, chociaż mam raczej antyfeministyczne podejście. Uważam, że kobiety są silnymi, ale jednocześnie bardzo delikatnymi istotami – i mają zupełnie inne zadanie
To znaczy: nie walczyć. Jeśli jednak kobieta chce walczyć, nie należy jej tego utrudniać. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że muszę to zrobić. Nie potrafię wyjaśnić, skąd wzięło się to wewnętrzne powołanie. Jeśli chodzi o mnie, to prawdopodobnie wiążę tę decyzję z moim temperamentem. Od dzieciństwa walczę o prawa zwierząt, zawsze staram się interweniować i pomagać. I tak jest absolutnie ze wszystkim. W tej sytuacji chodzi o niesprawiedliwość wobec Ukrainy ze strony Rosji.
Jeśli chodzi o seksizm w armii i dyskryminację ze względu na płeć – tak, takie przypadki się zdarzają. Ale mam dla nich usprawiedliwienie
Wyobraź sobie ćwiczenia wojskowe. Jesteś w ogromnym lesie. Zadanie polega na przejściu przez niego w ciągu dnia bez wpadania na siebie. W ten sposób ćwiczono wywiad. I przychodzą kobiety, pachnące tak mocno perfumami, że czuć je z daleka. Wiesz, to jest las i są pewne zapachy, które są unikalne dla natury. Nie ma ostrych zapachów. Co więcej, gdy przebywasz w tym środowisku przez kilka godzin, możesz wyczuć wszystkie obce zapachy na pierwszy rzut oka. Tak więc szybko znaleźli się w lesie. Były kobiety, które nie traktowały tego poważnie. Przychodziły na trening w makijażu albo spóźniały się 20 minut na zbiórkę, bo musiały się wysztafirować. Są też inne, brudne momenty, o których nie chcę mówić. Moim zdaniem wiele zależy od kobiet.
Kobieta zasługuje na równość. Jeśli chce coś udowodnić, będąc w wojsku, zrobi to. Tak jak ja, pomimo żartów i odrzucenia
Ukraińskie obywatelstwo — misja niemożliwa
Teraz jestem załamana, przede wszystkim moralnie. Być może jestem po prostu zmęczona i potrzebuję odpoczynku. Ale nie mogę podróżować poza granice kraju, na przykład nad morze, z powodu moich rosyjskich dokumentów. Według paszportu jestem Rosjanką, choć w sercu jestem Ukrainką. Kocham Ukrainę, to mój ulubiony kraj. To bardzo demoralizujące, że wciąż nie mogę uzyskać obywatelstwa. Złożyłam wniosek, ale nie ma żadnych postępów. System i zasady uzyskiwania obywatelstwa są bardzo skomplikowane. W rzeczywistości system nie istnieje, bo wydawanie ukraińskich paszportów dla obywateli kraju agresora zostało zawieszone. Nawet dla tych, którzy walczą po stronie Ukrainy.
Poza tym nadal nie ma jasnego algorytmu uzyskiwania obywatelstwa ukraińskiego. Podczas wojny na pełną skalę otrzymało je tylko czterech Rosjan, mieli szczęście. Na wszystkie nasze pytania jest tylko jedna odpowiedź: „Nie możesz tego zrobić teraz, to wszystko. To, że walczysz, nie jest dowodem ani argumentem”.
Wkrótce miną cztery lata, odkąd nie opuściłam Ukrainy. I to oczywiście też jest przygnębiające. Wszystko nagromadziło się jak kula śnieżna.
Praca z psychologiem i przyjmowanie antydepresantów to tylko tymczasowa pomoc. Jedynym ratunkiem jest ciężka praca nad sobą
Trzeba się zmuszać do robienia czegoś każdego dnia. Muszę zmusić się do wstania z łóżka i zrobienia czegoś. Poza tym mam pewną odpowiedzialność za zwierzęta, wśród których są też chore, które trzeba leczyć. Obecnie jest ich dziewięć, koty i psy. Był też szczur, ale oddaliśmy go w dobre ręce. To kosztowny biznes: 80% naszych finansów idzie na zwierzęta. Pomaga mi w tym moja mama. Przywiozłam z wojny wiele zwierząt. Miałam kota, który mieszkał z nami przez całą zmianę.
Zwycięstwo to upadek Rosji
W tej wojnie Rosja niestety wygrywa na wiele sposobów. Jakim kosztem? Kosztem broni i liczby ludzi. Nie biorą uwagę żadnych strat. Nie popieram tego, co widzę w Ukrainie w związku z przymusową mobilizacją. Tak, w armii jest za mało ludzi, powinna być rotacja dla tych żołnierzy, którzy byli na froncie przez długi czas. Ale nie tak powinno się to odbywać. Oczywiście powinna istnieć motywacja finansowa, ale przede wszystkim człowiek powinien rozumieć, dlaczego idzie na wojnę, kogo ma chronić i co zyskać. Element moralny jest tutaj niezwykle ważny. Musi istnieć idea i pragnienie. Przyjechałam walczyć o Ukrainę.
Walczę o wolny, demokratyczny kraj, który nie ma okrutnego systemu, jaki ma Rosja. O kraj, w którym szanuje się interesy i życie ludzi
Tak czy inaczej wierzę w zwycięstwo Ukrainy i marzę o końcu tej wojny. Dla mnie osobiście zwycięstwo oznacza całkowity upadek Rosji i ich absolutne zniknięcie. Oni nigdy nie będą żyć jako cywilizowane społeczeństwo, ponieważ nie robią nic, aby to osiągnąć. Jeśli chodzi o przyszłość Ukrainy, to już widzę potężne zmiany w tym kraju. Chciałbym zobaczyć pokojową przyszłość, z narodową i ideową edukacją młodych ludzi, gdzie wszyscy, którzy zginęli za wolną Ukrainę, zostaną uhonorowani i zapamiętani. Wojna bardzo mnie zmieniła. Bardzo szybko dorosłam. I wiem na pewno, że po wojnie będę żyła bardziej dla siebie. W końcu mam dopiero 24 lata.
Rosjanka Aleksandra Samsonowa jest młodą Rosjanką i walczy po stronie Ukrainy. Porzuciła swój kraj, bo nie chce służyć złu. Opowiedziała nam o swoich marzeniach, lękach, ludziach których kocha – i o wojnie
Jest wolontariuszką i polską korespondentką wojenną, mieszka w Ukrainie od Rewolucji Godności. W 2014 roku pojechała z wolontariuszami na wschód Ukrainy. Relacjonowała sytuację w kraju, pisała reportaże z frontu. W 2019 r. otrzymała nagrodę Związku Dziennikarzy Polskich za reportaż „Bierz ciało, póki dają”, poświęcony ukraińskim matkom poszukującym synów zaginionych w czasie wojny. Obecnie Monika angażuje się w wolontariat i we współpracy z warszawskim Centrum Lemkina zbiera dowody rosyjskich zbrodni wojennych na terytorium Ukrainy.
Natalia Żukowska: Mimo że zeszłego lata zawiesiłaś swoje dziennikarstwo wojenne, nadal jeździsz na linię frontu. Teraz masz inną misję. Opowiedz o niej.
Monika Andruszewska: Moja misja i cel są niezmienne od 2014 roku: robię, co w mojej mocy, by opowiedzieć światu o wszystkim, co dzieje się w Ukrainie i pomóc w zwycięstwie. I robię to w każdy dostępny mi sposób. W rzeczywistości to, co się teraz dzieje, jest dokładnie tym, co działo się wcześniej. Po prostu teraz Rosja zajęła więcej ukraińskiego terytorium. Zabijanie ludzi za ich flagę, za ich miłość do ojczyzny, próby zniszczenia narodu ukraińskiego, gwałty na kobietach, torturowanie więźniów – wszystko to działo się już wcześniej. To nie zaczęło się teraz. Dziś ludzie, którzy zostali schwytani przez Rosjan w 2014 roku, nadal są przetrzymywani w rosyjskich komorach tortur.
Wraz z wybuchem wojny na pełną skalę widzimy po prostu kontynuację tego, co robi Federacja Rosyjska. Ona próbuje zniszczyć Ukrainę
Współpracujesz z Centrum Lemkina, które od kwietnia 2022 roku zbiera dowody na zbrodnie wojenne Rosji. Jak rozpoczęła się wasza współpraca?
Centrum Lemkina działa w ramach Instytutu Pileckiego, który jest częścią polskiego Ministerstwa Kultury. Zostało otwarte przez profesor Magdalenę Gawin. Instytut Pileckiego od wielu lat dokumentuje zbrodnie totalitaryzmu. To, co dzieje się na Ukrainie, jest kontynuacją tego samego totalitaryzmu, który przez wiele lat niszczył Europę Wschodnią. Magdalena Gawin zaproponowała mi współpracę, a ja się zgodziłem. Po pierwsze dlatego, że ideologia Centrum pokrywa się z moim spojrzeniem na sprawę. Po drugie, to okazja do dokumentowania zbrodni na poziomie państwa polskiego. Stworzyłam grupę, która pracuje w Ukrainie i zbiera dowody. Oprócz mnie w naszym zespole jest Iryna Dowgan, która była torturowana przez Rosjan w Doniecku w 2014 roku, a teraz pracuje z mężem. Współpracuje z nami również Wiktoria Godik z Irpienia. Zbieramy dowody wszystkich zbrodni wojennych. W maju przedstawimy raport na temat ostrzelania przez Rosjan pokojowego konwoju w obwodzie kijowskim. Po raz kolejny chcemy pokazać światu, jaka jest Rosja. Chcemy przekazać informację, że sytuacja na froncie jest katastrofalna. Brakuje broni i amunicji.
Ukraina potrzebuje pomocy świata zachodniego, bo w tej chwili Siły Zbrojne Ukrainy są jedynym gwarantem bezpieczeństwa nie tylko Ukrainy, ale całej Europy
Jestem Polką, ale mieszkam w Ukrainie. Musimy pokazać wszystkim, co grozi nam ze wschodu.
Ile zeznań ofiar rosyjskich zbrodni wojennych udało się do tej pory zebrać?
Warszawskie biuro Centrum Lemkina, które zbierało zeznania od uchodźców z Ukrainy, ma ich prawie tysiąc. A my, pracując na terytoriach okupowanych i na froncie, zebraliśmy już około 700 zeznań ofiar rosyjskich zbrodni wojennych. Trudno podać dokładną liczbę, ponieważ jesteśmy w trakcie gromadzenia zeznań. Nawet teraz nie policzyliśmy zeznań z naszych ostatnich wyjazdów do regionu Chersonia. Mogę jedynie powiedzieć, że liczba ta stale rośnie.
Jak i gdzie znajdujecie świadków zbrodni wojennych?
Pracujemy w pobliżu frontu i na terytoriach nieokupowanych. Czasami ktoś mówi nam, że coś wydarzyło się w wiosce, wtedy po prostu idziemy do rady tej wioski – zazwyczaj mają listę osób, które ucierpiały. Czasami udajemy się do ośrodków kultury, do lokalnych ratowników medycznych, a ci kierują nas do osób, których szukamy. Zdarza się, że podczas rozmowy ocalały dzieli się z nami kontaktami do osób, z którymi przebywał w areszcie. Staramy się objąć pomocą wszystkie regiony Ukrainy, które zostały dotknięte rosyjską agresją.
Naszym celem jest stworzenie mapy wojny, aby pokazać, że gdziekolwiek rosyjskie wojsko postawi stopę, popełniane są te same zbrodnie
Niestety wiele miejsc, w których pracowaliśmy, nie znajduje się już pod kontrolą Ukrainy. Na przykład niektóre wioski w pobliżu Awdijiwki czy Bachmutu. Niektóre obszary znajdują się bezpośrednio na linii frontu. Nie możemy więc sprawdzić, co stało się z ludźmi, którzy zeznawali nam o zbrodniach wojennych w pobliżu Wuhłedaru. Nie wiemy, czy żyją. W końcu Rosja po prostu wymazuje osady z mapy. Niektórzy z naszych świadków nie mogli wyjechać i nie wyobrażali sobie życia gdzie indziej. Dotyczy to zwłaszcza osób starszych. Jest takie powiedzenie w języku polskim: „Starych drzew się nie przesadza”. Ci ludzie wybrali miejsce, w którym chcą żyć i umrzeć. To bardzo smutne.
Co jest dla Ciebie najtrudniejsze w pracy? Do czego nie potrafisz się przyzwyczaić?
Kiedy dokumentujemy zeznania ofiar, nie powinniśmy mówić i okazywać tego, co czujemy. To nie jest w porządku. Musimy mówić o ludziach, o tym, jacy są odważni, ponieważ czasami rozmawiamy trzy kilometry od Rosjan. Ci ludzie, ryzykując własne życie i zdając sobie sprawę, że rosyjskie wojsko może w każdej chwili znów ruszyć naprzód, wciąż mówią o zbrodniach. Najtrudniejsze jest to, że pracujemy na terytorium, które jest nieustannie atakowane. Obecnie na Ukrainie nie ma bezpiecznych miejsc, ale są miejsca szczególnie niebezpieczne. Rosja nieustannie atakuje terytoria okupowane i strefę przygraniczną. Próbuje zabić wszystko, co się rusza, w tym nas. Ponadto terytorium okupowane jest silnie zaminowane. Gdy tylko zejdziesz z asfaltu, istnieje ryzyko, że wejdziesz na minę. Rosja zrzuca też miny przeciwpiechotne z dronów.
Wspierasz też rodziny, których krewni są w niewoli. Jak dokładnie im pomagasz?
Więźniami i zaginionymi zajmuję się od 2014 roku. To wtedy pierwsza jednostka, którą dobrze znałam, batalion „Donbas”, znalazła się w kotle iłowajśkim, a wielu moich znajomych trafiło do niewoli [w sierpniu 2014 r. pod Iłowajśkiem rozegrała się jedna z najkrwawszych bitew ówczesnej wojny w Donbasie – red.]. Od tego czasu mocno angażuję się w sprawy jeńców wojennych i osób zaginionych. Wsparcie jest różne. Miałam okazję pomagać finansowo, a także realizować różne projekty, na przykład przy wsparciu polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Ambasady RP. Organizowaliśmy kursy dla rodzin więźniów, kupowaliśmy telefony i laptopy. Ale najważniejsze w przypadku więźniów jest wsparcie informacyjne. To szczególnie ważne w przypadku więźniów cywilnych, którzy zostali schwytani przez Rosjan na początku ATO [antyterrorystyczna operacja sił ukraińskich przeciw wspieranym przez Rosjan separatystom z obwodów donieckiego i ługańskiego, rozpoczęta wiosną 2014 r. – red.] pod fałszywymi zarzutami. Na przykład w 2016 r. donieckie MGB [Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego, samozwańcza struktura władzy separatystów stworzona na wzór sowiecki – red.] aresztowało 18-letniego Bohdana Kowalczuka, a sąd Donieckiej Republiki Ludowej skazał go na 10 lat więzienia. Ten chłopak ma tylko dziadków, jest osobą całkowicie niemedialną. Wsparcie informacyjne jest jedyną rzeczą, która może uratować ludzi takich jak on.
Albo Ołena Pech, historyczka sztuki i badaczka w muzeum sztuki w Horliwce. Została aresztowana w 2018 roku i nadal przebywa w więzieniu. W niewoli była torturowana, gwałcona i zmuszana do podcinania sobie żył. Stan jej zdrowia jest katastrofalny. To bardzo smutne, że nawet w Ukrainie, jeśli zapytasz ludzi, jakich więźniów kojarzą, powiedzą: z Azowstali – i to wszystko. Wcześniej mówili, że Sencowa [Ołeh Sencow, ukraiński reżyser, pisarz i aktywista, był więźniem Rosjan w latach 2014-2019 – RED.]. Tymczasem od września 2014 r. w niewoli przebywa Walentyn Wygiwskij, aresztowany przez Rosjan na Krymie i oskarżony o szpiegostwo. O nim i o wielu innych nic nie wiedzą nie tylko w Europie, ale nawet na Ukrainie – z wyjątkiem tych, którzy są, że tak powiem, wtajemniczeni. Dlatego takie sprawy należy nagłaśniać w mediach. To może uratować im życie. Wymiana takich ludzi nie obejmie. To, co możemy zrobić, to krzyczeć na cały światy, że oni żyją i trzeba ich ratować.
W 2014 roku pojechałaś z wolontariuszami na wschód Ukrainy. Miałaś jakieś wątpliwości, obawy?
Pojechałam na Majdan, kiedy byłam studentką. Po Rewolucji Godności wszyscy ludzie, których znałam, zaczęli podróżować na wschód. Już wtedy było dla mnie jasne, że Majdan się nie skończył. Trwał dalej na wschodzie. Nie miałam wątpliwości co do słuszności mojej decyzji – chociaż 10 lat później zdałam sobie sprawę, że nie rozumiałam wtedy, że był to punkt bez powrotu. Wtedy nie myślałam, że zostanę w Ukrainie tak długo i że spędzę tu całe życie. Mówiąc: „tutaj”, mam na myśli nie Ukrainę, ale wojnę.
Przez długi czas pracowałaś jako korespondentka wojenna. Skąd wzięło się pragnienie bycia w miejscu, w którym każdy dzień oznacza ryzyko?
Zawsze chciałam być dziennikarką, dlatego poszłam na polonistykę. Jeśli chodzi o dziennikarstwo wojenne, to ono przyszło naturalnie. W 2014 roku, po Iłowajśku, zaczęłam pisać posty na Facebooku i zobaczył je redaktor jednego z polskich mediów. Zaproponował mi pisanie dla nich materiałów o wojnie. Korespondentką wojenną uczyniła mnie wojna.
Jakie materiały są dla Ciebie najcenniejsze?
Nie mogę powiedzieć, że któryś materiał jest najcenniejszy. Dla mnie cenne było to, że miałam okazję pisać o ukraińskim podziemiu w Doniecku, o donieckich patriotach, którzy pozostali w mieście, którzy koordynowali ogień ukraińskiej artylerii, którzy blogowali podczas okupacji. To dla mnie cenne, że miałam zaufanie tych ludzi, jestem z tego dumna. Dla mnie materiał nie jest cenny sam w sobie – jest cenny, gdy coś daje. Na przykład gdy pomaga przeprowadzić zbiórkę pieniędzy na potrzeby wojska. Kiedyś napisałam o szpitalu psychiatrycznym w Swatowe w obwodzie ługańskim. W rezultacie ten szpital otrzymał pomoc, a my sprawiliśmy, że świat tych pacjentów na chwilę stał się lepszy. Jednak kiedy Swatowe znalazło się pod okupacją, Rosjanie uprowadzili naszych pacjentów do Rosji. To było szczególnie przykre, ponieważ zaprzyjaźniliśmy się z tymi ludźmi. Niektóre Polki pisały listy do pacjentów tego szpitala i ci ludzie myśleli, że mają rodzinę w Polsce. Dla mnie cenne jest, gdy udaje ci się zmienić coś na lepsze.
Uważam, że dziennikarstwo jest potrzebne do zmiany rzeczywistości. Inaczej po co to robić?
W którym momencie zdałaś sobie sprawę, że chcesz zamienić dziennikarstwo na wolontariat?
Nigdy nie miałam takiego pragnienia. Wolontariatem zajmowałam się od samego początku, równolegle z dziennikarstwem. Jeśli dziennikarstwo nie pomaga rozwiązać problemu, jeśli reportaże nie pomagają bohaterom historii, nie pomagają zmienić sytuacji, to jaki jest sens dziennikarstwa? Jestem człowiekiem, nie hieną.
W marcu 2022 roku, ryzykując życie, uratowałaś 30 Ukraińców, którzy pod ostrzałem zostali wywiezieni z Irpienia w obwodzie kijowskim. Kim są ludzie, których uratowałaś?
Z zasady nie komentuję wydarzeń ze swojego życia. Uważam, że moje zachowanie w tamtym momencie nie było niczym nadzwyczajnym. I nie chcę, żeby ludzie mówili, że Monika Andruszewska jest bohaterką, bo pomogła ludziom opuścić niebezpieczny teren. Tu znowu chodzi o dziennikarstwo. Byli tam moi koledzy, którzy tylko kręcili reportaże, ale nie zrobili nic, by pomóc tym ludziom. Wyglądało to tak: starsza pani biegła z ciężkimi torbami, rozpoczął się ostrzał, a ona upadła na ziemię. W tym momencie podbiegli dziennikarze. Myślała, że przynajmniej pomogą jej wstać, ale oni tylko robili jej zdjęcia. Wyglądało to przerażająco. Moje zachowanie było zachowaniem zwykłej osoby, a nie nadzwyczajnej. Było mi jednak wstyd za moich kolegów, bo zachowali się nieludzko. Nie wiem też, kim byli ludzie, których uratowałam. Byli z różnych miejscowości, nawet z Hostomla, którzy przeszli wiele kilometrów pod ostrzałem, by uciec przed okupantem. Większość z nich pochodziła z Irpienia i Buczy.
Utrzymujesz z nimi kontakt?
Nie było warunków do wymiany namiarów i późniejszego utrzymywania kontaktu. Jedyną osobą, z którą wymieniłam dane, była dziewczyna o imieniu Wiktoria, która szła tylko z dwoma psami i kotem. Po dotarciu do ukraińskiego punktu kontrolnego wymieniłyśmy się kontaktami na Facebooku. Byłam pod wrażeniem: nie zabrała żadnych rzeczy osobistych i zrobiła wszystko, by uratować swoich czworonożnych przyjaciół. W samochodzie powiedziała mi, że jest weterynarką. Pomyślałam, że fajnie byłoby mieć w Kijowie znajomego weterynarza, bo czasami zabieraliśmy zwierzęta, które były pod ostrzałem, a ja nie wiedziałam, co z nimi zrobić. Przynosiliśmy je więc potem do kliniki weterynaryjnej, w której była Wiktoria. Tak się zaprzyjaźniłyśmy. A tak przy okazji: ona pracuje ze mną w Centrum Lemkina i razem jeździmy front i na tereny okupowane. Jest członkinią naszego zespołu.
Jak krewni reagują na twoją pracę? Namawiają Cię do powrotu do domu?
Wszyscy moi przyjaciele w Ukrainie to ludzie zaangażowani w walkę z Rosją. Wszyscy mężczyźni, z którymi się przyjaźnię, to wojskowi. Cała moje środowisko to weterani i patrioci. Dlatego wszyscy doskonale rozumieją, że musimy walczyć z wrogiem, bo Moskwa sama z siebie nie zniknie. Nikt z moich przyjaciół nigdy nie zapytał mnie, czy chcę wrócić do Polski. Moje stanowisko jest dla wszystkich jasne.
Ale w moim polskim środowisku temat powrotu pojawia się często. Mam tylko kilku przyjaciół w Polsce, którzy rozumieją, że nie wrócę. Dość często słyszałam stwierdzenia w stylu: „To jest wojna, a nie prawdziwe życie, musisz wrócić i żyć prawdziwym życiem. Żyj wygodnie w Warszawie, pij latte z mlekiem sojowym i idź do pracy”.
Może nie wiem zbyt dużo o prawdziwym życiu, ale widziałam prawdziwe śmierci. I szkoda, że dla niektórym ludziom – zarówno w Ukrainie, jak w Europie – dopiero pojawienie się rosyjskich czołgów na sąsiedniej ulicy byłoby w stanie uświadomić, co się naprawdę dzieje
I dopiero wtedy pęknie ta bańka, w której żyją, te iluzje. I zaczną dostrzegać, jak katastrofalna jest sytuacja. Bo to wojna o przetrwanie, od której zależy istnienie nie tylko Ukrainy, ale i Europy. Jeśli chodzi o moją rodzinę, mama od 10 lat żyje z tym, że nie wie, czy ja żyję – dopóki do niej nie napiszę. To niełatwe, ale wychowała mnie na niezależną i świadomą osobę, która podejmuje własne decyzje. Rodzina nigdy nie próbowała mnie do niczego przekonywać. Rozumieją, co robię i dlaczego.
Kiedy ostatni raz byłaś na wakacjach? Jak spędzasz wolny czas?
Jestem uzależniona od morza. Kiedy tylko mam okazję, staram się tam pojechać. Morze to moja jedyna psychoterapia. Dlatego interesuje mnie wyzwolenie ukraińskiego Krymu, aby piękne i ciepłe morze było bliżej.
Myślałaś o tym, co zrobisz, gdy wojna się skończy?
Wojna się nie skończy, dopóki istnieje Federacja Rosyjska. Może dojść do zamrożenia konfliktu, który ostatecznie powróci do aktywnych faz wojny. Dopóki Rosja istnieje, będzie próbowała zniszczyć Ukrainę i inne kraje, którymi jest zainteresowana na różne sposoby. Walki mogą na chwilę przycichnąć, ale później powrócą. Jest takie powiedzenie, że tylko martwi widzieli koniec wojny. To prawda. Ta wojna pozostaje z nami. Nadal będziemy z nią żyć, ponieważ straciliśmy naszych przyjaciół, bliskich, krewnych. A kraj jest bardzo zaminowany, zaminowany od dziesięcioleci. Więc nawet jeśli wojna przejdzie w fazę zamrożenia, nadal będą ofiary – ludzie, którzy zginą przez miny.
Ponadto wielu ludzi będzie załamanych psychicznie. Ci, którzy stracili swoich bliskich, jeńców wojennych, o których ich rodziny będą walczyć jeszcze przez wiele lat. Może wzrosnąć liczba samobójstw
Powrót zaginionych również jest wyzwaniem, z którym ich rodziny będą musiały się mierzyć przez długi czas. Nawet teraz mamy matki, które czekają na powrót synów z niewoli od 10 lat i nic o nich nie wiedzą. A po inwazji na pełną skalę takich matek będą dziesiątki tysięcy. Przerażające, ale zajmie to dużo czasu. O czym będę pisała? Jest wiele tematów, które będą trwać latami.
Nie myślę o tym, kiedy skończy się wojna, nie pozwalam sobie o tym myśleć. Teraz najważniejsze jest skoncentrowanie się na przetrwaniu. Myślenie o tym, co będzie po wojnie, to nonsens. Nie wiem nawet, czy dożyję jej końca. Zawsze jednak byłam – i jestem – przekonana, że Ukraina wygra. Pytanie tylko, czy my tego dożyjemy. Mam nadzieję, że tak. A to zależy od wsparcia Sił Zbrojnych Ukrainy. Tu i teraz.
Nie pozwalam sobie myśleć o końcu wojny. Nie wiem nawet, czy go dożyję. Najważniejsze jest przetrwanie. To wojna o przetrwanie, od której zależy istnienie nie tylko Ukrainy, ale i Europy – mówi Monika Andruszewska, polska wolontariuszka i korespondentka wojenna
Skandal wybuchł w marcu. Podczas satyrycznego programu „IFS – invandrare för svenskar” (Imigranci dla Szwedów) w telewizji publicznej SVT dziennikarka Elaf Ali nazwała ukraińskie uchodźczynie prostytutkami. Odpowiadając na pytanie prowadzącego o to, która grupa imigrantów otrzymała najwięcej pozwoleń na pobyt w Szwecji w 2022 r., stwierdziła, że Ukrainki:
– Są blondynkami i wtapiają się w tłum, więc nie zauważasz ich obecności, z wyjątkiem burdeli.
Ten komentarz wywołał falę oburzenia w mediach społecznościowych.
Chrystyna Hewczuk była jedną z pierwszych osób, które odpowiedziały na skandaliczną uwagę Ali:– Oczywiście rozumiem, że to program humorystyczny i ta uwaga miała być zabawna. Ale miliony ukraińskich kobiet zostały zmuszone do opuszczenia swoich domów nie w poszukiwaniu „łatwej pracy”, lecz by ratować życie swoje, swoich dzieci i rodzin. Mężowie wielu ukraińskich uchodźczyń pozostają w Ukrainie, walcząc, oddając życie za naszą możliwość życia. Myślicie, że są zadowoleni, słysząc takie słowa o swoich żonach, córkach, siostrach?
Chrystyna Hewczuk jest aktywistką organizacji pozarządowej RefugeeHope. UA&SE, organizacji pozarządowej wspierającej Ukraińców w Szwecji. Przebywa w tym kraju od początku inwazji na pełną skalę.
Mówi Sestrom, że w tym czasie wielu ukraińskim uchodźczyniom proponowano świadczenie usług seksualnych za pieniądze – i wiele z nich zostało zgwałconych:
– Co trzecia Ukrainka, z którą rozmawiałam przynajmniej raz podczas mojego pobytu w Szwecji, otrzymała ofertę bycia czyjąś kochanką, „pracy ekstra”. To nie w porządku. Prawda jest taka, że ludzie w Szwecji wykorzystują trudną sytuację ukraińskich kobiet z dziećmi, które są zmuszone przeżyć za 37-71 koron (ok. 135-260 hrywien) dziennie, nie znając języka i społeczeństwa.
Kobiety, które spotkały się z podobnymi sytuacjami, boją się mówić głośno – niektóre w obawie przed napiętnowaniem społecznym, inne – ponieważ nie wiedzą, do kogo zwrócić się o pomoc. Chrystyna przyznaje, że sama spotkała się z podobnymi upokarzającymi propozycjami:
– Czasami słyszysz: „O, jesteś z Ukrainy. Słyszałem, że Ukrainki sypiają za pieniądze...”. Oferują, że będą kochankami. Gdy ubiegasz się o pracę lub mieszkanie, proponują ci, byś została ich kochanką.
Spotkałam się z takimi osobiście. Mówili, że możesz przyjechać i mieszkać przez pewien czas, ale jednocześnie domagali się kontaktów seksualnych. Tak nie powinno być, pomoc powinna być bezinteresowna
„Ukraińskie kobiety są niepoważne”. Nie ma dnia bez stereotypów
Ten stereotyp jest zakorzeniony za granicą od czasów radzieckich. Po upadku ZSRR wiele kobiet wyjechało do pracy w krajach europejskich głównie z powodu ubóstwa. By poprawić swoją trudną sytuację finansową, podejmowały każdą pracę, jaką mogły znaleźć.
– Dalsze rozpowszechnianie takich stereotypów w społeczeństwie jest niewłaściwe, zwłaszcza przywoływanie ich w telewizji. Bo jeśli z ekranu telewizora usłyszysz: „Ukrainki śpią z facetami za pieniądze”, to oczywiście następnego dnia pójdziesz i znajdziesz Ukrainkę, po czym zapytasz ją, czy się z tobą prześpi. Trzeba coś z tym zrobić. Przede wszystkim musimy o tym rozmawiać – mówi Chrystyna Hewczuk.
Artystka Sonja Carlsson, obywatelka szwedzka, podziela tę opinię. Wybrała Szwecję na miejsce do życia ze względu na jej demokratyczne wartości i wzajemny szacunek między narodowościami. To kraj, w którym każdy ma możliwość swobodnego wyrażania swoich pomysłów i tworzenia, czując wsparcie i zrozumienie ze strony innych. Dlatego takie incydenty w państwowej telewizji są dla niej irytujące:
– Wiesz, czasami pisarze i dziennikarze, szukając sposobów na zwiększenie poczytności czy oglądalności, wykorzystują temat wojny w Ukrainie i kierują uwagę na ukraińskie kobiety. Tworząc o nich negatywne, jako obiektach seksualnych, przyczyniają się do rozpowszechniania i wzmacniania stereotypów, które mogą nie tylko zaszkodzić reputacji tych kobiet, ale także szerzyć fałszywe wyobrażenia o nich wśród mężczyzn w Szwecji.
Z uwagi na rosyjskie narracje i korumpowanie przez Rosjan mediów, zrozumiałe jest, że takie stwierdzenia mogą być częścią ogólnej kampanii mającej dyskredytować Ukrainę
Kraj równych praw i ochrony kobiet
Psycholożka Natalia Kasym mieszka w Szwecji od czterech miesięcy. Nazywa siebie feministką i nie rozumie, jak ktokolwiek może żartować z kobiet, które są ofiarami handlu ludźmi w Szwecji:
– W Szwecji ludzie, którzy kupują seks, zgodnie z prawem są przestępcami. Mam więc pytanie: Jeśli to nie osoba, która jest zmuszana do sprzedawania swojego ciała, jest uważana za przestępcę, ale ta, która je kupuje, to co jest takiego zabawnego w żartach mówiących o tym, że wciąż istnieją tu podziemne domy publiczne i są w nich kobiety będące ofiarami handlu ludźmi? Gdzie tu miejsce na śmiech? To smutne. Dla mnie oznacza to, że społeczeństwo nie jest w stanie chronić kobiet w trudnej sytuacji. Nawet w krajach, w których ich prawa są najlepiej chronione.
Natalia wybrała Szwecję na miejsce do życia, bo to kraj ze światowej czołówki tych, w których szanuje się równość płci. Kobiety i mężczyźni mają tu równy dostęp do władzy, godnych zarobków i wpływu na społeczeństwo. Szwecja ma nawet państwową agencję ds. równości płci. Natalia podkreśla:
– Dlaczego Szwecja ma najwyższy odsetek pozwów o gwałt w Europie? Bo tutaj prawo zezwala kobiecie na złożenie doniesienia na policję, nawet jeśli chodzi o seks małżeński, ale bez zgody któregoś z partnerów. Oznacza to, że prawa kobiet są tu bardzo dobrze chronione. Jednocześnie mam pytanie do szwedzkiego społeczeństwa:
Macie świetne przepisy, które pomagają chronić kobiety w wielu przypadkach. Dlaczego więc z jakiegoś powodu nie zawsze działają? I dlaczego wasze społeczeństwo śmieje się z kobiet, które są ofiarami przemocy i handlu ludźmi?
Według psycholożki skazanie Elaf Ali, która sama doświadczyła migracji jako dziecko, przeprowadzając się z rodzicami do Europy z Iranu, nie przyniesie pożądanego rezultatu. Konieczna jest rozmowa ze stacją telewizyjną i władzami państwowymi. Jak się okazało, to nie pierwszy raz, kiedy Ukraińcy są wspominani w negatywny sposób w szwedzkich programach telewizyjnych, nawet dyskretnie.
– Widziałam historie o domach publicznych, prostytucji i ukraińskich kobietach. Skojarzenia zostały stworzone przy użyciu manipulacyjnych metod. Dobrze wiemy, jak działa rosyjska propaganda. Wydaje mi się, że jest to jej część. Myślę, że ważne jest, by zakomunikować tej stacji telewizyjnej: „Słuchajcie, tak działa propaganda. Wiemy o tym. Ta propaganda dzieli społeczeństwo. Jedziemy na tym samym wózku”. Najważniejsze, by mówić, nie milczeć. Mówcie o propagandzie, o tym, dlaczego prawo nie działa i o tym, co nazywacie żartami, choć to nie są żarty – podkreśla Natalia.
Co robić i jak się chronić
W dużych miastach w Szwecji istnieją centra doradcze, do których mogą udać się kobiety będące ofiarami. Otrzymają tam bezpłatną i anonimową psychoterapię. Istnieją również specjalne ośrodki rehabilitacyjne, w których kobiety zagrożone prześladowaniem mogą uzyskać schronienie i pomoc.
– Kiedy tu przyjechałam i zamieszkałam w schronisku dla migrantów, we wszystkich toaletach znajdowały się ogłoszenia w różnych językach: „Jeśli jesteś do czegoś zmuszana, jeśli jesteś zastraszana, jeśli jesteś cały czas obserwowana, to proszę, tu jest numer telefonu, skontaktuj się z nami”. To znaczy, że tutaj możesz znaleźć pomoc, której potrzebujesz – mówi Natalia.
I nie powinnaś milczeć. Po incydencie w szwedzkiej telewizji wśród Ukrainek mieszkających w Szwecji rozprzestrzenił się flash mob z hashtagiem „Ukrainki”. Publikują zdjęcia siebie i swoich miejsc pracy w mediach społecznościowych.
– Poprzez ten flash mob chcemy podkreślić, że nie pracujemy w burdelach. Pracujemy w szkołach, szpitalach i innych instytucjach. Jesteśmy bardzo dobrze wykształcone, więc zwalczamy stereotypy na temat ukraińskich kobiet, kształtowane przez lata. Aby to zrobić, musimy upewnić się, że wszyscy, którzy wyrażają się w podobny sposób jak szwedzka dziennikarka, zostaną pociągnięci do odpowiedzialności. Napisaliśmy już oświadczenie do policji, a także do kanału telewizyjnego, w którym doszło do tego haniebnego incydentu – i do szwedzkiego urzędu ds. mediów – informuje Chrystyna Hewczuk.
Także ambasada Ukrainy w Szwecji powinna poprawić współpracę z organizacjami wewnętrznymi i organizacjami społeczeństwa obywatelskiego, by zapewnić ukraińskim uchodźczyniom nie tylko schronienie, ale także wsparcie psychologiczne i ekonomiczne.
– Ważne jest, aby zapewnić im szkolenia językowe i możliwości rozwoju zawodowego, by ich integracja z nowym społeczeństwem była udana. Takie podejście pomoże im stać się niezależnymi, osiągnąć stabilność i znaleźć swoje miejsce w nowym życiu – mówi Sonja Carlsson.
Warto wspomnieć, że podobne do wspomnianych „żarty” na temat ukraińskich kobiet nie są precedensem, i to nie tylko w Szwecji. W lutym Megan Fox opublikowała na swoim Instagramie zdjęcie z imprezy w Las Vegas.
Fani byli zaskoczeni wyglądem tej 37-letniej aktorki, która na zdjęciu nie przypominała siebie. Niektórzy sugerowali nawet, że poddała się operacji plastycznej. „Okazuje się, że to tylko zacienione zdjęcie z telefonu komórkowego, na którym wyglądałam jak ukraińska dmuchana lalka. W rzeczywistości wyglądam jak jedna z tych superdrogich silikonowych lalek erotycznych, które można kupić tylko w Japonii” – napisała w odpowiedzi aktorka w swoim poście.
W komentarzach do tego wpisu Fox została oskarżona o ksenofobię. Takie słowa obrażają nie tylko ukraińskie kobiety.
Szwedzka dziennikarka Elaf Ali nazwała na antenie ukraińskie uchodźczynie prostytutkami. W odpowiedzi zorganizowały flash mob, publikując swoje zdjęcia w mediach społecznościowych: „Nie pracujemy w burdelach. Pracujemy w szkołach i szpitalach – jesteśmy bardzo dobrze wykształcone"
Natalia Żukowska: Olga, o czym jest Twoja książka "Jak zmienia nas wojna"?
Olga Wołyńska: W przedmowie napisałam, że my, Ukraińcy, żyjemy w wojnie od 2014 roku, ale inwazja na pełną skalę w jednej chwili zresetowała nasze życie i zniszczyła wszystkie nasze plany, nasze poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Wpadłam na pomysł, aby zebrać doświadczenia zwykłych Ukraińców, którzy nie mają szans publicznie się wypowiadać jak posłowie, prezydenci czy nawet aktywiści. Jednak ich doświadczenie jest bardzo cenne i będzie zrozumiałe dla każdego czytelnika. Postawiliśmy na wywiad, bo dzięki tej formule mogliśmy zachować tożsamość i prawdziwość relacji ludzi, którzy opowiadają, jak wojna wpłynęła na nich, co w nich zmieniła, co przemyśleli lub stracili.
Książka zawiera 12 wywiadów z Ukraińcami o zupełnie różnych zawodach. Jest na przykład ksiądz, wnuczka pisarki z Mariupola, która jako pierwsza kobieta wstąpiła do Związku Pisarzy Ukraińskich i zginęła w piwnicy w Mariupolu w kontekście katastrofy humanitarnej. Jest też pogłębiony wywiad z zamordowanym fotografem-dokumentalistą Maxem Levinem. Są też historie lekarzy, którzy pracowali w Buczy pod ostrzałem i przeprowadzali operacje na rannych dzieciach i dorosłych.
Rozmawialiśmy również z kobietą, której 13-letni syn został zabity przez rosyjskich żołnierzy z czołgu. Rozmowy z ukraińskimi intelektualistami dodały do książki kontekst historyczny, kulturowy i dotyczący praw człowieka. W szczególności z nagrodzoną Nagrodą Nobla działaczką na rzecz praw człowieka Ołeksandrą Matwijczuk, reżyserką filmową Alisą Kowalenko oraz dziennikarzem i blogerem Aiderem Muzhdabaevem. Wyjaśniają oni zagranicznym czytelnikom głęboki kontekst wojny rosyjsko-ukraińskiej.
Co było impulsem do napisania tej książki?
Moje własne doświadczenie. Drugiego dnia wojny na pełną skalę wyjechałam z moim sześcioletnim synem. Początkowo szukaliśmy tymczasowego schronienia w Polsce, a później trafiliśmy do Austrii, gdzie obecnie mieszkamy. Pewnego dnia pomyślałam, że skoro umiem pisać, to przydam się na tak zwanym "froncie informacyjnym". Wtedy zdałam sobie sprawę, że niemieckojęzyczna publiczność sympatyzuje z Ukraińcami, ale ma raczej powierzchowne pojęcie o tym, co dzieje się w Ukrainie. Książka została opublikowana w języku niemieckim przy wsparciu austriackiego wydawnictwa Verlag Klingenberg.
"Chciałam, aby zwykli Austriacy i Niemcy zrozumieli, przez co przechodzą Ukraińcy w swojej walce o wartości demokracji i wolności. Aby zrozumieli, że to nie tylko nasza sprawa. To sprawa każdego Europejczyka. Ukraiński oryginał nie został jeszcze opublikowany, ale mam nadzieję, że stanie się to w odpowiednim czasie. Chcę również opublikować wersję anglojęzyczną.
To nasza próba zwrócenia uwagi na Ukrainę i przypomnienia, że wojna wciąż trwa
Która historia zrobiła na Tobie największe wrażenie jako na autorze?
Wszystkie historie zrobiły na mnie wrażenie, ponieważ dotyczą utraty. Ale przede wszystkim historia 13-letniego Rostyslava Pichkura. On i jego rodzina próbowali ewakuować się z regionu Kijowa i natknęli się na konwój rosyjskich pojazdów. Rostysław był jedynym długo oczekiwanym synem. W tym czasie jego matka była w ciąży. Ona i jej rodzina wyjeżdżali samochodem. Gdy tylko zorientowali się, że są ostrzeliwani, wyskoczyli z samochodu i zaczęli uciekać. Strzelano do nich, jakby byli żywymi celami. W pewnym momencie chłopiec wstał z ziemi, aby zobaczyć, gdzie są jego rodzice. Rosjanie natychmiast otworzyli do niego ogień. Zginął na miejscu. Przez długi czas rodzicom nie wolno było nawet zabrać ciała dziecka. Ich samochód z psem i wszystkimi dokumentami spłonął. To było piekło.
Przy tej historii płakali i wydawca Paul Klingenberg, i tłumacz Harald Fleischmanna, Austriak. Teraz Maryna Pichkur, matka zastrzelonego nastolatka, próbuje zeznawać w sprawie tej zbrodni wojennej, tak, by sprawcy zostali ukarani. Ma jeszcze jednego chłopca, ale mówi, że z czasem coraz trudniej jest jej pogodzić się ze stratą najstarszego syna.
Byłam również pod wrażeniem historii Olgi Zaitsevej, wolontariuszki z Dniepru, która wraz ze swoim zespołem ewakuowała tysiące ludzi z punktów zapalnych. Opowiedziała mi, że w jednej z wiosek w obwodzie ługańskim, kiedy pojechała po ludzi po deokupacji, zobaczyła pięcioletniego chłopca, który był zupełnie siwy. Okazało się, że osiwiał, gdy rosyjscy żołnierze próbowali zabrać jego dziadka na rozstrzelanie. Przez jakiś czas nawet nie mówił. Chłopiec i jego rodzina zostali ewakuowani do Dniepru. Otrzymuje pomoc psychologiczną i poszedł do szkoły. Uważam, że o takich rzeczach trzeba mówić. Świat musi o tym wiedzieć.
Olga, jaki jest cel tej książki? Co chciałaś przekazać czytelnikom?
Z jednej strony jest to dokumentalny zapis zbrodni wojennych Rosji, a z drugiej strony - deklaracja wsparcia dla Ukrainy. Chcę, aby Europejczycy byli bardziej świadomi tego, przez co przechodzą Ukraińcy, aby nie dali się zwieść rosyjskiej propagandzie i otrzymali informacje z pierwszej ręki o tym, co się dzieje. Niemiecki dziennikarz Thomas Lierz zrecenzował naszą książkę i napisał na Twitterze, że płakał kilka razy podczas jej czytania. Jego post został obejrzany przez 70 000 osób. Oczywiście rosyjskie boty natychmiast zaczęły komentować. Pisały, że to nazistowska propaganda.
W naszej obronie niemiecki redaktor napisał: "Zalecam, aby wydawca przetłumaczył książkę na język rosyjski, opublikował 100 000 egzemplarzy i poleciał nimi z Riazania do Władywostoku"
Jeśli chodzi o rosyjską propagandę, to czy jest ona nadal bardzo zauważalna w Austrii?
Wielu Rosjan przeniosło się z Rosji do Austrii właśnie z powodu wojny na Ukrainie. Tak więc rosyjska propaganda również tutaj nie śpi. Od czasu do czasu dochodzi do publicznych skandali. Nieznani ludzie zamalowują ukraińskie symbole i piszą na nich literę "Z". Dlatego bardzo ważne jest, aby trzymać rękę na pulsie, szczególnie w dziedzinie informacji.
Wszystkie wywiady w Twojej książce są dowodem na rosyjskie zbrodnie wojenne na Ukrainie. Czy jako działaczka na rzecz praw człowieka przekazałaś je prokuratorom lub organom ścigania?
Nie przekazałem jeszcze tych wywiadów, ponieważ zazwyczaj krewni kontaktują się bezpośrednio z organami ścigania. Ale Grupa Praw Człowieka SICH, w której pracuję, dokumentuje rosyjskie zbrodnie i zapewnia ofiarom bezpłatną pomoc prawną. Niektórzy z bohaterów książki zwrócili się do nas o pomoc prawną, a my udokumentowaliśmy ich zeznania. Na przykład Karina Dyachuk udzieliła wywiadu na temat swojego ojca w rosyjskiej niewoli. Tak się złożyło, że przed publikacją książki jej ojciec został zwolniony, a my zawarliśmy tę informację w książce, podczas gdy nasz prawnik udokumentował jego zeznania. Te dane są potrzebne, aby postawić zbrodniarzy wojennych przed wymiarem sprawiedliwości.
Od ponad 15 lat zajmujesz się korupcją i łamaniem praw człowieka w ukraińskich i międzynarodowych mediach. Czy Twoim zdaniem obecnie nastąpiły jakieś zmiany w tych kwestiach?
Moim zdaniem, oczywiście, jest postęp. Rozumiem, że jest to długa i trudna droga. Jeśli chodzi o korupcję, to zawsze była ona integralną częścią procesów zamówień publicznych. I nadal tak jest. Jednak teraz, jeśli Ukraina nie będzie z nią walczyć, po prostu nie otrzyma pomocy od zachodnich partnerów. Wszyscy już to zrozumieli, więc coraz bardziej angażują sektor publiczny. Jeśli chodzi o prawa człowieka, od 2014 roku na Ukrainie powstało wiele organizacji praw człowieka i innych organizacji społeczeństwa obywatelskiego, co ma pozytywny wpływ na poziom świadomości Ukraińców. Czy znasz różnicę między Rosjanami a Ukraińcami? Rosjanie uważają, że są absolutnie bezsilni, że ich opinia niczego nie rozwiązuje. My mamy zupełnie inny sposób myślenia.
Wiemy, że jeśli dzieje się niesprawiedliwość, człowiek może bronić swoich praw, może chodzić na wiece i demonstracje - to właśnie robią Ukraińcy. I to jest wspaniałe
Olga, podziel się historią swojego zaangażowania w ruch praw człowieka na Ukrainie, w Grupie Praw Człowieka SICH. Dlaczego zdecydowałaś się na taką pracę?
Pracuję w mediach od 17 roku życia. Głównie w telewizji. Udało mi się wiele osiągnąć. Ale w 2017 roku poczułem, że dryfuję. Zdałam sobie sprawę, że muszę zmienić pracę, a nawet dziedzinę. W tym czasie otrzymałem ofertę pracy od SICH Human Rights Group, gdzie miałem kierować działem mediów. Wiedziałam, że zespół SICH robi bardzo ważne rzeczy od 2014 roku, więc się zgodziłam. To nie tylko pomoc prawna, ale także dokumentacja, monitoring i prace analityczne.
Wkrótce zaczęliśmy tworzyć filmy dokumentalne, wideo i kampanie wspierające ofiary, a tym samym osiągnęliśmy pozytywne zmiany, w tym w ustawodawstwie. W 2018 roku zaczęliśmy szukać dotacji na pokazy filmów nie tylko w Ukrainie. Na przykład w ośmiu krajach zaprezentowaliśmy film dokumentalny NeZlamni o kobietach, które zostały porwane jeszcze przed pandemią COVID-19. Spotkał się on z bardzo dobrym odzewem, a ja zdałam sobie sprawę, że treści wizualne oparte na opowiadaniu historii dobrze się sprawdzają. I musimy to robić dalej. W grudniu 2021 r. stworzyłam HRProduction, która jest partnerem SICH Human Rights Group.
W 2020 r. nakręciłaś film dokumentalny "Druga strona izolacji". Ocaleni z tortur złożyli swoje zeznania. Szef Izolacji, pseudonim Palicz, został skazany na 15 lat więzienia. Czy wierzysz w prawdziwy wyrok dla kata? I czy wierzysz, że inni nie-ludzie zostaną ukarani?
Palicz był człowiekiem, który sam wydawał rozkazy i torturował ludzi. Kiedy kręciliśmy film, nie byliśmy pewni, czy zostanie ukarany. W tamtym czasie mówiliśmy, że żył spokojnie na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę, nie ukrywał się przed nikim i niczego się nie bał. Ale wykonano ogromną pracę - przede wszystkim dzięki ludziom, którzy zeznawali o zbrodniach popełnionych przez Palycha. Dlatego tak się stało.
Chciałabym wierzyć, że każdy zbrodniarz wojenny zostanie ukarany. Naprawdę chcę w to wierzyć
Masz również film dokumentalny "Niewidzialni", który zwraca uwagę na tysiące cywilnych zakładników, którzy wciąż pozostają w rosyjskiej niewoli i potrzebują międzynarodowego wsparcia. Jaki jest główny cel tego filmu?
Stworzyliśmy go pod koniec sierpnia 2023 r. i do tej pory pokazaliśmy go w Warszawie, Wilnie i Rzymie. Naszym celem było zwrócenie uwagi, że dziś tysiące cywilnych więźniów pozostaje w rosyjskich izbach tortur na terytoriach okupowanych i w więzieniach Federacji Rosyjskiej. Pozostają oni całkowicie niewidoczni. Dlaczego? Ponieważ Rosja ukrywa tę zbrodnię, nie uznaje cywilów, nie potwierdza faktu zatrzymania nawet ich krewnym i nie zezwala organizacjom międzynarodowym na wizyty. Organizuje zamknięte fałszywe procesy i nie zapewnia dostępu do niezależnych prawników.
Na przykład ludzie, którzy chodzili na wiece w Chersoniu i wspierali Ukrainę, są skazywani na 20-30 lat za tak zwany "terroryzm" i "szpiegostwo". Dlatego pomysł polegał na pokazaniu problemu i tych ludzi, aby pobudzić dyskusję w środowisku międzynarodowym na temat potrzeby wywarcia presji na Rosję i zażądania od niej wypełnienia jej międzynarodowych zobowiązań. Musimy również pracować nad mechanizmem uwalniania cywilów, który niestety obecnie nie istnieje. Co więcej, wiele osób jest przetrzymywanych bez żadnych zarzutów lub wyroków w warunkach nie do zniesienia. Odnotowujemy następujące przestępstwa przeciwko nim: tortury z użyciem elektrowstrząsów, ciężkie pobicia, odmowa opieki medycznej i pozbawienie żywności.
Być może nie ma takiego rodzaju tortur, których Rosja nie stosowałaby wobec ukraińskich więźniów. Dlatego bardzo ważne jest, aby o tym mówić
Jak reaguje społeczność międzynarodowa? Jakie emocje odczuwają podczas oglądania takich filmów?
Zazwyczaj zaraz po projekcji ludzie dzielą się swoimi wrażeniami. Są to silne emocje, ponieważ film przedstawia prawdziwe historie cywilów, którzy zostali już uwolnieni. Wśród nich są aktywiści z Chersonia i wolontariusz z Mariupola, a także 14-letni nastolatek, który został schwytany wraz ze swoim wujkiem, niepełnosprawnym mężczyzną. Wszystkich dotknęła przemoc fizyczna i psychiczna, w tym porażenia prądem i pobicia. Wolontariusz z Mariupola stracił w więzieniu 25 kilogramów. Opowiadają o tym wszystkim. Bohaterów łączy aktywna postawa. Jednym z głównych przesłań filmu jest to, że jeśli ofiary zbrodni wojennych będą milczeć, zbrodniarze wojenni pozostaną bezkarni.
SICH, wraz z innymi działaczami na rzecz praw człowieka, badało tortury w aresztach śledczych i więzieniach na tymczasowo okupowanych terytoriach. Co możesz nam dziś powiedzieć?
Niestety, obrońcy praw człowieka nie mają dostępu do więźniów na terytoriach okupowanych. Mamy jedynie informacje od krewnych. Mówią oni o złych warunkach przetrzymywania, braku dostępu do opieki medycznej, złym odżywianiu i złym traktowaniu. Ponadto Rosjanie wywożą więźniów na terytorium Rosji. Jest to naruszenie prawa międzynarodowego.
Olga, co lub kto najbardziej inspiruje Cię w pracy na rzecz praw człowieka?
Wyniki. Kiedy kwestia prawna zostaje rozwiązana na korzyść ofiar. Albo kiedy ktoś dzwoni i mówi: "Wiesz, dzięki tobie prokuratura się 'ruszyła'. Zostałem wezwany na przesłuchanie i proces się rozpoczął". Rezultat jest zawsze inspirujący, gdy zdajesz sobie sprawę, że wszystko nie poszło na marne. Prawnicy SICH pracują obecnie nad ogromną liczbą złożonych wniosków, w tym związanych z utratą mieszkania. Najgorszą rzeczą jest śmierć krewnych, poważne obrażenia, nielegalne uprowadzenia i tortury. Dlatego wynik w takich sprawach zawsze daje nam siłę, by iść dalej.
Jak wojna zmieniła Cię osobiście?
W przededniu wojny rozwiodłam się i zostałam sama z dzieckiem w obcym kraju, którego języka nie znałam. Straciłam swoje kreatywne projekty. Przed inwazją na pełną skalę ciężko pracowaliśmy przez rok, aby rozwinąć produkcję wideo HR Production. Poprzez treści wizualne - filmy dokumentalne, społecznościowe i animowane - mówiliśmy o prawach człowieka, zbrodniach Rosji i przyciągaliśmy uwagę międzynarodowej publiczności. Tworzyliśmy również bardzo wysokiej jakości treści dla ukraińskich kanałów telewizyjnych. W '22 otrzymaliśmy dotacje na kilka nowych projektów. I straciłem je. Dlatego dla mnie ta wojna jest o tym, jak straciwszy wszystko lub prawie wszystko, nie stracić siebie.
Dlaczego wybrałaś Austrię jako tymczasowe schronienie?
Stało się to przez przypadek. Kiedy przyjechaliśmy do Polski, nie miałem pojęcia, co dalej robić. Pewnego dnia zadzwonił do mnie znajomy reżyser, który od dziewięciu lat mieszka z rodziną w Austrii. Zapytał mnie, gdzie jesteśmy, co u nas słychać i czy nie chcielibyśmy przyjechać. Początkowo odmówiłem, ponieważ bardzo trudno byłoby nauczyć się języka od podstaw. Mój angielski jest dobry, ale nie znałam ani słowa po niemiecku! Ale potem, po namyśle, zgodziłem się. Dla mnie najważniejsze jest to, że dziecko jest bezpieczne. Nawiasem mówiąc, zadedykowałem tę książkę mojemu synowi.
Naprawdę chcę, żeby całe pokolenie dzieci już nigdy nie musiało dorastać na wojnie
Olga Wołyńska, dziennikarka, reżyserka filmów dokumentalnych i dyrektor ds. rozwoju Grupy Praw Człowieka Sicz, zaprezentowała w Wiedniu swoją książkę "Jak wojna nas zmienia". Jest to zbiór wywiadów z Ukraińcami, którzy byli świadkami zbrodni wojennych Rosji w Ukrainie.
Olena Tołkaczowa, z wykształcenia matematyczka w maju 2014 roku wstąpiła do batalionu Azow, w ramach której stworzyła jednostkę medyczną i ochotniczą – Służbę Patronacką Pułku Azow. Nie ma ona odpowiednika ani w agencjach rządowych, ani w innych formacjach wolontariackich. Pod kierownictwem Oleny Tołkaczowej zajmuje się leczeniem i rehabilitacją chorych żołnierzy, pochówkiem i wspieraniem rodzin zmarłych.
W 2022 roku służba otrzymała oficjalny status Fundacji Charytatywnej Patronacka Służba „Azowski Anioł”. Szpitale Fundacji znajdują się m.in. w Kijowie, Lwowie, Iwano-Frankiwsku.
Natalia Żukowska: Tylko w zeszłym roku, wraz ze swoim zespołem, postawiliście na nogi 4500 rannych żołnierzy. Jak wygląda sytuacja z państwową rehabilitacją żołnierzy?
Olena Tołkaczowa: Nie ma problemów z leczeniem, ale jest problem z rehabilitacją. Są ośrodki rehabilitacyjne, które się otwierają i rozwijają, ale nie są to instytucje państwowe. Niestety, nadal nie ma systematycznego podejścia państwa do rehabilitacji. Dlatego jesteśmy zmuszeni do korzystania z zasobów i potencjału dostępnego w prywatnym sektorze opieki zdrowotnej. A to dużo kosztuje.
NŻ: Dlaczego tak jest?
OT: Państwo reformując Ministerstwo Zdrowia przygotowało je pod ochronę zdrowia cywilów, mniej żołnierzy. Biorąc pod uwagę, że jesteśmy w stanie wojny od 10 lat, mogli też pomyśleć o wojsku. Nie zrobili tego.
Nie ma procedur, a w efekcie mamy rannych żołnierzy czekających miesiącami na rehabilitację, - zauważyła Olena Tołkaczowa
NŻ: Co w pierwszej kolejności należałoby zmienić w państwowym systemie rehabilitacji wojskowych?
OT: Przynajmniej tymczasowo musimy wprowadzić specjalne pakiety rehabilitacyjne dla wojskowych i weteranów w Narodowej Służbie Zdrowia Ukrainy (NHSU). Są to płatne usługi opłacane przez państwo. Obecnie mamy tylko dwa rodzaje pakietów objętych przez NHSU. Są to płatności za leczenie lub rehabilitację dorosłych i dzieci. Narodowa Służba Zdrowia kategorycznie sprzeciwia się przyznawaniu oddzielnych pakietów dla wojska.
Faktem jest, że rehabilitacja personelu wojskowego trwa znacznie dłużej niż w przypadku osób cywilnych. Mówimy o 14-21 dniach. To za mało. Rehabilitacja w wojsku powinna trwać 48-90 dni. Dlatego zwykle pojawia się pytanie, skąd wziąć pieniądze na dalszą rehabilitację? Tak, to prawda - od wolontariuszy, zwykłych ludzi, zagranicznych darczyńców. Ale to państwo powinno zbudować ten system.
NŻ: Jakie są mechanizmy dwustronnej współpracy między Służbą Patronacką Azow a państwem? Na przykład przy zapewnianiu opieki medycznej w szpitalach państwowych?
OT: Łatwiej jest nam współpracować ze szpitalami, zwłaszcza wojskowymi. Zawsze mają niezbędne leki, wózki inwalidzkie, kule, pieluchy i dobre jedzenie. Gorzej jest z cywilnymi placówkami medycznymi np. gdy w szpitalach wojskowych przeznacza się 150 hrywien na dzień jedzenia dla pacjenta, w cywilnych – 50.
Szkoda, że kierownictwo tych cywilnych placówek medycznych nie robi nic, aby to zmienić.
NŻ: A co z socjalizacją i wsparciem psychologicznym dla wojskowych, w tym tych, którzy wrócili z niewoli? Z jakimi problemami się borykacie? Czy brakuje specjalistów?
OT: Mamy problem z brakiem systemu leczenia i resocjalizacji osób, które powróciły z niewoli. Mimo że Centrala Koordynacji Leczenia Jeńców Wojennych opracowała go dawno temu i przedłożyła Ministerstwu Zdrowia oraz Gabinetowi Ministrów.
Problemem jest też katastrofalny niedobór psychologów i psychiatrów. Specjaliści ci są potrzebni nie tylko tym, którzy wrócili z niewoli. Potrzebują ich także ranni żołnierze, a nawet ci przebywający na przepustkach. W końcu prowadzimy bardzo trudną i straszną wojnę.
Nie spotkałem nikogo z sił szturmowych, kto nie przeszedłby wstrząsu mózgu. Na dłuższą metę będzie to miało ogromny wpływ na zdrowie psychiczne, - mówi Olena Tołkaczowa
Być może widzieliście w Internecie film, na którym żołnierz z powikłaniami po wstrząsie mózgu leży na podłodze w kijowskim metrze. W pobliżu stali ratownicy medyczni, którzy nie wiedzieli, co z nim zrobić. Wezwali zespół psychiatryczny i tylko przyglądali się z boku. Przez te dwa lata wojny na pełną skalę powinni byli nauczyć się, jak pomagać takim ludziom. Czy w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, co nas czeka? Co się stanie, gdy przyjedzie cały pociąg zdemobilizowanych żołnierzy? A będą ich dziesiątki tysięcy. I kto im pomoże? Ta historia o żołnierzu w metrze opisuje dzisiejszy stan naszej służby zdrowia. Musimy tworzyć grupy pomocy wśród ludności i stale wysyłać lekarzy na zaawansowane szkolenia.
NŻ: Jaka jest kondycja fizyczna i psychiczna chłopaków i dziewczyn, którzy wracają z niewoli?
OT: Oprócz ciężkiej depresji, istnieje wiele specyficznych chorób i urazów. Na przykład nieprawidłowo zrośnięte złamania lub konsekwencje obrażeń odniesionych podczas działań wojennych lub tortur. Wielu ma problemy z nerkami. Istnieje wiele chorób zakaźnych i problemów z układem rozrodczym, zwłaszcza wśród dziewcząt. Z powodu stresu, niedożywienia i tortur niektóre kobiety nie będą już mogły mieć dzieci. Mieliśmy jednego faceta, który wrócił z 4-letniej niewoli z prawie całkowicie utraconymi zębami. Był torturowany, zęby wyrwano mu kleszczami. Ale tortury bywają znacznie bardziej przerażające. Są rzeczy, których świat nie widział.
NŻ: Jak długo trwa powrót do zdrowia i jaki procent tych, którym udzielono pomocy, wraca do służby?
OT: Około 80% wraca do służby. Opieka i dobra rehabilitacja nie zniechęcają wojskowych do ponownej walki. To ich bardzo motywuje. Zdarzają się oczywiście skomplikowane przypadki, w których wojsko może być leczone dłużej niż rok - szczególnie w przypadkach podwójnej lub nawet potrójnej amputacji. Mamy chłopaków, którzy są leczeni od czasu obrony Kijowa. Ale generalnie od momentu urazu do pełnej rehabilitacji mija kilka miesięcy.
NŻ: Leczenie, rehabilitacja, pochówek i wspieranie twoich towarzyszy i ich rodzin jest kosztowne. Jaki jest miesięczny budżet służby patronackiej? Kto pomaga Wam finansowo?
OT: Na początku inwazji na pełną skalę i do lata 2023 roku naszym głównym dochodem były darowizny od zwykłych Ukraińców. Potem kilku biznesmenów zaczęło nam regularnie pomagać. Jeden z nich mógł co miesiąc przekazywać od 5 do 10 milionów hrywien. Teraz już nie może. Darowizny nieco spadły i zaczęliśmy zwracać się do agencji rządowych.
Ukrnafta pomaga nam teraz, podobnie jak Ministerstwo Energetyki. Wszystko to odbywa się w ramach subwencji rządowych. Jeśli chodzi o koszt rehabilitacji, jest on indywidualny. Może to być 10 000 hrywien, ale zdarzały się przypadki, gdy koszt rehabilitacji jednej rannej osoby przekraczał milion. Udało mu się pomóc. Jeśli chodzi o leczenie, lekko ranny żołnierz kosztuje średnio od 30 do 60 tysięcy hrywien za 21 dni pobytu w szpitalu.
NŻ: Masz wystarczająco dużo pieniędzy na dziś?
OT: W tym miesiącu wystarczy, ale nie wiemy co będzie w przyszłym. Szukamy sponsorów i dotacji. Ponadto chcielibyśmy się rozwijać. Chcemy pomóc nie tylko 3 Oddzielnej Brygadzie Szturmowej Sił Zbrojnych Ukrainy i 12 Brygadzie Sił Specjalnych Azow Gwardii Narodowej Ukrainy. Chcielibyśmy zająć się kolejną brygadą na linii frontu. Wiem, że są tacy, którzy od dwóch lat nie opuszczają linii frontu. I, oczywiście, dobrze byłoby, gdyby mogli odzyskać siły.
Rozmawiamy ze Sztabem Generalnym i Ministerstwem Obrony o wprowadzeniu służby patronackiej we wszystkich Siłach Zbrojnych, która zajęłaby się kwestią opieki i rozwiązała problemy z rehabilitacją, - zaznaczyła Olena Tołkaczowa
NŻ: Służba Patronacka Azow jest organizacją działającą na bardzo dużą skalę, która pomaga żołnierzom w powrocie do zdrowia i wspiera rodziny poległych. Olena, a co z oficjalnym uznaniem waszej organizacji jako struktury wojskowej, która służy w Siłach Zbrojnych Ukrainy? Czy są jakieś postępy w tym kierunku?
OT: Jest postęp, ale nie ma jeszcze konkretów. Wiem jednak, że Ministerstwo rozpoczęło prace w tym kierunku. My z kolei opracowaliśmy już listę pracowników i regulamin służby. Takie uznanie pozwoliłoby nam przyciągnąć zagranicznych darczyńców. Zrozumieliby lepiej, na co i komu przekazują pieniądze. Kiedy widzą, że nie jest to jednostka strukturalna armii, mogą mieć wątpliwości. Tak więc, gdybyśmy zostali uznani za strukturę wojskową Sił Zbrojnych Ukrainy, byłoby nam znacznie łatwiej pracować i rozwiązywać wewnętrzne problemy w armii.
NŻ: Co zrobić, żeby osoby niepełnosprawne szybko zyskały status i prawo do świadczeń? Teraz przechodzą przez komisje jak przez kręgi piekła.
OT: Kiedy jesteś w szpitalu wojskowym, wszystko jest jasne. Na pewnym etapie leczenia przyjdzie do ciebie wojskowa komisja lekarska. I tak powinno być. A ci, którzy muszą przejść przez wojskową komisję lekarską po leczeniu, powinni przyjść, wziąć kupon lub umówić się z wyprzedzeniem i przejść przez nią bez kolejek. To powinna być idealna sytuacja. Ale w rzeczywistości wojskowi muszą biegać po różnych placówkach medycznych w mieście. Zdarzają się przypadki, kiedy przychodzisz do neurologa, on chce wykonać dodatkowe badanie, ale niezbędny sprzęt nie jest dostępny, na przykład rezonans magnetyczny. I człowiek musi go gdzieś szukać. Tak nie powinno być w wojsku.
NŻ: Jak zmieniła się Twoja praca od początku wojny na pełną skalę? Z jakimi nowymi wyzwaniami musieliście się zmierzyć?
OT: Skala stała się ogromna. Nigdy nie mieliśmy tylu zabitych i rannych w tym samym czasie.
Na przykład, nigdy nie spotkaliśmy się z repatriowanymi ciałami. Gdy przyjechały duże ciężarówki z ciałami z Mariupola, z kierunku Doniecka, razem z kostnicą musieliśmy zorganizować przyjęcie tych ofiar. Trzeba było to zrobić szybko. Wyobraź sobie, że przyjechała ciężarówka ze 152 ciałami, które musieliśmy rozładować i zbadać. Aby uniknąć badań genetycznych, musieliśmy spróbować zidentyfikować przynajmniej część z nich. Szukaliśmy rzeczy osobistych, tatuaży. Nawiasem mówiąc, stworzyliśmy własną bazę danych tatuaży. Doszło do tego, że kostnice po prostu nie miały miejsca na przechowywanie ciał. Znaleźliśmy dwie duże ciężarówki-chłodnie. Były one napędzane olejem napędowym i stale chłodzone. Z czasem pojazdy te zaczęły się psuć. Szukaliśmy wagonów kolejowych do przechowywania. To wszystko było bardzo trudne.
NŻ: Twoim zadaniem jest informowanie rodzin o śmierci żołnierza. Jak w ogóle zaczyna się taka rozmowa? Czy są jakieś zasady jej prowadzenia?
OT: Opowiem o naszych doświadczeniach. Systematycznie zgłaszaliśmy zgony od 2014 r. i tak długo, jak trwały działania wojenne w Azowstalu. Następnie zaangażowaliśmy wojskowe biura rekrutacyjne ponieważ jest to wymagane przez prawo. Oficer wojskowy musi osobiście powiadomić rodzinę o śmierci żołnierza. Musi mu towarzyszyć zespół lekarzy i kapelan. Ponieważ, oczywiście, wszystko może się zdarzyć człowiekowi, a pierwsza pomoc powinna być udzielona natychmiast.
Jak rozpocząć rozmowę? Nie ma od czego zacząć. Niemożliwe jest przekazanie tej informacji tak, aby osoba nie wpadła w rozpacz. Nie ma takiego zestawu słów. Efekt będzie taki sam: straszny smutek. Najważniejsze jest to, aby jasno powiedzieć, że będziesz w kontakcie, że można na Ciebie liczyć, - mówi Olena Tołkaczowa
Oczywiście, gdy ogłaszam tak przykrą wiadomość telefonicznie, pierwszą rzeczą, o którą zawsze pytam, jest imię, nazwisko i patronimik zmarłego. Od razu też mówię, co się stało. Bo to kpina, gdy zaczynasz szukać słów, gdy zwlekasz. Wydaje mi się, że pamiętam wszystkich, do których dzwoniłem lub z którymi się spotkałem, aby powiedzieć im o śmierci bliskiej osoby. To trudne, gdy spotykasz się z rodzicami poległego żołnierza w kostnicy i idziesz na identyfikację. Nie da się być obojętnym.
NŻ: Komunikowanie się z krewnymi zmarłych i poszukiwanie ciał jest bardzo stresujące. Jak osobiście radzisz sobie z tym obciążeniem psychicznym?
OT: Oczywiście ta praca jest bardzo stresująca, ale z czasem się do niej przyzwyczajasz. Gdybym zaczęłą to robić w 2022 roku, moja psychika by tego nie przetrwała. Ale najpierw była Rewolucja Godności, a potem wojna w 2014 roku, więc miałam czas na przystosowanie się. Oczywiście jestem człowiekiem, to może być dla mnie bardzo trudne, ale doskonale wiem, dla kogo i dlaczego to wszystko robię. W naszej służbie pracują dziewczyny, których mężowie zginęli, których bracia dostali się do niewoli, których synowie są już weteranami - nie mam prawa być słaba ani poddawać się emocjom, gdy w pobliżu są tak nieustępliwi ludzie.
Mój zięć również pracuje w naszej służbie patronackiej. Jest na pierwszej linii frontu, w punkcie ewakuacji ciał. Zawsze stara się zrobić wszystko, żeby rodziny tych, którzy zginęli dowiedzieli się o ich śmierci. Wie, jak długi jest ten proces - od przekazania materiałów DNA krewnych do oczekiwania na wyniki. Czy to dla niego trudne? Bardzo trudne. Ale teraz jest to bardzo trudne dla nas wszystkich na Ukrainie, ponieważ jesteśmy w stanie wojny. I to jest cena naszej przyszłości i pokoju.
NŻ: Ile osób pracuje w służbie patronackiej? Kim oni są?
OT: Obecnie zatrudniamy prawie 60 osób. Oprócz żon poległych żołnierzy w zespole są także ranni żołnierze, którzy nie mogli wrócić do swojej jednostki bojowej. Pracują tu rodzice poszkodowanych i studenci. Wszyscy tutaj są zaangażowani i wiedzą, dlaczego tu są.
NŻ: Jak to się stało, że zaangażowałaś się w Azov?
OT: Do Azowa trafiłam z Majdanu. Było to wiosną 2014 roku. Razem z przyjaciółmi, których poznaliśmy podczas Rewolucji Godności, przyszliśmy do siedziby Azowa i zaoferowaliśmy swoje usługi. Mieliśmy samochód i zgłosiliśmy się na ochotnika. Chłopaki, którzy byli ze mną, poszli do jednostek bojowych. A ja zaczęłam od ustalenia, gdzie są ranni, dokąd zostali ewakuowani i czego potrzebują. Znalazłem wolontariuszy, którzy odwiedzali szpitale w Charkowie i Dnieprze.
Potem mieliśmy pierwsze ofiary i stało się jasne, że naszym obowiązkiem jest powiadamianie, transportowanie i organizowanie pochówków. Nadal jesteśmy w kontakcie ze wszystkimi rodzicami, których synowie i córki zginęli od 2014 roku. Pomagamy im w każdy możliwy sposób. Leczymy rodziców, zapisujemy dzieci do przedszkoli, pomagamy znaleźć pracę. Nie zostawiamy ich samych.
NŻ: Co uznasz za zwycięstwo?
OT: Gdy po wygranej społeczeństwo się zjednoczy i wszyscy zaczną pracować nad odbudową kraju. Zbudujemy, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało, nową i świetlaną przyszłość dla naszych dzieci.
Naprawdę mam nadzieję, że ludzie zrozumieją cenę wolności i że nie oblejemy tego egzaminu, - powiedziała Olena Tołkaczowa
NŻ: O jakiej Ukrainie marzysz?
OT: Widzę Ukrainę jako spichlerz całej Europy. Myślę, że będziemy mieli dość zaawansowany technologicznie kraj. Mam nadzieję, że nie przegapimy tego momentu i przyciągniemy inwestycje. Będziemy budować innowacyjne przedsiębiorstwa i fabryki z nowoczesnymi technologiami. Jestem przekonany, że przezwyciężymy wszystko. Ukraińcy mogą zrobić wszystko.
Wydaje mi się, że pamiętam każdego, do kogo dzwoniłam, kogo spotkałam i kogo poinformowałam o śmierci bliskiej osoby. Takich rzeczy nie da się zapomnieć - mówi Olena Tolkacheva, szefowa Służby Patronackiej Pułku Azow.
Krewni muszą krok po kroku zbierać informacje o swoich bliskich przetrzymywanych w areszcie. Ani przedstawiciele Ukrainy, ani międzynarodowe organizacje praw człowieka nie mają dostępu do rosyjskich więzień. Państwo nie ma również jednej metody ich uwalniania. Rosja z kolei zaprzecza, że przetrzymuje cywilów w niewoli. Rozmawiamy z krewnymi więźniów o walce o ich uwolnienie.
Isabella Pech: "Moja matka ma 52 lata, a przez prawie sześć z tych lat była zakładniczką Rosjan"
Moja matka, Olena Piekh, pracowała jako starsza pracowniczka naukowa w muzeum sztuki w Horlivce w obwodzie donieckim. Oprowadzała wycieczki, otwierała wystawy, uczestniczyła w konferencjach i pisała artykuły naukowe. Żyliśmy dobrze, dopóki Rosja nie najechała naszej ziemi 10 lat temu. Podczas okupacji moja mama i ja natychmiast podjęłyśmy decyzję o przeprowadzce na terytorium kontrolowane przez Ukrainę. W czerwcu 2014 roku osiedliliśmy się w Odessie.
Jednak inni nasi krewni, w tym moja babcia, pozostali na okupowanym terytorium. W 2016 roku babcia doznała udaru mózgu. Moja mama wzięła pełną odpowiedzialność za jej leczenie i rehabilitację. Od czasu do czasu jeździła do okupowanej części obwodu donieckiego, aby pomóc matce. Po drodze mijała punkty kontrolne okupantów.
Podróż w sierpniu 2018 r. zakończyła się fatalnie. Moja matka została zatrzymana w Horlivce. Podczas rewizji w jej mieszkaniu znaleziono antyrosyjską literaturę, w tym książki o Banderze. Powiedzieli: "Koniec, masz kłopoty". Założyli jej worek na głowę, wepchnęli do samochodu i zawieźli do Doniecka — na teren jednej z jednostek wojskowych.
Przesłuchania trwały co trzy dni przez dwa i pół miesiąca. Torturowano ją przez co najmniej 5-7 godzin
Natychmiast została umieszczona w izolatce, gdzie była przetrzymywana przez ponad dwa i pół miesiąca. Życie mojej matki zamieniło się w piekło. Zmuszano ją do przyznania się do winy i składania zeznań.
Czasami w pokoju przesłuchań było do 15 krzepkich mężczyzn. Nosili kominiarki i broń. Niektórzy z nich byli miejscowymi. Procesem kierował Rosjanin. Ci ludzie byli sadystami, którzy lubili tortury. Dokładnie wiedzieli, kiedy przestać. Wielokrotnie mówili temu, który bił za mocno: "Przestań, bo on umrze".
Za każdym razem tortury wyglądały inaczej. Dusili moją matkę, bili ją, ciągnęli po podłodze i spychali ze schodów. Wkładali jej śruby w kolana. W rezultacie ledwo chodzi. Opieka medyczna nie wchodziła w grę. Moja matka była wielokrotnie gwałcona. W rezultacie często miała obfite krwawienia. Nie podała żadnych szczegółów, ale wielokrotnie podkreślała, że potrzebuje ginekologa.
Kobiety, które zostały uwolnione z niewoli, opowiadały o sadystycznych metodach gwałtu. Bojownicy często używali między innymi pałek
Długo znęcali się nad moją matką, zmuszając ją do podpisania przyznania się do szpiegostwa na rzecz Ukrainy. Grozili, że ją zabiją. Doprowadzili ją do próby samobójczej. Aby po prostu zakończyć swoje męki, znalazła w celi zardzewiały, tępy przedmiot i dosłownie rozerwała nim żyły nadgarstka. Znaleziono ją w kałuży krwi. Wezwano karetkę, ale medykom nie pozwolono wejść na teren jednostki wojskowej. Cudem udało jej się przeżyć.
Po próbie samobójczej dali jej przez jakiś czas spokój. Ale pewnego dnia ponownie zmuszono do podpisania zeznań. Zagrozili, że ją zabiją. Pod presją moja matka to zrobiła.
Tak zwane czynności śledcze trwały 8 miesięcy. Nie było żadnych dowodów. Oskarżono ją o zdradę. Mama została skazana na 13 lat więzienia, które ma odbyć w kolonii karnej dla kobiet nr 127 w Sniżnym w obwodzie donieckim. Nadal tam przebywa. Odsiedziała już prawie 6 lat. Nie mamy z nią kontaktu.
"Ludzie, którzy byli w tej samej kolonii, opowiadali mi o niej. Wszyscy mówili: "Jaką masz silną mamę. Marzy o tym, by cię zobaczyć i połączyć się z tobą. Trzyma się tylko ze względu na ciebie". Jej stan zdrowia jest straszny. Ma padaczkę i nie dostaje żadnych leków.
Z powodu nieznośnego bólu moja matka śpi 2-3 godziny na dobę
"Żebyście zrozumieli, jestem jedyną osobą w naszej rodzinie, która się od niej nie odwróciła. Wszyscy wspierają Rosję. Walczę o uwolnienie mojej matki od ponad 5 lat. Niestety, różne akcje publiczne, spotkania z urzędnikami państwowymi, publikacje w mediach i rozmowy z dyplomatami nie przyniosły żadnych rezultatów. Jestem zdesperowana. Widzisz, dla mnie matka jest moim wszechświatem, ale dla kogoś innego jest tylko numerem na liście. Gdzie jeszcze mogę się udać, by ją uratować? Nie wiem. Bardzo się boję, że ją stracę.
Tatiana Matyushenko: "Mój mąż został skazany na 10 lat więzienia"
Pochodzimy z małego miasteczka Kalmiuske w obwodzie donieckim (dawniej Komsomolsk — przyp. autora). Było ono jednym z pierwszych zajętych przez Rosjan. Następnie, w 2014 roku, utworzyli oni zamknięte osiedle wojskowe. Ani Czerwony Krzyż, ani żadna inna międzynarodowa organizacja praw człowieka nie miała do niego dostępu. Od tego czasu sytuacja się nie zmieniła. Od początku rosyjskiej okupacji nie ukrywaliśmy naszego poparcia dla Ukrainy. Nie wstydziliśmy się i nie baliśmy mówić o tym głośno. Dlatego cierpieliśmy.
15 lipca 2017 r. mój mąż, Valeriy Matyushenko, został złapany w biały dzień przez funkcjonariuszy tak zwanego Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego DRL. Założyli mu worek na głowę i wepchnęli do samochodu. Trzy dni po jego aresztowaniu nasz dom został przeszukany. Pokazali mi rezolucję stwierdzającą, że został zatrzymany i rzekomo przyznał się do współpracy z SBU. Oznacza to, że został oskarżony o szpiegostwo na rzecz Ukrainy.
Zaledwie kilka dni później dowiedziałem się, że przebywał w "Izolacji" (rosyjska izba tortur założona w 2014 r. w Doniecku, znana z torturowania więźniów — red.). Valeriy przebywał tam przez 10 miesięcy.
W tym czasie był nieustannie torturowany. Przeszedł przez wszystkie możliwe formy znęcania się Ci, których wypuszczono, mówili, że nawet wsadzono go do "kieliszka". I nie mówię tu o naczyniach
To jest rodzaj tortury. To pokój o wymiarach metr na metr, w którym wszystko jest przesiąknięte krwią. Jest tam butelka z trującym płynem. Są przetrzymywani w takich warunkach przez kilka dni. Nie masz pojęcia, gdzie jesteś i ile czasu minęło.
Był bity, miał połamane żebra. Torturowali go prądem, "wypalili" mu wszystkie wnętrzności. Ledwo mógł oddychać
Tortury są identyczne dla wszystkich. Jedyna różnica polega na tym, że niektórzy byli również gwałceni. Mój mąż cudem przeżył. Był cały połamany, prawie nie oddychał. Po 10 miesiącach został skazany na 10 lat więzienia. Sześć z nich odsiedział w 32. kolonii w Makijiwce. Po jego aresztowaniu ostrzegano mnie: "No, teraz twoja kolej. Przygotuj się".
Wiedziałam, że jestem śledzona, bałam się wychodzić z domu. Pewnego dnia założyłam męskie ubranie i dzięki moim przyjaciołom wyjechałam na terytorium kontrolowane przez Ukrainę. Od tamtej pory nie wróciłam do Kałmucji. Nadal walczę o mojego męża, ale już na odległość.
"Mieliśmy nadzieję, że zostanie uwolniony jeszcze w grudniu 2017 r. (kiedy Ukraina przekazała 233 zatrzymanych tzw. ŁRL/DRL w zamian za uwolnienie 73 osób — red.). W tym czasie otrzymaliśmy nawet telefon z SBU z pytaniem, kto spotka się z mężczyzną i gdzie będzie mieszkał. A w przeddzień wymiany powiedzieli, że nie zostanie zabrany, ale zostanie włączony do drugiego etapu, który jest planowany na 2018 rok.
Ale mój mąż nie został uwolniony. Nie było go na liście. Należy do kategorii zakładników cywilnych. Od wielu lat mówi się nam, że kwestia jego uwolnienia jest poruszana, ale wciąż bez rezultatu. GUR, SBU i Rzecznik Praw Obywatelskich zajmują się naszą sprawą. Apelowaliśmy nawet do prezydenta. Ciągle jesteśmy uspokajani i mówi się nam: "Po prostu poczekajcie".
Wiem, że mój mąż jest już w poważnym stanie. W wieku 59 lat waży 50 kg, ma problemy z tarczycą, przepuklinę i podejrzewa się u niego raka. Ma również zespół Tourette'a, genetycznie uwarunkowane zaburzenie układu nerwowego.
Nie wiemy, co robić dalej. Będziemy uczestniczyć w wiecach, aby upewnić się, że państwo nie zapomni o cywilnych zakładnikach
Tatiana Katrychenko, dyrektor wykonawczy Media Initiative for Human Rights: "Nadal nie ma wypracowanego mechanizmu uwolnienia cywilnych więźniów"
Jeśli mówimy o osobach, które my, Inicjatywa Medialna na rzecz Praw Człowieka, śledzimy od 24 lutego 2022 r., to obecnie mamy 1332 cywilnych więźniów. Nie jest to jednak dokładna liczba. Są to ci, o których wiemy lub mamy zeznania od tych, którzy zostali zwolnieni. Według naszych szacunków liczba ta może być 3-4 razy wyższa.
Niestety, państwo nie posiada nawet przybliżonej listy tych osób. Ponieważ nadal nie ma informacji o wielu z nich, gdzie się znajdują, co się z nimi stało? Jeśli mówimy o regionie Kijowa, gdzie okupacja trwała miesiąc, zaginionych podzielono na następujące kategorie: zakładnicy; wywiezieni na terytorium Federacji Rosyjskiej; zaginieni i martwi.
A co z obszarami, które nadal znajdują się pod okupacją? W dodatku Rosja ciągle zatrzymuje ludzi.
W momencie inwazji na pełną skalę było jeszcze 300 zatrzymanych po 2014 roku. Są to obywatele Ukrainy z terytorium obwodów donieckiego i ługańskiego. Niewielu zwolniono w ciągu tych dwóch lat wojny na pełną skalę, niektórych pod warunkiem, że nie wyjadą, podczas gdy innym po prostu zmieniono środek zapobiegawczy.
Ale cywile stanowią problem. Nie ma jednego organu, który by się nimi zajął
Do 24 lutego 2022 r. podejmowano próby wymiany cywilów, w szczególności w 2017 i 2019 roku. W przypadku jeńców wojennych wszystko jest jasne. Istnieje konwencja genewska, centrala koordynacyjna i księgowość.
Państwo nadal nie ma jednego mechanizmu uwalniania więźniów cywilnych. Konwencja genewska stanowi, że podczas konfliktu zbrojnego strony mają prawo brać do niewoli tylko personel wojskowy. Zarówno Rosja, jak i Ukraina mogą przetrzymywać jeńców wojennych do końca wojny, a następnie wymieniać ich między sobą. Ale Międzynarodowy Czerwony Krzyż musi mieć możliwość widzenia się z jeńcami. Przede wszystkim, aby zapewnić, że cały personel wojskowy przetrzymywany w niewoli jest rozliczony.
Co robi Federacja Rosyjska? Nadal przetrzymuje cywilów. W ten sposób popełnia zbrodnię wojenną
Ale kompetencje tych struktur nie obejmują cywilów. Żadna ze stron nie może ich przetrzymywać. Chyba że popełnili jakieś przestępstwa np. kradzież lub morderstwo.
Myślę, że na początku inwazji na pełną skalę Rosja obawiała się, że nie będzie miała wystarczających środków na wymianę i dlatego przetrzymywała zarówno wojskowych, jak i cywilów. Ale za kogo i w jaki sposób powinni oni zostać wymienieni? Nie mamy rosyjskich cywilów w niewoli. Bierzemy tylko wojskowych. Nie mamy mechanizmu ich zwrotu. Dopiero teraz zaczynają pracować nad uporządkowaniem informacji i stworzeniem przynajmniej kilku list.
Często jestem pytana, co mogą zrobić ludzie, których krewni są w niewoli. Radziłbym im natychmiast skontaktować się z organami ścigania. Przekażcie dowody, uzyskajcie status ofiary. Wtedy łatwiej będzie udowodnić fakt niewoli.
W końcu rejestr ofiar zostanie wkrótce utworzony, a zatem w przyszłości nie będzie potrzeby udowadniania faktu niewoli twojej ukochanej osoby
I oczywiście nie powinniśmy milczeć. Musimy jednak działać konstruktywnie, bez obelg i histerii. Ponieważ czasami może to być nawet szkodliwe. Nie powinniśmy też dzielić tych, którzy zostali zatrzymani wcześniej i tych, którzy zostali zatrzymani później. Mierzenie czasu jest błędem. Musimy sprowadzić wszystkich do domu.
147 cywilnych więźniów zostało uwolnionych z rosyjskiej niewoli. Od początku Wielkiej Wojny Rosja zatrzymała około 28 000 obywateli Ukrainy. 26 lutego 2024 r. uruchomiono Międzynarodową Platformę na rzecz Uwolnienia Ukraińskich Cywilów Nielegalnie Przetrzymywanych przez Rosję. Według rzecznika praw obywatelskich Dmytro Lubinetsa, będzie to pierwszy krok w kierunku uwolnienia więźniów.
Marcin Banasiak jest wolontariuszem polskiej fundacji Be a Hero. O charkowskim Instytucie Chirurgii Ogólnej i Naglącej wie z pierwszej ręki. Mieszka w tym mieście od prawie roku. Filmuje rosyjskie zbrodnie jako operator i reżyser, zbiera też informacje o potrzebach wojskowych i cywilów, by dostarczyć to, co niezbędne.
— Tym razem chcemy pomóc szpitalowi, który działał i działa nieprzerwanie. Miałem okazję porozmawiać z Ołeksijem Tkaczukiem, głównym anestezjologiem Instytutu. To nie tylko lekarz w białym kitlu, ale prawdziwy bohater. Człowiek, który znalazłszy się w bardzo trudnej sytuacji, poradził sobie zadziwiająco dobrze — mówi Marchin.
Wszyscy wrócili
Ołeksij Tkaczuk wspomina, że już przed wojną obciążenie pracą w placówce medycznej było znaczne. Zespoły chirurgiczne były w pełni obsadzone, a leków i sprzętu było pod dostatkiem. A potem nadszedł 24 lutego 2022 roku.
— Przyjechaliśmy do Instytutu rano — i zostaliśmy w nim na trzy miesiące. Niestety nie wszyscy członkowie naszego zespołu byli w stanie dotrzeć tego dnia do pracy. W chwili wybuchu wielkiej wojny niektórzy znaleźli się pod okupacją i musieli znaleźć sposób na wyjazd. Odbyli trudną podróż przez Rosję, Białoruś, kraje bałtyckie czy Polskę. Jednak nie pozostali za granicą. Wrócili do Charkowa, by ratować pacjentów. To bardzo motywujące. Jesteśmy dumni, że mamy takich pracowników — mówi Tkaczuk.
Mimo ciągłego ostrzału, szpital pracował przez całą dobę. Trafiali do niego i cywile, i żołnierze.
— Pewnego razu bomba lotnicza uderzyła w pobliską szkołę. Krater miał 15 metrów szerokości. Wyleciały nasze drzwi i okna. W sumie z powodu ostrzału zniszczonych zostało prawie 40% naszych okien. Zakryliśmy je deskami i folią. Był luty-marzec, dość zimno. Teraz pracujemy na poziomie 90% tego, co było przed rozpoczęciem wojny na pełną skalę — mówi anestezjolog.
By znów w pełni funkcjonować, laboratorium oddziału mikrobiologii potrzebuje pieniędzy. Przede wszystkim trzeba kupić automatyczny analizator mikrobiologiczny. Analizy, które można wykonać za jego pomocą, pozwalają uniknąć zakaźnych powikłań pooperacyjnych. Konieczne jest również odtworzenie całego bloku żywieniowego, który został zniszczony w wyniku ostrzału.
Wolontariusze z fundacji Be a Hero pomagają Ukrainie od pierwszych dni rosyjskiej inwazji. Tylko w ubiegłym roku wysłali 108 konwojów z pomocą
W 2024 roku odbyli już 9 podróży do Ukrainy i przekazali karetkę pogotowia, przyczepę, quada, pojazdy wojskowe i drony. Oprócz pomagania żołnierzom fundacja aktywnie wspiera też cywilów i szpitale.
Teraz Be a Hero chce pomóc szpitalowi w Charkowie.
Oni bronią także Polski
– Druga rocznica inwazji jest momentem, w którym musimy jeszcze raz przypomnieć sobie, że ta straszna i krwawa wojna jeszcze się nie skończyła. Przypomnieć, że w Ukrainie są ludzie, którzy zdecydowali się zostać i bronić nie tylko swojej ziemi, ale także bezpieczeństwa Polski. A my musimy pomóc Ukrainie. Kiedy zastanawialiśmy się, który szpital wesprzeć i dlaczego, w 100% polegaliśmy na rekomendacjach naszego wolontariusza Marcina. Dlatego od 22 lutego ruszamy z wielką zbiórką, która potrwa miesiąc. Mamy zadanie do wykonania — mówi Marta Małecka, założycielka fundacji.
Celem minimum jest zebranie 100 tysięcy złotych. Wolontariusze wierzą jednak, że będzie to kwota nie mniejsza niż w ubiegłym roku, kiedy zbierali pieniądze na agregaty prądotwórcze i stacje ładowania dla domów dziecka i osób wewnętrznie przesiedlonych. Wówczas udało im się zebrać 350 tysięcy złotych.
— Wojna trwa i niestety będzie trwać jeszcze długo. Zawsze powtarzam, że każdy może zostać bohaterem. Nawet jeśli wpłacisz 5 złotych, to też jest pomoc. Dołączysz do drużyny, a za półtora miesiąca ten szpital otrzyma niezbędny sprzęt. To realne — podkreśla Małecka.
Marta Małecka, polska wolontariuszka: Nie każdy jest bohaterem, ale każdy może nim zostać
Ołeksij Tkaczuk już dziękuje wszystkim za pomoc i wsparcie. Jest przekonany, że tylko jednocząc się możemy pokonać tak potężnego wroga jak Rosja.
— To, co robią Rosjanie, to faszyzm — ocenia. — Giną całe rodziny, z małymi dziećmi. Mogę tylko podziękować Polsce i wszystkim tym, którzy pomagają nam od początku wojny i pozostają optymistami. Nie ma wystarczających słów, by wyrazić, jak bardzo jesteśmy Wam wdzięczni. Razem do zwycięstwa!
Polska fundacja Be a Hero ogłosiła zbiórkę pieniędzy na potrzeby charkowskiego Instytutu Chirurgii Ogólnej i Naglącej imienia V.T. Zajcewa. Od początku inwazji na pełną skalę operacje prowadzone są równolegle na siedmiu oddziałach. A wojska wroga są bardzo blisko.
Przed inwazją na pełną skalę Tata zarządzała popularnym barem w kraju, dużo podróżowała, interesowała się muzyką i sztuką. Wolontariuszką była od 2014 roku, zajmowała się medycyną taktyczną. 24 lutego 2022 roku jej życie zmieniło się radykalnie - całkowicie poświęciła się wolontariatowi. Przez prawie dwa lata wraz ze swoim zespołem odwiedziła ponad 700 opuszczonych osad. Dostarczyła tony pomocy zarówno wojskowym, jak cywilom. 21 sierpnia 2022 r. Wołodymyr Zełenskij przyznał jej odznaczenie "Narodowa Legenda Ukrainy", a w grudniu 2023 r. otrzymała nagrodę Złote Serce. Tata Kepler jest również jedną z nominowanych do pierwszej nagrody "Portrety Siostrzeństwa", ufundowanej przez redakcję międzynarodowego magazynu Sestry. Tą nagrodą chcemy wyróżnić kobiety, które od początku wielkiej wojny wniosły nieoceniony wkład we wspieranie Ukrainy w walce z rosyjską agresją.
Natalia Żukowska: Przed wojną była Pani menadżerką popularnego baru w Kijowie, producentką telewizyjną, artystką i muzyczką. A teraz, od prawie 2 lat, nie robi Pani nic poza wolontariatem. Dlaczego?
Tata Kepler: Właściwie to jestem wolontariuszką od 2014 roku, ale t było nie na taką skalę jak teraz. Od 24 lutego 2022 r. moja działalność rozwinęła się tak bardzo, że porzucenie tego wszystkiego byłoby zdradą. W ciągu tych prawie 2 lat zebrałam ponad 8,5 miliona dolarów. Dla osoby, która nie działa w międzynarodowej fundacji i nie otrzymuje grantów, to bardzo duża suma. Jeśli policzyć kołowroty i apteczki, które dostarczyliśmy, to pomogliśmy prawie 100 tysiącom żołnierzy. Oficjalnie dostarczamy medycynę taktyczną na przykład do Azowa, 3 Brygady Szturmowej, "Wilków da Vinci" i wielu innych brygad i jednostek. Mamy ogromne zapotrzebowanie. Dla sześcioosobowego zespołu to dużo pracy. Podróżowaliśmy do ponad 700 deokupowanych terytoriów. Pracujemy 25/8. Poziom wyczerpania jest taki, że czasami nie rozumiesz nawet samej siebie. Nieustannie staram się pozyskiwać nowe fundusze. Mam wielu prywatnych darczyńców. Na przykład niedawno byłam w Wiedniu i poszłam zobaczyć się z jednym z nich. To znajomy mojego przyjaciela, który cały czas mi pomaga, przekazuje pieniądze na antybiotyki, ale nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy. W pewnym momencie zadzwonił do mnie i powiedział: "Jestem bardzo chory, ale chcę zrobić coś dobrego - zapewnić chłopcom protezy". Zapłacił 53 000 euro za bardzo fajną bioniczną protezę dla 23-letniego żołnierza. Wiesz, naprawdę tęsknię za swoim dawnym życiem. Tęsknię za wieloma rzeczami z mojego życia przed wojną na pełną skalę, ale teraz nadal tak jest.
NŻ: Czy wojna na pełną skalę była dla Pani zaskoczeniem? Co było dla Pani największym szokiem w pierwszych miesiącach wielkiej wojny?
TK: Myślałam, że to będzie tylko eskalacja w Donbasie. Nie sądziłam, że miasta zostaną zbombardowane. To był szok. Po Buczy nie mogłam mówić. Wtedy wydawało mi się, że nigdy w życiu nie widziałem nic gorszego. Ale potem przyszedł Irpień, Hostomel, Borodianka - i kolejne miejscowości.
NŻ: Odwiedza Pani najbardziej odległe wioski na froncie i spotyka ludzi, którzy dopiero co zostali wyzwoleni. Przeżyli piekło i dzielą się z Panią swoimi historiami. O czym opowiadają?
TK: Jestem zdumiona każdą historią, którą słyszę. Ci ludzie naprawdę przeszli przez piekło. Słyszałam o gwałtach i torturach. Widziałam ludzi czołgających się na łokciach po trupach, do swoich rodzin.
Spotkałam takich, którzy przenosili swoje 10-letnie dzieci z podwórka na cmentarz. Słyszałam historie o tym, jak Rosjanie zabierali majątek, a rodzice ukrywali swoje córki w lesie, by uniknęły gwałtu
Spotkałam dziadków, którzy przenosili naszych rannych żołnierzy przez punkty kontrolne na rękach i cudem udało im się ich uratować. Widziałam ludzi ukrywających flagi i haftowane koszule, bo nie chcieli być rozstrzelani. Pamiętam też, jak ludzie podchodzili i krzyczeli: "Miał na imię Maksym. Powiedz jego imię światu. Był torturowany w Iziumie, powieszony na rurach". Świat powinien wiedzieć o tych wszystkich historiach.
NŻ: Czego się Pani nauczyła przez te dwa lata wojny?
TK: Zdałam sobie sprawę, że mam bardzo plastyczną psychikę. Przetrwanie dwóch lat bez antydepresantów i środków uspokajających jest wewnętrznym osiągnięciem. Najważniejszą zmianą u mnie było to, że przestałam się śmiać. A mój śmiech był kiedyś tak głośny, że przyjaciele nagrywali go na swoje telefony. Naprawdę za nim tęsknię. Myślę też, że stałam się bardziej cicha w środku. Komunikacja z ludźmi bardzo mnie wyczerpuje.
NŻ: Założyła Pani organizację "Ptaki", która dostarcza leki i organizuje usługi medyczne dla wojska i cywilów. Czy udaje wam się zaspokoić istniejące potrzeby?
TK: Oczywiście to nie zawsze jest możliwe. W tej chwili mam prośbę od jednej brygady o prawie 300 plecaków medycznych, ca to kosztuje około pół miliona dolarów. Staramy się stopniowo, w miarę możliwości wypełniać lukę w zaopatrzeniu. Niestety są rzeczy, które na wojnie kończą się bardzo szybko.
NŻ: Wielokrotnie podnosiła Pani kwestię zawartości apteczek pierwszej pomocy i słabej jakości kołowrotów na froncie. Jak to wygląda obecnie?
TK: Dziś mamy nowe dowództwo sił medycznych, oni starają się oni komunikować z ochotnikami, za co jesteśmy wdzięczni. W drugim roku wojny na pełną skalę zaczęli nas słuchać. To straszne, że zajęło nam to tyle czasu, że trzeba było skandali, oburzenia i ofiar śmiertelnych. Obiecują zmiany, ale na razie nie będę ich ani chwalić, ani ganić. Na razie widzę dialog. Zobaczymy. Ale dobrze, że ta rozmowa w ogóle ma miejsce. Na szczęście nasi medycy bojowi w końcu otrzymali pozwolenie na przeprowadzanie transfuzji krwi na froncie. To ważne, ponieważ ratuje życie. Musimy się na tym skupić.
Bo ci najlepsi nam się kończą. I tak długo, jak nie walczymy środkami, ale walczymy ludźmi, musimy skupić się na ratowaniu życia, ewakuacji i udzielaniu pomocy tak skutecznie, jak to możliwe
Od dawna było jasne dla wszystkich, że nie ma tak zwanej "złotej godziny" na uratowanie żołnierza. Chłopaki często czekają 6-12 godzin na ewakuację. Medycyna jest bardzo ważna. Jeśli możemy uratować jedną osobę, uratowaliśmy już cały świat.
NŻ: Jak widzi Pani przyszłość wolontariatu? Czy będziecie mieli wystarczająco dużo środków, aby pracować przez dłuższy czas?
TK: Moim kierunkiem studiów jest medycyna. Nie wiem więc, co będzie dalej. Coraz trudniej jest zebrać pieniądze. Nie mogę powiedzieć, że państwo nic nie robi. Jest pomoc, ale niewystarczająca. Ważne jest wsparcie wolontariuszy. Jesteśmy bardzo wdzięczni tym, którzy przekazują nawet 5 hrywien. Nie ma małych datków. Wszyscy powinni pamiętać, że nie mamy żadnych frontów ekonomicznych ani kulturalnych. Jest tylko jeden - wojskowy. I jakiekolwiek zmęczenie moje lub społeczeństwa nigdy nie będzie porównywalne ze zmęczeniem, które odczuwają żołnierze w ziemiankach, pod ostrzałem, w błocie lub śniegu.
My, wolontariusze, jesteśmy wspaniali, ale to, co nasi chłopcy i dziewczęta robią na linii frontu, jest nierealne. Wyobraź sobie, że na linii frontu jest człowiek, który jest gotów za mnie i za ciebie umrzeć
Jednocześnie ani ty, ani ja o tym nie wiemy. Dlatego muszę walczyć o nich tak mocno, jak oni walczą o mnie. Takie jest moje stanowisko i chcę, aby każdy cywil to zrozumiał.
NŻ: Kolejny obszar, w który jest Pani zaangażowana, to pomoc ofiarom gwałtów. To tak zwany "cichy" projekt ukierunkowanej pomocy rodzinom dotkniętym przemocą seksualną. Prawie nigdy Pani o tym nie mówi. Dlaczego?
TK: Nie mówię o tym zbyt wiele, ponieważ jest to bardzo małe i sytuacyjne. Pomogliśmy tym rodzinom, których kontakty zostały nam przekazane. Teraz mamy 1 czy 2 rodziny pod stałą opieką. Tak naprawdę nie chcę o tym mówić, żeby nikogo nie prowokować.
NŻ: Jak rozmawiać o przemocy seksualnej?
TK: Niestety w naszym kraju wciąż nie ma zwyczaju mówienia o tym, ponieważ to jest "wstydliwe". Ale musimy o tym mówić. Najważniejsze to powiedzieć ludziom, że jakakolwiek przemoc jest zła. Wyjaśnić im, gdzie mogą szukać pomocy. Na szczęście mamy wiele infolinii i programów, które pomagają nie tylko kobietom. Ważne jest, aby mieć kogoś, kto po prostu cię wysłucha.
NŻ: Jeśli chodzi o powroty poległych żołnierzy do domu: z Pani inicjatywy na ciężarówkach-chłodniach przewożących ciała bohaterów widnieje teraz napis "Na tarczy" zamiast radzieckiego "Ładunek 200". Proszę nam o tym opowiedzieć.
TK: Kiedyś kupowaliśmy taką chłodnię dla 30 Brygady i było na niej napisane "Ładunek 200". Staliśmy z kolegami i jeden z nich powiedział: "Ile razy można pisać te sowieckie bzdury? Nasi nie są ładunkiem. Wracają albo z tarczą, albo na tarczy". Obok była moja mama, która jest artystką, więc ją zapytałam: "Możesz mi tu namalować 'Na tarczy'?". Mama się zgodziła. Wymyśliła czcionkę, zrobiła szablon i następnego dnia wszystko było gotowe. Opublikowaliśmy zdjęcie na portalu społecznościowym i ktoś wysłał je do generała Załużnego. Spojrzał na nie i powiedział: "Świetny pomysł. Teraz wszystkie jednostki zaangażowane w ewakuację zmarłych będą oficjalnie nazywane "na tarczy"". Otrzymałam wiele wiadomości takich jak: "Tata, dziękuję. Dzięki Pani mój brat wrócił nie jako ładunek, ale na tarczy". Musimy kultywować postawę szacunku wobec żołnierzy, bo żyjemy dzięki nim.
NŻ: W styczniu tego roku wróciła Pani ze Światowego Forum Ekonomicznego w Davos, gdzie przez 3 dni światowi przywódcy polityczni, myśliciele i aktywiści omawiali kluczowe aspekty ochrony życia i wolności Ukraińców. Jakie wnioski wyciągnęła Pani z tego wydarzenia?
TK: W zeszłym roku uczestniczyłam w Europejskim Szczycie Bezpieczeństwa w Monachium. Odbyło się tam wiele spotkań, w tym kilka za zamkniętymi drzwiami. Pamiętam, że wróciłam stamtąd bardzo zła, ponieważ ciągle słyszałam od znanych polityków i aktywistów, jak bardzo są zaniepokojeni wojną w Ukrainie. A w Davos miałam wrażenie, że nie są już tylko zaniepokojeni, ale naprawdę rozumieją, że to bardzo poważna sprawa i że walczymy dla nich i w ich imieniu. I nie były to tylko słowa. Ogólnie rzecz biorąc mogę powiedzieć, że jestem zadowolona z podróży do Davos i spotkań, które się tam odbyły. Wydaje mi się, że każdy członek naszej delegacji był w stanie przekazać coś osobistego i ważnego. Przemawiałam podczas panelu dyskusyjnego na temat "Życia z wojną". Mówiłam, że sposób, w jaki żyją teraz Ukraińcy, to dla mnie imitacja życia. Starałam się przekazać ideę, że ludzie obecni na forum raczej nie byliby w stanie nas zrozumieć. Bo trudno jest zrozumieć, jeśli nie żyje się pod ostrzałem, jeśli nie jest się ciągłym świadkiem tych tragedii. Powiedziałam, że wydaje mi się, że cały świat patrzy na nas jak na program telewizyjny.
NŻ: Usłyszeli Panią?
TK: Jestem bardzo emocjonalna, trudno mnie nie usłyszeć. Swoje przemówienie zakończyłam słowami: "Jeśli nie zatrzymamy wojny w Ukrainie, to ona przyjdzie do waszych domów". To nie zło zabija, ale bezczynność
NŻ: Jakie wyzwania stoją dziś przed Ukrainą i jej międzynarodowymi partnerami?
TK: Trudno powiedzieć. Nie jestem polityczką, nie mam ambicji politycznych. Mam serce i uczucia. A także, jak każdy, wyczerpanie, w którym po prostu dalej funkcjonuję.
Myślę, że jedynym wyzwaniem dla całego świata jest Rosja. Musimy wygrać i nie ma innych opcji
Ona chce pożreć nie tylko nas, ale połowę świata. To okrutna imperialna ambicja. I problemem nie jest tylko Putin. Nie wierzę w historię o dobrych Rosjanach. Oni zabijają ludzi na mojej ziemi.
NŻ: Korupcja w czasie wojny: czy to kwestia na czasie? Jak możemy walczyć z tym wewnętrznym wrogiem?
TK: Nie wiem, jak to przezwyciężyć. Wydaje mi się, że musimy skończyć z paniką. Nie wiem, co jeszcze musi się wydarzyć, by ludzie zdali sobie sprawę, że trumna nie ma kieszeni. Czasami myślę, że powinniśmy ogłosić: 10% można ukraść i ani grosza więcej. Oczywiście, nie można kraść niczego w ogóle, ale... Ale to też nikogo nie powstrzyma.
Nie rozumiem: bomba leci na twój dom, a ty w tym czasie kradniesz miliardy hrywien. Co z tobą nie tak?
Nie rozumiem kładzenia nowego chodnika w centrum miasta podczas wojny. Nie rozumiem, dlaczego wszyscy mówimy o wojskowych szynach, ale wciąż ich nie mamy. To jest kwestia naszego przetrwania. Nie wiem, co z tym zrobić.
NŻ: Niedawno napisała Pani w mediach społecznościowych, że ma oficjalną diagnozę wypalenia zawodowego i zespołu lękowo-depresyjnego. Jak Pani sobie z tym radzi? Jaka jest Pani osobista recepta?
TK: Zdecydowanie należy szukać pomocy u lekarzy i psychiatrów, nie leczyć się na własną rękę. Mam psycholożkę, z którą pracuję. Zaleciła mi między innymi przywrócenie rzeczy, które kiedyś uwielbiałam. Na przykład uwielbiałam czytać, przed inwazją czytałam 7 książek miesięcznie. Kazała mi ustawić alarm i czytać przez 15 minut każdego dnia. I robić to przez 2 miesiące, aż znowu stanie się to stałym nawykiem. Trzeba też dbać o siebie. Bóg dał mi niesamowitych przyjaciół i rodzinę, którzy ciągle wysyłają mnie na masaż albo po prostu spać. Jestem im za to bardzo wdzięczna.
NJ: Czego chce wolontariuszka Tata Kepler?
TK: Zwycięstwa, zemsty i pokoju.
NŻ: Czym jest dla Pani wolność i zwycięstwo?
TK: Kiedyś uczyłam hebrajskiego w szkółce niedzielnej. Była Pascha i zapytałam słuchaczy, czym jest wolność. Odpowiedział mi 5-letni chłopiec: "Wolność to zabawa w pokoju z zamkniętymi oknami. Ponieważ kiedy je otwierasz, połówki twoich okien przechodzą do innego pokoju i tam jest wolność kogoś innego". To bardzo głęboka myśl. Wolność oznacza swobodę wyrażania siebie. Pamiętaj, że wszystko jest dozwolone, ale nie wszystko jest słuszne. Nauczyła mnie tego moja matka. Ludziom trzeba mówić prawdę, inaczej umrą jako idioci. Trzeba mówić dobrze o ludziach, nawet jeśli jeszcze żyją. Co do zwycięstwa, to niestety jest wielu ludzi, bez których nie będzie ono zwycięskie, bo oni już nie żyją. Oczywiście, podobnie jak wielu ludzi, wyobrażałam sobie, że w dniu zwycięstwa zostanie odegrany hymn narodowy, a na Majdanie odbędą się publiczne uroczystości. A także ogłoszenie zawieszenia broni i podpisanie przez Rosję kapitulacji. Ale wszyscy rozumiemy, że takie utopijne, filmowe zwycięstwo niestety nie nastąpi. Ale ja chcę, żeby oni po prostu zniknęli. Żeby opuścili wszystkie nasze terytoria.
Myślę, że odniesiemy całkowite zwycięstwo, gdy każdy Ukrainiec będzie miał pokój w swoim sercu
I to się już nigdy nie powtórzy. To jak Hołodomor. Ta wojna jest wieczna. Powtarzam, że z wojny można wyjść, ale nie można wrócić.
NŻ: Jak Pani widzi Ukrainę po wojnie?
TK: Chciałbym zobaczyć, jak o siebie dba. Kraj, który dba o siebie. Musimy zrozumieć, że bez względu na to, jak jest nam ciężko, każdy przeżywa swoją własną tragedię wewnątrz kraju. Niestety poziom agresji tylko rośnie. Dlatego musimy nauczyć się cierpliwości, tolerancji i delikatności wobec siebie nawzajem. Pokój też można utracić. Potrzebujemy pokoju wysokiej jakości i tylko my możemy go stworzyć. Nikt inny. Wszyscy musimy zrozumieć, że potrzebujemy tylko siebie. Nikt poza nami nie może zdobyć naszej wolności i zwycięstwa. Błędem jest wierzyć, że chłopaki coś tam gdzieś zrobią, podczas gdy ja będę siedziała w ciepełku.
Nikt nie może siedzieć z założonymi rękami. Każdy musi coś robić. Albo jesteś na froncie, albo dla frontu. Nie ma trzeciej opcji.
Nikt nie może usiąść i się zrelaksować. Każdy musi coś robić. Albo jesteś na froncie, albo dla frontu. Nie ma trzeciej opcji - Tata Kepler opowiada o wojnie, wolontariacie i przyszłości Ukrainy
Ukrainie zagraża wyludnienie. Nie będzie ani 52 milionów Ukraińców, jak w 1993 roku, ani 40 milionów. A jeśli populacja Ukrainy osiągnie 40 milionów, będzie to spowodowane przez imigrantów, którzy przyjadą do niej z własną kulturą, religią i światopoglądem. Taka rozczarowująca prognoza została opracowana przez Instytut Demografii i Studiów Społecznych Ptukha Narodowej Akademii Nauk Ukrainy. Portal Sestry rozmawiał z jego szefową, demografką i akademiczką Ellą Libanową, o tym, co może skłonić Ukraińców do powrotu do domu z Europy i innych krajów, jakie branże powinny zostać rozwinięte po wojnie, jakie będzie zapotrzebowanie na migrantów z zewnątrz i jak wojna zmieni społeczeństwo.
Natalia Żukowska: Depopulacja: o jakiej skali możemy dziś mówić? Ilu Ukraińców mieszka dziś w kraju?
Ella Libanowa: Jeśli mówimy o terytoriach kontrolowanych przez ukraiński rząd, to mieszka tam około 30 milionów ludzi. W granicach z 1991 roku, według różnych szacunków, mieszka od 35,5 do 37 milionów. Populacja Ukrainy będzie nadal spadać. W przypadku braku imigracji na dużą skalę wyludnienie Ukrainy jest nieuniknione i jest to całkowicie niezależne od tego, czy odzysakmy naszych migrantów, czy nie. Depopulacja została uruchomiona nie dziś czy wczoraj, ale już w latach 60. ubiegłego wieku. Nawiasem mówiąc, wyludnienie byłoby udziałem wszystkich krajach europejskich, gdyby nie kompensacja ich naturalnego spadku przez napływ obcokrajowców.
NŻ: Ilu Ukraińców wróci do domu, gdy za nami już prawie 2 lata wojny na pełną skalę?
EL: Istnieje teoretyczne rozumienie, ale nie praktyczne. Obecnie jest około 6 milionów uchodźców wojskowych i 2,5-3 milionów migrantów zarobkowych, którzy wyjechali przed inwazją na pełną skalę, a także około 20 milionów diaspory, której powrót jest najtrudniejszy. W amerykańskim spisie powszechnym pojawiają się pytania nie tylko o pochodzenie etniczne, ale także o to, za kogo dana osoba się uważa. A kiedy mówimy o naszej diasporze, musimy zrozumieć, że znaczna część tych, którzy opuścili Ukrainę 2-3 pokolenia temu, najprawdopodobniej wcale nie uważa się za Ukraińców. Bardzo chciałabym się mylić. W idealnej sytuacji marzymy o ich powrocie. Kiedy ludzie wyjeżdżali po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę, socjologowie przeprowadzali z nimi wywiady na granicy i zaraz po jej przekroczeniu. 90% mówiło: "Wrócimy". Takie były nastroje w pierwszych dniach wojny. Teraz myśli tak ponad połowa z nich. Tyle że dziś pytanie o powrót jest pytaniem bardziej teoretycznym, ponieważ podejmując ostateczną decyzję o powrocie, dana osoba weźmie pod uwagę wiele czynników. Przede wszystkim bezpieczeństwo, dostępność infrastruktury, mieszkania i pracy. Na jej decyzję wpłyną również ograniczenia dotyczące ochrony socjalnej w krajach przyjmujących. Wielu nie wróci. Nie dlatego, że Europejczycy nam pomogą. Będą po prostu kierować się własnym interesem.
Ukraińcy, którzy chcieli pracować, znajdą pracę w ciągu tych 2-3 lat. I kraj, do którego trafili, ich potrzebuje. A ci, którzy nie chcą pracować, powinni wrócić do Ukrainy
NŻ: Rząd twierdzi, że w ciągu najbliższych 10 lat potrzebujemy 4,5 miliona osób w wieku produkcyjnymaby gospodarka rosła w tempie 7% rocznie. Co, oprócz powrotu ludzi, może mieć na to wpływ?
EL: Po pierwsze, zmiana struktury gospodarki. Rozumiem, że jest to teraz zły przykład, ale Izrael jest malutkim krajem, któremu udało się zbudować jedną z najpotężniejszych gospodarek na świecie w strasznych warunkach naturalnych. Oczywiście najpotężniejszych nie pod względem wielkości bezwzględnej, ale per capita. Ten niewielki kraj nie tylko zapewnia sobie warzywa i owoce uprawiane na kamieniach, ale także je eksportuje. Kraj, który w obliczu niedoborów siły roboczej po prostu stworzył nową, niepracochłonną gospodarkę. Musimy podążać tą ścieżką. Musimy szukać nowych nisz. Oczywiście jedną z nich będzie kompleks wojskowo-przemysłowy. Obiecująca jest również branża IT, jej osiągnięcia nawet podczas wojny są fantastyczne. To, co robi dziś nasza branża cyfrowa, np. Diia, jest niesamowite. Niedawno wypełniałam zeznanie podatkowe. Kiedy maszyna wyjaśniła mi, gdzie popełniłam błędy, ktoś musiał to przecież wcześniej zrobić z nią. To nie maszyna jest taka mądra. To my mamy tak wykwalifikowanych informatyków. Inną kwestią jest to, że dziś praktycznie straciliśmy statystyki demograficzne dla kraju. Jak zebrać dane z terytoriów okupowanych lub graniczących z linią frontu? Mimo to znaleźliśmy wyjście. Korzystamy z baz danych operatorów komórkowych. Z ich pomocą dowiadujemy się, jaka jest rzeczywista populacja, gdzie się obecnie znajduje, ponieważ mogę być zarejestrowana w Kijowie, a mieszkać w Użhorodzie. Oczywiście nie ma to nic wspólnego z pełnoprawną ewidencją demograficzną i nie jest to kwestia rezygnacji z przeprowadzania spisów ludności. Umożliwia to jednak poznanie wielkości i rozmieszczenia ludności w strasznych warunkach, w jakich znajduje się obecnie Ukraina.
Inną rzeczą jest przyjrzenie się temu, co nasi emigranci mówią w mediach społecznościowych o opiece medycznej za granicą. Często po prostu płaczą. Okazuje się, że Ukraina ma niezłą medycynę. Marzę, że nasz kraj stanie się potężnym ośrodkiem medycznym. Po co jeździli ludzie do Ukrainy przed wojną? Po usługi stomatologiczne i ginekologiczne. Można też pojechać po inne usługi, jeśli ma się odpowiedni sprzęt - my mamy wszystko inne. Dlaczego tak bardzo trzymam się medycyny? Ponieważ jest to wielki czynnik mnożnikowy. Jeśli będzie opieka zdrowotna, będą hotele, restauracje, centra turystyczne, a ludzie będą przyjeżdżać do Ukrainy nie tylko na leczenie, ale także w celach rekreacyjnych i turystycznych. Musimy rozwijać te nisze gospodarki, które przyciągną potężnych inwestorów. Bo zadajcie sobie pytanie: " Dokąd przyjedzie inwestor - do kraju, w którym ludzie wczoraj zeszli z drzew, czy do kraju z rozwiniętą gospodarką cyfrową?". Odpowiedź jest oczywista. I nie ma potrzeby mówić, że Europa interesuje się nami tylko jako dodatkiem surowcowym. To nieprawda.
Zachód jest zainteresowany tym, żebyśmy byli krajem rozwiniętym, ponieważ tylko odnosząca sukcesy, demokratyczna Ukraina będzie barierą na militarnej drodze Rosji do Europy
NŻ: Portal Politico donosi, że Ukraina prowadzi rozmowy z Unią Europejską w sprawie przyszłych zasad migracji, które mają ułatwić powrót większej liczby ukraińskich uchodźców w 2025 roku. Dyplomaci UE powiedzieli, że strona ukraińska wywiera "pewną presję" na zaostrzenie przyszłych zasad dotyczących powrotutych ludzi. Jak faktycznie może wyglądać ta "presja"? Co się stanie, jeśli kraje zachodnie faktycznie zaczną "wysyłać" Ukraińców do kraju?
EL: Tego nie wiem. Z całym szacunkiem dla dziennikarzy: nie komentuję materiałów, nie znając źródeł informacji i nie czytając oryginalnego dokumentu. Ale należy odpowiedzieć na pytanie: "Po co im by to było?". Ukraińcy, którzy przenieśli się do innych krajów, są emigrantami wojennymi. Znajdują się pod tymczasową ochroną kraju, który ich przyjął. Ponadto Europa szybko się starzeje. Istnieje problem z ilością siły roboczej, a większość migrantów jest już zatrudniona. Powiedzcie mi więc, dlaczego Europa miałaby odsyłać Ukraińców do domu? Zarówno humanitarne, jak ekonomiczne czynniki sugerują, że powinna być zainteresowana zatrzymaniem większości naszych obywateli u siebie. Ponadto około 40% osób, które wyjechały, to dzieci poniżej 18. roku życia. Ogromna liczba młodych ludzi przyjechała do Europy, gdzie studiują i uczą się języków.
Dlatego widzę wiele oznak, że Europa chce udzielić schronienia naszym migrantom na bardzo długi czas, jeśli nie na zawsze. I nie widzę żadnych oznak, by chciała się nas pozbyć
NŻ: Jaka jest rola migrantów zewnętrznych w odbudowie Ukrainy? W jaki sposób będzie można ich sprowadzić z powrotem i faktycznie zaangażować w ten proces?
EL: Pierwszym i najbardziej oczywistym pytaniem jest to, czy chcemy ich powrotu. Tak, chcemy. Drugą rzeczą jest to, że tych, których nie możemy sprowadzić z powrotem, możemy przekształcić w naszych "agentów". Pomogą oni poprawić lub o podstaw tworzyć bardzo atrakcyjny wizerunek Ukrainy za granicą. Nawiasem mówiąc, w Stanach Zjednoczonych, według ostatniego spisu ludności, poziom dochodów ukraińskich migrantów był wyższy niż białych protestanckich Amerykanów. To już coś mówi. Ci ludzie mogą wywierać presję na rządy krajów, w których żyją, i struktury biznesowe, aby inwestowały w Ukrainie. Do tej pory pomagali wygrać wojnę, później pomogą odbudować Ukrainę. Tak widzę główne metody pomocy migrantów z zagranicy.
NŻ: Jakie możliwości powinno mieć państwo, aby sprawić, że migranci wrócą dobrowolnie, a nie pod przymusem?
EL: W rzeczywistości jest ich bardzo niewiele. Główne dźwignie są w rękach społeczeństwa. Ukraina była biednym krajem nawet przed wojną. Co możemy powiedzieć teraz, kiedy duża część gospodarki została zniszczona i jest niszczona dalej? Możemy zaoferować ludziom lepsze możliwości samorealizacji. Możemy ich przekonywać, że są Ukraińcami i że bez nich w kraju będzie bardzo źle.
Trzeba to robić już dziś, nie czekając na zakończenie wojny. Przekonywać ich nie do tego, że muszą wrócić, ale do tego, że chcą wrócić
Nie wiem, kto ze współczesnych polityków miałby odwagę zaproponować dziś powrót, zwłaszcza z dziećmi. Przecież nawet powrót do Kijowa jest trochę przerażający. Nie wiadomo, gdzie spadnie wrak rakiety czy drona Shahed. Co możemy powiedzieć o innych miastach, takich jak Charków? Jednak utrzymywanie kontaktu, spotykanie się z ludźmi, komunikowanie się (przynajmniej online) jest bardzo ważne. Musimy wyjaśniać, jakie korzyści przyniesie im powrót do Ukrainy. Korzyści nie w sensie pieniędzy, ale związane np. z tym, że w swoim kraju dziecko nie będzie obywatelem drugiej kategorii. Spójrzmy na sprawy trzeźwo. Imigranci w pierwszym pokoleniu nigdy nie stają się obywatelami pierwszej kategorii, nawet w Nowym Świecie. Co możemy powiedzieć o Europie? Ale jeśli wrócicie do Ukrainy, będziecie szanowanymi ludźmi. Wasze dyplomy będą cenione. Nigdy nie przestanę przywoływać tego przykładu, ponieważ jest on bardzo wymowny. Kiedy wielu ludzi opuszczało Grecję, na lotniskach pojawiały się hasła: "Wracajcie, Grecja czeka na was!". Musimy zrobić coś podobnego, ale w inny sposób.
NŻ: Z jakich krajów mogą pochodzić imigranci?
EL: Z różnych. Wszystko zależy od tego, jak będzie wyglądała gospodarka Ukrainy. Jeśli pozostaniemy bardzo biednym krajem, tak jak dziś, to będą do nas przyjeżdżać ludzie głównie z biednych krajów. Ale bieda ma swoją zaletę. Jako że nie możemy zagwarantować przybyszom wysokiego poziomu ochrony socjalnej, ci, którzy na nią liczą, nie będą zbyt chętni do przyjazdu do Ukrainy. Zamiast nich przyjadą tu ci, którzy chcą spełnić się w nowym kraju i wykorzystać swoje szanse. Jeżeli będziemy mieli przyzwoite płace i możliwości kariery, to przyjadą do nas nie tylko biedniejsze kraje, ale także np. Polacy. Proszę mi powiedzieć, kto budował przemysł w Związku Radzieckim w latach 20. ubiegłego wieku? Dlaczego Amerykanie tam pojechali? Nie dla pensji. Jechali tam z powodów ideowych, żeby się tam spełnić. Dlatego możemy i powinniśmy wykorzystać te same możliwości, choć to trudne.
Wymaga to ogromnych wysiłków ze strony rządu, społeczeństwa, sądownictwa i biznesu. Ale to jest prawdziwe zadanie i musimy je sobie postawić
NŻ: Powojenny wyż demograficzny: czego powinniśmy spodziewać się w Ukrainie?
EL: Z pewnością nastąpi wzrost liczby urodzeń, ale nie za duży. Aby nastąpiła prosta wymiana pokoleń, to znaczy by pokolenie rodziców zostało zastąpione pokoleniem dzieci, statystyczna kobieta powinna urodzić 2,2 dziecka w ciągu swojego życia. Na każde 10 kobiet powinno przypadać 22 dzieci. W 2021 r. liczba ta wynosiła w Ukrainie 1,2. Dziś to mniej niż 1, ale trwa wojna. Mam nadzieję, że po jej zakończeniu wskaźnik urodzeń wzrośnie. Być może nie w pierwszym roku, ale w trzecim lub czwartym roku, kiedy stanie się jasne, że standardy życia poprawiają się, mieszkania są odbudowywane, a praca jest dla każdego. W takich warunkach wskaźnik urodzeń może wzrosnąć. I mam nadzieję, że osiągnie poziom 1,5-1,6 na kobietę. Notabene, w żadnym innym kraju europejskim nie osiąga on poziomu 2,0. Zobaczymy, jak będzie.
NŻ: Instytut Demografii oszacował, że wojna może zakończyć się pod koniec 2024 lub 2025 roku, wraz z powrotem do granic z 1991 roku. Na ile realistyczna jest ta prognoza?
EL: To nie są nasze scenariusze, tylko prognozy przekazane nam przez wojsko. Na tej podstawie tworzymy prognozy demograficzne. Nie możemy zrobić nic innego. Opierając się na tym scenariuszu możemy stwierdzić, że wyludnienie jest nieuniknione. Jeśli nie będzie silnej imigracji, do 2040 roku będzie nas około 30 milionów. Tragedia? Nie, to nie tragedia.
Dla mnie jest tragedią, jeśli wojna trwa, ludzie umierają, żyją krótko i źle
A jeśli będzie nas 30 milionów, poradzimy sobie. Rozwiniemy inną gospodarkę.
NŻ: Jakiej gospodarki może spodziewać się Ukraina z taką liczbą ludzi?
EL: Bardzo udanej. Problemem nie jest liczba ludzi. 30 milionów ludzi to nie jest mało - około 15 milionów z nich to siła robocza. Z taką liczbą ludzi można dobrze pracować, o ile ma się odpowiednie umysły. Ale jeśli zaczniemy odbudowywać gospodarkę surowcową, to 15 milionów nie wystarczy, bo taka gospodarka prawie zawsze wymaga licznej siły roboczej. Wymaga rąk, a nie głów. I daje bardzo mało rezultatów. Natomiast jeśli jest to gospodarka XXI wieku, która wymaga głów, umysłów, i w mniejszym stopniu rąk, to wystarczy, aby ludzie byli szczęśliwi. Kiedy ludzie mówią mi, że musimy zwiększyć wskaźnik urodzeń, odpowiadam: "Nie. Musimy zmniejszyć śmiertelność". Małżeństwo ma prawo decydować, ile dzieci chce mieć. Ale jeśli dziecko już przyszło na świat, powinno żyć długo i szczęśliwie. To jest dla mnie priorytet.
NŻ: Jak według Pani zmieni się Ukraina w ciągu najbliższych 10 lat?
EL: Jeśli wojna zakończy się w tym czasie, to oczywiście zmiany będą tylko na lepsze. Myślę, że nie utrzymamy jedności w społeczeństwie na obecnym poziomie, to niemożliwe. Jednak będziemy normalnym, spójnym społeczeństwem demokratycznym. Mam nadzieję, że formacja ukraińskiego narodu politycznego osiągnie wyższy poziom. Myślę, że staniemy się bardziej tolerancyjni wobec migrantów, ponieważ w rzeczywistości migracja jest bardzo potężnym kanałem rozwoju cywilizacyjnego. Technologie, nowe umiejętności, zwyczaje itd. są przekazywane poprzez migrację. Z pewnością możliwe jest odcięcie się od świata zewnętrznego, ale nie byłoby to dla nas korzystne.
Musimy nauczyć się akceptować inne zwyczaje i zaznajamiać innych ludzi z naszymi tradycjami
NŻ: Jak zmienili się Ukraińcy przez dwa lata wojny? Czy nadal dostrzega Pani zdolność do samoorganizacji i wzajemnego wspierania się?
EL: Może chciałabym widzieć tego więcej, ale zdecydowanie istnieje wzajemne wsparcie i samoorganizacja wśród Ukraińców. Pomimo tego, że jesteśmy w sanie wojny od dwóch lat, nadal pomagamy sobie nawzajem, współczujemy sobie, rozumiemy, że jesteśmy narodem ukraińskim. To wszystko wciąż istnieje. Nie wiem jednak, jak długo to potrwa, bo to bardzo trudne dla wszystkich.
NŻ: Dostrzega Pani zmęczenie, a być może pesymizm w ukraińskim społeczeństwie?
EL: Zdecydowanie widać zmęczenie. Byłoby dziwne, gdyby go nie było. Nie oznacza to jednak, że jesteśmy gotowi zerwać się na równe nogi i biec, by się poddać. To są różne rzeczy. Bardzo trudno obecnie zmierzyć nastroje społeczne. Socjologowie robią, co mogą, jednak mogą niewiele. Istnieją tu trzy problemy. Pierwszy jest czysto metodologiczny, związany z faktem, że nie wiemy nic o składzie populacji pod względem płci i wieku. To rodzi pytanie: W jaki sposób możemy sprawić, by próba była reprezentatywna? Drugi problem związany jest z faktem, że podczas wojny ludzie nie są zbyt szczerzy. Nie mam na myśli tego, że kłamią. Mam na myśli to, że bardzo często nie są świadomi tego, co czują. Wreszcie - trzeci problem: to, co ludzie myślą dzisiaj, może nie pokrywać się z tym, co będą myśleć za dwa dni.
NŻ: W jaki sposób wielkie wojny wpływają na kształtowanie się społeczeństwa i jego wartości?
EL: W normalnym społeczeństwie wojna zwiększa wartość ludzkiego życia. W archaicznym i totalitarnym - wręcz przeciwnie, zmniejsza ją. Chcę to wytłumaczyć. Jeśli ludzie żyją w demokratycznym społeczeństwie, odczuwają empatię, która moim zdaniem jest jedną z głównych cech człowieczeństwa. Powiedzmy, że niezależnie od tego, czy wierzymy w Chrystusa, czy nie, 10 przykazań jest naczelną zasadą społeczeństwa. Nie może być inaczej. Istnieją jednak "dzikie" społeczeństwa, dla których podbój terytoriów innych krajów jest najwyższym priorytetem. Dla nich wartość ludzkiego życia maleje podczas wojny. Ich logika jest bardzo prosta: co jest warte ludzkie życie w porównaniu z faktem, że zdobyliśmy jakieś wzgórze? Jest bezwartościowe, a my je zdobyliśmy! To bariera nie do pokonania, która leży pomiędzy nowoczesnymi społeczeństwami demokratycznymi a archaicznymi społeczeństwami totalitarnymi.
NŻ: O czym Pani marzy?
EM: Jeśli chodzi o gospodarkę, to marzę o tym, żeby nasze pensje były mniej więcej na poziomie europejskim. Abyśmy nie byli postrzegani przez nikogo na świecie jako kraj z tanią siłą roboczą. Jesteśmy krajem z wykwalifikowaną siłą roboczą. Chciałabym, aby średnia długość życia była u nas taka sama jak w Norwegii czy we Włoszech, czyli co najmniej 80 lat. Chciałabym, aby różnica między średnią długością życia mężczyzn i kobiet wynosiła nie więcej niż 5 lat. Chciałabym, aby parametry i jakość edukacji naszego społeczeństwa nie spadały, ale rosły. Bo edukacja nie jest związana z rynkiem pracy - w edukacji ludności chodzi o rozwój człowieka. I, co najważniejsze, zacytuję Goldę Meir:
"Chciałabym, aby Ukraina stała się krajem, z którego ludzie chcą wyjeżdżać tylko na wakacje".
"Widzę wiele oznak, że Europa chce zapewnić naszym migrantom schronienie na bardzo długi czas, jeśli nie na zawsze. I nie widzę żadnych oznak, by chcieli się nas pozbyć". Ella Libanowa mówi o migrantach, gospodarce i demografii
Olena Jaroszenko przez prawie 8 lat zorganizowała ponad pięćdziesiąt wesel dla żołnierzy. I wszystko to za darmo. Na pomysł wpadła w 2016 roku. Wolontariuszka z Zaporoża chciała wnieść więcej miłości i światła w życie podczas wojny. Tak właśnie narodził się jej projekt "Miłość zwycięża". Wspólnie z zespołem wolontariuszy pomagają żołnierzom wybrać obrączki i suknie ślubne oraz zorganizować ceremonię ślubną.
Tak się to wszystko zaczęło...
Z wykształcenia jestem menedżerką-ekonomistką, ale długi okres swojego życia poświęciłam KVN, czyli stand-upom, byłam członkinią ekipy KVN w Zaporożu. Ale oczywiście nie można pracować tak przez całe życie. Chciałam pomagać ludziom organizować wesela - tworzyć niezapomniane wakacje dla nowożeńców. I robię to od prawie 18 lat. Wspólnie z agencją ślubną stworzyłam szkołę dla koordynatorów, organizatorów i narzeczonych. Mieliśmy wielu klientów, a nasz biznes się rozwijał. Tak było do czasu wybuchu wojny w Ukrainie. 2014 rok zmienił nasze życie. Po ofensywie na Donieck w Zaporożu zaczęli pojawiać się pierwsi uchodźcy wewnętrzni. Nikt nie wiedział, jak im pomóc. Znaleźliśmy lokal i zorganizowaliśmy pierwsze centrum pomocy dla nich w mieście. Od września 2014 roku zaczęłam jeździć na front jako wolontariuszka, prawie co dwa tygodnie. Tak robiłam do 2020 roku.Drogi w kierunku Mariupola stały się moim domem. Liczba wojskowych wśród moich znajomych wzrosła. Dzielili się ze mną historiami ze swojego życia osobistego. Słyszałam często historie o ich pragnieniu zawarcia małżeństwa i wymarzonym ślubie. Wtedy postanowiłam pomóc spełniać marzenia o ślubach w czasie wojny. W 2016 roku narodził się nasz projekt "Miłość zwycięża". Skąd taka nazwa? Kiedy faceci wracali z wojny, zwłaszcza młodzi i nie mieli kotwicy, która by ich trzymała, zwykle wracali prosto na front. A kotwicą jest miłość. To ukochana kobieta, rodzina, dziecko.
W końcu miłość zwycięża nawet wojnę. Kiedy człowiek ma po co żyć, przejdzie przez ogień i piekło. I zrobi wszystko, by wrócić do domu.
Na początku pomagałam radami, a potem do mojego zespołu zaczęli dołączać inni wolontariusze - floryści, fotografowie, wizażyści. Pewien salon ślubny dał nam pierwsze 10 sukien, które wypożyczamy pannom młodym za darmo. Dziś mamy ich 80. Staramy się aktualizować naszą garderobę co miesiąc. Te suknie, które nie są u nas zbyt popularne, nie "umierają" - ulepszamy je. Jeśli styl jest przestarzały, oddajemy je do przedszkoli i pracowni teatralnych, gdzie żyją dalej. Otrzymujemy sukienki nawet z zagranicy. Czasami dostaję listy od żołnierek, które wychodzą za mąż lub ich krewnych, z pytaniem, czy możemy im jakoś pomóc. Robimy to nawet zdalnie. Panna młoda przesyła nam swoje wymiary, a my wybieramy kilka sukien ślubnych do wyboru. Zbieramy nawet ręczniki, ikony i kieliszki ślubne. Po ceremonii wszystkie suknie są zwracane. Po czyszczeniu chemicznym można ich dalej używać.
Pierwsze takie darmowe wesela robiłam dla przyjaciół. Potem byli to przyjaciele przyjaciół, a teraz zgłaszają się do nas ludzie z całej Ukrainy. Dokładnie tydzień przed inwazją na pełną skalę przeprowadziłam się do Chmielnickiego. Stacjonowała tam jednostka wojskowa mojego męża. No i oczywiście przeniosłam tam mój projekt "Miłość zwycięża". Teraz mam dwa zespoły, które organizują i prowadzą wesela - w Chmielnickim i Zaporożu.
Zespół podobnie myślących ludzi
Nie było łatwo zebrać zespół w Chmielnickim, ale okazało się możliwe. Wizażystka zgodziła się pomóc za darmo. Jest kilku fotografów i cukierniczka, która piecze torty weselne dla nowożeńców. Jeden z właścicieli lokalnej kawiarni zgodził się udostępnić bezpłatnie lokal na wesela, jeśli zajdzie taka potrzeba. Niestety, w Zaporożu niektóre firmy, które znacząco nam pomogły, zostały zaatakowane przez rosyjskie rakiety. Jeden z lokali już dwukrotnie.
Naszego projektu nikt nie wspiera finansowo. Zjednoczył jednak ludzi o podobnych poglądach. Każdy ma swój obszar odpowiedzialności. Jeśli ja jestem odpowiedzialna za pannę młodą, ubieram ją od początku do końca i wybieram sukienki. Wizażystki robią makijaż, fryzjerzy układają włosy, a fotograf robi niezapomniane zdjęcia. Z reguły staramy się robić wszystko przy minimalnych kosztach.
Przed inwazją na pełną skalę często organizowaliśmy ceremonie ślubne na linii frontu. Przykładowo, jeśli ślub odbywał się w Mariupolu, sama przyjeżdżałam, zabierałam wszystko, czego potrzebowałam i prowadziłam ceremonię. Często uroczystości odbywały się nad brzegiem morza. Jednak teraz znacznie trudniej jest organizować wesela na linii frontu, ponieważ panna młoda nie powinna tam pojechać. To zbyt niebezpieczne.
W Chmielnickim niewiele osób korzysta z naszych usług. Niewiele osób o nas wie. Poszłam nawet do kierownika urzędu stanu cywilnego i dałam mu moje wizytówki. Minął prawie rok, a oni nie zadzwonili ani razu. Miejscowi pytali: "Dlaczego robicie to za darmo, skoro możecie zarabiać na weselach?". Odpowiadałam pytaniem: "Czy macie kogoś na froncie?". Odpowiedź jest oczywista: "Nie". Łatwo sobie wyobrazić, z takimi ludźmi nie ma o czym rozmawiać.
Każdy ślub to wyjątkowa historia
Często pytają mnie, ile ceremonii ślubnych zorganizowałam dla wojska. Osobiście na pewno około pięćdziesięciu, a nie liczę nawet tych, w których pomagamy zdalnie. Przez te lata zdarzało się wiele różnych historii. Pewnego dnia, w moje urodziny, do biura w Zaporożu przyszła nieznajoma dziewczyna i powiedziała: "Mój narzeczony ma dzień urlopu, a w urzędzie stanu cywilnego powiedzieli nam, że możecie mnie przygotować do ślubu". No i udało się to zrobić. Jedna koleżanka wyprasowała welon, druga pobiegła do staruszek sprzedających kwiaty na przejściu dla pieszych i zrobiła bukiet panny młodej. Zrobiłyśmy makijaż kosmetykami, które miałyśmy w kosmetyczkach. Przygotowałyśmy pannę młodą w ciągu dwóch godzin.
Była też historia pary nowożeńców, którzy poznali się na Facebooku, na stronie Atoshni Dating. Przyszli do mnie, aby się pobrać. Pojawił się jednak problem - córka panny młodej z pierwszego małżeństwa nie zaakceptowała nowego męża swojej matki. Wpadliśmy więc na pewien pomysł. Kiedy nowożeńcy wymienili przysięgę i obrączki, powiedziałam: "Teraz pan młody oświadczy się innej dziewczynie". Goście są zszokowani. Pan młody zwraca się do córki swojej ukochanej, pada na kolano, daje jej łańcuszek z serduszkiem i mówi: "Proszę cię, zostań moją córką". Wszyscy płaczą, dziecko krzyczy: "Tak, zgadzam się". Co dzieje się później? Mają bardzo dobre relacje. Kiedy on wraca na urlop, mają swój zwyczaj: tylko we dwoje idą na lody.
Opowiadam wszystkim inną ciekawą historię. Ukraiński żołnierz cztery lata temu poznał w mediach społecznościowych dziewczynę z Rosji , śpiewając karaoke online. W 2018 roku przyjechała go odwiedzić. Dwa lata później postanowili się pobrać. Nie chciała pompatycznego ślubu, poprosiła tylko, żebyśmy zrobili z niej Ukrainkę. Nie ma takiego obrządku. Przyjechaliśmy więc do rodzimowierców (ruch religijny i ideologiczny skupiający się na odrodzeniu i wdrażaniu przedchrześcijańskich zasad światopoglądowych i praktyk religijnych we współczesnym życiu codziennym - red.) i wspólnie zaczęli ten obrządek wymyślać.Wesele, malowanie i poświęcenie zorganizowano w kościele w Chortycy. Ślub był udzielany przez kapelana wojskowego. Rodzice panny młodej oglądali ceremonię online, ale nic nie rozumieli, bo wszystko było po ukraińsku. Ojciec, były spadochroniarz z Pskowa, nie mógł tego znieść. Wstał i niemal natychmiast wyszedł. Potem zaczęliśmy smarować policzki i ręce panny młodej świętą ziemią z Chortycy i obmywać je wodą z naszego Dniepru. A potem powiedziałam: "Wyrzeknij się swoich korzeni i przyjmij Ukrainę do swojego serca. Obiecaj bronić jej swoim życiem". A ona odpowiedziała: "Obiecuję! Chwała Ukrainie!" Niestety, ta para nie miała szczęśliwego zakończenia. Rozstali się, ale dziewczyna została w Zaporożu.
Znam losy wielu par. Niestety, są też chłopaki i dziewczyny, którzy zginęli. Pewnego razu zwrócił się do nas żołnierz, który widział moje śluby na TikToku. Poprosił mnie, abym pomogła mu oświadczyć się dziewczynie. Miała szesnaście lat. Uczyła się na florystkę, więc zaprosiłam ją na kurs florystyczny. Jej rodzice wyrazili zgodę. Jednak niecały miesiąc później zginął. To było bolesne dla wszystkich.
I zdaliśmy sobie sprawę, że zorganizujemy jeszcze więcej takich wesel, ponieważ dla niektórych ludzi jest to jedyne wspomnienie, które będą mieli do końca życia. W końcu nie wiemy, co wydarzy się jutro<br>
70% - ukraińskie wesela
Podczas wojny preferencje Ukraińców uległy zmianie. Większość nowożeńców powraca do starych ukraińskich tradycji. Mężczyźni wolą na przykład mundury wojskowe lub wyszywankę od garniturów. Panna młoda piecze wieczorem bochenek jako symbol płodności, a pan młody, jak kozak, kroi go szablą następnego dnia. Jedną z ciekawostek jest to, że nowożeńcy chodzą pod ośmioma ręcznikami. Każdy z nich jest życzeniem dla pary. Dodałam też trochę od siebie: obsypujemy parę młodą barwionym ryżem. To niesamowicie piękne. Przed pierwszym pocałunkiem smarujemy usta miodem, aby życie było słodkie. Są to drobiazgi, ale sprawiają, że ślub jest bardziej szczery i rodzinny.
Wcześniej najbardziej bezcennym ujęciem na ślubie był moment, w którym pan młody po raz pierwszy widzi pannę młodą w sukni ślubnej, ale teraz jest to moment, w którym żołnierze składają przysięgę ślubną. Trochę to zmieniliśmy. Teraz wypowiadają następujące słowa: "Obiecuję być razem w radości i smutku, w chorobie i zdrowiu, w bogactwie i biedzie, w pokoju i na wojnie!".
No i właśnie, to jest niezapomniane. Kiedy ręce i usta dużego, pozornie brutalnego mężczyzny drżą, kiedy wypowiada każde słowo przysięgi ze łzami w oczach, zdajesz sobie sprawę, że jest to dla niego bardzo ważne - i są to najlepsze chwile w jego życiu.
Podczas wojny trzeba żyć, a nie odkładać go na później. Musisz się ożenić.
Ten jeden dzień, który dajemy parom, może być najlepszym dniem w ich życiu. Daje im to również siłę i inspirację, a ich rodzina jest gruntem pod nogami. To trzyma ich przy życiu.
Pracuj, aby wygrać
Mówię wszystkim, że żyję w kilku światach. Ludzie, którzy żyją tylko w cywilu, nie rozumieją wojska. Wojskowi, którzy są w stanie wojny, nie rozumieją cywilów. Ratuje mnie to, że potrafię połączyć te dwa światy.
Wojna, która zaczęła się w 2014 roku zmieniła moje zasady, wartości i priorytety - gdy zaczęli ginąć nasi pierwsi przyjaciele. Dziś ponad jedna czwarta mojego notatnika poświęcona jest tym, którzy odeszli. Kiedy idziesz przez cmentarz w Zaporożu, witasz się z prawie każdym grobem. To przerażające. Nigdy nie myślałam, że szelest flag może być tak przerażający. Idziesz, a one szeleszczą za tobą, jak skrzydła aniołów. Wtedy zdajesz sobie sprawę, że wartości nie tkwią w futrach, diamentach czy luksusowych samochodach. Trzeba żyć teraźniejszością, cieszyć się relacjami z dziećmi. Uświadomiłam sobie, że przez osiem lat regularnych wyjazdów na front nie widziałam, jak moje dziecko dorasta. Dla mnie mój syn pozostał chłopcem w trzeciej klasie. A potem bum - i mam przed sobą jedenastoklasistę. Teraz staram się być z nim jak najczęściej.
Mamy dziś, ale nie wiemy, czy będziemy mieć jutro. Aby tak się stało, wszyscy musimy pracować, aby wygrać.
Naprawdę chcę, aby moje rodzinne miasto Zaporoże wróciło do normalności. Chcę wrócić do biznesu, który prowadziłam przed wojną. Naprawdę chcę, by moi przyjaciele wrócili żywi. Chcę żyć w odbudowanym europejskim kraju. Z dumą powiem, że kiedy mój syn miał do wyboru - pojechać do ojca do Brukseli, gdzie mieszka od wielu lat, albo zostać w Ukrainie - wybrał ojczyznę. Chcę również, aby każde dziecko, które straciło rodziców, znalazło rodzinę. Mam nadzieję, że prawo trochę się zmieni, a ja i moi przyjaciele chętnie przygarniemy dziecko, któremu wojna zabrała najdroższe osoby. Jestem pewna, że moglibyśmy dać mu tą zapomnianą miłość, ponieważ miłość wciąż zwycięża i daje nadzieję.
Podczas wojny nie warto odkładać życia na później. Zdecydowanie warto wziąć ślub, ponieważ to może być najlepszy dzień w życiu - mówi wolontariuszka, organizatorka bezpłatnych ślubów dla żołnierzy.
Wiosną 2022 roku jej gospodarstwo znalazło się pod rosyjską okupacją. W ciągu miesiąca wróg niemal całkowicie zniszczył cały majątek Ksenii Kostenko. Pocisk uderzył w jej dom, siedzibę firmy splądrowali ludzie Kadyrowa. Szkolenia, dotacje i wsparcie życzliwych ludzi pomogły jej przezwyciężyć rozpacz i odrodzić się z popiołów. Oto historia Ksenii Kostenko, rolniczki z okolic Kijowa.
Osoba "wręcz przeciwnie"
Tak się czasem przedstawiam. Po ukończeniu Wydziału Cybernetyki na Uniwersytecie Szewczenki przez osiem lat pracowałam w branży IT jako programistka. Miałam dobre zarobki, nigdy nie myślałam, że zajmę się agrobiznesem, chociaż mikrorolnictwo zawsze było częścią mojego życia. Moi rodzice mieszkali w obwodzie kijowskim i mieli 40-arową działkę. Co weekend w lecie spędzałam czas w ogrodzie mojej mamy, pomagałam uprawiać warzywa. Pewnego dnia zdałam sobie sprawę, że nie czuję się w Kijowie komfortowo. Znalazłam działkę w rejonie Buczy i zaczęłam budować dom. Później zrozumiałam, że tej ziemi mi nie wystarczy, więc kupiłam opuszczoną farmę w pobliżu. To był początek mojej podróży do agrobiznesu. Najpierw planowałam uprawiać warzywa dla siebie, z czasem jednak porzuciłam ten pomysł.
Postanowiłam uprawiać na większą skalę marchew i buraki, bo te warzywa nie wymagają drogiego sprzętu do przetwarzania. Małe gospodarstwa kupowały je hurtem. Już wtedy zrozumiałam, że do uzyskania dobrych zbiorów potrzebuję wiedzy z zakresu nauk rolniczych, zaczęłam więc zagłębiać się w tę dziedzinę. Dużo czytałam przed kupieniem czegokolwiek, konsultowałam się z ekspertami, trochę pomogła też poczta pantoflowa. Później wpadłam na pomysł rozpoczęcia produkcji nawozów. Chciałam wytwarzać produkt przyjazny dla środowiska, który nie szkodziłby ziemi. Opracowanie i opatentowanie go zajęło ponad dwa lata. Nawozy organiczne wykorzystujące zeolit z ukraińskich Karpat zostały przetestowane w Narodowym Uniwersytecie Gospodarki Wodnej i Środowiska w Równem. Ja i naukowcy byliśmy zadowoleni z wyników, mieliśmy w firmie wiele zamówień, myśleliśmy nawet o eksporcie. Podobnie jak większość Ukraińców, przed 24 lutego miałam szczęśliwe życie. Nie było łatwo, ale żyliśmy i mieliśmy życiodajne marzenia.
"Arabowie" w pracy
Jeśli chodzi o rosyjską ofensywę na pełną skalę, byłam zbyt pewna siebie. Rozumiałam, że wojna już trwa, tyle że nazywa się ATO [od kwietnia 2014 r. do kwietnia 2018 r. wojnę na wschodzie Ukrainy nazywano operacją antyterrorystyczną, w skrócie ATO - red.]. Wiosną 2017 r. byłam w Wołnowasze na forum "Rola kobiet w ATO". Uświadomiłam sobie, jak straszne to wszystko było. Dlatego nie mogłam uwierzyć, że możliwa jest jeszcze większa i straszniejsza wojn. Notabene Wołnowacha, piękne miasto, została przez wroga zniszczona.
Mam przyjaciół i kolegów z mojego cyberwydziału na całym świecie. Moja przyjaciółka z Brukseli kupiła mi bilet na 18 lutego; wtedy lotniska w Ukrainie jeszcze działały. Powiedziała mi: "Ksenia, będziesz miała wojnę!". A ja z uporem odpowiadałam: "Ira, nigdzie się nie wybieram. Jaka wojna? W XXI wieku? W Europie? To niemożliwe". Oczywiście bilet straciłam. Przed ofensywą na pełną skalę moja intuicja walczyła z logiką. Logika wygrała, bo mówiła mi, że to niemożliwe.
24 lutego byłam w Kijowie. Obudziła mnie siostra, która mieszka w miasteczku wojskowym w Wasylkowie. Krzyczała, że są bombardowani. Gdy z nią porozmawiałam, zadzwoniłam do ochroniarza w firmie - wszystkie moje gospodarstwa znajdowały się w pobliżu lotniska Hostomel. W linii prostej to pięć kilometrów, na wzgórzu za wsią. Ochroniaż zaczął krzyczeć, że jacyś "Arabowie" nas napadli. A to byli Czeczeni. Już pierwszego dnia okupanci odcięli prąd i łączność. Pan Bóg mnie kocha, bo tego dnia miałam być w firmie, ale zmieniłam plany w ostatniej chwili. Tego dnia w zakładzie odbywała się konserwacja, więc były tam tylko trzy osoby, a nie dwanaście, jak zazwyczaj. Dwóch uciekło, ale stary stróż nie zdążył. Rosyjskie wojsko zabrało wszystkie jego rzeczy, nawet stary telefon. Na szczęście zostawili go przy życiu.<br>
Przez ten miesiąc, który spędzili w mojej firmie, zniszczyli wszystko. Zniknęły okna i część dachu, ukradli baterie, akumulatory, a nawet części zamienne, których nie można nigdzie użyć. Pola i domy zostały zaminowane, surowce spalone. Zniszczyli prawie tysiąc ton obornika, szkody szły w miliony. Przyjechałam do fabryki w kwietniu. Później zrozumiałam, że za wcześnie. Widziałam sprzęt wojskowy wyciągany z rzeki i ciała żołnierzy. Ludzie szukali bliskich po DNA. Po tym, co zobaczyłam, nie spałam przez kilka nocy z rzędu. Nie chciało mi się nic robić, niczego odbudowywać, ręce mi opadły. Moim jedynym pragnieniem było odejść. Ale byli pracownicy, którzy mnie wspierali. Zainwestowałam więc wszystkie oszczędności w remont budynku. Wszystko robiliśmy sami, szukaliśmy części zamiennych, naprawialiśmy sprzęt - i wtedy znowu się zatrzymałam. Zadałam sobie pytanie: Gdzie iść dalej? Przecież nie było surowców. Ale szczęście mi dopisało. Zostałam zaproszona do programu szkoleniowego dla rolniczek "TalentA-2022. Antykruchość", prowadzonego przez międzynarodową firmę Corteva Agriscience.
Powrót do życia
To właśnie nauczyciele z tego programu edukacyjnych pomogli mi zmienić nastawienie i wrócić do pracy. Szkolenie trwało dwa miesiące. Wśród wykładowców byli agronomowie, prawnicy i ekonomiści. Uczyli mnie umiejętności antykryzysowych, zarządzania firmą i personelem. Podpowiadali, jakie rośliny wybrać, by nawet w trudnych warunkach uzyskać opłacalne zbiory. Mówili o nowych technologiach. W szkoleniu wzięły udział rolniczki z całej Ukrainy, np. z regionu Charkowa. Ich ziemia jest obecnie pod okupacją, jednak uczyły się na przyszłość. Po raz pierwszy od 4 lat istnienia do programu dodano psychologa. Ciągle wtedy czytałam wiadomości w telefonie. Psycholożka poradziła mi, bym to sobie dozowała: raz lub dwa razy dziennie i nie dłużej niż 5 minut. "Te wydarzenia nie zależą od ciebie, nie możesz ich zmienić" - powiedziała.
Ważne jest również, by wrócić na właściwe tory. Przed wojną na pełną skalę miałam wszystko jasno określone. Na przykład, że do jesieni zajmujemy się nawożeniem, a od wczesnej wiosny uprawą warzyw. Miałam nawet zaplanowane spektakle teatralne, które chciałam zobaczyć. Radziłabym ludziom, którzy mają takie problemy jak ja, aby natychmiast szukali pomocy u specjalistów. Ja wracałam do życia małymi krokami.
Odbudowa i dotacje
Podczas tych studiów wygrałam grant w wysokości 340 000 hrywien. Pieniądze wykorzystałam na odbudowę fabryki. Naprawiliśmy i uruchomiliśmy jedną linię, tej wiosny wyprodukowaliśmy nawet niewielką partię nawozu. Zimą nasza firma nie pracuje, bo jest problem z dostawami surowców. Ucierpiało wiele gospodarstw, od których kupowaliśmy obornik. Kolejnym problemem są pracownicy. Do niedawna pracowały u mnie 3-4 osoby w wieku 60+, inni pracownicy służą w wojsku. Potrzebujemy co najmniej 8 osób, które mogłyby pracować na dwie zmiany, ponieważ jedna zmiana nie przynosi zysków. Jeśli chodzi o moce produkcyjne, wiosną wyprodukowaliśmy tylko 30 ton nawozu na cały sezon. Przed wojną to była dzienna norma. Mam nadzieję, że pod koniec lutego tego roku uruchomimy linię, która będzie w stanie produkować do 10 ton nawozu dziennie. Na pewno się nie poddam. Jest popyt na moje produkty. Trzech klientów - rolników zaoferowało mi nawet wsparcie. Według wstępnych szacunków potrzebujemy 2,5 miliona hrywien na odzyskanie dawnych możliwości produkcyjnych. Cała dokumentacja projektu będzie musiała zostać wykonana od podstaw, co jest droższe niż naprawa sprzętu.
Jeśli chodzi o programy rządowe, to dla naszego regionu są one nieskuteczne, bo tereny mamy zaminowane. W zeszłym roku niczego nie zasadziłam. Mam jednak nadzieję, że w tym roku będzie już można uprawiać ziemię, choć na razie wciąż jest niebezpiecznie. Zdarzały się przypadki, że ludzie pracujący na polach wylatywali w powietrze. Jak państwo mogłoby nam pomóc? Mój tata był lekarzem, a pierwszą zasadą w medycynie jest nie szkodzić. Chcę więc, żeby biurokraci zeszli nam z drogi. Kiedy widzę, jak kładą nowe chodniki, mój układ nerwowy tego nie wytrzymuje. Państwo powinno pomagać wojsku w pokonaniu wroga. Ja, jeśli mam wybór: dać pieniądze na moją produkcję lub kupić drona dla wojska - wybiorę to drugie.
Jesteśmy już w Europie
Jesteśmy dość demokratycznym krajem, choć chciałabym zobaczyć nieskorumpowaną Ukrainę. Jesteśmy Europejczykami, zawsze żyliśmy w Europie. W niektórych dziedzinach przewyższamy inne kraje. Na przykład system bankowy: w Szwajcarii jest doskonały, ale nie można szybko otworzyć konta, a w Ukrainie można to zrobić w pół godziny. System medyczny? Spróbuj dostać się do okulisty w Czechach. Zostaniesz wpisany na listę oczekujących, a czekanie na wizytę u lekarza zajmie ci co najmniej dwa miesiące. Albo sektor IT - nasi specjaliści są najlepsi na świecie. Kto był dyrektorem technicznym u Steve'a Jobsa? Steve Wozniak z Czerniowiec. Podobnie jest w innych firmach. Wiem, gdzie pracują moi koledzy ze studiów i kim są, więc mogę śmiało powiedzieć, że świat składa się z ukraińskich specjalistów IT. Chciałabym również, aby młodzi, wykształceni i inteligentni ludzie weszli do polityki i rozwijali kraj, zostawali burmistrzami i prezydentami. Chciałabym, aby radziecki schemat "tylko łajdacy idą do władzy" zniknął na zawsze z naszego kraju. Moim największym marzeniem jest zwycięstwo. Na poziomie zawodowym marzę natomiast o tym, by wszyscy moi pracownicy, którzy bronią kraju, wrócili żywi i byśmy znów mogli razem pracować. Wierzę w przyszłość Ukrainy. A to oznacza, że muszę pracować dla jej rozwoju.
"Przed wojną na pełną skalę produkowaliśmy do 30 ton nawozu dziennie. Teraz wytwarzamy tyle przez cały sezon". Po wojnie Ksenia chce przywrócić swą firmę do dawnej świetności
Taki będzie Nowy Rok, jak świętujesz jego początek - mówi popularna mądrość. Z roku na rok większość ludzi stara się świętować go tradycyjnie, w domu z rodziną. Jednak są też tacy, którzy chcą zorganizować naprawdę niezwykłą uroczystość. Z Marią Sadykową, specjalistką od eventów, przygotowaliśmy kilka sposobów na świętowanie sylwestra z dala od własnej kanapy.
1. Nowy Rok w ciepłych krajach
Łagodne morze, złote plaże, pełny relaks - i brak rutyny. Świętowanie Nowego Roku w stroju kąpielowym to doznanie, którego każdy powinien doświadczyć przynajmniej raz w życiu. Noworoczne wakacje można organizować w dowolnym ciepłym kraju. Popularne kierunki to Egipt, Dominikana, Tajlandia, Turcja czy Cypr. W sylwestra nie będziesz się nudzić. Z reguły każdy hotel ma własny program noworoczny z dyskotekami na plaży, szampanem, imprezami gastronomicznymi i koncertami.
2. Sylwester w restauracji
Jedną z największych zalet tego rodzaju uroczystości jest to, że kucharze dbają o kupowanie żywności i gotowanie. Do tego nie musisz martwić się o świąteczny wystrój swojego mieszkania. Restauracja zadba o odpowiednią atmosferę. Z reguły każda ma własny program z animatorami i tancerzami. Imprezy tematyczne są bardzo popularne. Na przykład w stylu gangsterskim lub Wielkiego Gatsby'ego.
- Z reguły restauracje w sylwestra są pełne ludzi, którzy lubią hałaśliwe i zabawne wakacje. Nikt nie zostanie tam sam. I oczywiście - to jest wygodne. Nie musisz myśleć o tym, co ugotować lub jaki program zorganizować. I jest jeszcze jeden dobry powód, by świętować Nowy Rok poza domem: po świętowaniu nie trzeba zmywać naczyń. Wszystko zostanie zrobione za ciebie - mówi Marina Sadykowa.
3. Nowy Rok w górach
Wielu ukraińskich śmiałków zdobędzie 31 grudnia Howerlę - najwyższy szczyt Ukrainy. Ale tylko przy słonecznej pogodzie i z profesjonalnym instruktorem. Po godzinnym lub dwugodzinnym podziwianiu zachodu słońca turyści zazwyczaj schodzą do pensjonatów, bo świętowanie Nowego Roku na górze jest niebezpieczne. Ci, którzy boją się wysokich gór, mogą po prostu udać się na spacer do zaśnieżonego lasu u podnóża.
- Jeśli jest możliwość wyjazdu w góry, ludzie zazwyczaj wynajmują dom i rozpalają kominek. W ten sposób tworzą atmosferę prawdziwej zimowej bajki i świętują Nowy Rok w niezapomniany sposób. Myślę, że to niesamowicie energetyzujące. Otaczanie się pięknem w trudnych czasach, w których my, Ukraińcy, teraz żyjemy, jest dokładnie tym, czego potrzebujemy. A gdzie można znaleźć taki koncentrat piękna, jeśli nie w naturze? - pyta Sadykova.
4. Nowy Rok w nieznanym kraju z lokalnymi tradycjami
Podróżni decydują się świętować Nowy Rok w kraju, w którym nigdy wcześniej nie byli, i starają się obchodzić to święto zgodnie z lokalnymi tradycjami. Każdy kraj ma swoje specjalne tradycje. Na przykład w Grecji w sylwestra piecze się ciasto o nazwie vasilopita, w środku którego umieszczana jest moneta. Ktokolwiek ją znajdzie, w nadchodzącym roku odniesie wielki sukces finansowy. W Estonii Nowy Rok świętuje się w saunie. Estończycy wierzą, że w ten sposób wejdą w Nowy Rok czyści i zdrowi. Z kolei Hiszpanie o północy jedzą dwanaście winogron - po jednym na każde uderzenie zegara. Jeśli stracisz rachubę, w nadchodzącym roku możesz mieć pecha.
- Najlepszym sposobem na poznanie i doświadczenie wszystkich tradycji odwiedzanego kraju jest pobyt u lokalnej rodziny. W dzisiejszych czasach istnieje wiele miejsc w internecie, w których ludzie oferują pobyt i spędzenie czasu u siebie za darmo. Jestem pewna, że ten sposób świętowania zaprocentuje na cały następny rok - przekonuje specjalistka od imprez.
5. Świętowanie Nowego Roku na jachcie
Krótki rejs to zawsze ekscytująca przygoda, zwłaszcza jeśli odbywa się na jachcie. Jedną z zalet takiego rozwiązania jest to, że na pokładzie nie ma tłumu turystów. Rejs morski jest zaplanowany w taki sposób, aby pasażerowie mieli wrażenie, że podróżują na własnym statku w otoczeniu przyjaciół.
- Raz świętowaliśmy Nowy Rok z przyjaciółmi na jachcie. Było bardzo fajnie. Świętowanie Nowego Roku na wodzie jest zawsze czymś do zapamiętania, poza tym wokół jest niesamowite piękno. Możesz także odwiedzić wszystkie miasta, w których się zatrzymasz. Z pewnością na długo zapamiętasz taką przygodę - mówi Marina Sadykowa.
Specjalistka od imprez: Najważniejsze to nie być w sylwestra samemu. A gdzie świętować, to już wybór każdego
Ołeksandra Matwijczuk jest działaczką na rzecz praw człowieka i szefową Centrum Swobód Obywatelskich, które w 2022 roku otrzymało Pokojową Nagrodę Nobla. Centrum Swobód Obywatelskich było pierwszą organizacją praw człowieka na świecie, która w 2014 roku wysłała swoich pracowników w celu udokumentowania zbrodni wojennych na Krymie, a także w obwodach donieckim i ługańskim. Od czasu inwazji Rosji na pełną skalę, jednym z głównych projektów organizacji praw człowieka jest "Trybunał dla Putina", który udokumentował już tysiące epizodów zbrodni popełnionych przez rosyjskie wojsko. Kiedy rozpocznie pracę specjalny trybunał ds. zbrodniarzy wojennych, ile ukraińskich dzieci zostało deportowanych do Rosji, jak wygląda sytuacja z więźniami cywilnymi, o globalnych wyzwaniach i międzynarodowym systemie bezpieczeństwa?
Natalia Żukowska: Ponad 2400 ukraińskich dzieci w wieku od 6 do 17 roku życia zostało od początku inwazji na wielka skalę nielegalnie wywiezionych na Białoruś - wynika to z badań Uniwersytetu Yale. Ile ukraińskich dzieci zostało deportowanych z Ukrainy do Rosji?
Ołeksandra Matwijczuk: Nie wiemy tego. Ukraina zidentyfikowała ponad 19 000. Strona rosyjska mówi o 700 000. Chodzi o to, że mówimy o różnych kategoriach dzieci. Pierwsza to te, które zostały deportowane wraz z rodzicami, a ich los zależy od tego, czy dorośli znajdą siłę i energię, aby jak najszybciej opuścić Federację Rosyjską. Druga kategoria to dzieci z instytucji państwowych, takich jak domy dziecka, których los jest na ogół bardzo trudny do prześledzenia. Podczas gdy działacze na rzecz praw człowieka i niezależni wolontariusze mają kontakt z pierwszą grupą, władze rosyjskie nie pozwalają nikomu odwiedzać dzieci z drugiej. Trzecia grupa obejmuje dzieci, których rodzice pozwolili wywieźć do do tzw. obozów rekreacyjnych. Podczas gdy wokół toczyły się walki, rodzice mieli nadzieję, że dzieci będą mogły bezpiecznie i spokojnie przebywać w różnych sanatoriach w Rosji i na Białorusi. Kiedy jednak terytoria, na których mieszkają, wróciły pod kontrolę Ukrainy, rodzice ci stanęli przed problemem, że Rosja nie zwróci im dzieci. Jest też czwarta grupa — ci, których rodzice zostali zabici podczas rosyjskiej agresji zbrojnej lub aresztowani. Rosjanie przygotowują te dzieci do adopcji, niezależnie od tego, że mają żyjących rodziców, którzy przebywają w rosyjskich więzieniach.
NZ: Jak te dzieci wracają do Ukrainy?
OM: Nie ma niczego, co można by nazwać "mechanizmem powrotu". Mamy do czynienia ze stroną, która demonstracyjnie ignoruje normy prawne i ogólnie rzecz biorąc, powiedziałabym, że już dawno wykroczyła poza to, co nazywamy człowieczeństwem. Ukraina odzyskała zaledwie około czterystu dzieci z 19 000.
NZ: Według Dmytra Łubinca, ukraińskiego rzecznika praw obywatelskich, Rosja uprowadziła prawie 25 000 cywilów — to tylko ci, o których istnieją przynajmniej pewne informacje. Ilu Ukraińców może faktycznie znajdować się w rosyjskiej niewoli?
OM: Nie znamy dokładnej liczby. Mamy dane ukraińskiego rządu. W naszej bazie danych inicjatywy "Trybunał dla Putina" mamy informacje o ponad czterech tysiącach cywilów nielegalnie przetrzymywanych przez Rosję. I rozumiemy, że to znowu jest dalekie od ostatecznej liczby.
NZ: Od początku wielkiej wojny z niewoli uwolniono prawie 2 600 Ukraińców, głównie wojskowych. Liczba cywilów uratowanych z rosyjskiej niewoli wynosi półtorej setki. Dlaczego Rosja nie chce wymienić niewojskowych więźniów?
OM: Rosja wykorzystuje zbrodnie wojenne jako metodę prowadzenia tej wojny. Kiedy okupuje terytoria, fizycznie niszczy aktywną mniejszość. To pomaga Rosjanom utrzymać bierną większość w posłuszeństwie i zachować kontrolę nad okupowanym regionem. Jest to również sposób manipulowania ludźmi. Jeszcze przed inwazją na pełną skalę widzieliśmy, jak Rosja wykorzystywała ludność cywilną do wywierania presji na Ukrainę i żądania wymiany w zamian za pewne ustępstwa polityczne. Przypomnijmy sobie, jak jeszcze przed inwazją na pełną skalę targowano się o dostawy wody na Krym, amnestię dla zbrodniarzy wojennych, poprawki do konstytucji itp. Innymi słowy, porywanie i przetrzymywanie cywilów jest metodą Federacji Rosyjskiej, z której korzystała ona w Czeczenii, Gruzji i innych krajach na całym świecie, nie tylko w Ukrainie.
NZ: Specjalna Sprawozdawczyni ONZ Alice Jill Edwards stwierdziła, że cywile w rosyjskiej niewoli są poddawani torturom: przesłuchaniom z użyciem elektrowstrząsów, biciu, pozorowanym egzekucjom i gwałtom. Gdzie przetrzymywani są więźniowie cywilni? Czy często są torturowani?
OM: Oczywiście, wiemy o torturach. To coś, co widzieliśmy od 2014 roku. To niezwykle okrutne znęcanie się nad ludźmi, którzy są całkowicie w ich mocy - zarówno seksualne, jak i psychiczne i fizyczne. Ludzie wychodzą z niewoli okaleczeni, niezdolni do powrotu do zdrowia i stania się pełnoprawnymi członkami społeczeństwa przez długi czas. Jest to dość okrutna, ale pragmatyczna polityka mająca na celu przełamanie oporu i jak najszybsze zajęcie kraju.
NZ: Kara dla Putina i Łukaszenki: co zrobić, by specjalny trybunał zadziałał w najbliższej przyszłości?
OM: Musimy stworzyć ten specjalny trybunał. W tym celu przywódcy polityczni muszą wykazać się odwagą i historyczną odpowiedzialnością. Jeśli chcemy pokoju na planecie, musimy karać autorytarnych przywódców, którzy rozpętują agresywne wojny. W całej współczesnej historii ludzkości mieliśmy tylko jeden precedens: Trybunał Norymberski. Wszystkie inne były trybunałami za zbrodnie przeciwko ludzkości, zbrodnie wojenne i ludobójstwo, ale nie za zbrodnie agresji, to znaczy nie za konkretne decyzje przywódcze dotyczące rozpoczęcia, zainicjowania i zaplanowania agresywnej wojny. Teraz jest taka możliwość. Stworzenie tego trybunału wymaga odwagi i historycznej odpowiedzialności przywódców politycznych. Nie ma problemu z prawem. Wręcz przeciwnie, prawo zobowiązuje do badania tego typu przestępstw.
NZ: Dlaczego przywódcom politycznym brakuje tej odwagi? Co ich powstrzymuje?
OM:Widzi Pani, mówimy o rosyjskim reżimie, który jeszcze nie upadł. Trybunał Norymberski był sądem zwycięzców. Najpierw nazistowskie Niemcy zostały pokonane, a potem nazistowscy zbrodniarze wojenni trafili na ławę oskarżonych. I tutaj musimy wykazać się odwagą i zastosować prawo wobec zbrodniarzy wojennych, których reżim nadal istnieje. I widzimy, że nie wszyscy przywódcy polityczni mają taką odwagę.
NJ: Czy wierzy Pani że sprawiedliwość dosięgnie przestępców?
OM: Wiara to za mało. Musimy podjąć wysiłki. Z radością mogę powiedzieć, że zarówno nasz zespół, jak i wiele innych osób pracuje nad tym, aby sprawiedliwości stało się zadość, nawet jeśli jest to opóźnione w czasie. Patrząc wstecz na lekcje historii, widzę, że autorytarne reżimy upadają, a ich przywódcy, którzy uważali się za nietykalnych, stają przed sądem. Jestem przekonana, że tak będzie i tym razem.
NZ: Pani wielokrotnie mówiła, że Ukrainę należy odbudować teraz, nie czekając na zakończenie wojny. A w szczególności wykorzystać w tym celu rosyjskie aktywa państwowe, które są obecnie zamrożone na Zachodzie. Czy istnieją dziś odpowiednie mechanizmy, aby to zrobić?
OM: Nie, nie ma takich mechanizmów, dyskusje trwają. I tutaj znowu jest to bardziej kwestia woli politycznej. Ponieważ jako prawniczka mogę zapewnić, że możliwe jest znalezienie mechanizmów prawnych, aby zrobić to w sposób zgodny z zasadami praworządności. W ubiegłym roku Komisja Europejska zarejestrowała odpowiedni projekt decyzji. Ale proces ten nie posunął się jeszcze naprzód, ponieważ jest jasne, że ten precedens będzie miał negatywne konsekwencje. Zachodnie elity polityczne obawiają się odpływu pieniędzy. Bo nie tylko Rosja lokuje swoje środki w euro. To jeden z powodów. Oczywiście nie najważniejszy, ale utrudniający znalezienie prawnego rozwiązania tej sytuacji. Ale jestem więcej niż przekonana, że tak musi się stać. Rosja musi zapłacić.
NZ: Dlaczego uważa Pani, że odbudowa Ukrainy powinna rozpocząć się teraz, skoro wojna wciąż trwa?
OM: Ponieważ nie wiemy, jak długo potrwa wojna. Rosja liczy, że długo. Przeznaczyła 40% przyszłorocznego budżetu na wydatki wojskowe. To tylko część budżetu, która jest jawna. I w tej sytuacji, oczywiście, Putin spodziewa się, że Ukraina pęknie pierwsza, ponieważ potencjały państw nie są współmierne. Ponadto Rosja znalazła sposób na obejście sankcji. Ma możliwość finansowania swojej gospodarki. Zamiast tego gospodarka Ukrainy, zdewastowana przez rosyjską agresję, zależy teraz od pomocy finansowej, która jest blokowana przez sympatyków Putina w Europie — mam na myśli premiera Węgier Viktora Orbana. Musimy rozpocząć odbudowę teraz, tam gdzie to możliwe, i przygotować się do przetrwania, tworzenia miejsc pracy i rozwoju gospodarki w warunkach, jakie mamy.
NZ: Olexandro, przedstawiciele waszej organizacji praw człowieka wielokrotnie mówili o potrzebie zreformowania ONZ. Co Pani zdaniem powinno się zmienić w pracy tej organizacji?
OM: Są tu dwie rzeczy. Pierwsza to problemy z tym jak została stworzona, ale pracownicy ONZ nie mają na to wpływu. Cały system ONZ został zbudowany po II wojnie światowej przez zwycięskie kraje. Ustanowiły one dla siebie nieuzasadnione preferencje. Mam na myśli Radę Bezpieczeństwa, która jest uważana za najważniejszy organ. Jest tam pięć krajów, które mają prawo zawetować najważniejsze decyzje. Wśród nich jest Rosja. Oznacza to, że sama architektura ONZ wymaga radykalnej reformy. Drugi problem dotyczy personelu ONZ. Przez dziesięciolecia różne jej struktury opracowały ogromną liczbę wewnętrznych dokumentów, a ich wdrożenie stało się ważniejsze niż misja, dla której te struktury zostały stworzone. Na przykład protokoły bezpieczeństwa, niektóre zasady odpowiedzialności. Wszystko to prawdopodobnie działa dobrze w czasie pokoju, ale w czasach kryzysu - wcale.
NJ: Ponad rok temu otrzymała Pan Pokojową Nagrodę Nobla. W jaki sposób ten status pomaga Pani w działaniach na rzecz Ukrainy, czy pozwala Pani skuteczniej przekazywać ważne wiadomości dotyczące pomocy Ukrainie i czy zachodni partnerzy zaczęli Pani bardziej słuchać?
OM: W rzeczywistości nasza organizacja się nie zmieniła. Jednak aureola Nagrody Nobla otwiera przed nami drzwi, które wcześniej były zamknięte. Zwróciła uwagę na głosy obrońców praw człowieka z naszego regionu, ponieważ wcześniej nas nie słuchano. Uważano, że prawa człowieka są czymś tak nieznaczącym, nieistotnym, podczas gdy interesy gospodarcze, bezpieczeństwo i kalkulacje geopolityczne są ważniejsze. Ale prawa człowieka są tym samym, co bezpieczeństwo. Poszanowanie praw człowieka jest kluczem do pokoju na całym świecie. Są one ze sobą nierozerwalnie związane. Jeśli politycy nie będą brać pod uwagę praw człowieka przy podejmowaniu decyzji, a będą polegać tylko na pewnych korzyściach gospodarczych, to nawet jeśli strony odniosą krótkoterminowe korzyści, w dłuższej perspektywie czeka je katastrofa. Wszystko to niestety stało się bardziej widoczne po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę. Trzeba było takiego kryzysu, aby nawet rozwinięte demokracje, zaczęły ponownie rozważać swoją politykę zagraniczną. Prawo ludzkiej natury jest proste: bezkarne zło rośnie. A jeśli przestępcy popełniają przestępstwa bezkarnie, ich intensywność wzrasta i zaczynają wierzyć, że mogą robić, co chcą.
NZ: Jakie są Pani priorytety w najbliższej przyszłości?
OM: Jako organizacja mamy kilka zadań. Pierwszym z nich jest stworzenie nowych międzynarodowych mechanizmów pociągnięcia do odpowiedzialności. Ma to zapewnić, że 59 000 przypadków zbrodni wojennych udokumentowanych przez nas i naszych partnerów nie pozostanie w naszych krajowych archiwach. Kolejnym zadaniem jest pomoc w demokratycznej transformacji kraju w obszarze rządów prawa. Aby to zrobić, Ukraina musi wiele zrobić. Nie jest to łatwe w czasie pokoju i niezwykle trudne podczas inwazji na pełną skalę. Naszym trzecim zadaniem jest zrozumienie, że ten pożar, jak możemy metaforycznie nazwać rosyjską agresję na Ukrainę, jest dowodem na to, że światowy system bezpieczeństwa nie działa i że wszędzie tam, gdzie może iskrzyć, tak się dzieje. Widzimy to w wojnie na Bliskim Wschodzie, w decyzji Wenezueli o zajęciu części niezależnego terytorium sąsiedniego kraju. Innymi słowy, coraz więcej autorytarnych przywódców inspiruje się przykładem Rosji, ponieważ rozumieją, że system pokoju i bezpieczeństwa ONZ nie działa. I jeśli nie będziemy współpracować, aby zreformować tę organizację, nie tylko ludzie w Syrii, Mjanmie, Sudanie, Nikaragui czy Afganistanie będą cierpieć z tego powodu, ale ludzie w rozwiniętych demokracjach nagle znajdą się w świecie, który stanie się niebezpieczny dla wszystkich bez wyjątku.
NZ: Czy świat może dziś polegać na międzynarodowym systemie bezpieczeństwa i prawa? Czy jest on skuteczny?
OM: Nie jest skuteczny w obliczu zagrożeń na wielką skalę. Wyobraźmy sobie, że nie udało nam się odstraszyć wroga w Ukrainie i armia rosyjska ruszyła dalej. Na przykład atakuje Polskę. Czy Polacy odwołają się do ONZ, czy chwycą za broń? Jest też pytanie, na ile kraje NATO zaczną bronić Polski i wypełniać swoje zobowiązania. Ponieważ przez te wszystkie lata, z wyjątkiem Stanów Zjednoczonych Ameryki, kraje NATO nie inwestowały zbyt wiele w rozwój swoich zdolności obronnych. Dlatego wyraźnie rozumiemy, że Ukraina w dużej mierze straciła złudzenie, że ktoś przyjdzie nas bronić. Jednak dziś nie tylko się broni. Ukraina wypełnia misję NATO, ale ze znacznie mniejszym budżetem obronnym. A wszelkie próby zamrożenia lub dalszego atakowania Ukrainy, która walczy z rosyjską agresją, mogą prowadzić do rozczarowujących konsekwencji. Na przykład blokada granic przez polskich przewoźników zwiększa ryzyko, że okupujący mogą znaleźć się w okopach albo spotkać rosyjskich żołnierzy w swoich domu.
NŻ: Magazyn TIME opublikował listę najbardziej wpływowych ludzi na świecie w 2023 roku. Pierwsza Dama Olena Zełenska i Pani znalazłyście się na niej. Co oznacza dla Pani to wyróżnienie?
OM: Oznacza to, że misja, którą ja i mój zespół reprezentujemy, jest żądaniem milionów ludzi na całym świecie. A co może być potężniejsze niż żądanie milionów?
NZ: Pod koniec października Pani przemawiała na jednej z najbardziej znanych konferencji na świecie, TEDWomen. W swoim przemówieniu Pani powiedziała: "Jeśli Rosja osiągnie swój cel i ten scenariusz się spełni, znajdziemy się w świecie, który będzie niebezpieczny dla wszystkich bez wyjątku". Jak zareagowała na to publiczność? Co przede wszystkim Pani chciała przekazać w swoim przemówieniu?
OM: Publiczność zareagowała bardzo szczerze. Może nie widać tego na nagraniu, ale przemówienie było kilkakrotnie przerywane oklaskami. Publiczność, która tam była, była myślącą publicznością, rozumiała zagrożenie. W rzeczywistości nie dokończyłam trochę mojego przemówienia. Powiedziałam, że znajdziemy się w świecie, który będzie niebezpieczny dla wszystkich bez wyjątku. Obawiam się, że już jesteśmy w tym świecie. Nie wiem tylko, jak historycy przyszłości nazwą ten okres turbulencji, kiedy cały globalny system pokoju i bezpieczeństwa umiera na naszych oczach.
NZ: Jak widzi Pani przyszłość Ukrainy?
OM: Istnieje kilka rodzajów przyszłości. Jest przyszłość pożądana, którą ludzie wyobrażają sobie leżąc na kanapie. I dlatego nigdy nie nadchodzi. Kiedy leżysz na kanapie i marzysz o czymś, nie podejmując żadnego wysiłku, nic się nie dzieje. Drugi rodzaj przyszłości jest przewidywalny. Jest to ten, który opiera się na pewnego rodzaju analizie, ale widzieliśmy już, jak się nie spełnia. Przypomnijmy sobie, że kiedy rozpoczęła się inwazja na pełną skalę, nie tylko Putin, ale także zachodni analitycy wierzyli, że Ukraina ma tylko 3-4 dni, a potem rosyjskie wojska będą w Kijowie. Ukraina upadnie, a my nie mamy już żadnego potencjału. Tak oceniali konfrontację z tak potężną siłą jak Rosja. Ale jest jeszcze trzeci rodzaj przyszłości — projektowany To znaczy ten, który tworzymy teraz za pomocą wydarzeń. I jestem zwolenniczką tego typu, ponieważ nie mogę przewidzieć przyszłości. Nie jestem obserwatorką polityczną, analityczką ani futurolożką. Jestem osobą, która walczy o przyszłość, jaką chcę mieć dla siebie i swojej rodziny.
NZ: W jakim kraju chciałaby Pani żyć?
OM:W Ukrainie, w której praca Centrum Swobód Obywatelskich, przynajmniej w obecnym formacie, byłaby po prostu niepotrzebna.
- Blokada granic przez polskich przewoźników zwiększa ryzyko, że okupujący mogą znaleźć się w okopach albo spotkać rosyjskich żołnierzy w swoich domu- mówi ukraińska działaczka na rzecz praw człowieka
- Łatwo rozpocząć wojnę, ale wojna kończy się w Babim Jarze, a takich miejsc w Ukrainie jest już wiele - mówi Mosze Reuwen Asman, naczelny rabin Ukrainy, porównując losy Ukrainy i Izraela - krajów, które mają tych samych wrogów. Jednak ta sama wojna zrobiła też coś niesamowitego: zjednoczyła ludzi, którzy teraz będą walczyć do końca. Od pierwszych dni wojny Mosze Reuwen Asman był wolontariuszem i pomagał potrzebującym. Jest dumny, że to jemu przypadł zaszczyt ratowania ludzi i bycia po stronie światła. O wojnie i życiu w dwóch krajach: w Ukrainie i Izraelu, wolontariacie i swojej misji opowiedział w wywiadzie dla Sestry.eu
Natalia Żukowska: Niedawno wrócił Pan z Izraela, gdzie również trwa wojna. Jak zmieniła społeczeństwo?
Mosze Reuwen Asman: Chociaż Izrael jest przyzwyczajony do wojen, ta była niespodziewana, podobnie jak w Ukrainie. Wszyscy rozumieli, że może dojść do wojny, ale nikt w to nie wierzył. Dzięki jedności narodu Ukrainie udało się przetrwać. To samo stało się w Izraelu. Nastąpiło ogromne zjednoczenie ludzi, było niesamowite wsparcie ze strony wojska. Powiem pani, że nie 100%, ale 150% żydowskich żołnierzy wróciło do domu z całego świata. Nie było potrzeby nikogo ścigać ani zmuszać do wstąpienia do armii. Izraelczycy, podobnie jak Ukraińcy, są gotowi iść do końca, nikt ich nie zatrzyma. Hamas, podobnie jak Hezbollah, musi zostać pociągnięty do odpowiedzialności za okrucieństwa popełnione w Izraelu. Bez względu na to, jak niefortunnie to brzmi, wojna zjednoczyła cały naród zarówno w Ukrainie, jak w Izraelu.
NŻ: Jak teraz wygląda Izrael od środka?
MRA: Życie toczy się dalej. W Izraelu, podobnie jak w Ukrainie, nigdzie nie ma bezpiecznego miejsca. Choć oczywiście są miejsca, gdzie ostrzał trwa nieustannie, od rana do wieczora, i są miejsca, gdzie nie jest aż tak źle, choć pocisk może nadlecieć z dowolnego miejsca. Ale ludzie wszystko rozumieją. Są gotowi zacisnąć pasa, by uwolnić zakładników, pomścić śmierć ludzi. Głównym celem jest jednak zniszczenie wszystkich przestępczych reżimów, takich jak Hamas i Hezbollah.
NŻ: Ukraina i Izrael to kraje oddalone od siebie, ale łączy je straszna rzeczywistość. Autostrada Żytomierz w Ukrainie i autostrada 232 w Izraelu stały się drogami śmierci. Czy nie sądzi Pan, że wojska rosyjskie i Hamas stosują podobne metody?
MRA: Organizacje terrorystyczne takie jak Hamas i Hezbollah mają przemoc i morderstwa we krwi i ideologii. Żydzi przybyli na ziemię, która była kamienistą pustynią, i zdołali zbudować dobrze prosperujący kraj. Bojownicy Hamasu nie robią nic dla zwykłych ludzi. Nawet gdy inne państwa, takie jak Katar, dają im pieniądze na rozwój, nie inwestują ich w edukację czy medycynę - wszystko idzie na produkcję rakiet i broni. Rosja robi to samo. Zamiast atakować Ukrainę, lepiej byłoby dla niej zainwestować te pieniądze we własny rozwój. Mogliby powiedzieć: "Stańmy się lepsi niż Ukraina, będziemy mieć lepszą edukację, opiekę zdrowotną, emerytury". Wybrali jednak inną drogę. W Rosji inwestują też w zabijanie ludzi: swoich i obcych. To jest ideologia zniszczenia, ideologia faszyzmu. Nasi wrogowie mają ten sam charakter pisma. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego Rosjanie w Buczy i Irpieniu dopuścili się takich okrucieństw. Okazało się, że chcieli zastraszyć ludzi, by się poddali. Hamas stosował te same metody w Izraelu. Jednak w obu przypadkach terroryści osiągnęli odwrotny skutek. Ludzie powstali i jestem przekonany, że ta walka między światłem a ciemnością zakończy się sukcesem zarówno tu i tam.
Czytaj także: Anna Ukołowa: "Jeśli armia nie zniszczy Hamasu, nie jestem pewna, czy Izrael będzie mógł istnieć"
NŻ: Czy musiał Pan tłumaczyć Izraelczykom, że ich wrogowie zjednoczyli się z tymi, którzy próbują zniszczyć Ukrainę?
MRA: Wyjaśniam to od dłuższego czasu nie tylko zwykłym Izraelczykom. Rozmawiałem o tym osobiście z premierem Benjaminem Netanjahu przed wyborami. Spotkałem się z nim trzy razy i za każdym razem rozmawialiśmy na ten temat. Rozmawiałem również z ministrami. Niektórzy twierdzili, że sprawy nie są tak jednoznaczne. Teraz w zasadzie wszystko jest jasne, nie trzeba już niczego wyjaśniać. Wszyscy wszystko rozumieją, zwłaszcza po przemówieniu Putina, który nie wyraził współczucia dla Izraelczyków, za to oskarżył Amerykę o utrudnianie rozmów pokojowych z Hamasem. Co więcej, kluczowa polityka Izraela uległa oczywistej zmianie. Tel Awiw przestał ostrzegać Kreml przed atakami na Syrię. Niedawno przedstawicielka rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa napisała w serwisie X: "Protestujemy przeciwko Izraelowi za zbombardowanie lotniska w Damaszku. To naruszenie prawa międzynarodowego. Co Izrael sobie myśli?" Odpisałem: "Słuchaj, to jest szczyt cynizmu. W pierwszych dniach wojny na pełną skalę w Ukrainie zbombardowaliście wszystkie cywilne lotniska w kraju. Izrael bombarduje to lotnisko, ponieważ dostarczana jest tam irańska broń. A wy bombardowaliście [lotniska] tylko po to, by je zniszczyć". Tak się składa, że Ukraina i Izrael stoją teraz w obliczu podobnego losu. Mają tych samych wrogów. Rosja i Iran stały się partnerami. A czym jest Iran? To faszystowskie państwo, członek ONZ, który otwarcie i dawno temu zadeklarował chęć zniszczenia Izraela i narodu żydowskiego.
NŻ: Po rozpoczęciu przez Rosję inwazji na Ukrainę na pełną skalę ewakuował Pan swoje wnuki i dzieci do Izraela, wraz z tysiącami innych osób. I znowu musieli słyszeć syreny i ukrywać się przed rakietami. Jak zareagowali na tamtejsze działania wojenne?
MRA: Mam jedenaścioro dzieci. Część rodziny mieszka na Ukrainie, część w Izraelu. Z wielkim trudem ewakuowałem rodzinę po rozpoczęciu inwazji. Byliśmy niedaleko Kijowa. Rosyjska armia strzelała już do naszych samochodów, a my wahaliśmy się, czy zostać pod ostrzałem, czy wyjechać. Moje dzieci i wnuki ukrywały się w prowizorycznych schronach. W Izraelu, dzięki Bogu, w każdym domu są schrony przeciwbombowe. Najtrudniej było usłyszeć pytanie od pięcioletniego dziecka: "Tato, a nas nie zabiją?". W Izraelu dzieci spotkało to samo: naloty i ostrzał, odgłos nalotów jest tam taki sam jak na Ukrainie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ten dźwięk jest tak nieprzyjemny. Dlaczego nie mogą zrobić pięknej muzyki do nalotów? To byłoby psychologicznie łatwiejsze w odbiorze.
Oczywiście wojna jest tragedią dla każdego dziecka. Ma ogromny wpływ na psychikę. Niedawno przeczytałem, że w Izraelu zmarła 12-letnia dziewczynka. Miała atak serca - po prostu ze strachu. To pokolenie dzieci nazywam "dziećmi wojny" NŻ: Czy była chęć ewakuowania tych dzieci do Europy?
MRA: Nie jest jasne, gdzie teraz jest bezpieczniej. Od czasu do czasu w Europie odbywają się antysemickie wiece. Oczywiste jest, że są one opłacane. I widzę tu jednego beneficjenta: Rosję. To nie przypadek, że atak Hamasu na Izrael miał miejsce w dniu urodzin Putina.
NŻ: Jak wyglądał 24 lutego dla Pana rodziny?
MRA: Wiedziałem, że dojdzie do rosyjskiego ataku na Ukrainę, ale jednocześnie to było coś nierealnego. Zawsze mówiłem, że dorastaliśmy w Związku Radzieckim, gdzie uczono nas, że nadjeżdżają niemieckie czołgi - a tu nadjechały rosyjskie. To było jak lustrzane odbicie. Czułem się jak we śnie, myślałem: "To niemożliwe", "Jak to możliwe? Uczono nas, że ludzie radzieccy są dobrzy, a niemiecki faszyzm jest zły". Oczywiście, to było przerażające. Prawdziwą wojnę widzi się na własne oczy, nie poznaje się jej z książki czy filmu. Obudził mnie huk wybuchów. W tym czasie Boryspil i obrzeża Kijowa były bombardowane. Byliśmy 14 kilometrów od Buczy, Irpienia i Hostomla, gdzie toczyły się walki. Zacząłem wydzwaniać do znajomych (do dziś dostaję gęsiej skórki na samo wspomnienie tamtych wydarzeń) i mówiłem krótko: "Wojna". To było straszne.
NŻ: W pierwszych dniach wojny nagrał Pan wiadomość wideo do Rosjan i Żydów w Rosji. Prosił Pan ich o powstrzymanie rozlewu krwi. Był jakiś odzew na ten apel?
MRA: Zwróciłem się do Rosjan przed 24 lutego. To było 27 stycznia w Babim Jarze, w Światowym Dniu Pamięci o Ofiarach Holokaustu. Powiedziałem: "Zatrzymajcie wojnę, łatwo ją zacząć, a potem kończy się takim Babim Jarem". Patrzyłem w wodę. Niestety w Ukrainie jest wiele takich małych Babich Jarów. Potem ponownie zwróciłem się do niech, z Torą w rękach. To przemówienie obiegło cały świat. To był krzyk duszy. To było w dniu, w którym Rosjanie uderzyli w Babi Jar trzema rakietami. Te słowa trafiły do serc milionów ludzi na całym świecie. W tym, nawiasem mówiąc, do Rosjan; odbierałem stamtąd telefony. Wyjaśniłem, że jestem w Ukrainie, mówię po rosyjsku, urodziłem się w Rosji.
Jestem Żydem. Nienawidzę nazistów. Nie pozwolę nikomu wykorzystywać tematu ludobójstwa narodu żydowskiego do zabijania innych ludzi, w tym przypadku Ukraińców. Uważam, że Rosja spekuluje na temacie Holokaustu i faszyzmu
NŻ: W marcu zeszłego roku Pana synagoga była domem dla setek ludzi. Jakie historie zapamiętał Pan najlepiej?
MRA: W naszej synagodze mieszkali nie tylko Żydzi, ale i Ukraińcy. Codziennie ewakuowaliśmy 300 osób z Czernihowa. Byli przerażeni, głodni i zziębnięci. Później kobiety i dzieci zostały wysłane za granicę. Było wiele różnych imponujących historii. Opowiem symboliczną. W pierwszych dniach wojny na pełną skalę ewakuowano do nas 92-letnią babcię o imieniu Rachela. W 1941 r. wrzucono ją do ostatniego pociągu odjeżdżającego z Kijowa. Gdyby nie to, trafiłaby do Babiego Jaru. To była jej pierwsza ewakuacja, uciekała przed Niemcami. A teraz musiała uciekać przed Rosjanami. Razem z córką zabraliśmy ją do Kiszyniowa, nie znaliśmy jej przeszłości. Po 2-3 tygodniach do moich rąk trafił artykuł w niemieckiej gazecie z historią tej kobiety. Zmarła w Monachium. Ona, uratowana przed Niemcami, uciekająca przed Rosjanami, zmarła w Niemczech. To była symboliczna historia.
NŻ: Jak zaangażował się Pan się w działalność charytatywną?
MRA: Robiłem to już wcześniej, ale wraz z rozpoczęciem wojny na pełną skalę zacząłem pomagać w ewakuacji ludzi. W tym samym czasie za własne pieniądze kupiłem w Izraelu 15 dużych plecaków medycznych. Było w nich wszystko, co potrzebne do ratowania wojskowych. W sumie przywieźliśmy około pięciuset takich plecaków. Początkowo wysyłaliśmy je do różnych jednostek wojskowych. Potem zdałem sobie sprawę, że musimy je dać tylko tym, którzy są na linii frontu, lub cywilom, którzy są stale pod ostrzałem. Kiedy otrzymałem informacje zwrotne od ludzi, że nasze plecaki medyczne uratowały dziesiątki istnień ludzkich, zdałem sobie sprawę, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Cieszę się, że mogę być zaangażowany w ratowanie ludzi, w końcu nie ma nic cenniejszego. Zrobiliśmy wiele i nadal to robimy. Moje stanowisko brzmi: rób wszystko, co konieczne. Nie robimy tego dla PR. Robimy to, by ratować więcej ludzi. Spędzam też dużo czasu na rozmowach z mediami. Dlaczego teraz z panią rozmawiam? Bo zrozumiałem, jak ważne jest mówienie światu prawdy. Pomoc informacyjna jest nie mniej ważna. Przed wojną nie lubiłem udzielać wywiadów. Teraz też nie lubię tego robić, ale robię to, bo nie mogę inaczej.
W Torze mamy przykazanie: "Nie stój na krwi bliźniego swego". Innymi słowy, Tora zabrania nam być obojętnymi, gdy ktoś jest zabijany w naszym sąsiedztwie. Dlatego często staram się mówić obcokrajowcom prawdę o tym, co dzieje się w Ukrainie
NŻ: Wielokrotnie podróżował Pan do wschodniej Ukrainy z pomocą humanitarną. Nie bał się Pan jeździć do miejsc, w których nieustannie dochodzi do strzelanin?
MRA: To przerażające. Rozmawiałem z wojskowymi. Nie ma żołnierza, który by się nie bał, to normalny stan. Ale kiedy robisz dobry uczynek, nie masz czasu się bać. Byliśmy w Chersoniu, kiedy Rosjanie wysadzili elektrownię wodną w Kachowce i trzeba było ewakuować ludzi. Przywiozłem jeepa, który potrafi unosić się na wodzie, i pojechaliśmy nim ratować ludzi. Zaczęli do nas strzelać z drugiej strony Dniepru. Niedaleko nas było lądowisko. Mieliśmy szczęście, że była woda i odłamki nas nie trafiły, ale było nieprzyjemnie. Dziękuję Wszechmogącemu, że nas uratował.
Czytaj także: "Nikt nie chce być zgwałcony ani zabity": izraelskie doświadczenia podczas wojny
NŻ: Pochodzi Pan z Rosji, z dawnego Leningradu. Czy ma Pan tam jakichś krewnych? Utrzymuje Pan z nimi kontakt?
MRA: Po pierwsze, nie jestem z Rosji, jestem ze Związku Radzieckiego - powiedzmy, że z rosyjskiej części Związku Radzieckiego. Mam tam bardzo dalekich krewnych, lecz nie kontaktuję się z żadnym z nich. Tam jest pochowany mój ojciec, który, nawiasem mówiąc, przeżył oblężenie Leningradu.
NŻ: A kontaktuje się Pan się z naczelnym rabinem Rosji Berlem Lazarem?
MRA: Nigdy do mnie nie dzwonił. Znam go, ale też do niego nie dzwonię. Zawsze powtarzam, że w Ukrainie mogę mówić, co chcę. Mogę wyrazić swoją opinię za lub przeciw prezydentowi i nikt mi nic nie zrobi. Ale w Rosji jest niebezpiecznie. Tam za słowo "pokój" grozi 10 lat więzienia.
NŻ: Co może powstrzymać Putina?
MRA: Nie wiem. Ukraina pokazała całemu światu swoją jednością i poświęceniem, że można walczyć ze złem. Ukraina zatrzymała wielką armię, niestety za bardzo wysoką cenę. Jednak jestem pewien, że Bóg jest z Ukrainą. Nie wiem, jak i co powstrzyma Rosję. Ale pamiętajmy, że Związek Radziecki upadł - nikt w niego nie wierzył. I rozpadł się, jak domek z kart. Zło nie może istnieć długo. Najważniejsze, że jesteśmy po stronie dobra i musimy po niej być.
NŻ: Dużo podróżuje Pan po świecie, spotkał się Pan z amerykańskimi kongresmenami. Co chciał Pan im przekazać?
MRA: Przekonałem się, jak ważna jest dla nich moja opinia. To było jak spojrzenie z zewnątrz. Powiedziałem im, że Ukraina jest demokratycznym krajem, który dobrze rozwijał się przed wojną. Krajem, w którym jest wolność słowa, wolne wybory, możliwość wyboru religii i w którym poziom antysemityzmu jest niższy niż w Europie i Rosji. Wyjaśniłem, co dzieje się na Ukrainie, i powiedziałem, że nie powinniśmy być zmęczeni tą wojną. "To nie jest tylko nasza wojna. Dziś Ukraińcy umierają, by chronić wasze spokojne życie. Dlatego nie macie prawa siedzieć, oglądać telewizji i pić kawę, podczas gdy inni są zabijani". To jest moje przesłanie, które staram się przekazywać wszędzie.
NŻ: Jak reagują? Czy wyniki tych rozmów są zadowalające?
MRA: Tak, oczywiście. Nie mogę zdradzić szczegółów, ale były przypadki, gdy moja komunikacja i perswazja wpłynęły na bardzo poważne decyzje.
NŻ: Jak wyobraża Pan sobie Ukrainę po zwycięstwie?
MRA: Mam nadzieję, że Singapur będzie kiedyś zazdrościł Ukrainie. By tak się stało, musimy nie tylko wygrać wojnę z Rosją, ale także pokonać korupcję i łapówkarstwo w kraju. To bardzo ważne. Jestem optymistą. Wierzę, że wszystko będzie dobrze, bo dobrych ludzi jest znacznie więcej niż złych. I oczywiście światło pokona ciemność. Będzie zwycięstwo. Wierzę w to!
W Izraelu dzieci spotkały się z nalotami i ostrzałem. Odgłosy nalotów są tam takie same jak w Ukrainie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ten dźwięk jest tak nieprzyjemny. Dlaczego nie mogą zrobić pięknej muzyki do nalotów? - mówi naczelny rabin Ukrainy
Olena Apchel jest badaczką teatru, reżyserką i wolontariuszką. W latach 2021-2022 była kierowniczką działu programów społecznych w Nowym Teatrze w Warszawie, a jesienią 2022 roku przeniosła się do Berlina. Tam pracowała jako współdyrektorka Theatertreffen, największego festiwalu teatralnego w świecie niemieckojęzycznym.
Po trzech latach za granicą, z pozwoleniami na pobyt w dwóch krajach przez kilka kolejnych lat i dziesiątkami ofert pracy w dyplomacji i sztuce, Olena Apchel wróciła na Ukrainę. Artystka rozmawiała z nami o dziewięcioletniej wojnie, życiu i pracy za granicą, twórczym wypaleniu i o tym, jak widzi dzień zwycięstwa.
Natalia Żukowska: Ołena, dlaczego zdecydowałaś się wrócić do Ukrainy, skoro wojna wciąż trwa?
Оłena Apchel: Moja decyzja o powrocie na Ukrainę była bardzo świadoma, wyważona i przemyślana. Czasami słyszę, jak ludzie mówią: „Do 24 lutego 2022 roku mieliśmy normalne życie, a potem wojna je zmieniła”. Nie wiem, jak mam się z tym czuć. Ja miałam „normalne” życie do 2014 roku, a potem zmieniła je wojna. I naprawdę nie mogę dojść do siebie przez prawie 10 lat. Ciężko opisać ten stan.
W pewnym momencie nie należysz do siebie, tracisz zdolność kontrolowania czasu, przestrzeni i planów.
A powrót na Ukrainę jest teraz dla mnie jedną z recept na to, by w końcu mieć kontrolę nad swoim życiem, nie pozwolić, by strach odebrał mi godność i możliwości. Mogę popełnić błąd i zdać sobie z tego sprawę w przyszłości, ale chcę i jestem w stanie to zrobić, i przetestować. Uczę się przechodzić przez trudne chwile z szeroko otwartymi oczami. W końcu zaczynam rozmawiać ze swoim strachem.
Pamiętam, jak w trzecim roku wojny powiedziałam sobie: „Kiedy to się skończy, założysz rodzinę”, a w 5 roku: „Kiedy wojna się skończy, urodzisz dziecko”. Ale to wciąż nie koniec. I trwa dłużej niż druga wojna światowa.
Pochodzę z małego miasteczka w obwodzie donieckim, które przez osiem lat znajdowało się na linii frontu, a teraz jest okupowane. Jednak przez te wszystkie lata nie chciałam nazywać siebie uchodźczynią, ani przesiedleńcem wewnętrznym, zwłaszcza że studiowałam, a następnie pracowałam w Charkowie, który stał się trochę rodzinnym miastem.
Jak wyglądało Twoje życie w Doniecku przed wojną?
Mój ojciec pochodzi z regionu Odesy. Według rodzinnych legend mam mieszaną krew: rumuńsko-grecko-gagausko-mołdawsko-ukraińską. Nazwisko mojego ojca to Apchel. Po stronie mojej matki byli Kozacy z pięknymi ukraińskimi nazwiskami. Ale mój dziadek, którego nigdy nie poznaliśmy, był Rosjaninem. I te dziesięć ostatnich lat to był proces wypalania się ćwiartki kacapa we mnie.
Kiedy zaczęła się wojna, nie byłam na stałe w obwodzie donieckim, ponieważ już studiowałam na studiach podyplomowych w Charkowie. Jednocześnie przez kilka lat pracowałam jako dyrektorka Centrum Programów Festiwalowych i Konkursowych w Rosji - do 2014 roku.
Byłam również zaangażowana w niezależny teatr w Charkowie. W tamtym czasie oznaczało to raczej wydawanie pieniędzy niż ich zarabianie. A wyglądało to tak: zarabiałam w Rosji, a w Ukrainie występowałam i pomagałam rodzicom. Kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę w 2014 roku, zerwałam wszystkie rosyjskie więzi i kontrakty. Próbowałam wytłumaczyć rosyjskim krewnymi kolegom, co się dzieje, ale bezskutecznie.
To był czas bardzo trudnego dorastania: Majdan Kijowski, Majdan Charkowski, Majdan Doniecki, kłótnie w rodzinie, pierwsze wyjazdy na ochotnika na front, obrona pracy doktorskiej, utrata dochodów. Moja rodzina była na linii frontu i nikt nie chciał jej opuścić. Rok 2014 zmienił wszystko, z każdym miesiącem stawaliśmy się o dekadę starsi.
Gdzie jest teraz twoja rodzina?
Moja mama zmarła w 2016 roku, a ojciec zginął podczas okupacji Krymu. Niektórzy z moich braci i sióstr również byli pod okupacją. Niektórzy przeżyli oblężenie Mariupola, obozy filtracyjne. Niektórzy tam zostali, inni wyjechali. Niektórzy są gdzieś incognito. Na tymczasowo okupowanych terytoriach za samo polubienie postu ze słowem „Ukraina” lub „pokój” można trafić do więzienia na 15 lat i zostać oskarżonym o szpiegostwo lub terroryzm informacyjny.
Co zrobiło na Tobie największe wrażenie po powrocie do Ukrainy?
Po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę bardzo często podróżowałam tam i z powrotem, ponieważ dostarczałam amunicję dla wojska i pomoc humanitarną, więc to nie do końca tak, że wróciłam po trzech latach emigracji. Ale pierwsze wrażenie po przeprowadzce jest takie emocjonalne, nieracjonalne i może dla wielu osób błędne, ale w Kijowie uderzyło mnie poczucie bezpieczeństwa, czyli obecność obrony przeciwlotniczej i alarmów przeciwlotniczych. Pierwszy raz usłyszałam alarm w Dnieprze wiosną 2022 roku i płakałam ze szczęścia. To było niesamowite uczucie ulgi, gdy po raz pierwszy od 8 lat wojny ktoś się o ciebie troszczy i włącza ostrzeżenie o niebezpieczeństwie. W obwodzie donieckim nie było alarmów, był ciągły ostrzał, bez ostrzeżenia. Przyzwyczaiłem się też do naszego transportu publicznego, mam na myśli minibusy. Czegoś takiego nie ma w żadnym europejskim kraju.
W Niemczech byłeś współdyrektorką Theatertreffen, największego festiwalu teatralnego w niemieckojęzycznym świecie. Nad czym pracowałaś, o czym opowiadałaś obcokrajowcom?
To festiwal z bardzo długą, 60-letnią historią. Jest produktem Berliner Festspiele, który jest finansowany przez Niemiecką Federalną Fundację Kultury. Zarządza ona siedmioma dużymi festiwalami w różnych dziedzinach sztuki. Moja polska koleżanka Joanna Nuckowska, z którą pracowałam w Nowym Teatrze w Warszawie, i ja otrzymałyśmy propozycję kierowania tym festiwalem przez pięć lat. Z czasem dołączyły do nas jeszcze dwie koleżanki z Niemiec. Nasz program opierał się na wartościach sztuki horyzontalnej, feministycznej, wielokulturowej, społecznie odpowiedzialnej.
Dlatego jednym z głównych zadań ostatniego roku była odpowiedź na prawie dziesięcioletnią wojnę w Europie. Dzięki finansowemu wsparciu Federalnej Agencji Edukacji Obywatelskiej mogliśmy zrealizować program solidarności z artystami z Ukrainy w ramach społecznie odpowiedzialnego programu festiwalu. Zaprosiliśmy siedem ukraińskich spektakli, głównie z teatrów niezależnych, przeprowadziliśmy cztery dyskusje, pokazaliśmy dwie instalacje wideo i wspólnie z Instytutem Ukraińskim stworzyliśmy wystawę plakatów wojennych. Była to zakrojona na szeroką skalę ingerencja w niemiecką rzeczywistość. Próbowaliśmy problematyzować rzeczywistość poprzez sztukę niezależną.
W ciągu tego roku zdałam sobie sprawę, że w niemieckich kręgach intelektualnych proces zrozumienia i subiektywnej widoczności Ukrainy wymaga przede wszystkim zrównoważonych edukacyjnych i krytycznych projektów artystycznych. Na poziomie narracji jest to bardzo trudne. Jesteśmy dla nich zbyt niewidoczni kulturowo, zbyt emocjonalni. Ponadto ten festiwal to elitarne wydarzenie z drogimi biletami, miejsce, do którego ludzie przyjeżdżają od dziesięcioleci, aby pić szampana i cieszyć się pięknymi występami. A my tu jesteśmy z naszą niezależną sztuką, z trudnymi tematami, z wojną.
Czy obcokrajowcy rozumieli, co dzieje się w Ukrainie? Jak udało Ci się to przekazać poprzez sztukę?
Jedni rozumieli więcej, inni mniej. Panele dyskusyjne wzbudziły duże zainteresowanie. Rozmawialiśmy o dekolonizacji sztuki ukraińskiej, o zawłaszczaniu sztuki ukraińskiej przez sztukę rosyjską.
Do dyskusji „Kobiety na wojnie” w ramach festiwalowej sekcji „Jej historia” zaprosiliśmy Katerynę Pryimak, pełniącą obowiązki szefowej Ruchu Kobiet Weteranów, Tyrę (Julia Payevska, ukraińska żołnierka, sanitariuszka, wolontariuszka - red.), a także badaczkę i dziennikarkę Deutschlandradio oraz autorkę książki „Jenseits von Putin. Russian Toxic Society", aby umożliwić niemieckiej publiczności przynajmniej częściowe zrozumienie feministycznego wektora zmian w ukraińskiej armii i jego wpływu na rzeczywistość. Podczas występów reakcje były różne, pojawiły się nawet negatywne recenzje. Narzekano na przykład na brak estetyki projektów. Ale byl iteż inni widzowie, którzy skupili się na kontekście. Na przykład performance Fierce Niny Khyzhny, stworzony w schronie przeciwbombowym, wywołał rozmowę skupiającą się na tym, kim są ci młodzi ludzie i jak mogą rozmawiać o wojnie w takich okolicznościach.
Jak zmieniła się rola teatru, gdy wybuchła wojna na pełną skalę?
Ona się zmieniała od 2014 roku. Do 2022 roku wielu moich kolegów wykonało ogromną pracę na temat wojny, a także wyzwań dla przesiedleńców wewnętrznych, których w ciągu 8 lat wojny było ponad 2 miliony. Mam taką sztukę, "Więzi", o bombardowaniu Donieccczyzny, emigracji, śmierci mojej matki i mojej niewoli. Zaprezentowałam ją w Gdańsku w 2018 roku.
Była też sztuka "Kreszany", o naszej wspólnej słowiańskiej historii z Polską, ale z przekrojowym tematem kobiet w ukraińskiej armii. Albo, na przykład, w 2021 roku wspólnie z Julią Krivich z Dniepru zrealizowałyśmy w Warszawie projekt Słownik o tym, jak wojna i uchodźcy zmienili nasz język, a nasz język zmienia nas. Teatr czasu wojny jest narzędziem do mówienia o zmienionej tożsamości, zrozumienia tego, co dzieje się z pamięcią. To poszukiwanie zrozumienia, co z tym wszystkim zrobimy później.
To próby życia w teraźniejszości. Bo wojna nie jest tematem, jest już częścią naszej rzeczywistości, która jest z nami na zawsze.
A teatr może być jednym z narzędzi, które stawia pytania, pomaga podkreślić tabu i bolesność, pracować z konkretnym aspektem lub konsekwencją na różne sposoby. Ja na przykład nie uprawiam sztuki fabularnej, to znaczy nie wystawiam gotowych historii, czy tekstów. Pracuję z zespołem, z dramaturgami i aktorami nad określonymi tematami. Ktoś wykonuje napisane sztuki, ktoś pracuje z tematem wojny poprzez plastyczne występy taneczne. Po inwazji na pełną skalę wielu artystów, którzy wyjechali za granicę, otrzymało bezprecedensowe zaufanie i wsparcie, mogli tworzyć różne projekty artystyczne i pojawiło się wiele różnych spektakli. Wracając do kluczowego znaczenia kontekstu, ani ja, ani nikt inny nie ma prawa oceniać tych prac - tylko historia oceni ich jakość i przydatność. Ale trudno mi było rozmawiać z moimi zagranicznymi kolegami po obejrzeniu kilku projektów, w których kobiety noszące wieńce, czytające smutne monologi i śpiewające smutne piosenki, stworzyły obraz Ukrainy, któremu tak naprawdę nie chcę pomagać, że z takimi rzeczami trzeba być bardzo ostrożnym.
Czy kiedykolwiek doświadczyłaś twórczego czy emocjonalnego wypalenia? Jeśli tak, to jak sobie z tym poradziłaś?
Przez pierwsze dwa lata wojny skupiłam się na wolontariacie i byłam w stanie tworzyć tylko projekty społeczne, prawie nie pracowałam w teatrze. W tym stanie po raz pierwszy pojechałam do Polski, bo miałam złudzenie, że ból emigracji ma przezwyciężyć ból utraty domu. Potem zmarła moja mama i to wypalenie się pogłębiło, ale też uległo transformacji. W trzecim roku wojny wróciłam na Ukrainę. Nie bardzo pamiętam, jak sobie z tym poradziłam, ale wiem na pewno, że czas nie leczy. Ludzie to robią.
Prawdopodobnie pomogło mi moje otoczenie - moi ludzie, którzy kontynuowali wolontariat, pojechali jako wolontariusze i wrócili. Z nimi było łatwiej i jaśniej. A kiedy w siódmym roku wojny rozpoczęła się pandemia Covid-19, postanowiłam zająć się sobą. Świat się zatrzymał i po raz pierwszy od wielu lat miałam możliwość, by być smutną. Wtedy zaczęłam leczyć swoją depresję.
Przede wszystkim dałam sobie możliwość wypłakania się, opłakania zmarłych, utraty domu i zdecydowałam się na leczenie - była to cotygodniowa psychoterapia i leki. Starałam się stworzyć harmonogram, zaczęłam jeść zgodnie z nim, dbać o siebie i opisywać swoje myśli w dzienniku. I oczywiście upewniłam się, że mam wystarczająco dużo snu i rozłożyłam obciążenie pracą. To bardzo mi pomogło. Odbyłam również wiele godzin rozmów z moim siostrami, które przechodziły przez własne trudne historie uzdrowienia.
Czy masz wystarczająco dużo czasu na kreatywność? Nad czym pracujesz?
Przez pierwsze dwa lata wojny miałam trochę twórczej przerwy, potem na 5 lat jakoś wróciłam do pracy, a teraz znowu trochę utknęłam. Ciężko mi sobie teraz wyobrazić siebie na próbach, bo skupiam się na pomocy wojsku lub przesiedleńcom. Udało mi się namówić siebie do bycia mediatorem, kuratorem, co pozwoliło mi zorganizować festiwal w Niemczech i kilka projektów w Polsce w tym samym czasie. Jestem bardzo wdzięczna moim kolegom, którzy teraz rejestrują rzeczywistość w projektach artystycznych. Także tym, którzy dobrowolnie wstąpili do wojska i zrobili sobie przerwę od działalności artystycznej.
To trudny czas trudnych wyborów - i chyba najlepszym wyjściem jest umiejętność łączenia i kombinowania swoich działań, bycia na różnych polach w tym samym czasie. Czasem oczywiście robię też coś kreatywnego. Właśnie teraz, przed wyjazdem z Berlina, wystąpiłam z czytaniem performatywnym sztuki Kateryny Penkovej, ukraińskiej dramatopisarki, która również łączy pracę twórczą z wolontariatem i prowadzi schronisko dla uchodźców w Warszawie. „To było dla mnie niezwykłe, chodzić na próby codziennie przez dwa tygodnie. Ale rozumiem, że przekaz kulturowy to także broń.
Słyszałam, że byłaś w rosyjskiej niewoli. Kiedy i w jakich okolicznościach do tego doszło?
Na razie nie komentuję tej części mojego życia, bo trzeba ją najpierw przepracować ze specjalistami. Dziś jestem członkinią organizacji SEMA Ukraina, która zrzesza kobiety, które doświadczyły przemocy seksualnej i przemocy ze względu na płeć w wyniku agresji zbrojnej Rosji na Ukrainę i mają aktywną pozycję obywatelską. Nasza organizacja została stworzona przez Irynę Dovhań [ukraińską aktywistkę i wolontariuszkę, która została uprowadzona przez rosyjskie wojsko 24 sierpnia 2014 roku i oskarżona o szpiegostwo na rzecz Ukrainy.
Jej zdjęcie przywiązanej do latarni obiegło świat w 2019 roku, dzięki wsparciu międzynarodowej organizacji Dr Denis Mukwege Foundation. Jesteśmy częścią globalnej SEMA NETWORK. Organizacja ta składa się głównie z kobiet z krajów, w których toczyły się wojny domowe lub konflikty. Uczymy się od nich, a one uczą się od nas. Ale nasza historia i wojna Rosji przeciwko Ukrainie bardzo się różnią, ponieważ jest to wojna wyzwoleńcza, a nie konflikt cywilny. Dla mnie członkinie naszej organizacji są prawdziwymi bohaterkami Ukrainy. Niektórzy z nich byli nielegalnie przetrzymywani przez lata i torturowani za swoją proukraińską postawę.
Pomagasz kobietom, które doświadczyły przemocy z rąk Rosjan. Z jakimi historiami przychodzą do Ciebie ludzie?
Kiedy Iryna Dovhan stworzyła organizację, starała się zgromadzić wokół siebie kobiety, aby wspierały się nawzajem, informowały, rejestrowały przestępstwa, zapewniały wsparcie prawne i miały międzynarodową platformę rzecznictwa na rzecz uznania CRSV [przemocy seksualnej związanej z konfliktem - red. Po inwazji na pełną skalę organizacja zaczęła się niestety szybko rozrastać. Obecnie liczy ponad 50 członkiń. Jest to jednak liczba nieproporcjonalna do faktycznej liczby ofiar. Obecnie w rosyjskich ośrodkach zatrzymań, w tak zwanej DRL i ŁRL oraz w więzieniach na Krymie przebywa ponad tysiąc kobiet, które od 2014 roku zostały skazane na różne kary. Liczba ofiar przemocy będzie nadal rosnąć. Historie niewoli są bardzo różne. Mamy Ludmiłę Husejnową, która spędziła trzy lata w niewoli i została zwolniona w zeszłym roku. Była jedną z niewielu cywilów, którzy zostali wymienieni z kobietami-żołnierzami. Są też historie z okupowanych terytoriów obwodów chersońskiego, kijowskiego, donieckiego i ługańskiego. Niemożliwe jest porównanie bólu każdego z nich. Niektórzy są gotowi zeznawać publicznie, podczas gdy inni nie.
O co nie należy pytać osób, które przeżyły przemoc seksualną i tortury?
Rozmowa z dziennikarzem często przypomina ponowne przesłuchanie przez śledczego. Istnieją pewne podstawowe zasady, na przykład osoba z historią przemocy nigdy nie może być winna lub odpowiedzialna za to, cojej się przydarzyło. Odpowiedzialność zawsze spoczywa na sprawcy. Niestety, w naszym społeczeństwie przemoc domowa jest nadal owiana stereotypami i piętnem: „to jej wina”, „nie powinna się ubierać”,„jeśli bije, to kocha”. Przemoc wobec mężczyzn pozostaje osobnym tematem tabu i w ogóle się o niej nie mówi. A te zniekształcone postrzeganie przenosi się na przemoc podczas wojny. W żadnym wypadku nie można winić ofiary za to, co jej się przydarzyło. Osoba na okupowanym terytorium znajduje się pod wpływem ludzi, którzy mają broń. A to terytorium jest terytorium braku prawa. Często zdarza się, że dziennikarz rozmawia z ofiarą, a na koniec pyta: „Wymień 10 sposobów na uniknięcie gwałtu”. Albo: „Jak się czułaś? Bałaś się? Czy nie myślałaś, że dobrze się bawisz?”. Jest to nieprofesjonalne i prowadzi do retraumatyzacji.
Jak wojna Cię zmieniła?
Miałam 27 lat, kiedy wojna zaczęła się w 2014 roku i tak naprawdę nie pamiętam, jaka byłam wcześniej. Z jednej strony marzę, aby inni zrozumieli to doświadczenie, a z drugiej strony bardzo chciałabym, aby nikt nigdy nie poczuł tego bólu. Nie życzę nikomu, aby doświadczył czegoś takiego, ale niestety wielu z nas już tego doświadczyło, niektórzy kilka razy, inni wciąż mają to przed sobą.
I wszyscy musimy nauczyć się z tym żyć, nauczyć się przekształcać nasze traumatyczne doświadczenia w traumatyczny rozwój.
To bardzo dziwne uczucie - stoisz tam, masz przed sobą cały dom, ale fragment pocisku uszkodził drzwi, dach lub bramę. Naprawiasz je, a następnego roku sytuacja się powtarza. Minęły trzy lata i sytuacja się powtórzyła. Takie rutynowe zagrożenie to bardzo dziwne uczucie. Pamiętam, jak w 2016 i 2017 roku, gdy z miasta frontowego do Charkowa było około 20-30 kilometrów, przyjeżdżało się na miejsce i panowała cisza i spokój, a wszyscy pili kawę. To też dziwne uczucie. Ale z drugiej strony to piękne. Ludzie muszą żyć. O to właśnie chodzi w tej walce. Naprawdę chcę nie dać się ukamienować, nie popaść w zazdrość i traumę, dzieląc mój kraj na mniej lub bardziej bezpieczne miejsca. Na tych, którzy przebywają za granicą dłużej lub krócej. Choć trudno mi wybaczyć tym, którzy współpracowali z Rosjanami przez pierwsze 8 lat wojny i przestali dopiero teraz.
Często wściekam się na ludzi, dla których wojna trwa już dwa lata. A jednocześnie cieszę się, że to dobrze, że nie zostali „posiekani”, że od ośmiu lat mogą oddychać wolnym powietrzem, normalnie spać i nie wzdrygać się przed fajerwerkami. Nienawidziłam świąt noworocznych z powodu petard i fajerwerków. Teraz powtarzam sobie, że każdy musi iść swoją drogą i w swoim czasie.
Tak, wojna mnie zmieniła. Stałam się bardziej wrażliwa na niesprawiedliwość, ale też bardziej wyrozumiała wobec własnej bezradności i mniej wymagająca wobec innych. Dzięki wojnie zakochałam się w moim domu, moim stepie i przechodzę przez moją osobistą dekolonizację, derusyfikację i deimperializację. To bolesne i długie procesy, ale dzięki nim jestem bardziej odporna.
Jak wyobrażasz sobie dzień naszego zwycięstwa?
Ten dzień powinien być spokojny, dzień pamięci i upamiętnienia. Nawet jeśli jutro wygramy, cena, jaką za to zapłaciliśmy, jest tak wysoka, że naprawdę chciałabym, abyśmy nie zamienili się w Rosjan i nie uczynili z tego dnia święta haftów, tańców, wieńców. Bardzo się tego boję. Rozumiem, że przez pierwsze kilka miesięcy będziemy w euforii, a potem nadejdzie bardzo głęboka depresja społeczna, być może na wiele lat. Musimy już teraz przygotować się na to, jak będziemy się wspierać w przyszłości.
To będzie społeczeństwo weteranów, społeczeństwo ludzi ponownie, czasem dwukrotnie, protezowanych, z doświadczeniem przemocy seksualnej, tortur i niewoli, z różnymi rodzajami zaburzeń lękowych i pourazowych, z doświadczeniem emigracji i wypalenia.
I już teraz musimy badać mechanizmy zdrowienia, budować tolerancję, wzajemną pomoc i szacunek. Widzę dużo pracy przed nami w dniach, miesiącach i latach po zwycięstwie, i musimy zacząć się do tego przygotowywać. Marzę o Ukrainie, w której traumatyczne doświadczenia zamienimy w pourazowy rozwój. To pomoże nam stać się dojrzałym społeczeństwem. Wierzę, że będziemy w stanie zrobić to bardzo szybko, ponieważ niczego nam nie brakuje, jesteśmy ok.
Tak, niestety, mamy krwiożerczych sąsiadów z zewnątrz, skorumpowanych urzędników i bandytów wewnątrz, ale jednocześnie mamy znaczną część świadomego społeczeństwa obywatelskiego i odważną armię.
Musimy się trzymać i walczyć dalej, bo mamy wiele do zyskania.
Bo wiem, że ktoś się o mnie troszczy - mówi ukraińska reżyserka. I dodaje:- Marzę o Ukrainie, w której traumatyczne doświadczenia zamienimy w potraumatyczny wzrost
Od 18 lat pomaga potrzebującym. Adriana Porowska jest znaną w Polsce pracowniczką socjalną, dyrektorką Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej i wolontariuszką. Przed inwazją na pełną skalę ratowała bezdomnych w Warszawie. Po wybuchu wojny pomagała Ukraińcom, którzy uciekli do Polski przed rosyjskimi bombami. I ciągle to robi.
Natalia Żukowska: W Warszawie wzrosła liczba bezdomnych. Wśród nich są m.in. Ukraińcy. Kim są ci ludzie? Dlaczego wybierają takie życie?
Adriana Porowska: Nikt nie wybiera bezdomności. Często są to ludzie z problemami psychicznymi. Nie mają siły woli i chęci walki o poprawę swojego losu. Wielu osobom, które przyjeżdżają do Polski, by ukryć się przed wojną, jest bardzo ciężko. Nie mówią po polsku, niektórzy stracili majątek, a nawet krewnych. Nie mają poczucia bezpieczeństwa. Do niedawna takie osoby miały zapewnione mieszkania tymczasowe. Teraz jednak takich możliwości jest coraz mniej. Ceny wynajmu w Polsce, a zwłaszcza w Warszawie, drastycznie wzrosły. Za małe mieszkanie o powierzchni 40 metrów kwadratowych trzeba zapłacić cztery tysiące złotych. Do tej kwoty należy doliczyć tzw. kaucję za miesiąc lub nawet dwa. Czyli, aby wynająć mieszkanie, człowiek musi mieć 10 tysięcy złotych. Dla wielu ludzi jest to bardzo trudne. Inną kategorią osób, które trafiają na ulicę są osoby uzależnione od alkoholu i narkotyków. Tutaj staramy się zaangażować pomoc psychologiczną i terapeutyczną. Przy okazji szukamy specjalistów mówiących po ukraińsku, żeby ludzie mogli rozmawiać o swoich problemach w ojczystym języku.
NŻ: Pomagacie uchodźcom z Ukrainy od początku wojny. Jak ta pomoc wyglądała?
AP: Od pierwszych dni wojny byłam na Dworcu Zachodnim i koordynowałem pracę. Wyobraź sobie, że codziennie spotykaliśmy tam od 8 do 10 tysięcy ludzi. Potrzebowali prawie wszystkiego. Ci ludzie siadali na ławce lub na swoim dobytku i mówili: "Nie wiem, co dalej robić". Byli też tacy, którzy chcieli wyjechać do innego kraju europejskiego do swoich krewnych lub tych, którzy zaoferowali im azyl. Im również pomagaliśmy. Ale pewnego dnia zauważyłam, że wokół panował chaos: wszyscy gdzieś biegali i nie było jasne, kto tu rządzi. Tak wpadłam na pomysł, by podzielić wolontariuszy na trzy grupy. Najważniejsi byli ci, którzy mówili po ukraińsku lub rosyjsku. Ci ochotnicy nosili czerwone kamizelki. Niebiescy to ci, którzy pomagali nosić walizki i wspierali osoby niepełnosprawne. Wolontariusze w zielonych kamizelkach podchodzili i oferowali pomoc na miejscu. Mieliśmy ulotki z mapą dworca, na której zaznaczone były miejsca z darmowym Wi-Fi, toalety, punkty wydawania kart telefonicznych, punkty z jedzeniem i herbatą oraz miejsca odpoczynku.
NŻ: Spotkała Pani tysiące ludzi. Jaka historia zrobiła na Pani największe wrażenie?
AP: Kiedyś na dworcu autobusowym zatrzymała mnie starsza kobieta. Miała ponad 80 lat. Ledwo mogła chodzić. Chwyciła za rękę i poprosiła, żebym pomogła jej nieść bagaż. Okazało się, że jej autobusu nie było. Myślała, że odjechał. Krzyczała, że są w nim dzieci. Wyobraź sobie: stacja jest ogromna, panuje duży ruch, a jej autobus odjechał. Po 40 minutach szukania okazało się, że zaparkował w innym miejscu. Czekały w nim wnuki babci: najstarszy wyglądał na 10 lat, mieli wiele rzeczy, w tym materac przewiązany sznurkiem.Pamiętam też 20-letnią dziewczynę. Spotkaliśmy ją na dworcu, jechała do Paryża do mężczyzny, któego poznała w mediach społecznościowych. Zapytałam: - Czy to na pewno jest dobry pomysł, żeby jechać do kogoś, kogo nie znasz? Nie wiesz, kim jest. Na szczęście zadzwoniła do rodziców: - Oni też uważają, ze to zły pomysł.Co mam robić?Miała tylko jeden mały plecak, w nim najpotrzebniejsze rzeczy. Znależliśmy jej mieszkanie, pracę i szkołę.
W podziękowaniu przyniosła mi ukraińską tabliczkę czekolady. Jak mogłam się nie rozpłakać? W końcu wyjechała do Holandii. Nadal utrzymuję z nią kontakt. Takich historii jest wiele.
NŻ: Jak zmienił się stosunek Polaków do Ukraińców?
AP: W rzeczywistości stosunek do Ukraińców się nie zmienił. Są tylko ludzie, którzy mają tendencję do pisania negatywnych komentarzy, na przykład w mediach społecznościowych. Kiedy je widzę, od razu piszę, co myślę. Staram się reagować i pokazywać, że to nie jest opinia większości Polaków. Nie zdziwiłabym się, gdyby ci, którzy piszą negatywne rzeczy o Ukraińcach, byli przedstawicielami rosyjskiej propagandy. Ich celem jest sianie paniki i wrogości między Polakami a Ukraińcami. Chcą pokazać, że Ukraińcy nas wykorzystują albo że Polacy krzywdzą Ukraińców. Wszyscy wiemy, że w każdym kraju są dobrzy i źli ludzie. Tak jak w Polsce i w Ukrainie.
NŻ: Według najnowszych badań społecznych prawie 70% Polaków popiera przyjęcie uchodźców z Ukrainy, a 25% jest temu przeciwna. Takie są są wyniki sondażu CBOS. Jak Pani zdaniem wygląda obecnie sytuacja z poparciem Polaków dla Ukraińców?
AP: Wciąż jesteśmy na Dworcu Zachodnim w Warszawie. Mamy zgodę wojewody mazowieckiego. Wraz z początkiem zimy liczba Ukraińców podróżujących do Polski może wzrosnąć. Będziemy obecni na dworcu co najmniej do końca lutego. Obecnie potrzeby i zakres pomocy są różne. Generalnie pomagamy w nauce języka polskiego i znalezieniu pracy. Mamy ukraińską przestrzeń coworkingową. Zorganizowaliśmy miejsca pracy dla dziewczyn z Ukrainy. Wynajęłyśmy pokój i teraz pracuje tam fryzjerka, dziewczyny robią manicure, jest kosmetyczka. Kobiety mogą zarabiać pieniądze. Kiedy przychodzę do nich na kawę, robię sobie paznokcie. Mamy też możliwość wynajmowania mieszkań dla kobiet z dziećmi. To wszystko dzięki mojemu projektowi z Tajwanem. Jesteśmy organizacją katolicką, ale zaprzyjaźniliśmy się z buddystami, którzy przekazują pieniądze na pomoc kobietom z Ukrainy. Mamy kilka takich mieszkań. Spotykaliśmy też czasem nastolatki bez opieki na dworcu. W Polsce, zgodnie z prawem, dzieci poniżej 18 roku życia są nieletnie. Takie dzieci mogą więc zostać objęte dozorem policyjnym. Ale żeby tego uniknąć, czasami zabierałam je do swojego domu. Później przyjeżdżali po nie rodzice.
NŻ: Czy przybywają teraz nowi uchodźcy? Kim są i skąd pochodzą?
AP: Trzy tygodnie temu tak było. Jednak teraz nie wszyscy proszą o pomoc wolontariuszy. Czasami ktoś przychodzi na herbatę, po kanapkę lub po prostu odetchnąć, wydrukować bilet i porozmawiać. Czasami ktoś przychodzi tylko zmierzyć ciśnienie krwi lub wziąć tabletkę na ból głowy. Każdego dnia przychodzi około 160 osób. Niektórzy wracają do Ukrainy. Są też tacy, którzy wrócili z Ameryki do Polski. Znam dwie takie rodziny. Jedna wróciła po miesiącu. Zdali sobie sprawę, że w Ameryce na pewno będzie im trudniej. Pomogłam im znaleźć pracę i wynająć dom.
NŻ: Co daje Ci siłę?
AP: Zaczęłam pracować w 2006 roku. Kiedyś dziennikarz zapytał mnie o to, a ja mu powiedziałam, że mój mąż był bardzo zirytowany moją ciągłą nieobecnością w domu. Pomaganie jest po prostu częścią mojego życia. Zawsze byłam osobą, która pomagała innym. Nie mogę stać z boku, gdy ktoś ma kłopoty lub gdy dzieje się niesprawiedliwość. Po prostu kocham ludzi. Niedawno przechodziłam obok stacji kolejowej ze znajomym. Na jednej z ławek zauważyłam matkę z dwójką dzieci i kotem. Poprosiłam znajomego, żeby na mnie poczekał, podeszłam do nich i porozmawiałam. Okazało się, że siedzieli tam od dwóch dni. Zjedli kanapki, ktoś przyniósł im herbatę, ale nikt ich nie zapytał, czy mają dokąd pójść. Mój przyjaciel powiedział wtedy do mnie: "To niesamowite, że ich zauważyłaś. Widzisz rzeczy, których inni ludzie nie widzą".
NŻ: Jak rodzina reaguje na Twoją pracę?
AP: Mam męża i syna. Są przyzwyczajeni do tego rytmu życia. Syn praktycznie dorastał tam, gdzie pracuję. Kiedy był mały, bardzo często chorował, więc był tutaj ze mną. Kiedyś był nawet o nim reportaż. Dziennikarze, którzy przyszli nakręcić materiał o bezdomnych, zauważyli go i zapytali: "Wiesz, kto to jest bezdomny?". Odpowiedział, że to Józef, Marian i pan Krzysztof. Znając imiona tych wszystkich ludzi, jako dziecko nie potrafił zdefiniować pojęcia "bezdomność", ale znał ich marzenia i potrzeby. Teraz ma 17 lat, uprawia różne sporty i ma wielu przyjaciół. Nie wiem, kim zostanie w życiu. Ale myślę, że pewnego dnia będzie robił to co ja. Czasami mówię mu, żeby został weterynarzem, bo te koty potrzebują pomocy, albo prawnikiem, a wtedy będzie pomagał mi w skomplikowanych sprawach. A może zostanie lekarzem? Wtedy razem pojedziemy do Afryki pomagać ludziom.
NŻ: O czym należy pamiętać pomagając innym?
AP: Przede wszystkim wystarczy zapytać: "Jak mogę ci pomóc?". To nie jest trudne. Kiedyś spotkałam parę na stacji kolejowej, przez długi czas nie odpowiadali na to pytanie. Długo nie chcieli powiedzieć, dokąd się wybierają. W końcu zwierzyli się, że do Rosji. To była dla nich trudna decyzja, ale zostali tam ich dwaj synowie. I powiedzieli, że nie mają nic i nikogo innego. Oczywiście nie miałam prawa ich powstrzymywać. W takich przypadkach po prostu mówię ludziom, jakie jest ryzyko, jeśli podejmą konkretną decyzję. Ale wybór należy do człowieka.
NŻ: Przypuszczałaś, że w kraju sąsiadującym z Polską wybuchnie tak krwawa wojna?
AP: Nie przyszło mi to do głowy. A teraz wiem, że coś takiego może się zdarzyć w całej Europie. Rosja i Białoruś są ogromnym zagrożeniem dla nas wszystkich. Musimy coś z tym zrobić i być przygotowani. Ale musimy też mieć wielu przyjaciół. Wierzę, że przyjaźń polsko-ukraińska przetrwa, choć widzę, co się dzieje na granicy. Rozumiem pracowników firm transportowych, każdy walczy o swoje interesy. Ale moim zdaniem sprawa blokady musi być bardzo szybko rozwiązana przez naszych przywódców, ukraińskich i polskich, by nie wykorzystywała tego rosyjska propaganda. Bo zarówno Ukraińcy, jak Polacy mogą na tym bardzo ucierpieć. Dla mnie byłaby to wielka osobista porażka, ponieważ wiele poświęciłam w ciągu tych dwóch lat. Nie pracowałam przez 8 godzin dziennie, pomagałam przez 20 godzin non stop. Poświęciłam życie zawodowe i osobiste. I wiem na pewno, że moja przyjaźń z Ukraińcami jest silna i szczera.
NŻ: O czym marzysz?
AP: Zawodowo mam dwa marzenia. Pierwszym jest posiadanie budynku, w którym mogłabym zorganizować opiekę przedszpitalną i poszpitalną dla osób samotnych. To duży projekt, potrzebuję na niego 6 milionów złotych. Bardzo też chciałbym stworzyć centrum wolontariatu dla całego świata. Szkoliłabym w Polsce ludzi, którzy chcą być wolontariuszami i mogliby natychmiast pojechać na miejsce jakiejś katastrofy humanitarnej. A osobiście? Chciałbym, żeby mój syn był dobrym, mądrym, szczęśliwym człowiekiem. Moja siostra ma urodzić kolejne dziecko w maju - chciałabym, żeby urodziło się zdrowe i żeby to była dziewczynka, ponieważ do tej pory rodziłyśmy tylko chłopców. No i oczywiście marzę o tym, żeby wojna się skończyła, żeby Polską rządzili rozsądni ludzie i byśmy razem pokazali siłę i jedność, co sprawi, że Putin szybciej się wycofa. Świat musi nam pomóc pokonać to zło.
- Marzę, że razem pokażemy siłę i jedność, która sprawi, że Putin szybciej się wycofa. Świat musi pomóc pokonać to zło
Rubiżniańska fabryka pończoch działała w obwodzie ługańskim. Dla miejscowych była jednym z głównych pracodawców. Kiedy w 2014 r. Rosja zaatakowała, produkcji nie przerwano - chociaż w maju i lipcu tego roku o Rubiżne, Siewierodonieck i Łysyczańsk toczyły się zacięte walki. Firma nie zaprzestała produkcji również podczas pandemii COVID-19. Ale wielka wojna zmieniła wszystko - Rosjanie wszystko zniszczyli. Pracownicy fabryki znaleźli jednak w sobie siłę, by zacząć od zera, ale już w obwodzie lwowskim. Dyrektor handlowy firmy Olga Uszakowa opowiedziała Sestrom tę historię.
Straciliśmy wszystko
Najwyraźniej rok 2014 spłatał nam okrutnego figla, bo myśleliśmy, że i teraz sprawy potoczą się tak samo jak wtedy: wojsko przepędzi wroga, a my będziemy nadal pracować. Nie chcieliśmy wierzyć w wojnę na pełną skalę. Jednocześnie oglądaliśmy wiadomości i zakładaliśmy, że dojdzie do eskalacji na wschodzie. Musieliśmy więc coś zrobić. Postanowiliśmy przenieść część naszej produkcji na zachód Ukrainy, do Lwowa. 22 lutego 2022 r. pojechaliśmy szukać siedziby, ale było już za późno. Dwa dni później otrzymaliśmy telefon z zakładu z informacją, że w mieście słychać było eksplozje i wybuchła wielka wojna.
Natychmiast podjęliśmy decyzję o całkowitym wstrzymaniu produkcji. To był pierwszy raz w ciągu 25 lat istnienia firmy. Dotychczas praca szła pełną parą 24/7, a dziewiarnia była otwarta przez całą dobę. Pracownicy zostali odesłani do domów. Utrzymywaliśmy kontakt z regionalną administracją wojskową. Kiedy uruchomiono państwowy program relokacji, który umożliwiał nam przenienie zakładów produkcyjnych, wypełniliśmy stosowny wniosek. Tyle że od 7 marca nie mieliśmy już dostępu do miasta - i wniosek został odrzucony. Było zbyt niebezpiecznie, by tam pojechać, poza tym nie mogliśmy prosić ludzi o przenoszenie naszego sprzętu pod ostrzałem. Dlatego niczego z Rubiżnego nie wywieźliśmy - ani gotowych produktów, ani surowców, ani maszyn.
W marcu były naloty na fabrykę, spłonęło drugie piętro i zawalił się dach. Potem zaczęło się rozkradanie dobytku, który ocalał. Bardzo trudno oszacować wszystkie szkody wyrządzone przez Rosjan. Nie tylko wszystko straciliśmy - zostaliśmy też z 11 milionami długu z pożyczek, które zaciągnęliśmy na rozwój. Straciliśmy też 30 lat naszego życia, bo przepadło wszystko, co mieliśmy w Rubiżnem, w tym nasze domy. Zresztą ile nam wiadomo, żaden zakład produkcyjny niczego z miasta nie wywiózł.
To jeszcze nie ta skala
We Lwowie mieliśmy przyjaciela i partnera, dla którego wytwarzaliśmy produkty - firmę Dodo Socks. Bardzo nas wspierali. Pożyczyli nam pieniądze, za które mogliśmy kupić pierwszą partię sprzętu. Pojawiło się wiele pytań. Odbudować fabrykę, czy nie? Czy powinniśmy czekać? Wtedy myśleliśmy, że powinniśmy poczekać ze 2-3 tygodnie, bo tak mówili w wiadomościach. Więc czekasz, a potem zdajesz sobie sprawę, że życie toczy się dalej, a ty nic nie robisz. Więc jeśli będziesz czekać dłużej, możesz w ogóle nie być w stanie zebrać zespołu. A my musieliśmy wypełnić nasze zobowiązania, coś wyprodukować, zarobić i spłacić długi.
Tyle że nie mieliśmy od czego zacząć. Straciliśmy najważniejszą rzecz: sprzęt dziewiarski. On jest najdroższy, a wyprodukowanie go zajmuje dużo czasu, zresztą taki sprzęt nie jest produkowany w Ukrainie. Zakłócona została również logistyka. Wcześniej jeśli czekaliśmy na dostawy z Chin, wszystko szło przez Odessę. Teraz wszystko szło przez Rumunię, co opóźniało cały proces. Szukaliśmy używanych maszyn. Tyle że sprzętem, który inni byli gotowi nam sprzedać, nie mogliśmy wytwarzać produktów, które wcześniej mieliśmy asortymencie.
Gdy zdecydowaliśmy o wznowieniu produkcji, natychmiast rozpoczęliśmy negocjacje z zespołem. Na szczęście znaleźli się ludzie gotowi za nami pójść, ale nie wszyscy. Przed wybuchem wielkiej wojny zatrudnialiśmy 162 pracowników, lecz do Lwowa przeniosło się tylko 17 - wraz z rodzinami. Dzięki administracji obwodowej znaleźliśmy dla nich bezpłatne zakwaterowanie w akademiku i pomieszczenia, w których obecnie pracujemy. Kiedy wznowiliśmy produkcję, mieliśmy jedną dziewiarkę. Uczyła nowych, którzy przychodzili do nas pracować. Wciąż szukamy ludzi, którzy chcieliby dołączyć do produkcji. Potrzebujemy dziewiarzy, formierzy, szwaczek, pakowaczy, majstrów od sprzętu dziewiarskiego i maszyn do szycia. Zatrudniamy każdego, kto chce się uczyć i pracować. Poszliśmy nawet do centrum zatrudnienia i prowadziliśmy kampanię. Szukamy pracowników na wszystkie możliwe sposoby.
Oczywiście to jeszcze nie ta skala co przed wojną: w Rubiżnem mieliśmy 98 maszyn dziewiarskich, tutaj mamy 31. Było ponad 40 maszyn do szycia, tymczasem na pierwszym etapie odbudowy mieliśmy tylko dwie. Zaczęliśmy od prostego asortymentu: skarpetek dla dorosłych. Niedawno otrzymaliśmy sprzęt w ramach dotacji z USAID "Ekonomiczne wsparcie dla Ukrainy" i teraz mamy 47 nowoczesnych maszyn dziewiarskich. Można powiedzieć, że przywróciliśmy połowę dawnej produkcji. Staramy się jednak już nie myśleć o tym, co było, tylko stopniowo wszystko odbudowywać.
Ratunkowa partia bawełny
Nasza firma rozpoczęła działalność jako mała, rodzinna manufaktura prowadzona przez dwóch braci, Hennadija i Ołeha Misiurenków. W tamtym czasie popyt na produkty dziewiarskie był bardzo wysoki. Ołeh był dobry w konserwacji sprzętu, Hennadij zszywał palce w skarpetkach. Z czasem zaczęli zatrudniać pracowników. W 1994 r. zarejestrowaliśmy się jako jednoosobowa firma, a w 2011 r. otworzyliśmy Rubiniańską Fabrykę Pończoch.
Gdy w 2014 roku rozpoczęła się wojna, nasze główne rynki zbytu były w obwodach donieckim i ługańskim. Ale bardzo ucierpiały, więc zdecydowaliśmy się wejść na nowe rynki. Popyt był ogromny, a my nie mieliśmy wystarczającej ilości gotowych produktów. W 2017 roku zdecydowaliśmy się na ekspansję. Przenieśliśmy się do nowoczesnej siedziby i kupiliśmy sprzęt. Przed wielką wojną produkowaliśmy bogatą gamę wyrobów pończoszniczych: od rzeczy dla noworodków po produkty dla dorosłych. Robiliśmy też rajstopy dziecięce i damskie. To produkty, w których wytwarzanie zaangażowanych jest bardzo niewiele osób w Ukrainie.
Niektóre z naszych produktów szły na eksport, do Mołdawii, Czech i Holandii. Rozpoczęliśmy też współpracę z klientami z Hiszpanii i Niemiec. Współpracę z Czechami już wznowiliśmy: co dwa tygodnie przyjeżdża stamtąd do nas ciężarówka po zamówienia. Teraz jesteśmy w stanie produkować skarpetki dla noworodków. Rok przed wielką wojną rozpoczęliśmy produkcję profesjonalnych skarpet sportowych. Musiały być wysokiej jakości, zaawansowane technologicznie, z odpowiednimi strefami kompresji i amortyzacji, każdy model został zaprojektowany dla konkretnego sportu. Zostały przetestowane przez profesjonalnych sportowców, otrzymaliśmy informacje zwrotne, poprawiliśmy niektóre rzeczy, a zmieniliśmy inne. Żaden inny producent w Ukrainie nie wytwarzał takich rzeczy, dlatego chcieliśmy być pierwsi. Teraz otrzymaliśmy sprzęt, dzięki któremu możemy kontynuować nasz projekt.
Jesteśmy wyjątkowi także dlatego, że zawsze robiliśmy rzeczy w wielu kolorach. W Rubiżnem - w stu! Nawet biel występowała w trzech odcieniach: zimnej, ciepłej i zwykłej. Teraz mamy 80 kolorów. Mieliśmy szczęście, bo przed wybuchem wielkiej wojny zapłaciliśmy za trzy kontenery bawełny. Miały dotrzeć do Rubiżnego do 24 lutego, lecz dostawa się opóźniała, pokłóciliśmy się nawet o to z firmą logistyczną. Jednak wszystko skończyło się dobrze. Ta bawełna stała się dla nas małą odskocznią do odbudowy firmy. Na początku zaczęliśmy sprzedawać surowce, pozyskiwać kapitał obrotowy i wykorzystywać go do finansowania odbudowy oraz wypłat pensji dla pracowników.
Marzenie o dwóch fabrykach
Teraz naszym głównym zadaniem jest uruchomienie nowego sprzętu, znalezienie ludzi i stworzenie zespołu, byśmy mogli pracować przez całą dobę. W najbliższej przyszłości planujemy uruchomić linię rajstop damskich. Potem będziemy stopniowo wznawiać produkcję rajstop dziecięcych oraz testować i wprowadzać na rynek skarpety sportowe.
Przywrócenie pełnej produkcji jest nierealne. Po pierwsze - z braku pieniędzy. Kwestia pożyczek nie została jeszcze rozwiązana - na szczeblu państwowym nie ma jeszcze mechanizmu, który pomógłby nam je uzyskać. Gdy staniemy na nogi, planujemy też zbudować własną siedzibę firmy. Naszym wielkim marzeniem jest posiadanie dwóch zakładów produkcyjnych: jednego we Lwowie i jednego w Rubiżnem. Chcę, by pracownicy mogli wybierać, gdzie chcą mieszkać i pracować, by nie byli zmuszani do przeprowadzki.
Jestem przekonana, że po zwycięstwie Ukraina będzie rozwiniętym krajem europejskim o wysokim standardzie życia. I bez korupcji. Musimy tylko być cierpliwi. Ale nie możemy tylko czekać, trzeba działać. Jeśli wszyscy zrobimy coś dla zwycięstwa, jestem pewna, że wkrótce wszystko będzie dobrze.
Przed wojną fabryka w Rubiżnem była liderem w produkcji skarpet i rajstop. Gdy wojna wybuchła, rosyjskie wojsko ostrzelało fabrykę, splądrowało magazyn i zniszczyło maszyny
Polska zajmuje ósme miejsce w Europie pod względem liczby zachorowań na koronawirusa (stan na 6 grudnia). Najwięcej zachorowań odnotowano we Francji. Polskie Ministerstwo Zdrowia podkreśla, że w rzeczywistości pacjentów może być więcej niż pokazują oficjalne statystyki, ponieważ nie wszystkie osoby zgłaszają wyniki testów do placówek medycznych.
- Według moich obliczeń każdego dnia możemy mieć w Polsce 20-30 tysięcy nowych pacjentów z Covid. Codziennie robię około 20 testów i co trzeci jest pozytywny. Powiedzieć, że oficjalne wyniki są niedoszacowane, to mało" - mówi Wyborczej Michał Matiaszczyk, lekarz rodzinny z Łodzi.
W Polsce, a także w innych krajach europejskich, rejestrowany jest nowy szczep Covid, znany jako JN.1. Lekarze i eksperci ostrzegają, że jest on bardziej zaraźliwy, ma wiele mutacji i może powodować ciężkie formy choroby.
- Ten typ koronawirusa ma najwięcej mutacji w białku adhezyjnym ze wszystkich swoich poprzedników. Naukowcy monitorują patogen, aby sprawdzić, czy stanowi on większe zagrożenie dla ludzi niż inne szczepy. Największym problemem jest to, że nie można kontrolować czegoś, co jest tak zaraźliwe" - powiedziała Sky News profesorka Clare Bryant.
Lekarze zauważają również, że powrót do zdrowia po zakażeniu nowym szczepem Covid może potrwać dłużej niż wcześniej. Ostrzegają również przed możliwym wzrostem liczby pacjentów w okresie świątecznym. Najczęstszymi objawami infekcji są katar, ból głowy, zmęczenie, kichanie i ból gardła, a rzadziej podrażnienie oczu i wysypka na ciele.
Od 6 grudnia w Polsce można zaszczepić się przeciwko Covid-19. Szczepienia są dobrowolne i bezpłatne.
A co z Ukrainą?
Liczba zachorowań rośnie również w Ukrainie. Ograniczenia kwarantanny mogą zostać nałożone w regionach Tarnopola, Żytomierza i Czerniowiec z powodu przekroczenia progu epidemii. W sumie od początku sezonu epidemicznego ponad milion Ukraińców zostało zarażonych koronawirusem i grypą.
"Zachorowalność na Ukrainie rośnie, zgodnie z przewidywaniami. Chociaż szczyt spodziewany był w listopadzie. Dwa tygodnie temu mieliśmy ponad 10 000 potwierdzonych przypadków tygodniowo. Kilkadziesiąt osób zmarło, głównie wśród hospitalizowanych" - mówi immunolog Fedir Lapiy.
Obecnie na Ukrainie krąży ponad 13 szczepów Covid. Wszystkie wykryte mutacje są odchyleniami od szczepu Omicron. Obejmuje to jego podgatunki Eris i Pirola. Liczba przypadków wśród dzieci wzrosła, podkreśla Lapiy:
- Jest na to racjonalne wytłumaczenie - dzieci chodzą do szkoły, do przedszkoli i oczywiście kontaktują się ze sobą. I nie chodzi tylko o Covid, ale także grypę i SARS, i to właśnie przez dzieci wirus najczęściej dostaje się do rodzin.
Jak zapobiec chorobie:
1) Przestrzegaj tak zwanej "etykiety kaszlu"
Podczas kaszlu lub kichania należy zakrywać nos i usta chusteczką jednorazową. Jeśli jej nie masz, kaszl lub kichaj w łokieć lub przykryj się ubraniem.
2) Dbaj o czystość rąk
Wiele infekcji wirusowych układu oddechowego przenoszonych jest przez brudne powierzchnie. Dlatego często myj ręce wodą z mydłem lub używaj środków antyseptycznych zawierających co najmniej 60% alkoholu. Nie dotykaj również oczu, nosa ani ust brudnymi rękami.
3) Właściwe stosowanie masek medycznych
Jeśli masz objawy choroby, noś maseczkę, aby chronić inne osoby przed infekcją. Jeśli jesteś zdrowy, a wokół Ciebie znajdują się osoby chore, noś maskę. Czyli najlepiej noś maseczkę zawsze.
- Kiedy chirurg idzie na operację, zakłada maskę, aby uniknąć zakażenia rany chirurgicznej" - wyjaśnia immunolog Fedir Lapiy.
4) Unikaj zatłoczonych miejsc i zachowaj dystans.
Unikaj zatłoczonych miejsc, takich jak koncerty i wydarzenia sportowe. Dotyczy to zwłaszcza osób należących do tzw. grup ryzyka.
5) Czyść powierzchnie i przedmioty, których często dotykasz
Dotyczy to na przykład pilotów do telewizorów, telefonów komórkowych i klamek do drzwi. Zaleca się ich częste i dokładne czyszczenie
6) Szczepienia
Lekarze radzą, aby nie zaniedbywać szczepień. Szczepienia zalecane są przede wszystkim osobom z osłabionym układem odpornościowym lub współistniejącymi chorobami, a także osobom starszym po 60. roku życia. Dodatkowo należy zaszczepić się przeciwko grypie. Można podać dwie szczepionki jednocześnie. Lekarze przewidują nowy szczyt zachorowań na Covid i grypę późną zimą, i wczesną wiosną.
Tydzień temu w Polsce odnotowano 3 162 nowych przypadków Covid, a 5 grudnia liczba ta wynosiła 4 175. Lekarze nie widzieli takich danych od ponad ośmiu miesięcy
Bizneswoman i filantropka Marta Małecka, właścicielka czterech odnoszących sukcesy polskich firm, założyła fundację, by pomóc Ukraińcom po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji. Dla niej nie ma rzeczy niemożliwych. Jeśli wojskowi na froncie potrzebują kamizelek kuloodpornych lub samochodów, dostaną je. Jeśli cywile na tyłach potrzebują rzeczy, leków lub sprzętu medycznego, otrzymają je. Marta Małecka jest w pełni zaangażowana w swoją pracę, bez względu na wszystko. Opowiedziała Sestrom o swojej pracy wolontariackiej, o tym, co motywuje ją do niepoddawania się i o swoich marzeniach po zwycięstwie Ukrainy.
Natalia Żukowska: Trzeciego dnia inwazji na pełną skalę byłaś już w Ukrainie. Dlaczego uznałaś, że musisz być po drugiej stronie granicy?
Marta Małecka: Jeszcze przed inwazją wszyscy widzieliśmy napięcie między Rosją a Ukrainą, a wiadomości pokazywały gromadzenie się rosyjskich wojsk na granicy białorusko-ukraińskiej. Ale nawet mnie, osobie bardzo zainteresowanej polityką, trudno było uwierzyć, że rozpoczęła się wojna na pełną skalę. Byłam w szoku, niezrozumieniu i strachu. Jedyne, o czym mogłam myśleć, to to, że nasz najbliższy sąsiad został zaatakowany. Tak się złożyło, że 24 lutego nie przebywałam w Polsce, tylko w Portugalii. Ale cały czas byłam pod telefonem. Razem z bratem, który zarządza jedną z moich firm, natychmiast zaczęliśmy zbierać potrzebne rzeczy. 27 lutego, kiedy lecieliśmy z mężem do domu, powiedziałam mu: "Kochanie, chciałabym, żebyśmy jeszcze dziś pojechali na Ukrainę. Jak tylko dotrzemy na miejsce, wyprowadzimy nasze psy, ubierzemy się ciepło i wyjedziemy". Zgodził się. Chcieliśmy zobaczyć na własne oczy, czego potrzebują ludzie.
NŻ: Jaki był klucz do tej pierwszej podróży?
MM: Pomyślałam, że gdyby wojna przyszła do Polski, nie byłabym w stanie uratować wszystkich. W naszym interesie była więc pomoc ludziom walczącym w Ukrainie. Po drodze po polskiej stronie widzieliśmy worki z ubraniami, namioty z ciepłym jedzeniem i kanapkami. Po stronie ukraińskiej to był koszmar: kobiety z małymi dziećmi stały w ogromnej kolejce przez kilka dni. Postanowiłam, że będziemy rozdawać żywność w drodze do Lwowa, a w mieście odbierzemy kobiety z dziećmi i zabierzemy je do Polski. Ważne było też dla mnie znalezienie wolontariuszy w Ukrainie, by nasza pomoc była ukierunkowana — trafiała bezpośrednio z rąk do rąk, a nie była składowana gdzieś w magazynach. Znaleźliśmy takich ludzi i zaczęliśmy z nimi pracować.
NŻ: Po powrocie do Polski założyłaś grupę w mediach społecznościowych o nazwie Grupa Ratunkowa. Czym dokładnie się zajmujesz?
MM: Dodałam do niej każdego, kto według mnie chciał i mógł coś zrobić. Od samego początku mamy zgrany zespół. Razem ładujemy ciężarówki, które wysyłamy do Ukrainy. Nasi wolontariusze podróżują po całej Ukrainie. Ostatnio dostarczyliśmy 4 optyczne kamery termowizyjne, drony i odzież dla wojska. Wysłaliśmy również dwa pojazdy. Jedna z ciężarówek, pick-up, znajduje się na obrzeżach Bahmutu. Ponadto dostarczyliśmy koła do aut, bo wojskowi ich potrzebują, a także części do czterech pojazdów, które często się psują. Dostarczyliśmy również dwa generatory, dwie stacje ładowania i napoje energetyczne dla snajperów. W sumie wysłaliśmy towar o wartości 150 tysięcy złotych. I tak co tydzień. W ubiegłym roku wysłaliśmy na Ukrainę 88 konwojów. Od czasu do czasu pytają mnie: "Dlaczego poświęcacie swój czas i pieniądze? Po co jeździcie do Ukrainy? Dlaczego poświęcasz setki godzin na pomoc?". Odpowiadam wprost: "Nie trzeba zmuszać ludzi do heroicznych czynów. Każdy z nas do pewnego stopnia chce lub nie chce być bohaterem".
NŻ: Kiedy i dlaczego zdecydowałeś się stworzyć własną fundację?
MM: Skala potrzeb stawała się zbyt duża, by działać w oparciu o zbiórkę publiczną. Na początku marca 2022 r. utworzyliśmy więc fundację. W naszych działaniach kierujemy się zasadą przekazywania niezbędnych rzeczy tym, którzy ich potrzebują, i wtedy, kiedy ich potrzebują. Nie ma sensu wysyłać zimowych ubrań latem. Tak samo postępuję w biznesie — robię tylko te rzeczy, które mają sens. W przeciwnym razie po co pracować? Od początku szukałam różnych organizacji do współpracy - aplikowałam do wielu fundacji nie tylko w Polsce, ale i w Ukrainie. Byłam zaskoczona, że ludzie ze sobą konkurują. Zawsze powtarzałam, że to jest maraton, a nie sprint. Bo jeśli wojna potrwa dłużej niż dwa lata, to kto pomoże? Nasza Fundacja Be a Hero pomaga po cichu. Niewiele się o nas mówi, nie występujemy w telewizji. Z drugiej strony dostarczyliśmy 180 pojazdów dla wojska i 20 ultrasonografów dla szpitali. Gdy ktoś do nas podchodzi, pytamy: "Co możemy dla ciebie zrobić?". Zapraszamy wszystkich, jesteśmy otwarci na każdego, współpracujemy z każdym, kto chce robić dobre rzeczy. Jedyny wyjątek: nie współpracujemy z politykami.
NJ: Skąd nazwa "Be a Hero"?
MM: Stąd, że każdy może być bohaterem i nie trzeba do tego wielkich czynów. W Chersoniu mam 90-letniego dziadka, który jest Polakiem z urodzenia. Mieszkał tam jeszcze przed Wielką Wojną. Aby być użytecznym i zajętym, uczy dzieci polskiego. Ogłosiliśmy zbiórkę podręczników i książek, z których dziadek mógłby korzystać podczas nauki. I okazało się, że każdy ma coś w domu. Czasem nawet 5 złotych to też pomoc. Jeśli 200 tysięcy osób da po 5 złotych, będziemy mieli milion. Aby zostać bohaterem, wystarczy przyjść w piątek do naszego magazynu i pomóc załadować samochody na Ukrainę. Albo ktoś może zrobić kanapki dla mężczyzn, którzy będą podróżować z pomocą humanitarną. Każdy może być bohaterem.
NŻ: Ile osób pracuje dla fundacji? Kim są?
MM: Ich liczba ciągle się zmienia, lecz regularnie to do 30 osób. Są też tacy, którzy przychodzą od czasu do czasu. Mamy w grupie dwie osoby z ukraińskimi korzeniami - syna i ojca, Daniela i Zenona Dowganów. Ten drugi ma 65 lat i nazywamy go "Rambo", jest emerytowanym mechanikiem. Nasi wolontariusze to ludzie różnych zawodów. Niektórzy remontują domy, inni naprawiają samochody, jeszcze inni pracują jako programiści, mamy też właścicieli firm - ludzi z wielkiego biznesu. Łączy nas to, że nie mamy żadnego interesu w tym, co robimy. Nikt z nas nie planuje zajmować się polityką. Jesteśmy nietypowym, demokratycznym stowarzyszeniem.
NŻ: Gdzie je kupujecie pojazdy dla wojska, które wysyłacie do Ukrainy? Niektórzy wolontariusze mówią, że teraz w Polsce trudno znaleźć dobre samochody.
MM: To prawda, obecnie w Polsce bardzo trudno za nieduże pieniądze znaleźć samochody, które byłyby w dobrym stanie. Czasami trudniej jest znaleźć samochód niż pieniądze na niego. Generalnie kupujemy samochody albo w Polsce, albo za granicą, ostatnio szukaliśmy ich w Szwecji. Nasz "Rambo", Zenon Dowgan, jeździ kupować dla nas auta: ogląda je, wydaje profesjonalną opinię i dopiero wtedy kupujemy. Następnie samochody przechodzą coś, co ktoś na Ukrainie nazwał przeglądem ginekologicznym i serwisem. Samochód wyjeżdża od nas nie tylko odmalowany, ale i w pełni sprawny. Dostarczamy samochody dla wojska, więc musimy być pewni, że wszystko jest w porządku. Na życzenie klienta możemy zamontować dodatkową blachę, dodać z tyłu miejsce na karabin maszynowy.
NŻ: Skąd wiesz, że zgłaszają się do Ciebie ludzie, którzy naprawdę potrzebują pomocy?
MM: Współpracujemy ze wspaniałymi ludźmi w Ukrainie, mamy do nich zaufanie. Kiedy mam wątpliwości, mogę sprawdzić informacje, kontaktując się z moimi przyjaciółmi w Ukrainie, którzy są zaangażowani w walkę z korupcją. Wysyłam im informacje o konkretnej ukraińskiej fundacji, a oni mi mówią: "Tak, to są wiarygodni ludzie". Albo przeciwnie: "Lepiej się z nimi nie kontaktować". Dzięki temu oszczędzamy czas i pieniądze.
NŻ: Kto teraz pomaga w finansowaniu pomocy?
MM: Nie mamy większych problemów z pozyskiwaniem pieniędzy. Mamy sponsorów, którzy na przykład przelali mi pieniądze w zeszłym tygodniu, a zakupów dokonaliśmy do piątku. Tego wieczora załadowaliśmy wszystko do ciężarówek i wysłaliśmy na trasę Lwów — Kijów — Charków — Kramatorsk — Dniepr — Zaporoże — Chersoń. Nasi sponsorzy są zaskoczeni tak szybkim tempem.
NZ: Jak wygląda obecnie sytuacja z pomocą? Czego ludzie potrzebują najbardziej?
MM: Na początku pomagaliśmy wszędzie i każdemu. Ktoś potrzebował pomocy ze zwierzętami - w porządku. Jakaś kobieta urodziła dziecko, ale nie ma wózka — w porządku. Teraz skupiamy się na kilku obszarach. Przede wszystkim pomagamy wojsku. By Ukraina mogła wygrać wojnę, musimy stale ją wspierać i pomagać armii. Wysyłamy samochody, drony, ubrania, optykę. Otrzymujemy list z zapotrzebowaniem od wojska i zaczynamy działać. Szukamy, kupujemy i wyposażamy. Po drugie, pomagamy dzieciom. Staramy się wspierać sierocińce. Pomagamy również domom opieki. Dostajemy wózki inwalidzkie, materace przeciwodleżynowe i pieluchy.
NŻ: Co motywuje Cię do jeżdżenia do Ukrainy?
MM: Nigdy nie zaakceptuję zła. Wiem, że mogłam wybrać inną ścieżkę, jestem właścicielką czterech firm. Daję pieniądze na pomoc, ponieważ to jedyny sposób, w jaki mogę zmienić świat na lepsze. Nie chcę też, by pewnego dnia Putin zaatakował inny kraj. Dlatego pomagam. Pomagam, by było mniej zła.
NŻ: Jesteś laureatką Nagrody Edukacyjnej im. Marka Edelmana. Co ona dla Ciebie oznacza?
MM: Doktor Marek Edelman był człowiekiem, który nigdy nie udawał, że świat jest piękny, a ludzie dobrzy. Zawsze mówił, że ludzie są dobrzy i źli: jednego dnia mogą być dobrzy, a drugiego nie. A jeśli ludzie pytają mnie, kto jest dla mnie autorytetem, to wymieniam dwie osoby: profesora Władysława Bartoszewskiego [polski mąż stanu i polityk, dyplomata, historyk, publicysta - aut.] i doktora Marka Edelmana [polski polityk żydowskiego pochodzenia, kardiolog, jeden z przywódców powstania w warszawskim getcie w 1943 r., bojownik o wyzwolenie Polski spod reżimu komunistycznego - aut.]. Ci ludzie pokazali wszystkim, że nawet jeśli myślisz, że nie możesz dziś nic zrobić - to możesz. Zawsze jest jakiś wybór. Ta nagroda nie jest tylko dla mnie, ale dla całego naszego zespołu. Nie każdy musi być bohaterem, ale każdy może nim zostać. Czasem nawet tylko na jeden dzień. I nie trzeba oceniać, czy warto, czy nie. Wystarczy cieszyć się, że choć na chwilę sprawiło się komuś radość.
NŻ: Prowadzisz odnoszący sukcesy biznes, zarządzasz kilkoma firmami. Jak łączysz to z wolontariatem?
MM: Po prostu ciężko pracuję. Nie ma innych magicznych sposobów. Postanowiłam poświęcić swój czas, energię i pieniądze na pomaganie. Dlatego nie mam czasu chodzić do kosmetyczki, nie mam czasu na relaks. Mam za to ogromną satysfakcję z tego, co robię. O mam swoje sposoby na relaks. Mam trzy psy i codziennie rano i wieczorem spaceruję z nimi przez godzinę po lesie. Wróciłam też do sportu, bo wiadomo: czasami są stresujące momenty i trzeba coś z tym zrobić. Na przykład kiedy Zaporoże jest ostrzeliwane, a Liza, nasza wolontariuszka, nie kontaktuje się, martwię się, czy wszystko z nią w porządku. Życie to wybór. Być może moje życie nie jest zbyt wygodne, ale robię to, co ma sens.
NŻ: Jak zmienia się stosunek Polaków do Ukraińców?
MM: To, że zwykli ludzie otworzyli swoje serca i domy, to cud. Czasami jest się tak sfrustrowanym, gdy widzi się, jak niektóre ukraińskie rodziny traktują bez szacunku nie tylko Polaków, ale ludzi w ogóle. Ale to statystyka. W każdym kraju są tacy ludzie. Ważne jest, aby kobiety z dziećmi, które przyjeżdżają do Polski, jak najszybciej znalazły pracę i usamodzielniły się. I oczywiście trzeba pamiętać, że jeśli jesteśmy gdzieś gośćmi, to powinniśmy zachowywać się jak goście, którym zależy na miejscu, do którego przyjechali. Szacunek powinien być po obu stronach.
NŻ: Co będzie pierwszą rzeczą, którą zrobisz po zakończeniu wojny w Ukrainie?
MM: Nie wiem, czy słyszałaś historię o tym, jak rakieta uderzyła w winiarnię gdzieś na obrzeżach Czerkasów. Prawie wszystkie produkty zostały zniszczone, zostało tylko kilka butelek. Kiedy wojna się skończy, będę świętowała jak wtedy, gdy dowiedziałam się o zwycięstwie polskiej opozycji w wyborach parlamentarnych. Będę piła to wino, pojadę też zobaczyć ukraińską flagę powiewającą na Krymie. I oczywiście chcę uściskać wszystkich żołnierzy i wolontariuszy, z którymi im pomagamy.
"Nie mam czasu iść do kosmetyczki, nie mam czasu odpocząć, ale mam ogromną satysfakcję z tego, co zrobiłam". Od początku wojny fundacja Marty Małeckiej dostarczyła na front 180 samochodów
Mój pies jest "obywatelem" jednego z krajów UE, więc może swobodnie przekraczać granicę
Natalia z Kijowa wraz z dziećmi i 8-letnią jamniczką Dozittą przeprowadziła się do Polski w marcu ubiegłego roku - firma, w której pracowała, została przeniesiona z Kijowa do Warszawy. W tym czasie istniało uproszczone przejście graniczne ze zwierzętami - nie pytano nawet o paszporty weterynaryjne.
- To był początek wojny na pełną skalę, a polska straż graniczna przymykała na wszystko oko. Mój pies miał paszport, wszystkie niezbędne szczepienia i czip, ale oni tego nie potrzebowali. Był początek wojny" - wspomina Natalia.
Sześć miesięcy później kobieta, jej dzieci i pies pojechali na kilka dni na Ukrainę, aby spotkać się z mężem i ojcem. Przed podróżą Natalia przeczytała zaktualizowane zasady przekraczania granicy na stronie internetowej Ukraińskiej Służby Migracyjnej, ponieważ doskonale zdawała sobie sprawę, że uproszczony system nie zawsze będzie działał.
- Wyjazd do Ukrainy zaplanowaliśmy na początek sierpnia, kiedy mój najmłodszy syn miał urodziny. Mój mąż nie wiedział, że Dozitta też jedzie, to była dla niego niespodzianka. W zeszłym roku w lipcu, na krótko przed wyjazdem, pojawiła się kolejna aktualizacja zasad przekraczania granicy ze zwierzętami. Przeczytałam wszystko uważnie i nie widziałam wymogu posiadania dowodu, że jamniczka ma przeciwciała wścieklizny, które są najtrudniejsze do uzyskania, bo trwają długo. Wyjechaliśmy więc z nadzieją, że wszystko będzie dobrze" - mówi kobieta.
W drodze powrotnej nie udało się jednak uniknąć problemów. Po ukraińskiej stronie granicy wszystko było w porządku, ale polscy celnicy nie chcieli przepuścić zwierzaka.
- Podróżowaliśmy samochodem, a Dozitta zawsze siedzi z przodu. Tej nocy spała zawinięta w swój kocyk. Nawet jej nie było widać. Równolegle ze mną jechały dwa inne samochody i każdy z nich miał psa. Strażnik graniczny podszedł do mnie i powiedział, że nie możemy przejechać z psem, ponieważ nie mamy certyfikatu Euro (świadectwo zdrowia zgodne ze wzorem ustanowionym przez prawo UE - red. Zaczęłam argumentować, że my, Ukraińcy, mamy uproszczone zasady podróżowania, ponieważ to właśnie wiedziałam od naszych strażników granicznych. W odpowiedzi Polka pokazała mi swoje zasady przekraczania granicy, które wyraźnie wspominały o zaświadczeniach i certyfikacie europejskim. Straż graniczna była zdecydowana nas zawrócić.
Po długiej rozmowie Natalia i pies zostali wpuszczeni do Polski. Kobieta przyznaje jednak, że był to raczej wyjątek od reguły, ludzki odruch ze strony polskiej straży granicznej. Bo zasady po obu stronach były wtedy naprawdę inne. Po powrocie do Warszawy Natalia postanowiła wyrobić dla psa polski paszport weterynaryjny:
- Teraz moja Dozitta jest jedyną osobą w naszej rodzinie, która jest "obywatelem" Polski, jednego z krajów UE. Ten dokument w pewnym stopniu upraszcza przekraczanie granicy, bo przynajmniej nie jest wymagany certyfikat europejski. A dokumenty o przeciwciałach wyrobiliśmy już dawno temu. Więc teraz wszystko powinno być w porządku na granicy. Oprócz polskiego paszportu zwierzę ma też ukraiński - prawo tego nie zabrania. Wybieramy się na Ukrainę na święta Bożego Narodzenia, a pies po raz pierwszy od wojny będzie w domu w Kijowie i mam nadzieję, że tym razem nie będzie problemów na granicy.
Natalia radzi właścicielom zwierząt, aby zrobili jedną prostą rzecz - zawsze uważnie czytali przepisy, zarówno ukraińskie, jak i polskie, przed podróżą. I nie liczyć na łut szczęścia. W końcu doświadczenie pokazuje, że można mieć szczęście, ale jest to raczej wyjątek niż reguła.
Zaryzykowaliśmy. Nie zrobiłabym tego po raz kolejny
Iryna mieszka w Warszawie od początku inwazji na pełną skalę. Swoją belgijską kotkę Lunę kupiła w zeszłym roku w Kijowie. Poprzedni właściciele kota wyjeżdżali za granicę i nie chcieli zabierać ze sobą swojego pupila. Irynę zapewnili, że Luna posiada wszystkie niezbędne dokumenty do przekroczenia granicy. Kobieta była w drodze do Kijowa i planowała zabrać kota do Warszawy:
- Zwierzę zostało odebrane poprzednim właścicielom przez mężczyznę. Nie bardzo wiedział, co znajduje się w dokumentach. Jak się okazało, nie było ani niezbędnych szczepień, ani czipa. Nie było nawet międzynarodowego paszportu. Dowiedziałam się o tym po przyjeździe do Kijowa. Miałam maksymalnie dwa tygodnie przed wyjazdem. W tym czasie na granicy wymagane były tytuły.
Kobieta wraz z kotką natychmiast udała się do państwowej kliniki weterynaryjnej, aby uzyskać międzynarodowy paszport, zaszczepić zwierzę i zaczipować je. Pomimo braku świadectwa przeciwciał, którego uzyskanie zajmuje kilka miesięcy, podjęli ryzyko podróży do Polski.
- Wsiedliśmy do wagonu, konduktor niczego nie sprawdzał, zapytał tylko, czy mamy dokumenty. Skłamałam i powiedziałam, że mam wszystko. Podróżowaliśmy na własne ryzyko" - mówi Iryna.
Problemy zaczęły się podczas kontroli polskich celników. Po sprawdzeniu dwóch paszportów - ukraińskiego i międzynarodowego - zażądali zaświadczenia o przeciwciałach. Kiedy zorientowali się, że go nie mam, chcieli zakazać mi wjazdu do Polski:
- Zaczęłam spokojnie tłumaczyć, że nie miałam czasu zrobić tego w Ukrainie, bo właśnie kupiłam kota i nie mogłam go zostawić. Strażnicy graniczni długo przyglądali się dokumentom, aż w końcu powiedzieli, żebyśmy poszli do weterynarza i wyrobili dokumenty po przyjeździe do Warszawy. I przepuścili nas. Ale szczerze mówiąc, drugi raz bym nie ryzykowała. Ale powiem ci jedno - podróż pociągiem jest trochę łatwiejsza niż autobusem. W tym przypadku wiem od wielu ludzi, że Polacy nie są zbyt wymagający jeśli chodzi o zwierzęta. Nie słyszałam, żeby ktoś został zawrócony ze zwierzętami. Ale w przypadku autobusu takie przypadki się zdarzały. I niestety często zwierzęta były po prostu wyrzucane na granicy. Jeśli, na przykład, nie był to właściciel, ale jakiś znajomy, który je przewoził. Obecnie w mediach społecznościowych jest wiele ogłoszeń poszukujących takich zwierząt, głównie kotów.
Zabrali mnie z pociągu, ponieważ nie było świadectw szczepienia na wściekliznę
Historia Julii nie jest tak optymistyczna. Kobieta, jej dzieci i kot podróżowali tej wiosny do Polski. Mieli wszystkie dokumenty dotyczące zwierzęcia, z wyjątkiem zaświadczenia o szczepieniach.
- Nie kłóciliśmy się z Polakami, prosiliśmy o przepuszczenie. Powiedzieliśmy, że szczepienia zrobimy w Chełmie, bo tam jechaliśmy pociągiem. Jednak pogranicznicy nie zgodzili się na to. Powiedzieli: jak będziecie gotowi, to wracajcie.
Kobieta, jej dzieci, kot i rzeczy zostały w Dorohusku:
- W pociągu zabrali nam paszporty. Kiedy wysiedliśmy na jednej ze stacji, czekaliśmy w biurze straży granicznej na samochód, który zabierze nas z powrotem do granicy. Dokumenty oddano nam dopiero wtedy, gdy jeden z autobusów zgodził się zabrać nas do Ukrainy. I wtedy pojechaliśmy do Kijowa. Przy drugim wjeździe do Polski mieliśmy już dowody szczepień.
Dokumenty dla zwierząt: co musisz mieć, aby przekroczyć granicę
Krystyna Slobodianiuk przewozi zwierzęta przez granicę od 15 lat - ma własną firmę, która pomaga w załatwianiu formalności. Kobieta zna wszystkie tajniki i jest na bieżąco z najnowszymi przepisami. Aby móc przewieźć zwierzę za granicę, należy najpierw posiadać międzynarodowy paszport weterynaryjny ze wszystkimi szczepieniami. Trzeba też mieć dowody analiz, które, nawiasem mówiąc, wykonują tylko dwa laboratoria na Ukrainie.
- Samą krew można oddać lekarzowi weterynarii w dowolnej klinice lub laboratorium, a następnie przesłać do analizy. Po otrzymaniu wyników trzeba czekać 90 dni, zanim będzie można wyjechać ze zwierzęciem za granicę. Dlaczego ten okres jest tak długi? Ponieważ w tym czasie muszą zostać wytworzone przeciwciała przeciwko wściekliźnie. Europa bardzo boi się tej choroby, dlatego wymagania są tak surowe - nawiasem mówiąc, zawsze obowiązywały - mówi Krystyna Slobodianiuk.
Zwierzę musi również posiadać czip, którego numer należy wpisać do paszportu weterynaryjnego i odczytać za pomocą skanera. Przed wyjazdem zwierzę musi posiadać formularz weterynaryjny nr 1. Jest on wydawany na podstawie paszportu weterynaryjnego i tylko w państwowych klinikach weterynaryjnych.
- Jest to zaświadczenie o stanie zdrowia zwierzęcia w momencie wyjazdu. Weterynarz bada je i zazwyczaj leczy na robaki i kleszcze tego samego dnia. Należy pamiętać, że zaświadczenie to jest ważne tylko przez 5 dni. Pobiera się je w przeddzień wyjazdu - wyjaśnia ekspertka.
Kolejnym obowiązkowym wymogiem jest europejski certyfikat, który można uzyskać w ukraińskich urzędach celnych. Lekarz weterynarii wprowadza dane dotyczące podjętych środków zapobiegawczych, znaku kwarantanny i trasy podróży. Gotowy dokument jest poświadczany jego podpisem i pieczęcią.
- Radzę uzyskać europejski certyfikat z wyprzedzeniem, na przykład w urzędzie celnym w Kijowie lub Boryspolu. Dlaczego z wyprzedzeniem? Ponieważ urzędy celne w Polsce, na przykład w Hruszowie, nie mają weterynarza. A Polacy nie przepuszczą cię bez tego dokumentu" - ostrzega Krystyna Slobodianiuk.
Kobieta podkreśla jeszcze jedną kwestię, która jest bardzo ważna dla Ukraińców podróżujących z kotami i psami: w Polsce, Czechach, Słowacji i Mołdawii małe zwierzęta mogą być przewożone we wszystkich pociągach bez konieczności kupowania miejscówek. Jednak na Węgrzech, w Austrii i Rumunii nawet małe psy i koty muszą mieć transporter i osobny bilet. W przypadku przewozu dużych psów, kaganiec i wykupienie wszystkich miejsc w przedziale są obowiązkowe.
Legalna podróż: jak zabrać zwierzę z Ukrainy za granicę bez łamania prawa
Blokada granicy przez polskich przewoźników trwa już od ponad trzech tygodni. 6 listopada rozpoczęli strajk na trzech punktach kontrolnych – Korczowa-Krakowec, Hrebenne-Rawa-Ruska i Dorohusk-Jahodyn. Jednak od 23 listopada ruch ciężarówek jest zablokowany na czwartym punkcie kontrolnym: Medyka-Szehyni. Głównym postulatem polskich przewoźników jest zniesienie tzw. ruchu bezwizowego dla przewoźników wprowadzonego w ubiegłym roku przez Unię Europejską. Zgodnie z nim ukraińscy przewoźnicy nie powinni uzyskiwać zezwoleń na przewozy dwustronne i tranzytowe do krajów UE. Według wstępnych szacunków Federacji Pracodawców Ukrainy bezpośrednie straty ukraińskiej gospodarki z powodu blokady przejść granicznych na granicy polsko-ukraińskiej przekroczyły już 400 mln euro. Nie chodzi jednak tylko o szkody gospodarcze, ale także o ludzkie życie. W kolejce zginęło już dwóch ukraińskich kierowców. Ludzie czekają na odblokowanie granicy w strasznych warunkach: na mrozie, bez jedzenia i wody, pryszniców i toalet. I tym razem byli Polacy, którzy ruszyli z pomocą ukraińskim kierowcom. Jednym z nich jest Dawid Dechnert. Wcześniej dostarczał pomoc do domów dziecka w Ukrainie, ale teraz dostarcza pomoc Ukraińcom, którzy są zablokowani na granicy.
Natalia Żukowska: Dawid, kiedy i dlaczego zdecydowałeś się pojechać na granicę, żeby pomóc kierowcom?
Dawid Dechnert: Prawie trzy tygodnie temu dowiedziałem się o blokadzie granicy z mediów społecznościowych. Widziałem wielokilometrowe kolejki ciężarówek, kierowców w trudnych warunkach, a kulminacją była śmierć pierwszego kierowcy na granicy [11 listopada kierowca ciężarówki, który utknął w kolejce z Polski na Ukrainę. – red., zmarł na atak serca]. Temat ten nie jest popularny w polskiej przestrzeni medialnej – o blokadzie mówi się niewiele. Postanowiłem więc sam pojechać i zobaczyć, co się tam dzieje i czego ludzie potrzebują. I zacząłem pomagać.
NŻ: Czego potrzebują kierowcy w pierwszej kolejności?
DD: Kierowcy przede wszystkim chcą wracać do domu. Następnie wziąć prysznic. Niektórzy z nich stoją w kolejce na granicy od ponad trzech tygodni. Jeśli mówimy o potrzebach materialnych, to przede wszystkim potrzebują wody, chleba i czegoś do niego, np. pasztetów czy dżemów. Kiedyś przywieźliśmy czekoladę. Staraliśmy się dać każdemu po tabliczce. Kierowcy potrzebują również gotowych obiadów. A także zwykłych chusteczek nawilżanych, które mogą teraz przynajmniej trochę zastąpić prysznic. Mężczyźni też potrzebują papierosów, ale ich nie przywieźliśmy. Rozmowa z kierowcami zmotywowała mnie do pomocy w przyszłości. Wiele osób mówi: "Ach, to jest Polak, który pomaga Ukraińcom!". Zawsze odpowiadam: "Nie pomagam Ukraińcom ani Polakom. Pomagam ludziom".
NŻ: Czy pomoc, którą przynosicie, wystarczy dla wszystkich?
DD: Podczas naszej podróży 26 listopada do punktu kontrolnego Dorohusk-Yahodyn przejechaliśmy obok całej kolejki. Każdy, kto do nas przychodził i chciał skorzystać z pomocy, otrzymywał ją. Starczyło dla wszystkich. I bardzo mnie to ucieszyło. Tym razem jednak mieliśmy aż cztery samochody z pomocą. W rozmowie z kierowcami pojawił się kolejny problem: brak internetu i słaba komunikacja mobilna. Bycie odciętym od świata jest bardzo trudne. Kierowcy nie mogą nawet rozmawiać ze swoimi bliskimi. I tu niestety nie możemy pomóc.
NŻ: Skąd bierzecie pieniądze na zakup niezbędnych towarów dla kierowców?
DD: Ogłosiłem zbiórkę pieniędzy w mediach społecznościowych. I ludzie zaczęli się dorzucać. Jak się okazało, 80% stanowili Ukraińcy mieszkający w Polsce. Teraz mamy 36 tys. zł na pomoc. Na początku myślałem, że wszystko mogę zrobić sam – wezmę przyczepę, wsiądę za kierownicę samochodu i pojadę. Jednak natychmiast podeszło do mnie dwóch Ukraińców i zaoferowało swoją pomoc. I na pierwszą wycieczkę pojechaliśmy razem Jeden z nich był lekarzem. I to było świetne, bo wśród zablokowanych kierowców było wielu z bólem gardła, katarem i problemami żołądkowymi. Oczywiście, ich stan jest konsekwencją warunków, w jakich są zmuszeni przebywać. Wokół pola. Jeden sklep znajduje się tylko w pobliżu granicy. Warunki sanitarne są okropne. Nie ma gdzie się umyć, toalet jest niewiele – niektóre są w odległości kilometra od siebie. Dieta jest niezbilansowana. Oczywiście wszystko to wpływa na stan zdrowia.
NŻ: Ile pieniędzy już wydaliście na pomoc?
DD: Na dziś nasze koszty wynoszą około 20 tys. zł. Razem mamy 36 tysięcy. Następnym razem dostarczymy pomoc w przyszłym tygodniu (po 4 grudnia). Nie wiem jeszcze, czy pojadę sam, czy poproszę wolontariuszy, którzy zgłosili się do pomocy.
NŻ: Ilu wolontariuszy Ci pomaga?
DD: W sumie jest ich pięciu – czterech Ukraińców, którzy zgłosili się do pomocy, i mój polski przyjaciel, przedsiębiorca z Katowic. Razem ze mną pomaga sierocińcom w Ukrainie. Koleżanka pomogła mi kupić przyczepę, przelewa dużo pieniędzy. Jestem jej za to bardzo wdzięczny.
NŻ: Dawid, jak często jeździsz na granicę?
DD: Mieszkam pod Warszawą, czyli około 300 kilometrów od granicy. Dlatego jeżdżę raz w tygodniu. Przekraczam granicę, najpierw jadę do polskich kierowców, którzy są po stronie ukraińskiej, potem wracam do Polski i rozdaję pomoc ukraińskim kierowcom.
NŻ: Jak wygląda sytuacja z polskimi kierowcami po stronie ukraińskiej? Ilu ich jest? O czym oni mówią?
DD: Jadę tylko na punkt kontrolny Dorohusk-Jahodyn. Polscy kierowcy na terytorium Ukrainy mają znacznie lepsze warunki niż ukraińscy kierowcy na terytorium Polski. Chociaż, oczywiście, stanie w kolejce przez tak długi czas jest niewygodne. Polskie ciężarówki nie stoją w polu, a to jest najważniejsze. Jest tam duży parking, na którym faktycznie się zatrzymali. Teren jest strzeżony. Stamtąd do granicy ustawia się kolejka – może nawet kilometr. W pobliżu znajdują się sklepy i bary. Mają Internet. Normalne toalety. Warunków po prostu nie da się porównać. Kiedy tam pojechaliśmy, okazało się, że nikt tak naprawdę nie potrzebuje naszej pomocy.
NŻ: Każdy człowiek ma swoją własną historię. Który z nich zrobił na Tobie największe wrażenie?
DD: Historia każdego kierowcy sprowadza się do jednego: każdy chce jak najszybciej wrócić do domu i do normalnych warunków życia. Nie rozmawialiśmy z nimi o sprawach osobistych. Więcej o ich potrzebach. Dla mnie to trochę tragiczna historia, kiedy w XXI wieku ludzie marzą o prysznicu i powrocie do domu. W Polsce niby mamy demokrację, Konstytucja gwarantuje godność każdemu, a tu co widzimy?
NŻ: Co chcą osiągnąć polscy kierowcy, którzy popierają blokadę?
DD: Kiedy dostarczałem pomoc, ciekawie było rozmawiać z tymi, którzy blokują granicę. Rozpoznali mnie — dzięki mojemu TikTokowi. Na początku nie chcieli ze mną rozmawiać. Później jednak dali się zaprosić na kawę. Pierwszym argumentem jest to, że polscy kierowcy po ukraińskiej stronie również czekają w kolejkach. Drugim, że Ukraińcy podróżują do Europy na korzystniejszych warunkach. Uważam, że ten rynek powinien być kontrolowany, a ceny wyrównane, aby każdy miał równe szanse. Ale o tym powinni decydować politycy na poziomie krajowym. Oczywiście blokada ta wpłynie na zaopatrzenie Ukrainy, która potrzebuje stałych dostaw (pomoc humanitarna, leki, żywność, paliwo), zwłaszcza w czasie wojny. Ukraińskie szlaki morskie są teraz odcięte i oczywiście nic nie przejdzie przez Białoruś i Rosję. Albo Polska, Węgry, albo Słowacja pozostaną. Władze węgierskie, jak państwo wiedzą, nie są zbyt przychylne Ukrainie. A teraz Słowacy mają też antyukraińskiego premiera Roberta Fico.
NJ: Dlaczego, Pana zdaniem, polskie władze reagują tak wolno [w momencie nagrywania wywiadu okazało się, że minister infrastruktury RP Andrzej Adamczyk wysłał list do swojego ukraińskiego odpowiednika Ołeksandra Kubrakowa i wezwał do spełnienia żądań polskich protestujących. – red.]?
DD: Polskie władze mają teraz inne problemy, przede wszystkim z utworzeniem nowego rządu. Zagraniczne media piszą, że rząd Morawieckiego jest rządem "zombie", bo wkrótce odejdzie. Ci politycy nie znaleźli zaufania wśród ludzi. Opozycja okazała się silniejsza. "Konfederacja" stojąca za blokadą to populistyczna siła polityczna. Jej przedstawiciele wykorzystują fakt, że zwykli ludzie potrzebują pomocy. Demonstracyjnie krzyczą: "Patrzcie, pomagamy przedsiębiorcom!", "Patrzcie, Ukraińcy, odbierają polskim przedsiębiorcom możliwość zarabiania". Wiadomo, że Konfederacja jest partią o poglądach antyukraińskich. Ich głos nie jest głosem wszystkich Polaków. Niewiele jest osób, które wspierają ich działania. Blokada granicy ma pomóc Rosji. Im dłużej trwa, tym więcej szampana odkorkowuje się w Moskwie. Swoją drogą, podczas rozmowy z kierowcami, niektórzy mówili mi: "Słuchaj Dawid, wśród polskich protestujących są przedsiębiorcy, którzy w większości pojechali do Rosji. A ja kiedyś dla nich pracowałem. Mieli tam swoje interesy. W tej chwili nie pracuję dla nich, ponieważ nie płacą za swoją pracę".
NJ: Jak udaje Ci się łączyć pracę z wolontariatem?
DD: Byłem przedsiębiorcą, ale postanowiłem zmienić swoje życie. Teraz studiuję prawo, na 4 roku pracuję w kancelarii adwokackiej. Mam troje dzieci. Muszę przyznać, że nie jest łatwo pogodzić rodzinę, pracę i wolontariat. W tej chwili zastanawiam się nad stworzeniem jakiegoś fundamentu, który by to ułatwił.
NŻ: Jak myślisz, kiedy skończy się blokada granicy?
DD: Mam nadzieję, że Unia Europejska odpowie na tę blokadę. Bo niestety, dopóki nie powstanie nowy polski rząd, nie ma szans na rozwiązanie tej kwestii. Politycy muszą usiąść do stołu negocjacyjnego i w końcu znaleźć kompromis.
Polski wolontariusz wśród kierowców na granicy: - Nie pomagam Ukraińcom ani Polakom. Pomagam ludziom
Im dłużej granica jest zablokowana, tym więcej butelek szampana odkorkowuje się w Moskwie – mówi Dawid Dechnert, który pomaga kierowcom
Tetiana Szewczenko, pseudonim "Kobzar", członkini Rady Miejskiej Lwowa, pojechała na linię frontu od początku inwazji Rosji na pełną skalę. Obecnie jest naczelną pielęgniarką 103. samodzielnej brygady Wojsk Obrony Terytorialnej Sił Zbrojnych Ukrainy.
Przyszłamdo wojskowego biura rejestracji i poboru na dwa tygodnie przed rozpoczęciem Wielkiej Wojny.
Do ostatniej chwili nie wierzyłam, że wybuchnie wojna na pełną skalę. Byłam jeszcze w łóżku, kiedy przyszła wiadomość od mojego kolegi z Kijowa: "Tania, mamy wojnę. Jesteśmy bombardowani". Wstałam, spakowałam rzeczy i pojechałam do komisariatu wojskowego.
Z wykształcenia jestem pielęgniarką. Ukończyłam położnictwo i pracowałam jako pielęgniarka operacyjna w Lwowskim Obwodowym Szpitalu Klinicznym. 7 lutego 2022 roku przyszłam do sztabu 103 Lwowskiej Brygady, aby zaciągnąć się do rezerwy i spotkałam się z brygadierem. Zrozumiałam, że moje umiejętności medyczne zostaną wykorzystane, ale nauczą mnie obsługi broni i wszystkiego innego.
Miałam wtedy 49 lat. Nigdy nie byłam w wojsku. Nie wiedziałam, jak posługiwać się bronią. Dlaczego wstąpiłam do TRO? Ponieważ wierzyłem, że będę przede wszystkim broniła mojego domu, moich dzieci i mojej społeczności. Ponadto jestem członkinią rady miasta i uważam, że powinienem dawać innym przykład.
Odbyliśmy długą rozmowę z brygadierem. Próbował zrozumieć, dlaczego chciałam to wszystko zrobić. W końcu zapisał mnie do personelu centrum medycznego jako asystentkę medyczną. Wojskowe biuro poborowe kazało mi wrócić do domu i stawić się do służby w ciągu godziny. Natychmiast napisałem do kolegów z partii, którzy już służyli w ATO i JFO. Poradzili mi, co zabrać ze sobą na wojnę. Spakowaliśmy plecak według listy. 27 lutego rano otrzymałem wiadomość, że mam być na miejscu w ciągu godziny. Niestety, nie mogę nikomu podawać tego miejsca.
Źródłem mojej siły jest moja rodzina
Moja rodzina dyskutowała o moim zamiarze wyjazdu na front od 2014 roku. Wtedy zaczęła się dla nas wojna. Jednak mój najmłodszy syn miał wtedy zaledwie 5 lat, a teraz ma 14. Mam też dorosłą córkę - ma 30 lat. Mój mąż nie jest w wieku, który pozwalałby mu iść na front, pracuje jako chirurg w szpitalu. Zdałam sobie sprawę, że jestem jedyną osobą z naszej rodziny, która idzie na wojnę. Ta decyzja była najtrudniejsza dla mojej córki. Moja matka zmarła wcześnie, a była dla niej kochaną osobą. Córka powiedziała:
- Pamiętasz, co się z tobą działo, gdy zmarła twoja mama? Co zrobię, kiedy ciebie już nie będzie?
— Я буду, я ж не йду помирати. Йду боротися за свою країну. Все буде добре, — відповіла їй я.
Mój syn na moje 50. urodziny napisał długie życzenia, które od czasu do czasu czytam. Wydaje się, że wyraził w nim wszystko, czego nie mógł lub bał się wyrazić słowami. Często pyta o wojnę, ale niewiele mu o niej mówię. Nie chcę opowiadać o okropnościach. Dzielę się tylko pozytywnymi historiami. Opowiadam o moich koleżankach, młodych dziewczynach, które są tu ze mną. Mogę mówić o zmarłych, ale tylko o tych, których znałam osobiście. Dużo mówię o codziennych sprawach, o mieszkańcach, o lokalnych tradycjach, o naszym wspólnym życiu. Mój syn jest bez wątpienia dumny, że tu jestem. Dzięki Bogu, mamy ze sobą kontakt i dużo rozmawiamy. Stworzyliśmy nawet czat o nazwie "Rodzina". Piszemy rano i wieczorem: "Cześć, plus, plus, wszystko gra" ["Plus, plus" w wojskowym slangu oznacza "znakomicie" - red.] Żartujemy, wymieniamy się zdjęciami, omawiamy wiadomości. Ten rodzaj komunikacji pomaga utrzymać się na wojnie. Wsparcie rodziny jest niezwykle ważne dla każdego żołnierza. To nasz motywator, który daje nam siłę i energię.
Co jest najtrudniejsze? Czas
Na początku mojej służby zostałam awansowany do stopnia sierżanta i otrzymałam stanowisko instruktorki medycznej. Ale 1 czerwca utworzyliśmy kompanię medyczną, a ja zostałam główną pielęgniarką. Leczymy lżej rannych i chorych. Ponieważ choroby nie zniknęły. Oprócz sezonowych, ludzie cierpią na nadciśnienie, choroby układu krążenia i przewodu pokarmowego. Kiedy wstąpiłam do wojska, trudno było przyzwyczaić się do wojskowego reżimu i nauczyć się strzelać. Kiedy po raz pierwszy wzięłam do ręki karabin, był tak ciężki, że nie wierzyłam, że dam radę się nim posługiwać. Ale się nauczyłam. Teraz mam lżejszą broń, który jest znacznie poręczniejsza. Najtrudniejszy moment? Gdy w moich ramionach zmarł mężczyzna. Zadręczałam się, że zrobiłam coś złego. Kiedy nie możesz pomóc lub myślisz, że zawiodłaś, to najtrudniejsza rzecz dla każdego medyka. Kiedy się boję, zaczynam się modlić. Chociaż nie jestem osobą, która co niedzielę chodzi do kościoła i się spowiada. Ale tutaj, na froncie, naprawdę tego potrzebuję. Nie wycelowano we mnie lufy czołgu, ani karabinu maszynowego i, jeśli Bóg pozwoli, tak się nie stanie. Bo nie wiem, co by się ze mną stało w takim momencie. Nie wiem, czy byłabym w stanie powiedzieć okupantowi w oczy "Chwała Ukrainie" i zginąć w tym samym momencie. Chociaż jestem tak szalona, że może bym potrafiła. Jeszcze we Lwowie, gdy przeczytałam o okrucieństwach popełnianych przez rosyjskie wojsko w Buczy, postanowiłam, że zawsze powinnam mieć dla siebie kilka sztuk amunicji w pistolecie. Chociaż w rzeczywistości nawet nie chcę o tym myśleć.
Życie na pierwszej linii frontu: myszy przeleciały nam nad głowami
W porównaniu do innych, żyję w dobrych warunkach. Co to znaczy? Mieszkaliśmy w starym domu, który już dawno został opuszczony przez właścicieli. Toaleta była na zewnątrz, nie było prysznica. I choć na zewnątrz było minus 15 stopni, nie było prądu ani gazu, mieliśmy dach nad głową. Śnieg na nas nie padał. Wtedy zdałem sobie sprawę, czym są myszy. Dosłownie chodziły nam po głowach. Ułożyliśmy sobie nasze codzienne życie najlepiej jak potrafiliśmy. Teraz mieszkam z miejscowymi. Kiedy jest światło, jest mi ciepło. Kiedy ja i moi koledzy pojechaliśmy do Liman, nie było tam prądu ani wody. Nie było nic. Przynieśliśmy wodę ze studni, chłopaki uruchomili generator i gotowali jedzenie. Spaliśmy w śpiworach. Ludzie bardzo szybko się przystosowują. Ostatniej zimy w moim pokoju było 14 stopni, najwyżej 18. Mimo to każdego ranka budziłem się z poczuciem wdzięczności. Myślę, że nie jest mi zimno, bo są ludzie, którzy siedzą w okopach, gdzie jest minus 16 stopni. Mam więc lepsze warunki niż ktokolwiek inny.
Nie ma lekarzy
Kiedyś bardzo trudno było mi nic nie robić. Teraz jestem szczęśliwy, gdy nie mamy nic do roboty. Kiedy radio milczy, milczy też nasz zespół ewakuacyjny. Oznacza to, że nie mamy ani 300 (rannych), ani 200 (zabitych). Jednym z największych problemów jest brak lekarzy, pielęgniarek, ratowników. Wielu zginęło. Rosjanie lekceważą zasady wojny. Według nich musimy się identyfikować. Powinniśmy mieć czerwone krzyże na naszych pojazdach, ale to jest cel dla wroga. Rosjanie specjalnie śledzą trasy zespołów ewakuacyjnych. Nasz batalion został bezpośrednio trafiony przez ATGM [przeciwpancerny pocisk kierowany - red. W rezultacie mieliśmy dwóch zabitych i jednego rannego. Dlatego na wojnie unikamy jaskrawych kolorów. Wszystko jest albo zielone, albo zielono-brązowe.
Jeśli chodzi o finansowanie, jest to teraz łatwiejsze niż kiedyś. Wszystko można znaleźć dzięki fundacjom, wolontariuszom i przyjaciołom. Nie jest tak, jak na początku, kiedy wchodziliśmy w puste mury. Nikt z nas nie był na wojnie. Nie wiedzieliśmy nawet, czego możemy potrzebować. Nawiasem mówiąc, jednym z zadań medyków jest dzielenie pomocy humanitarnej. Bardzo dużym problemem dla wojska jest dziś rejestracja i spisywanie. Jestem również zaskoczony standardami wydawania. Dla mnie to bez sensu, że ręcznik jest wydawany na dwa lata. Nie rozumiem, jak mogą być tylko dwie koszulki na żołnierza. Nie ma damskiej bielizny. 170 gramów proszku na osobę. Nie ma czegoś takiego jak gąbka do mycia naczyń czy worek na śmieci. Standardy te powinny były zostać zmienione w latach 2014-2016. Jednak do tej pory tego nie zrobiono.
Urzędnicy powinni dawać przykład innym
Gdy wracam do domu obowiązkowo: strzyżenie, fryzura, manicure. Chcę być zadbana. Zawsze staram się odbyć jak najwięcej spotkań, w tym z mieszkańcami. Aby zapoznać się z prośbami, nakreślić kolejne kroki, co jeszcze mogę zrobić i jak pomóc. Nawet gdy jestem na froncie, komunikuję się z kolegami z partii. Czasami wchodzę na Facebooka, gdzie ludzie oznaczają mnie, jeśli mają jakieś problemy. Czasami rozwiązuję je przez telefon, czasami kogoś proszę o pomoc.
Mamy wiele niedokończonych projektów, które rozpoczęły się w latach 2018-2020 podczas kampanii wyborczej. Rozkopane miejsca, niedokończone chodniki i budowa stanowią zagrożenie dla społeczności mieszkającej w pobliżu. Pytanie, czy konieczne jest odnowienie ścieżek w parkach, które są całkiem dobre? Czy konieczne jest rozpoczynanie dużych nowych projektów infrastrukturalnych w czasie wojny? Prawdopodobnie nie. Powstrzymałabym się od budowania czegoś nowego i okazałego. Czasami po prostu "zabijają" mnie wielomilionowe projekty. Jeśli chodzi o kupowanie rzeczy, które są niepotrzebne podczas wojny, każdy wykonawca, który zdecyduje się coś zrobić i ogłosić przetarg, musi jasno zrozumieć, że jeśli coś pójdzie nie tak, poniesie za to odpowiedzialność karną. Jeśli chodzi o posłów, ministrów i urzędników, uważam, że jeśli dana osoba nie zajmuje stanowiska o krytycznym znaczeniu dla kraju, powinna udać się na front. Musimy pokazać innym, że trzeba bronić kraju. Nie jestem analitykiem wojskowym, ale rozumiem, że ta wojna nie skończy się jutro, a pojutrze nie będziemy na Krymie. Każdy powinien to zrozumieć. Ale jeśli zmęczymy się wojną, nie będzie Ukrainy. Dlatego wszyscy powinni być gotowi do obrony państwa - i lepiej przygotować się z wyprzedzeniem.
Naszym jedynym celem jest zwycięstwo
Tak naprawdę wojna wiele mnie nauczyła. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo kocham Ukrainę. Zdałam sobie sprawę, że byłam bardzo surową mamą. Nie miałam czasu na opowiadanie dzieciom o wielu rzeczach, nie spędzałam z nimi wystarczająco dużo czasu. Nauczyłam się cieszyć bardzo prostymi rzeczami i przyjmować wszystko z wdzięcznością. Zakochałam się we wsi. Zobaczyłam, jak piękne są regiony Doniecka i Charkowa, jak żyzna jest ziemia, jak piękne jest niebo - proste rzeczy, których wcześniej nie zauważałem. Moje plany nie zmieniły się zbytnio od początku wojny na pełną skalę. Naprawdę chciałem i nadal chcę mieć wnuki. Chcę podróżować. Jak najszybciej odwiedzę Portugalię i Meksyk. Marzę, że życie da mi możliwość dokończenia tego, co zaczęłam, a potem zrobienia czegoś nowego. Wiem, że na pewno mogłabym zrobić coś jeszcze dobrego dla kraju. Ale najprawdopodobniej to wszystko przyjdzie później.
Dlamnie wygrana oznacza całkowita zwycięstwem nad krajem-agresorem. Kiedy euforia zwycięstwa minie, będziemy musieli stawić czoła realiom życia - odbudowie kraju, urazom, zaburzeniom psychicznym, rozbitym rodzinom, agresji - i będziemy musieli z tym pracować. Musimy sobie pomóc. Chcę ludzi u władzy, którzy są patriotami kraju. Każdy, kto zajmuje stanowisko, musi być gotowy do ofiarnej pracy dla dobra Ukrainy. Stawiam na naszą młodzież, bo rozumiem, że bez niej nie zbudujemy Ukrainy. I mam nadzieję, że oni również przemyślą niektóre koncepcje i wizje, abyśmy mogli zbudować wolną, odnoszącą sukcesy i zwycięską Ukrainę.
Kiedy po raz pierwszy wzięłam do ręki karabin, był tak ciężki, że nie wierzyłam, że dam radę się nim posługiwać. Ale się nauczyłam. Teraz mam lżejszą broń, który jest znacznie poręczniejsza - mówi Tetiana Szewczenko, członkini Rady Miasta Lwowa
Pierwsza ukraińska galeria, "Sierpień", została otwarta w Berlinie. Jest to inicjatywa dziennikarki i producentki Natalki Jakimowicz, która została zmuszona do wyjazdu do Niemiec, gdy rozpoczęła się inwazja na pełną skalę. Pierwsza wystawa nosi tytuł "Through the Flames" i skupia sześciu artystów - Artema Volokitina, Victorię Pidust, Mykhailo Alekseenko, Volo Bevza, Romana Mykhailova i Oleksiya Zolotara. Co to znaczy mówić językiem ukraińskiej sztuki do zachodniej publiczności? Właścicielka galerii Natalka Yakymovych opowieda w wywiadzie dla Sestry,eu
Natalia Żukowska: Natalia, z zawodu jesteś dziennikarką i producentką. Jak się teraz czujesz jako właścicielka galerii?
Natalka Jakimowycz: Przyjaciółka napisała do mnie wiadomość po otwarciu galerii: "No, jesteś szczęśliwa?". Odpowiedziałam: "Nie mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa, ale wreszcie czuję się na swoim miejscu". Jest ku temu kilka powodów. Po pierwsze, kiedy przeprowadziłem się do Niemiec, miałam trochę pecha. Pracowałam w biurze niemiecko-amerykańskiej firmy. Sześć miesięcy później dostałam pracę w redakcji Amal Berlin, mediów dla Ukraińców w Niemczech. Ale to była praca na pół etatu. Pod względem skali i wyzwań nie było to coś, do czego byłem przyzwyczajona. Po drugie, od dawna miałam wewnętrzną potrzebę pracy dla siebie, a nie dla kogoś innego. Wydaje mi się, że w wieku 43 lat już to mogę zrobić.
NZ: Jak wpadłaś na ten pomysł?
NJ: Kiedy przyjechałam do Berlina, pojawiła się pilna potrzeba znalezienia znajomych i podjęcia jakiejś działalności. Ale jak się okazało, nie było tu ukraińskiej przestrzeni. Wpadłam na pomysł stworzenia ukraińskiego centrum kulturalnego. Zaczęłam nawet szukać lokalu, ale potem zdałam sobie sprawę, że taka inicjatywa powinna być prawdopodobnie inicjatywą państwową. Odrzuciłam więc ten pomysł, ale wtedy zdarzył się dziwny zbieg okoliczności. Mój chłopak, rzeźbiarz, pracował z emerytowaną właścicielką galerii. Zaoferowała mi tę przestrzeń. Napisałam koncept i wysłałam go do właścicielki galerii, ale został odrzucony. Byłam zdenerwowana, ale nadal szukałam miejsca. Kiedy znalazłam dobrą opcję w pobliżu, właściciel, który mnie wcześniej odrzucił, zaproponował mi spotkanie. Okazał się bardzo miłym człowiekiem, który pasjonuje się sztuką. Posiadanie galerii w jego lokalu było dla niego kluczowe, więc musiałem przedstawić mu całą koncepcję. Pokazałam mu portfolio artystów, z którymi planowałem współpracować. I tak się złożyło, że znaleźliśmy wspólny język. Nasze pierwsze spotkanie, które trwało pół godziny, zakończyło się podpisaniem umowy. W ten sposób Ukraińcy w końcu mają własną przestrzeń artystyczną w Berlinie.
NŻ: Kto pomógł w finansowaniu? Czy miałaś żadnych obaw ani wątpliwości?
NJ: Wątpliwości są zawsze. Jeśli chodzi o pieniądze, historia jest bardzo prosta: sprzedałam samochód i zainwestowałam wszystko w galerię. Mam nadzieję, że to się opłaci.
NZ: Napisałaś biznesplan?
NJ: Nie. Będzie tam mały sklepik z ukraińskimi pamiątkami. Ponadto lokal znajduje się w bardzo dobrej okolicy. Dlatego są szanse, że można go wynająć na różne wydarzenia. Można też zorganizować coś samemu - z płatnymi biletami. To są trzy główne przychody, które powinny pokryć przynajmniej czynsz.
NŻ: Skąd nazwa "Sierpień"?
NJ: Właściwie wybór nazwy zajął dużo czasu. Konsultowałam się ze wszystkimi. Straciłam już nadzieję i sen. Ale kiedy otrzymałam klucze do lokalu, posprzątałam, wyszłam na zewnątrz, oparłam się o drzwi i zobaczyłam naprzeciwko tabliczkę "Auguststrasse". I w tym momencie to do mnie dotarło - Sierpień! To była nazwa, która spełniała wszystkie moje wymagania. Zależało mi na bardzo prostej pisowni. Aby ludzie mogli znaleźć galerię we wszystkich językach. Chciałam, aby był to wyraźny sygnał dla Ukraińców, że to jest nasze. Chciałem również, aby nazwa była melodyjna i wywoływała przyjemne skojarzenia. A sierpień to najbardziej hojny miesiąc w roku. I jest najcieplejszy - z nutką nostalgii.
NŻ: Kto u Ciebie wystawia?
NJ: Teraz wystawiamy 6 artystów. To wystawa, która została stworzona dla projektu. Nazywa się "Through the Flames" - opowiada nie tyle o wojnie, co o jej konsekwencjach. Główną pracą jest "Chaos i Eidos" Artema Volokitina, która została wykonana w formie ołtarza. To bardzo potężna i optymistyczna praca, w której widzę narodziny nowego świata po tragicznych próbach. Artema i jego żonę Tetianę Malinovską poznaliśmy w Niemczech. To wielodzietna rodzina z Charkowa. Ich mieszkanie zostało zniszczone przez rosyjski pocisk rakietowy. Teraz wraz z piątką dzieci, mieszkają w Poczdamie.
Roman Michajłow jest jednym z moich ulubionych artystów. Znamy się od wielu lat. On również pochodzi z Charkowa, ale od dłuższego czasu pracuje w Kijowie. Jego praca "Reality Burn" pojawiła się po Majdanie - to spalone kawałki papieru. Opowiada o tym, że każde doświadczenie pozostawia na nas ślady - i mogą one wyglądać zarówno przerażająco, jak i pięknie.
Są też z nami Victoria Pidust i Volo Bevza. Są w Berlinie od ośmiu lat. Wiosną byli na Ukrainie i sfilmowali ruiny mostu w Irpinie i zbombardowane centrum handlowe Retroville. Stało się to podstawą pracy Volo. Najpierw przetwarza zdjęcia w edytorach zdjęć, a następnie maluje je olejem. Praca Viki to zdjęcie prętów zbrojeniowych, które mieszkańcy Lwowa wyburzyli, aby stworzyć konstrukcje ochronne.
W galerii znajduje się również instalacja wideo autorstwa Michaiła Aleksiejenki. Jest to niesamowita i potężna praca zatytułowana Dust 2. Przez 2 minuty oglądamy, jak gipsowy dom zamienia się w pył. Zgodnie z koncepcją, wygląda to tak, jakby cały świat patrzył, jak Ukraina się rozpada i nic nie można na to poradzić.
Kolejnym artystą jest Oleksii Zolotar, mój chłopak. Jest rzeźbiarzem. Pierwsza praca nazywa się "Utrwalenie". Składa się z trzech ogromnych dysków o średnicy półtora metra. Ale tylko jeden jest wystawiony w galerii. Wygląda jak kamień młyński, który wydaje się mielić całą historię i ludzi w niej, zamieniając ich w piasek. Jest też praca o ujawnionych snach. Autor namalował okna z cywilnych obiektów, które zostały trafione przez rosyjskie rakiety
Ta wystawa jest jednocześnie przerażająca i piękna.
NZ: Natalia, jaką pracą zainteresował się sam kanclerz Niemiec Olaf Scholz?
NY: Mówimy o Artemie Volokitinie. Scholz przyjechał do ich studia w Poczdamie. Ta praca jest ogromna. Po złożeniu zajmuje ponad 5 metrów. Myślę, że powinna wisieć w budynku rządowym w Reichstagu - jest bardzo potężna. Powinna tam być. Ale nie wiem, jak znaleźć ludzi, którzy kupią sztukę dla władzy.
NŻ: Czy na otwarciu Twojej galerii byli jacyś niemieccy urzędnicy i politycy?
NJ: Berlin jest tak bogatym miastem, jeśli chodzi o kulturę i sztukę, że w dniu naszego wernisażu otwierano jednocześnie sześć innych wystaw. Czy wiesz jaka jest różnica między Niemcami a Ukrainą? Na Ukrainie, jeśli premier odwiedzi wystawę i spodoba mu się obraz, jest duża szansa, że trafi on do jego biura. W Niemczech wszystko działa zupełnie inaczej. Aby obraz został kupiony przez agencję rządową, muszą przyjść ludzie, którzy są w to specjalnie zaangażowani. I myślę, że nawet Olaf Scholz nie wie, kim są ci ludzie. Muszę zaprosić tych kuratorów, ale jeszcze nie wiem jak. Jednak pracuję nad tym.
NŻ: Czy będziesz współpracować z początkującymi artystami?
NJ: Tak, to opłacalne, również ekonomicznie. Jestem też otwarta na międzynarodowe projekty, nie muszę się ograniczać tylko do ukraińskich artystów. Nie ma znaczenia wiek, wykształcenie, płeć.W żaden sposób nie współpracujemy tylko z Rosjanami.
NZ: Ile osób pracuje w galerii?
NJ: Wszystko robię sam. Parzę kawę, sprzątam. Kiedy to się zmieni? Jak tylko obrazy zaczną się sprzedawać. Jeśli pojawią się pierwsi kolekcjonerzy, od razu zatrudnię kogoś, kto będzie dla mnie pracował. Bardzo bym tego chciał, bo w pewnym momencie sam już sobie nie poradzę.
NŻ: Dziś ukraińscy artyści są bardziej widoczni na świecie niż kiedykolwiek wcześniej. Czy Twoim zdaniem zmieniło się ich postrzeganie poza Ukrainą?
NJ: Byłoby przesadą powiedzieć, że zainteresowanie sztuką ukraińską wzrosło. Tak się stało, ale nie znacząco. Fakt, że ludzie są gotowi nam pomóc i sympatyzują z nami, nie oznacza, że są gotowi postrzegać nas jako konkurencję i płacić nam po europejskiej cenie. To też jest duży problem.
NŻ: Jaka była dla ciebie najtrudniejsza decyzja od początku wielkiej wojny?
NJ: Prawdopodobnie zaakceptowanie faktu, że zostaję w Berlinie. W kwietniu 2022 roku wyjechałam na chwilę z powodu problemów zdrowotnych. Byłam pewna, że wrócimy we wrześniu. Nasz przyjaciel wynajął nam mieszkanie i mieszkaliśmy tam za darmo przez sześć miesięcy. Nawet nie uczyłam się niemieckiego. Jednak okoliczności zaczęły się zmieniać. Mosty z Ukrainą zaczęły się palić. Chodziło przede wszystkim o pracę. Pomyślałam więc, że zostanę tymczasowo. Oczywiście, jeśli teraz otworzyłem galerię, to znaczy, że będę tu przez następne 2-3 lata. Z jednej strony ta decyzja była dla mnie trudna. Z drugiej, stała się trochę łatwiejsza. Bo niepewność jest przygnębiająca. Tutaj mam ładne mieszkanie w centrum miasta, ale czuję się jak w hotelu. Zawsze było dla mnie ważne, aby stworzyć przytulny dom. Od czasu wojny na pełną skalę straciłam chęć do zagnieżdżania się. Dopiero niedawno powiesiłam obraz z galerii, aby dodać trochę przytulności. Gdyby dwa lata temu zapytano mnie, gdzie chciałabym mieszkać, ostatnim miejscem na ziemi byłby Berlin. Ale teraz myślę, że to bardzo wygodne i międzynarodowe miasto.
NŻ: Jak się przyzwyczajałaś do nowego życia?
NJ: Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Niemiec, pracowałam w biurze i nie znałam niemieckiego. Dopiero teraz zdecydowałam się na kurs językowy. Ponieważ jeśli prowadzisz galerię i sprzedajesz obrazy, musisz komunikować się z ludźmi, a więc znać język. Dobrze, że mam tutaj normalny krąg społeczny. To właśnie w Berlinie po raz pierwszy poczułam siłę siostrzeństwa. Zawsze miałam wielu przyjaciół, ale dopiero tutaj poczułam tak wiele wsparcia i pomocy od dziewczyn i kobiet, które po prostu znałam. To niesamowite!
NŻ: Natalia, jak postrzegasz misję sztuki podczas wojny?
NJ: Bardzo ważne jest, aby przekazywać więcej informacji, docierać do ludzi, do ich emocji. Musimy otworzyć się na obcokrajowców, aby zobaczyli, że jesteśmy z tej samej krwi i na równych prawach. Na tym polega sztuka. Sprawić, by zrozumieli, że jesteśmy ludźmi takimi jak oni. Mamy ten sam ból. Mamy takie samo dziedzictwo kulturowe jak oni. Potrzebujemy tylko trochę pomocy. Abyśmy mogli ocalić to wszystko przed tą hordą, która wie tylko, jak niszczyć i zabijać.
NZ: Jaka jest misja Natalii Jakimowicz?
NJ: Bardzo boję się pretensjonalnych wypowiedzi na ten temat. Myślę, że moją misją jest pokazanie na własnym przykładzie, jacy są Ukraińcy. Wielu ludziom tutaj to imponuje. Kiedy ludzie z mojej poprzedniej pracy mówią: "Jak się otwiera galerię? Jak długo tam jesteś? Rok?". Nawet Niemcy są zdumieni.. Ale dla mnie to naturalny wynik pracy, którą wykonywałem w telewizji przez lata. Nie chcę więc nazywać tego super misją. Naprawdę nie lubię, gdy ludzie zaczynają manipulować pojęciami "frontu kulturowego" i tak dalej. Mamy tylko jeden front. Walczą na nim prawdziwi bohaterowie, oni mają prawdziwą misję. A ja prawdopodobnie mam za zadanie uzupełnić komercyjnym projektem ogromną pracę nad dyplomacją kulturalną, którą wykonuje wielu fajnych, mądrych i niesamowitych ludzi.
"Nie mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa, ale w końcu czuję się na swoim miejscu. Ukraińcy mają teraz własną przestrzeń artystyczną w Berlinie" - mówi właścicielka galerii Natalka Jakimowicz.
25 listopada Ukraina upamiętnia ofiary Wielkiego Głodu z lat 1932-1933 oraz masowego głodu wywołanego w latach 1921-1923 i 1946-1947. Wielki Głód z lat 1932-1933, stworzony przez reżim stalinowski, był największą tragedią w historii Ukrainy. Według różnych źródeł pochłonął życie od 3,9 do 7 milionów ludzi. Do tej pory 28 krajów uznało Wielki Głód z lat 1932-1933 za ludobójstwo narodu ukraińskiego. Parlament Europejski przyjął rezolucję w grudniu ubiegłego roku, a Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy przyjęło rezolucję w październiku tego roku. Historyk Ołeksandr Zinczenko bada Wielki Głód od ponad 20 lat. Dzień wcześniej zaprezentował projekt dokumentalny "Wielki Głód. Kronikarze", oparty na pamiętnikach świadków tych strasznych wydarzeń. Kim są ci ludzie, którzy skrupulatnie zapisywali każdy szczegół w swoich dziennikach, dlaczego ich dzienniki były utajnione przez bardzo długi czas i jakie wnioski powinno wyciągnąć społeczeństwo z tej tragedii - mówi Ołeksandr Zinczenko
NataliaŻukowska: Ile jest białych plam w historii Wielkiego Głodu?
Ołeksandr Zinczenko: Niewiele. Kiedy mówimy o tym, jak ludzie przeżyli w tych strasznych warunkach, o ludobójczych planach Stalina, o tych rzeczach, które dotyczyły współpracy z reżimem komunistycznym, o braku reakcji świata na te wszystkie straszne wydarzenia, wydaje mi się, że wszystko zostało bardzo dogłębnie zbadane.
NZ: 22 listopada premiera serialu dokumentalnego "Wielki Głód. Kronikarze". Czym ten film różni się od pozostałych?
OZ: Jest bardzo kompleksowy. Staraliśmy się pokazać przyczyny tych przerażających wydarzeń, ich przebieg i konsekwencje. Wcześniej bardzo ważne dla innych dokumentalistów było zbieranie materiałów pierwotnych, co często nazywa się "historią mówioną" ludzi, którzy byli świadkami Wielkiego Głodu z pierwszej ręki. Większość filmów dokumentalnych opierała się na tych niezwykle ważnych źródłach informacji. My korzystamy z absolutnie unikalnych źródeł, które wcześniej nie były zbyt dobrze znane i nie cieszyły się dużym zainteresowaniem dokumentalistów. Są to źródła, które pojawiły się w obiegu naukowym stosunkowo niedawno: pamiętniki kronikarzy Wielkiego Głodu. Do tej pory znanych jest ich siedem.
NZ: Kim są ci kronikarze?
OZ: Najbardziej pouczające są pamiętniki Nestora Bilousa ze wsi Lebiazhia w obwodzie charkowskim oraz nauczycielki Ołeksandry Radczenko, która mieszkała w sąsiedniej wsi Velyka Babka. Sumiennie rejestrowali rzeczywistość dzień po dniu. Co ciekawe, Nestor Bilous zachował swój pamiętnik z 1911 roku. To naprawdę fantastyczny dokument epoki. Oleksandra Radczenko rozpoczęła swoją pracę nieco później. Oprócz tych dwóch osób, kronikarzem Wielkiego Głodu był również walijski dziennikarz Gareth Jones, który przybył do obwodu charkowskiego nielegalnie. To on jako jeden z pierwszych napisał w zachodniej prasie, że Wielki Głód miał miejsce na Ukrainie w latach 1932-1933. Prowadził też pamiętnik, którego fragmenty wykorzystaliśmy w filmie. Informacje czerpaliśmy także z raportów włoskiego konsula Sergio Gradenigo, który co kilka tygodni informował Rzym o wydarzeniach w Ukrainie. Kronikarze Wielkiego Głodu byli także, co może wydawać się dziwne, pracownikami komunistycznych służb specjalnych. Rejestrowali, jak ludzie reagowali na to czy inne wydarzenie, co myśleli.
NZ: Po co ludzie pisali wtedy kroniki?
OZ: To była konieczność, żeby się wykrzyczeć. Bo komu o tym powiedzieć? Sąsiedzi przechodzą przez coś podobnego. Oleksandra Radczenko miała siostrę za granicą. Czy mogła napisać do siostry o tym, co się z nimi dzieje? Nie. Mogła jedynie opowiedzieć o tym w swoim pamiętniku. To forma spowiedzi. Nie można nikomu mówić o swoim bólu. Przede wszystkim dlatego, że jest to niebezpieczne. Zostaniesz uznana za kontrrewolucjonistkę. Chociaż w rzeczywistości stało się to później. Ołeksandra Radczenko i Nestor Bilous zostali uwięzieni. Na szczęście nie otrzymali tak długich wyroków, jakie mógł im dać system komunistyczny. Zostali zwolnieni z więzienia i przeżyli swoje życie w obwodzie charkowskim. Przeżyli Stalina. Odziedziczyliśmy ich pamiętniki po systemie komunistycznym, z archiwów KGB.
NŻ: Dlaczego te dzienniki były tak długo utajnione?
OZ: Odpowiedź jest bardzo prosta: reżim komunistyczny trwał 72 lata. Notatki Nestora Bilousa znajdowały się w jednej z teczek charkowskiego oddziału SBU. Nigdy nie widziałem czegoś takiego, gdzie chłop zapisywał wszystko, co działo się wokół niego, nawet z komentarzami politycznymi. Był dość wykształconym człowiekiem jak na swoje czasy. Jesteśmy przyzwyczajeni do intelektualistów piszących pamiętniki. Pisma Bilousa są oknem na tamten świat, na horror, którego doświadczyła ukraińska wieś w latach 1932-1933. Ludzie, którzy prowadzili pamiętniki w tamtym czasie, wyraźnie rozumieli przyczyny, kto i kiedy podjął decyzje, które doprowadziły do głodu. Wszystko to zostało zapisane.
NZ: Czy dzięki pamiętnikom można prześledzić zmiany na wsi od początku kolektywizacji do całkowitej tragedii?
OZ: Pamiętniki pisze się po to, by zapisywać wszystko, co dzieje się wokół. Nestor Bilous wymyślił coś w rodzaju indeksu Big Maca [nieoficjalny sposób określania parytetu siły nabywczej - red.] W swoim dzienniku co roku zapisywał zmiany cen kilku towarów - konia, krowy, butów i chleba. Tak więc, zgodnie z jego notatkami, w ciągu pierwszych 5 lat sowieckich rządów cena konia zmieniła się 37 milionów razy. Nie możemy sobie wyobrazić skali inflacji, jakiej doświadczyła postsowiecka Ukraina. Nestor Bilous pisze, że pod koniec 1917 roku koń kosztował 800 rubli, a w 1923 roku - 30 miliardów rubli. W swoim dzienniku odnotowuje również ogromną liczbę różnych szczegółów. W szczególności, jak odbywały się różne zakupy zboża. Ukraińcy nie chcieli oddawać swoich krów, koni i chleba za darmo. W niektórych miejscach opór był intensywny. Całe okręgi odrywały się od władzy sowieckiej i wybuchały powstania. Nestor Bilous zapisał w swoich notatkach, że w jednej z wiosek zabito przewodniczącego rady wiejskiej, a w innej zastrzelono dwóch członków Komsomołu, którzy przyjechali z miasta, aby odebrać ludziom chleb. Ale ponieważ nie były to dobrze zorganizowane powstania, władze komunistyczne stopniowo je tłumiły. I ta historia skończyła się źle.
W rzeczywistości Wielki Głód był zemstą Stalina za ten opór i powstania.
NZ: Po co powstają takie filmy?
OZ: Kiedy zaprezentowaliśmy pierwszy odcinek, wiele osób dzieliło się potem wrażeniami: "O mój Boże, jak to przypomina naszą współczesność!". Oznacza to, że wszystkie te IPSO, wszystkie te operacje informacyjne Kremla nie różnią się dziś zbytnio od tego, co wydarzyło się w 1933 roku. Dzieje się tak pomimo faktu, że nie postawiliśmy sobie żadnego specjalnego zadania, aby narysować paralele między 1933 a 2023 rokiem. Minęło 90 lat, a metody Kremla niewiele się zmieniły.
NZ: Skąd pochodzą dane na temat Wielkiego Głodu i jak są weryfikowane? Na przykład nadal nie ma dokładnej liczby ofiar tej strasznej tragedii.
OP: Jeśli weźmiemy pod uwagę wieś Leb'yazhia w obwodzie charkowskim, nie ma informacji o tym, ile osób zginęło tam w latach 1932-1933. Z wyjątkiem wzmianki w dzienniku Nestora Bilousa . Napisano w nim, że zginęło około 500 osób. Kiedy charkowscy historycy zweryfikować te dane, nie znaleźli żadnego innego źródła - nic nie ma w aktach rady wiejskiej, ani w danych z urzędów stanu cywilnego. Wniosek jest taki, że albo nikt nie prowadził rejestrów śmiertelności, albo te materiały zostały zniszczone lub zagubione, albo coś się z nimi stało podczas II wojny światowej - front przechodził tamtędy cztery razy.
Nigdy nie poznamy pełnej listy nazwisk tych, którzy zginęli podczas Wielkiego Głodu, ani ich dokładnej liczby.
Możemy jedynie sprawdzić, jak mówią demografowie, "nadmierną śmiertelność". Jeśli chodzi o urodzenia i zgony, prowadzono pewne statystyki. Ocena wszystkich tych wskaźników i procesów demograficznych daje nam liczbę, która została zapisana w decyzji Sądu Apelacyjnego w Kijowie, który był zaangażowany w sądowe dochodzenie w sprawie Wielkiego Głodu jako ludobójstwa [w styczniu 2010 roku Sąd Apelacyjny w Kijowie uznał sowieckich przywódców, na czele z Józefem Stalinem, winnymi ludobójstwa Ukraińców w latach 1932-33 - red.] Decyzja ta, oparta na opiniach ekspertów, stwierdza, że wskaźnik śmiertelności, który można oszacować metodami demograficznymi, wynosi 3 miliony 941 tysięcy. Co najmniej tyle osób zginęło podczas Wielkiego Głodu w latach 1932-33.
Ciągle się mówi, że zginęło 6, 10, 16 milionów ludzi. Nie można tego powtarzać. Takie liczby padały nawet podczas samego Wielkiego Głodu. Ten sam konsul w Charkowie, Sergio Gradenigo, powiedział, że według danych, które krążą w środowisku naukowym, na Ukrainie mogło zginąć nawet 16 milionów ludzi. Napisał to w jednym ze swoich raportów dla włoskiego dyktatora Benito Mussoliniego. W końcu były wioski, w których zginęła połowa ludności, a były też takie, w których nikt nie pozostał przy życiu. Ale były też obszary, gdzie nie było masowej śmiertelności. Na przykład, jeśli w pobliżu znajdował się teren zalewowy, las lub granica z Rumunią, śmiertelność była niższa. Ponieważ wioski przygraniczne nie były zbytnio dotknięte skupem zboża. W rzeczywistości francuski premier Edouard Herriot został zabrany do regionów, w których śmiertelność była niższa. Potem powiedział, że na Ukrainie nie było głodu, co było czystym kłamstwem.
NZ: Czy w miastach też był Wielki Głód?
OZ: Wszystkie pamiętniki naszych obywateli odnotowują, że tak. Ceny żywności były horendalne. Nestor Bilous, kiedy jeszcze można było poruszać się po kraju, pod koniec 1932 r. próbował uciec ze wsi do pracy w mieście. Początkowo pracował na budowie, a następnie w przetwórni mięsa. Zarabiał 72 ruble. Na jedzenie wydawał prawie dwa ruble dziennie. Duży bochenek chleba kosztował 25 rubli. Czy tak można było żyć?
NŻ: Jakie były najbardziej przerażające dokumenty, z którymi Pan pracował?
OZ: Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Ukrainy posiada dowody absolutnego horroru. Są to akta osób skazanych za kanibalizm. Jest ich bardzo dużo. Kiedy czyta się nawet fragmenty tych spraw, włosy stają dęba. Nie da się tego czytać. Nie da się o tym głośno mówić. To absolutnie skoncentrowane zło z przerażającymi szczegółami.
NŻ: Jaka historia najbardziej utkwiła ci w pamięci podczas badań lub zeznań?
OZ: Nie mogę powiedzieć, że niektóre historie są bardziej poruszające, a inne mniej. Wszystkie zeznania są wstrząsające. Na przykład, gdy włoski konsul Sergio Gradenigo opisuje w swoich raportach, że każdej nocy pod budynkiem włoskiej ambasady przejeżdża kilka samochodów wypełnionych ciałami ludzi zbieranymi z ulic, lub gdy kobieta na centralnej ulicy Charkowa, która zdaje sobie sprawę, że nie ma sposobu, aby uratować swoje dzieci, po prostu rzuca się pod tramwaj, a jej szczątki są zmiatane przez dozorcę z miotłą, nie można powiedzieć, która historia robi większe wrażenie. Albo jak Nestor Bilous opowiada o aktywistce, która chodziła po chleb podczas skupu zboża. Nazywała się Paraska Chorna. A potem sama umarła z głodu. Zgodzi się Pani, że to nie jest zwykła historia, kiedy wspólnik w przestępstwie pada ofiarą własnego przestępstwa.
NZ: Rosja nieustannie prowadzi fałszywą kampanię przeciwko Wielkiemu Głodowi. Jak możemy temu przeciwdziałać?
OZ:Tylko prawdą Ludzkość nie wymyśliła jeszcze innego sposobu przeciwdziałania kłamstwom. Tak, w historii rzeczywiście zdarzają się mroczne momenty, kiedy wydaje się, że kłamstwo na chwilę zwyciężyło. Na przykład francuski premier Edouard Hollande odwiedza Ukrainę i pokazuje przygraniczne wioski, w których nie ma wielu ofiar. Wraca i mówi, że na Ukrainie nie ma głodu.
Jednak 89 lat później francuskie Zgromadzenie Narodowe uznaje Wielki Głód za ludobójstwo. Oznacza to, że przyznają, że francuski premier kłamał. Innymi słowy, prawda zwyciężyła.
NZ: Prawie 30 krajów uznało Wielki Głód za ludobójstwo na polecenie państwa. W październiku tego roku PACE przyjęła rezolucję w tej sprawie. Co to oznacza? Dlaczego dopiero teraz?
OZ: O tym właśnie jest pierwszy odcinek filmu. Chodzi o to, że bardzo często interesy geopolityczne były stawiane ponad pojęciem dobra i zła. W latach 32-33, a nawet teraz, jesteśmy na czele egzystencjalnej walki dobra ze złem. I tu pojawia się kwestia wyboru. Po której stronie się opowiedzieć? Politycy są często relatywistami. W ich systemie trzeba wybierać między mniejszym a większym złem. Czy na przykład w wyborach prezydenckich w 2010 roku na Ukrainie wybierała Pani między mniejszym a większym złem? Dlaczego więc dziwisz się, że niektórzy politycy w latach 32-33 również wybierali między mniejszym a większym złem? Bo na przykład uważali, że Hitler był większym złem, a Stalin mniejszym i mogli z nim współpracować, żeby jakoś ograniczyć Hitlera. Ale jeśli wybierasz między złem a złem, oznacza to, że nie jesteś po stronie dobra. W rezultacie, gdy niektórzy ludzie wybierają między złem a złem, inni umierają. Tak właśnie działa historia.
NZ: Czy wojna w Ukrainie może stać się dodatkowym argumentem za uznaniem Wielkiego Głodu z lat 1932-1933 za ludobójstwo przez kraje, które jeszcze tego nie zrobiły?
OZ: To już się stało. Uznanie Wielkiego Głodu za ludobójstwo to opowiedzenie się po stronie prawdy. Kreml po raz kolejny demonstruje ludobójcze zamiary wobec Ukraińców. Widzimy, że wiele krajów w końcu uznało Wielki Głód za ludobójstwo. Ale zajęło to dużo czasu. Niektóre kraje potrzebowały ataku Putina na Ukrainę, aby zdać sobie sprawę, że ryzykują bycie po złej stronie historii.
NZ: Co dziś łączy Wielki Głód i rosyjską wojnę?
OZ: To co nas łączy to ludobójcze zamiary Rosji zniszczenia Ukraińców. W jaki sposób ta dziewczyna w lawendowej sukience z Winnicy przeszkadzała Kremlowi? Czy to jest największe zagrożenie dla istnienia Federacji Rosyjskiej? Podczas tej wojny zginęła ogromna liczba dzieci. Czy one stanowiły zagrożenie? Czy to byli neonaziści, banderowcy? To są bzdury. To jest po prostu celowe ludobójstwo. Nawet nasze dzieci są uważane za zagrożenie dla ich istnienia.
NŻ: Jakie wnioski społeczeństwo powinno wyciągnąć z tej tragedii?
OZ: Społeczeństwo wyciągnęło już pewne wnioski. Gdyby tak nie było, opowieść o "zajęciu Kijowa w trzy dni" byłaby całkiem realna. Jednym z wniosków jest jasne zrozumienie, kto jest naszym wrogiem. Jedną z lekcji jest zrozumienie, że nikt nie może nam pomóc, tylko my sami. Oznacza to, że musimy walczyć. I ludzie walczą. I wkrótce ta walka - wojna rosyjsko-ukraińska - będzie liczyła 10 lat. Ogromna liczba zachodnich intelektualistów twierdzi, że ten konflikt określi historię następnych dziesięcioleci. Przyszłość nie została jeszcze ustalona. Zachodni partnerzy muszą zrozumieć, że dopóki zło jest stosunkowo małe, musi zostać zniszczone. I powinni dać Ukraińcom możliwość i środki, aby położyć kres tej historii.
Pierwszy odcinek "Stolica rozpaczy" z serii dokumentalnej "Wielki Głód" Kronikarze" można obejrzeć tutaj.
"Nigdy nie poznamy ani pełnej listy nazwisk tych, którzy zginęli podczas Wielkiego Głodu, ani ich dokładnej liczby" - mówi historyk Ołeksandr Zinczenko.
Ruth Dorum jest izraelską psychoterapeutką, dramaterapeutką i specjalistką w zakresie terapii traumy i interwencji kryzysowej. Ma doświadczenie w pracy w ośrodku dla kobiet, które doświadczyły przemocy seksualnej. Pracuje z osobami ze złożoną traumą pourazową, żałobą i ocalałymi z Holokaustu. Szkoliła między innymi ukraińskich specjalistów pracujących z ofiarami przemocy seksualnej. - Przemoc seksualna podczas wojny jest często wykorzystywana jako broń, która ma upokorzyć ofiarę - podkreśla. Sestry rozmawiają z Ruth o tym, jak Izrael pracuje z osobami z zespołem stresu pourazowego, jak pomaga ofiarom przemocy seksualnej oraz o roli państwa we wspieraniu tych, którzy stracili swoich bliskich podczas wojny.
Natalia Żukowska: 7 października terroryści ze Strefy Gazy nie oszczędzili ani kobiet, ani dzieci. Dopuścili się na terytorium Izraela okrucieństw podobnych do zbrodni popełnionych przez Rosjan w Ukrainie. Jak wygląda pomoc psychologiczna dla tych, którzy przeżyli i widzieli te okropności?
Ruth Dorum: Przed trwającą teraz wojną nie było wojen, w których wróg wkraczałby na nasze terytorium i masakrował ludzi, nie oszczędzając kobiet, dzieci czy osób starszych. To się nigdy wcześniej nie zdarzyło. Dlatego nie mieliśmy przypadków przemocy seksualnej podczas wojny. W Izraelu ten obszar psychoterapii jest bardzo rozwinięty, lecz nie wokół wojny, a wokół przemocy, która może zdarzyć się wszędzie: w domu, na ulicy, z udziałem przyjaciół, w firmie. Niestety obecnie wiemy jeszcze o wielu przypadkach gwałtów dokonywanych przez terrorystów. Nie sądzę, aby w jakimkolwiek kraju istniały specjalne służby, które byłyby gotowe na takie zdarzenia, by istniał wyszkolony sztab specjalistów, którzy tylko siedzą i czekają na jakąś katastrofę. Zazwyczaj tak nie jest. Mamy specjalne ośrodki, które zapewniają wsparcie. Oczywiście są też różne służby rządowe, jednak kiedy rozpoczęła się wojna, potrzebowały one czasu na zorganizowanie się. Oczywiście wielu specjalistów od traumy natychmiast zaczęło udzielać pomocy psychologicznej jako wolontariusze. Stopniowo państwo przejęło nad tym kontrolę. Wiele osób ucierpiało. Zginęło ponad 1400 osób, w skali naszego kraju to ogromna liczba. W Izraelu prawie nie ma osób, które nie znałyby kogoś, kto został zabity. Czy mamy wystarczającą liczbę specjalistów? Tego nie mogę jeszcze powiedzieć, minął dopiero pierwszy miesiąc wojny. Nadal działamy w ramach pomocy kryzysowej. Na tym etapie nie ma czegoś takiego, że ktoś jest poszukiwany i nie zostaje odnaleziony. Mamy wielu specjalistów od traumy, bo taki jest nasz kraj, który wyrósł po Holokauście.
NŻ: Jakie historie zrobiły na Tobie największe wrażenie jako psycholożce?
RD: Jest wiele rzeczy, które wydarzyły się podczas inwazji Hamasu. Żaden normalny, cywilizowany człowiek nie jest w stanie ich zrozumieć. Było wiele faktów, które wstrząsnęły mną do głębi, ale nie powinniśmy teraz o tym rozmawiać. Uważam, że to niewłaściwe. Nie polecam nawet oglądania tych przerażających filmów, to nam nie pomoże. Po pierwsze, masz wystarczająco dużo własnych horrorów, a po drugie, nie dadzą ci one nic poza strachem. Mózg nie rozumie, gdzie dokładnie dzieją się te wydarzenia - blisko czy daleko od ciebie - i będziesz w stanie długotrwałego stresu. To nie jest skuteczne, a co najważniejsze - to niebezpieczne. Z drugiej strony mogę powiedzieć, że jest wiele historii - przykładów heroizmu: jak zachowywali się zwykli ludzie, jak bronili swoich kibuców, jak pomagali sobie nawzajem. To są historie, które inspirują. W rzeczywistości kłopoty przyszły do domów wielu Żydów. Mieszkam na północy kraju. Ci, którzy ucierpieli z powodu zbrodni Hamasu, są w centrum i na południu. W moim sąsiedztwie nie ma ludzi, którzy ucierpieliby osobiście. Zarazem jestem blisko rodzin, których bliscy zginęli - żołnierzy, których krewni zostali porwani przez terrorystów. Znamy tych ludzi osobiście.
NŻ: Pomagasz ofiarom przemocy seksualnej od prawie 15 lat. Z jakimi wyzwaniami najczęściej spotykasz się w swojej pracy?
RD: Prośby są różne, ale wszystkie historie są podobne. Zazwyczaj ludzie uciekają się do terapii, aby powrócić do normalnego, znajomego życia. Trauma to nie tylko przemoc seksualna. To wszystko, co odciska piętno na naszym ciele i duszy. Pracuję głównie z kobietami. Szukają pomocy, bo nie potrafią budować zdrowych relacji i trudno im wrócić do świata, zaufać światu i ludziom.
Kobiety często obwiniają siebie zamiast obwiniać sprawcę przemocy. Bardzo często społeczeństwo narzuca kobietom poczucie winy tam, gdzie nie jest to ich wina
Osobom doświadczającym traumy trudno kontrolować swój nastrój. Mogą się czuć przygnębione, bać się wychodzić z domu lub wracać do pracy. Mogą również mieć problemy z ciałem i nagle zachorować.
NŻ: Jak wygląda sytuacja w Izraelu, jeśli chodzi o wsparcie psychologiczne dla osób, które doświadczyły przemocy lub były świadkami okrucieństw? Jak rozwinięta jest kultura szukania pomocy?
RD: W Izraelu zwyczajowo szuka się pomocy i chodzi na terapię. W ostatnich latach pojawia się coraz więcej takich próśb. Nie ma już takiego przestarzałego stereotypu: jeśli idziesz na terapię, jesteś szalony. To już raczej oznaka statusu, że dana osoba może sobie pozwolić na terapię, może o siebie zadbać. Przed wojną do ośrodków pomagających kobietom, które doświadczyły przemocy, ustawiały się kolejki. Nie dlatego, że w naszym kraju jest dużo przemocy. Mamy ją, jak wszyscy. Po prostu kobiety rozumieją, że potrzebują pomocy. Mieszkańcy naszego kraju wiedzą, gdzie mogą uzyskać pomoc, mówi się o tym bez końca w radiu, jest wiele reklam. Ludzie nie są pozostawieni sami sobie.
NŻ: Jaka jest w tym rola państwa?
RD: Państwo przede wszystkim finansuje, a także umożliwia rozwój struktury, w której ludzie mogą uzyskać pomoc. Mamy usługi socjalne, które wspierają rodziny. Na przykład kobieta, która straciła córkę, nie jest pozostawiona sama sobie. Ma mnie, terapeutę i pracownika socjalnego. Zazwyczaj pomoc jest udzielana natychmiast. Im szybciej, tym lepiej. Dalsze wsparcie zależy od potrzeb. Na pewno ważne są pierwsze tygodnie. Osoba, która przeżyła traumę - tragiczną utratę bliskich lub doświadczyła przemocy - otrzymuje terapię bezpłatnie przez kilka miesięcy. Mamy różne programy, z których większość jest objęta ubezpieczeniem. Państwo wykonuje świetną robotę, ale nie jesteśmy doskonali. Jesteśmy teraz na samym początku wielkiej wojny. Praca na rzecz pomocy ludziom wciąż jest rozwijana.
NŻ: Jakiej rady udzieliłbyś rodzinom i przyjaciołom ofiar? Jak rozmawiać, by nie wywołać traumy? Czego absolutnie nie robić?
RD: Nie powinieneś odrzucać danej osoby. Nie powinieneś mówić: "To nic takiego! To może przydarzyć się każdemu!". Nie musisz wnikać w duszę swoimi pytaniami, jeśli dana osoba nie jest gotowa o tym rozmawiać. Musisz zrozumieć, że nikt nie chce zostać zgwałcony ani zabity. Chcemy żyć i cieszyć się życiem. Dlatego jeśli kobieta znajdzie się w sytuacji przemocy, oczywiste jest, że tego nie chciała. I absolutnie zabronione jest obwinianie jej za to, co się stało, mówienie, że zrobiła coś złego! Radziłabym więcej słuchać, wspierać ją. I skierować taką osobę do specjalisty, który pomoże jej zrozumieć, co dzieje się z jej ciałem i jak przetrwać to, co się stało.
NŻ: Co się stanie, jeśli zignoruje się wizytę u specjalisty?
RD: Porównajmy to do złamania: noga nie zrośnie się prawidłowo. W przypadku ciała rozumiemy to. Ale trauma i dusza to nasz mózg - po prostu tego nie widzimy. To układ nerwowy, który może zacząć działać tak, jakby trauma się nie skończyła. Człowiek nadal żyje inaczej niż by chciał, może doświadczać ogromnego stresu, wybuchów złości, czuć się niepewnie i cierpieć na różne choroby. Na przykład kobiety często mają problemy ginekologiczne. Istnieją badania wskazujące, że trauma wpływa na nasze zdrowie fizyczne. Jeśli nie zainterweniujesz na czas, możesz pozostać z objawami traumy. W przyszłości mogą pojawić się trudności w budowaniu relacji, np. relacji z dziećmi, i niezdolność do cieszenia się pełnią życia.
NŻ: W Ukrainie istnieje projekt o nazwie "Gidna", który pomaga kobietom z doświadczeniem przemocy seksualnej podczas wojny. Zaangażowani w niego specjaliści zostali przeszkoleni między innymi przez Ciebie. Jakie nowe doświadczenia zdobyli?
RD: Szkoliłam nie tylko specjalistów z "Gidna". Prowadzę również kurs pod nazwą "Opieka kryzysowa po przemocy seksualnej". Głównym celem jest zapobieganie rozwojowi traumy pourazowej. Szkolenie zostało przeprowadzone pod auspicjami Izraelskiej Koalicji Traumy; przeprowadzili ogromną liczbę kursów. Jeśli chodzi o "Gidnę", towarzyszę ich zespołowi, ponieważ to ich specjalizacja. Przemoc seksualna jest bardzo rozpowszechniona. Według statystyk co piąta kobieta doświadcza przemocy seksualnej w czasie pokoju. Ukraina, podobnie jak Izrael, jest w stanie wojny. Cała pomoc jest teraz pomocą kryzysową. Pierwszą rzeczą, której uczę, jest to, że nasze ciało ma trzy automatyczne reakcje na niebezpieczeństwo: uciekaj, walcz lub zastygnij. Wiele osób, które znajdują się pod ostrzałem, nie wie, że ich ciała działają szybciej niż ich mózgi. To jest to, co zawsze dzieje się z nami w stanie zagrożenia.
Bardzo często w momencie traumy po prostu zamieramy. Jeśli więc kobieta w takiej chwili zamarła, nie oznacza to, że zgadza się na to, co się dzieje. To normalna reakcja na traumę. I często ratuje nam życie, ponieważ opieranie się komuś, kto jest silniejszy, może być niebezpieczne
Ale my tego nie wybieramy. Nasz mózg decyduje za nas, jak ciało zachowa się w danym momencie. Wyjaśniam, czym jest przemoc seksualna. To sytuacja, w której występuje silna i słaba relacja, upokorzenie i przekształcenie ciała w przedmiot, który jest wykorzystywany. Przemoc seksualna podczas wojny jest często wykorzystywana jako broń upokarzająca.
NŻ: Kwestia uchodźców jest bardziej aktualna niż kiedykolwiek. Przeprowadziłaś się do Izraela ponad 20 lat temu - wróciłaś do swojej ojczyzny. Czy łatwo było Ci się przystosować? Co było najtrudniejsze?
RD: Nie jestem uchodźczynią, jestem imigrantką. I mogę powiedzieć, że imigracja również może być traumą. W emigracji są aspekty straty, tak jak w życiu uchodźcy. Czym jest trauma? To wydarzenie, które nagle wkracza w nasze życie w negatywny sposób. Mamy "przed" i "po". To odbiera nam kontrolę. Podczas adaptacji nie było mi łatwo przyzwyczaić się do mentalności - tutaj jest inaczej. Potrzeba nam dużo czasu, by poczuć się jak w domu. I myślę, że to jest najtrudniejsze: poczuć się w nowym życiu i w nowym miejscu.
NŻ: Ile czasu zajęło ci poczucie się jak w domu, zapuszczenie korzeni i poczucie się w tym kraju jak u siebie?
RD: W Izraelu istnieje tradycyjny podział, zgodnie z którym imigranci są imigrantami przez pierwsze 5 lat. Po 10 latach jesteśmy nazywani "starymi wyjadaczami". Poczułam się jak w domu, kiedy zaczęłam płynnie mówić po hebrajsku; zajęło mi to kilka lat. Najtrudniejszą częścią adaptacji była nauka języka. Ale także inne jedzenie i klimat; musiałam przyzwyczaić się do upałów. Kiedy przyjechałam do Izraela, było wiele ataków terrorystycznych. Autobusy wybuchały - przyzwyczajenie się do tego również zajęło trochę czasu. Przeprowadziłam się do Izraela z Rosji, dorastałam w małym miasteczku niedaleko Petersburga. Moi dziadkowie i ojciec mieszkali w Ukrainie. Są pochowani niedaleko Czernihowa.
NŻ: Wiele osób uciekło z obszaru aktywnych działań wojennych jedynie z plecakami, a czasem bez nich. Niektórzy zostali bez dachu nad głową. Jak to przeżyć? Jak się nie poddać?
RD: Ważne jest, aby pamiętać, co się stało, i stopniowo budować nowe. Tak właśnie działa nasz mózg. Często nasz dom to takie haczyki spokoju, pewności siebie, stabilności i bezpieczeństwa. W nowym miejscu potrzeba czasu, aby ponownie zbudować te haczyki, których się trzymamy. To niełatwy proces. Dobrze jest mieć znajomych lub przyjaciół, najważniejsze to nie być samotnym. Ważne jest, aby zrozumieć, że to jest proces. Im jesteśmy starsi, tym trudniej nam to zrobić. I ważne jest, aby dzieci miały wsparcie - trzeba często je przytulać, angażować je w kreatywność.
Musisz także nauczyć się być elastyczna. Nie powinnaś obawiać się podjęcia pracy, która nie jest prestiżowa. Trzeba wierzyć, że to tymczasowe. Kiedy przyjechałam do Izraela, miałam 21 lat. Miałam już wykształcenie wyższe, ale pracowałam jako kelnerka, w sklepie i przy obsłudze klienta. Zawsze uwielbiałam komunikować się z ludźmi. To było w okresie kiedy przechodziłam przez fazę adaptacji, czyli naukę języka i budowanie więzi społecznych. Ważne jest, by być elastycznym, a jednocześnie nie zatracić siebie.
NŻ: Czy warto żyć pełnią życia podczas wojny? A może powinniśmy zrezygnować z niektórych rzeczy?
RD: Istnieje coś takiego jak poczucie winy ocalałego, to znane zjawisko. Kiedy pojawia się wielki zbiorowy smutek lub coś dzieje się blisko nas, czujemy się winni, ponieważ dobrze sobie radzimy. A potem możemy wyrazić solidarność z ofiarami w taki sposób, że żyjemy tak, jakbyśmy czuli się źle, jakbyśmy karali siebie za to, że coś złego nam się nie przydarzyło i żyjemy.
Zawsze należy żyć pełnią życia. Często możemy być wsparciem dla tych, którzy zmagają się z trudnościami. Można żyć pełnią życia i robić coś dobrego. Dbając o własne zasoby, możemy bardziej pomóc innym
To mogą być darowizny, telefon do tych, którzy zmagają się z trudnościami. Samo wysłuchanie ich również pomoże. Wielu ocalałych z Holokaustu mówi, jak ważne jest, aby nadal żyć pełnią życia, bez względu na wszystko. Holokaust był wielką narodową tragedią i wielu ludzi przeżyło traumę. Byli tacy, którzy stracili wielu krewnych, całe rodziny. Ale byli też tacy, których Holokaust oszczędził. Możemy wybrać traumę lub życie. Powinniśmy wybrać życie.
NŻ: Mieszkasz w kibucu daleko od granicy ze Strefą Gazy. Jak tam teraz wygląda sytuacja? Czy na ulicach są żołnierze?
RD: Mamy w kibucu żołnierzy. Nie jest ich wielu, ale wystarczająco wielu, by chronić nas w razie niebezpieczeństwa. Kibuc jest terenem zamkniętym, a wojsko stoi przy wejściu. Nawiasem mówiąc, niektóre kibuce, które znajdowały się na granicy ze Strefą Gazy, były w stanie ostrzelać terrorystów. Zamknęły bramy i chroniły swoje terytorium. Kibuc jest jak mała forteca.
NŻ: Jak wytłumaczyć dziecku obecność ludzi z bronią? Jaki jest najlepszy sposób na zrobienie tego, by nie zaszkodzić psychice dziecka?
RD: Mam czwórkę dzieci. Najstarsze ma 12 lat, najmłodsze 3,5 roku. Kiedy rozmawiasz z dziećmi o wojnie, ważne jest, aby mówić o tym, co widzą. Odpowiadam moim dzieciom, jeśli mnie o coś zapytają. W Izraelu ludzie z bronią są zjawiskiem powszechnym. Mamy obowiązkową służbę wojskową dla wszystkich. Mogę więc powiedzieć, że moje dzieci nie są jeszcze tym zbytnio zainteresowane. Wiedzą, że nasze wojsko nas chroni. Ważne jest, aby rozmawiać z dziećmi otwarcie i zgodnie z prawdą. Ważne jest również, aby używać właściwego tonu.
Dorosły musi nauczyć się kontrolować swoje emocje. Jeśli matka przeżywa ciężkie chwile, płacze, przenieś rozmowę na dziecko. Musisz być spokojna
NŻ: Jak przystosowuje się wojskowych do życia w cywilu? Jak wojna wpływa na ich psychikę?
RD: W Izraelu obecny system pomocy nie pojawił się z dnia na dzień. Z każdą wojną uczymy się czegoś nowego. Uczymy się na błędach z wojny na wojnę. Każde państwo musi wiedzieć, czego potrzebuje. Najważniejsze jest, aby każdy, kto potrzebuje pomocy po wojnie, mógł ją otrzymać. Praca z traumą bardzo się zmieniła w ostatnich dziesięcioleciach. Istnieje duża różnica między tym, jak to wyglądało podczas wojny w Wietnamie, i tym, co jest teraz. Dlatego w Ukrainie ustanowienie procesu pomocy zajmie trochę czasu. Ważne jest również, aby sami wojskowi zrozumieli, że powrót do zdrowia jest ważnym procesem. W rzeczywistości wiele osób wyzdrowieje samodzielnie - bez pomocy specjalistów. Wystarczy im zwykłe wsparcie ze strony rodziny i przyjaciół. Nie każdy będzie potrzebował terapii. Z drugiej strony konieczna jest praca w społeczeństwie, aby ludzie wiedzieli, czym jest posttrauma, i szukali pomocy. Jednocześnie należy stworzyć strukturę pomocy osobom cierpiącym na zespół stresu pourazowego. Potrzebnych będzie wielu specjalistów od traumy.
NŻ: W Izraelu leczenie, rehabilitacja fizyczna i psychologiczna personelu wojskowego to nie tylko dziedzina medycyny, ale kwestia bezpieczeństwa narodowego. Jak Twój kraj radzi sobie z syndromami pourazowymi u wojskowych?
RD: Zaczynamy pracę z wojskowymi jeszcze przed wystąpieniem zespołu pourazowego. Podobnie jest z cywilami. Każdy może uzyskać natychmiastową pomoc kryzysową. Jest darmowa i dostępna dla każdego. W wojsku ten system działa wewnątrz armii. Kadra dowódcza i zwykli żołnierze są szkoleni w zakresie pewnych technik pomagania sobie nawzajem na polu bitwy, aby uniknąć rozwoju zespołu stresu pourazowego. Armia ma również system odsiewania osób, które są narażone na ryzyko rozwoju zespołu stresu pourazowego. Takie osoby nie są odsyłane na pole bitwy. Najważniejszą rzeczą dla nas jest jednak zapobieganie wystąpieniu zespołu stresu pourazowego. Każdy żołnierz może szukać pomocy psychologicznej - i otrzymuje ją. Mamy psychologów wojskowych, którzy zawczasu starają się ustalić, czy z żołnierzem jest wszystko w porządku.
Celem naszej armii nie jest doprowadzenie jak największej liczby ludzi na pole bitwy. To byłoby niewłaściwe, bo oznaczałoby więcej ofiar
W Izraelu każda jednostka ma psychologa wojskowego, który ocenia stan psychiczny żołnierza przed i po każdej misji. Dowódca też może powiedzieć psychologowi, aby zwrócił uwagę na konkretnego żołnierza. Zresztą sami żołnierze również mogą o tym mówić.
NŻ: Jakie będą pierwsze problemy, które Ukraińcy i Izraelczycy napotkają po zakończeniu wojny?
RD: Kiedy stajemy w obliczu poważnych zbiorowych traum, trudno nam zrozumieć, jak działa świat i jak będziemy w nim żyć. Trauma często wpływa na nasze zaufanie do świata. Musimy je odbudować. Powrót do dawnego sposobu życia nie będzie łatwy.
- Trauma często wpływa na nasze zaufanie do świata. Musimy zbudować je na nowo. Powrót do dawnego sposobu życia nie będzie łatwy - mówi Ruth Dorum, izraelska psycholożka
Понад місяць триває війна між Ізраїлем та ХАМАС. 7 жовтня 2023 року палестинська терористична організація випустила по ізраїльській території більше двох тисяч ракет. У той самий час із Сектора Гази зайшли бойовики, які розстрілювали на місці та забирали в полон військових та цивільних. Загалом жертвами нападу озброєних членів ХАМАСу стали понад 1400 людей, з яких 1200 загинули в один день — 7 жовтня. Близько 240 були захоплені в заручники. У Секторі Гази ж, за даними їхнього міністерства охорони здоров'я, кількість загиблих перевищила 11 тисяч внаслідок ізраїльської спецоперації у відповідь. І саме цими цифрами оперують в ООН.
Pod koniec października Siły Obronne Izraela (IDF) rozpoczęły rozszerzoną operację naziemną. W sumie przeprowadzono 4300 ataków na cele terrorystyczne w Strefie Gazy, donosi Times of Israel. Anna Ukolowa, rzeczniczka Sił Obronnych Izraela, rozmawia z sestry.eu o walce Izraela z bojownikami, metodach i strategii wojennej, powrocie więźniów i służbie w izraelskiej armii. Kobieta pochodzi z Ukrainy, urodziła się w regionie Charkowa i przeprowadziła się do Izraela w wieku 15 lat. Anna przyznała, że jej krewni imali się różnych zawodów byli wśród nich muzycy, budowniczowie, lekarze. Ale to ona jako pierwsza służy w wojsku.
NataliaŻukowska: 10 listopada premier Izraela Benjamin Netanjahu powiedział, że siły armii izraelskiej będą kontrolować Strefę Gazy po zakończeniu wojny i nie przekażą jej siłom międzynarodowym. Jak należy interpretować tę wypowiedź?
Anna Ukolowa: Nie komentuję wypowiedzi premiera. Wojsko realizuje zadania postawione przez rząd. Dziś są dwa. Pierwszym i najważniejszym jest powrót wszystkich zakładników do domu. Mówimy o 239 osobach, które według naszych danych wywiadowczych znajdują się w rękach bojowników w Strefie Gazy. Drugim jest zniszczenie całej infrastruktury terrorystycznej i zniszczenie Hamasu jako organizacji. Ważne jest, by takie okrucieństwa, jakich hamasowcy dopuścili się 7 października, nigdy się nie powtórzyły. I oczywiście jest zadanie, które stoi przed nami od momentu powstania państwa Izrael - obrona. Nasza armia jest w stanie wysokiej gotowości nie tylko w Strefie Gazy. Cała granica z północy na południe, z zachodu na wschód, jest teraz pod ścisłą ochroną. Odpieramy ataki ze wszystkich stron. Niestety, jest ich dużo.
NŻ: Jak to się stało, że terroryści wjechali do Izraela bez żadnych przeszkód? Co się stało z wywiadem? Mossad jest jedną z najbardziej profesjonalnych agencji wywiadowczych na świecie.
AU: Już sprawdzaliśmy, co się stało, ale jest za wcześnie, by o tym mówić. Wszystkie siły armii zostały rzucone na wojnę. Mieliśmy największy i najbardziej rozległy pobór rezerwistów od czasu wojny Jom Kippur [6 października 1973 r. Egipt i Syria zaatakowały Izrael, rozpoczynając wojnę Jom Kippur. Wywiad nie wierzył, że taki atak był możliwy i ignorował doniesienia o nim do ostatniej chwili...] Więc teraz wszystkie nasze oczy i uszy są w Gazie, i na innych granicach.
Izraelska armia i Mossad są silne, ale nie możemy powiedzieć, że Hamas to banda entuzjastów-amatorów. Przygotowywali się do tej operacji przez długi czas.
Mają ogromną sieć tuneli, które nie są łatwe do namierzenia nawet dla najsilniejszego wywiadu na świecie. To była dobrze zaplanowana i przemyślana operacja, którą przygotowywali przez długi czas. Zaczęli od zmasowanego ataku rakietowego. Następnie przełamali ogrodzenie w miejscach, w których mogli, używając ciężkiego sprzętu. Nie zapominajmy, że odległość od granicy Gazy do pierwszych izraelskich osiedli wynosi 3-4 kilometry. Odległość tę można pokonać samochodem w 10 minut. Bojownicy przedarli się jeepami i po prostu odjechali. Oczywiste jest, że od czasu pierwszych doniesień o terrorystach, wojsko, policja, straż graniczna i pogotowie ratunkowe zorganizowały się. Ale to wymagało czasu. Terroryści zdołali rozproszyć się na dość dużym obszarze. Granica ze Strefą Gazy jest długa. Wkraczali w różnych miejscach w tym samym czasie, mieszając się z ludnością cywilną. To bardzo utrudniło proces wyzwalania terytoriów. Ludzie, którzy uciekli, bali się wychodzić ze swoich schronów. Mówili: "Słyszeliśmy hebrajski, ale wciąż się baliśmy, że to będą ludzie z bronią w wojskowych mundurach".
NŻ: Filmy, które szybko rozprzestrzeniały się w mediach społecznościowych, pokazywały terrorystów biegających w cywilnych ubraniach, niektórzy byli w adidasach, bez broni. Czy byli to również przedstawiciele Hamasu?
AU: Odróżnienie bojowników Hamasu od cywilów nie jest łatwym zadaniem. Widzieliśmy mężczyznę w cywilnym ubraniu z bronią przeciwpancerną i strzelającego do izraelskich żołnierzy. Zakładników brali ludzie w cywilnych ubraniach - i to również jest nagrane. Nie możemy jednak powiedzieć, że nie są to bojownicy, ale zwykli ludzie. W których krajach cywile chodzą z karabinami maszynowymi, biorą zakładników, gwałcą i biją kobiety? Kim może być osoba, która bierze do niewoli dziewięciomiesięczne dziecko? Granica między cywilami a bojownikami Hamasu jest bardzo niejasna.
NŻ: Jak dziś wyglądają bojownicy Hamasu?
AU: Hamas istnieje od lat 80-tych. W 2005 r. Izrael wycofał się ze Strefy Gazy, a w 2006 r. odbyły się tam tzw. demokratyczne wybory, w których zwyciężył Hamas. Od tego czasu Hamas aktywnie rozwija swoją infrastrukturę. Mają bardzo duży arsenał broni i rakiet. Nadal są w stanie ostrzeliwać Izrael. I to po tym, jak nasze wojsko zniszczyło wiele wyrzutni i broni podczas operacji naziemnej i zabiło wielu terrorystów. To pokazuje, jak silna i uzbrojona jest struktura Hamasu. Ich bojownicy są dobrze wyszkoleni. Mają siły specjalne, grupę zwaną Nahba. Jako pierwsi wkroczyli do Izraela 7 października, uzbrojeni po zęby. Było wiele filmów, na których siły specjalne były dumne z tego, co robią, z tego, co zabijają. Słyszałem nagranie, na którym jeden z terrorystów dzwoni do swoich rodziców i mówi: "Mamo, tato, bądźcie ze mnie dumni! Jestem teraz w izraelskiej osadzie, sam zabiłem 10 Żydów". A jego rodzice odpowiadali mu: "Dobrze się spisałeś, wracaj do domu, jesteśmy z ciebie dumni". To mówi o ich celu.
To są bojownicy, którzy nie uczą się walczyć, ale zabijać.
NŻ: Jakich okrucieństw się dopuścili?
AU: Zabijali dzieci na oczach rodziców i odwrotnie - rodziców na oczach dzieci. Wiek nie miał dla nich znaczenia. Popełniali takie okrucieństwa, że chyba żaden hollywoodzki scenarzysta nie wymyśliłby takiego scenariusza horroru. W Instytucie Ekspertyz Medycznych wciąż znajdują się ciała cywilów, których nie zidentyfikowaliśmy. Większość została zidentyfikowana tylko na podstawie DNA, niektóre tylko na podstawie dokumentacji dentystycznej. Kiedy jesteś wcielany do armii, musisz wykonać skan dentystyczny. Ponieważ prawie każdy w Izraelu odbył służbę wojskową, istnieją bazy danych. To bardzo pomogło w procesie identyfikacji ciał. Niedawno byłam w jednym z kibuców na granicy ze Strefą Gazy, gdzie połowa domów została doszczętnie spalona. Terroryści spalili budynki razem z ludźmi. Jeśli nie mogli kogoś zabić po prostu podpalali dom, by mieszkańcy spłonęli. Jednocześnie kontrolowali ogień za pomocą broni, aby nikt nie mógł uciec z płonącego budynku. Poprosiliśmy izraelskich archeologów, aby na wszelki wypadek ponownie przeszli przez te obszary, aby sprawdzić, czy są tam jakieś ludzkie szczątki.
NŻ: Jaką bronią Hamas atakuje Izrael i dlaczego niektóre rakiety spadają w pobliżu Strefy Gazy, a inne lecą w kierunku Tel Awiwu?
AU: Dziś z samej Strefy Gazy wystrzelono około 9,5 tys. rakiet. Mamy doskonały system obrony powietrznej, kraj zainwestował dużo pieniędzy w jego rozwój. Mamy Żelazną Kopułę, Patriota. Zestrzeliwują one wiele pocisków. Wyobraźmy sobie, że gdyby te 9 500 rakiet spadło na Izrael, kraj przestałby istnieć. Istnieje również wsparcie organizacji terrorystycznej Hezbollah, której bojownicy codziennie wystrzeliwują pociski przeciwpancerne i rakiety ziemia-ziemia w kierunku Izraela. Nasz kraj jest bombardowany rakietami ze wszystkich stron. Hamas ma szeroki arsenał rakiet. Ze Strefy Gazy do Tel Awiwu i Jerozolimy jest bardzo daleko.
To nie są rakiety, które robi się z rur i na kolanach. Są one produkowane w fabrykach i są to pociski dalekiego zasięgu. Bojownicy Hamasu mają duże wsparcie ze strony Iranu. Mają duży arsenał.
NŻ: Gdzie są przywódcy Hamasu? Co o nich wiadomo?
AU: Nie powiem zbyt wiele, ponieważ są to informacje wywiadowcze, których nie można ujawnić. Głównych przywódców duchowych nie ma w Strefie Gazy. Mogę powiedzieć, że jeden z przywódców Hamasu, Mousa Aby Marzook, był niedawno w Russia Today [rosyjskie media propagandowe - red. Ismail Khania, lat 61, mieszka za granicą od 2019 roku. Niedawno ktoś go widział w Katarze.
NŻ: Jaki jest główny cel Izraela w tej wojnie?
AU: W tej chwili niszczymy infrastrukturę Hamasu. Będziemy to robić tak długo, jak będzie to konieczne. Niestety Hamas zbudował dużą infrastrukturę, która jest bardzo mocno powiązana z infrastrukturą cywilną. Żołnierze znajdują wyrzutnie rakiet w szkołach i basenach dla dzieci. Wejścia do tuneli znajdują się w pobliżu szpitali. Niedawno nasze służby prasowe opublikowały nagranie wideo, na którym izraelskie wojsko weszło do domu i zobaczyło miejsce produkcji broni tuż za pokojem dziecięcym. Znaleźli instrukcje, jak produkować bomby. W pobliżu znajdowało się wejście do tunelu.
Hamas jest grupą militarną zaangażowaną w terroryzm. Jego głównym celem jest zabić, ukrywając się za cywilami.
NŻ: 27 października Zgromadzenie Ogólne ONZ przyjęło rezolucję w sprawie sytuacji w Strefie Gazy. Dokument wzywa do "natychmiastowego stałego i trwałego zawieszenia broni" prowadzącego do "zaprzestania działań wojennych". Jednocześnie rezolucja nie wspomina o ruchu Hamas, który jest uznawany za organizację terrorystyczną przez Unię Europejską, Niemcy, Stany Zjednoczone i wiele innych krajów. Jak izraelskie wojsko postrzega takie oświadczenia?
AU: To nie jest kwestia wojskowa. Wojsko nie angażuje się w działalność polityczną. Nasi żołnierze robią wiele, by ludność cywilna Strefy Gazy nie ucierpiała. Od pierwszego dnia wojny wojsko rozrzuciło nad Strefą prawie półtora miliona ulotek z samolotów, wzywając ludzi do opuszczenia północnej części Gazy i udania się na południe. Wielu żołnierzy dzwoniło do mieszkańców, wzywając ich do opuszczenia domów. Wykonano ponad 20 000 połączeń telefonicznych i wysłano 4,5 miliona wiadomości. Nasza armia ma specjalną jednostkę, której celem jest upewnienie się, że jak najwięcej cywilów opuści Gazę. Nawet dziś, gdy prowadzone są naziemne operacje wojskowe, korytarze są otwierane każdego dnia. Ludzie, którzy jeszcze się nie ewakuowali, mają taką możliwość. Istnieją dowody na to, że ponad 50 000 osób opuściło Gazę przez jeden z tych korytarzy.
NŻ: Czy te przerwy, w tym tworzenie korytarzy humanitarnych, spowalniają ofensywę wojskową?
AU: Każde działanie, które podejmujemy w celu ratowania życia mieszkańców Strefy Gazy, ma ogromny wpływ na nasze akcje. Nie mamy jednak misji zabijania. Naszą misją jest ochrona naszego domu. Nasz rząd nie zgodził się jeszcze na zawieszenie broni. Ale, powtarzam, nie jesteśmy w stanie wojny z ludnością cywilną Strefy Gazy, jesteśmy w stanie wojny wyłącznie z grupą terrorystyczną Hamas. Prowadzimy wojnę z terroryzmem, który nie jest wymierzony wyłącznie w Izrael. W Strefie Gazy przetrzymywani są zakładnicy z innych krajów. Wśród zabitych są ludzie z różnych krajów. Nie jesteśmy w stanie wojny z Palestyną, jesteśmy w stanie wojny ze Strefą Gazy. Nie prowadzimy wojny z ludnością cywilną. Prowadzimy wojnę wyłącznie z terroryzmem.
Izrael ma prawo do obrony i prawo do istnienia. Jeśli dziś armia nie byłaby w stanie zniszczyć Hamas jako grupy terrorystycznej, nie jestem pewna, czy Izrael będzie w stanie istnieć.
NŻ: Izraelska armia znana jest z humanitarnego podejścia do swoich żołnierzy.
AU: Izrael ogólnie ceni ludzkie życie. Przejawia się to nie tylko w zasadach traktowania ludzi wziętych do niewoli, ale także w systemach technologicznych, które armia opracowuje w celu zminimalizowania zagrożenia dla wojska. Na przykład, jeśli mówimy o czołgach, mają one specjalne systemy obronne, które odpierają pociski przeciwpancerne. Przez pierwsze trzy tygodnie główny atak odbywał się z powietrza. Miało to na celu zminimalizowanie szkód w infrastrukturze i przygotowanie drogi dla wojsk lądowych. Nawet dziś, gdy trwa operacja naziemna, istnieje silne wsparcie lotnicze. Jeśli żołnierze - piechota lub oddziały przeciwpancerne - widzą grupę terrorystów w określonym miejscu, przekazują informacje o ich lokalizacji, a siły powietrzne uderzają. Jeśli mówimy o życiu żołnierzy, jest też ewakuacja rannych żołnierzy z pola bitwy. Mamy jednostkę sił specjalnych Air Force, 669th Air Force, która jest przeszkolona do ewakuacji rannych. Mamy również jednostkę, która powiadamia i towarzyszy rodzinom poległych żołnierzy, ciężko rannych, porwanych i zaginionych. Są specjalnie wyszkoleni ludzie, którzy zapukają do drzwi rodziny żołnierza w przypadku śmierci i spróbują przekazać najstraszniejsze wieści tak delikatnie, jak to możliwe, a specjalni oficerowie będą wspierać rodziny przez całe życie.
NZ: Anna, służyłaś w wojsku przez ponad 6,5 roku. Czy służba wojskowa jest obowiązkiem obywatelskim, który każdy musi je spełnić?
AU: Zgodnie z prawem, każdy musi służyć w wojsku od 18 roku życia. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Poboru mogą odmówić Arabowie muzułmanie, chrześcijanie i Beduini. Kobiety, które nie mogą służyć w wojsku z powodów religijnych lub młodzi ludzie z problemami zdrowotnymi mogą zgłosić się na ochotnika do pracy w szpitalach, ośrodkach edukacyjnych lub społecznych. W ten sposób wnoszą swój wkład w obronę państwa. W rzeczywistości w Izraelu istnieje bardzo niewielki odsetek tych, którzy w ogóle nie chcą służyć w armii. Zostało to dobrze zrozumiane 7 października. W momencie, gdy Izrael ogłosił wojnę na pełną skalę, frekwencja rezerwistów wyniosła ponad 100%.
NZ: Anna, czy jest różnica między mężczyznami i kobietami służącymi w wojsku? Do jakich jednostek kobiety nie mogą dołączyć i dlaczego?
AU: Wydaje mi się, że dziś prawie nie ma jednostek, w których nie służyłyby kobiety. Nawet te jednostki, które były uważane za niekobiece, są teraz obsadzone przez dziewczyny. Są kobiety wśród pilotów bojowych, kapitanów okrętów wojennych, obrony powietrznej, artylerii, piechoty czołgowej, oddziałów ratownictwa bojowego, wywiadu polowego i specjalnych jednostek straży granicznej. Muszą one wykonywać te same zadania, co mężczyźni. Kobiety nie są zobowiązane do służby w jednostkach bojowych, ale jeśli chcą, muszą przejść proces selekcji, tak jak mężczyźni. Obecnie mamy cztery bataliony piechoty, z których dwie trzecie składa się z kobiet. W izraelskiej armii jest wiele instruktorek.
NZ: A jak wyglądało Twoje życie przed wybuchem Wielkiej Wojny?
AI: Byłam w wojsku na kontrakcie. Od 2011 do 2014 roku byłam oficerem prasowym w armii Musiałam przejść proces selekcji na to stanowisko. Jednym z wymogów była znajomość języka rosyjskiego. Zdałam test i zostałam przesłuchana. I zostałam szefem działu zajmującego się współpracą z rosyjskojęzycznymi mediami. Ale pod koniec 2014 roku odeszłam z wojska. Pozostałam jednak w rezerwie. Ostatnio pracowałam w branży turystycznej i hotelarskiej. Ale co roku wzywano nas na szkolenia, aby utrzymać nas w formie. Trwały one kilka dni. I oczywiście, jak tylko zaczęła się wojna, wróciłam do wojska - na to samo stanowisko.
NJ: Jak zaczął się dla Ciebie 7 października? Gdzie byłaś i co robiłaś?
AU: Był Szabat (w kalendarzu żydowskim siódmy dzień tygodnia, podczas którego należy powstrzymać się od pracy. Trwa od zachodu słońca w piątek do zachodu słońca w sobotę - przyp. red). W ten dzień staram się wychodzić z dzieckiem. Często odwiedzamy stadninę koni. Moja córka jeździ konno. Z przyzwyczajenia obudziłam się wcześnie. Dziecko jeszcze spało. To był zwykły dzień. Wyszłam na balkon napić się kawy. Wszystko było jak zwykle. Nie obchodzę szabatu. W pewnym momencie otworzyłam telefon, żeby przejrzeć media społecznościowe. Była 7 rano i pierwsze wiadomości o ataku. Moi krewni, którzy mieszkają w centrum kraju, poinformowali o ostrzale. Na Facebooku pojawił się apel: kto był gdzie i jak przeżył? To było tak, jakby działo się to w równoległej rzeczywistości. Nie mogłam uwierzyć, że terroryści podróżują po Izraelu i strzelają do ludzi. I oczywiście nasze plany spędzenia szabatu z rodziną poza domem zostały odwołane. Zostaliśmy w domu. Sprawdziliśmy i przygotowaliśmy schron przeciwbombowy. To było jak koszmar. Wiele osób wciąż mówi, że chce się obudzić. Prawie wszyscy mieszkańcy kraju mieli podzielone życie przed i po 7 października. Kiedy zaczęły pojawiać się pierwsze dane o zabitych, filmy z zakładnikami i zabitymi, było to przerażające. Życie w Izraelu stanęło w miejscu.
NŻ: Co zrobiłeś, gdy dowiedziałeś się o inwazji terrorystów?
AU: Nie zostałam powołany do służby od razu, jakieś 2-3 tygodnie później. Na początku, w najbardziej krytycznym momencie, byłam w domu z rodziną. Potem zaczęto otwierać szkoły i przedszkola. W tym samym czasie ludzie żegnali swoich krewnych. Mam wielu przyjaciół, którzy ucierpieli w wyniku katastrofy. Jedna z moich przyjaciółek straciła syna w pierwszych dniach, córka innej była na festiwalu muzycznym i również zginęła. Nie sądzę, by w Izraelu była choć jedna rodzina, którą wojna by oszczędziła.
NZ: Każdego dnia ludzie zwracają się do Ciebie o informacje i pomoc... Co jest najtrudniejsze w Twojej pracy?
AU: Najtrudniejsze dla mnie jest zdobycie informacji o poległych żołnierzach. Wszystko inne jest błahe. Bardzo trudno jest usłyszeć historie tych, którzy przeżyli 7 października. To po prostu rozdziera serce. Służby prasowe publikują informacje o poległych żołnierzach kilka razy dziennie - są to najbardziej skomplikowane komunikaty prasowe, jakie mogą być.
NŻ: Jak Twoja rodzina radzi sobie z Twoją nieobecnością?
AU: Moja matka jest zaangażowana w wojnę tak samo jak ja. Oczywiście nie jest na linii frontu, ale jest teraz rodziną zastępczą dla mojego dziecka. Ponieważ pracuję na stanowisku, które dobrze znam, mogę regulować swoje godziny pracy. Dojazd z domu do bazy wojskowej zajmuje mi półtorej godziny. Staram się wracać do domu wieczorem, nawet jeśli przyjeżdżam o północy. Ale rano mogę zobaczyć moje dziecko, zabrać je do przedszkola i wrócić do pracy. Staram się więc wszystko łączyć. Teraz, po naszej rozmowie, po raz pierwszy od 7 października idziemy na spacer - gdzieś trochę dalej od domu. Jazda z dzieckiem na długich dystansach jest niebezpieczna, a w razie ataku rakietowego będzie mało czasu na znalezienie bezpiecznego miejsca, by się zatrzymać, odpiąć pasy, wyciągnąć ją z samochodu i położyć na ziemi. Jestem teraz w pobliżu centrum Gazy. Mamy tylko 15 sekund, by zareagować na alarm.
NŻ: Jak długo Twoim zdaniem tym razem potrwa wojna w Izraelu?
AU: Bardzo trudno powiedzieć, nie ma absolutnie żadnego sposobu, aby cokolwiek przewidzieć. Będzie to zależało od wielu czynników. W tym od zaangażowania Hezbollahu i innych organizacji terrorystycznych, od tego, jak aktywnie będą uczestniczyć. Będzie to również zależeć od tego, jak szybko wojsko będzie mogło się posuwać naprzód. Tym razem izraelska armia i rząd są bardzo zdeterminowane, by zniszczyć Hamas. Po tym, co się stało, nie możemy sobie pozwolić, aby taka tragedia się powtórzyła.
Zapłaciliśmy już bardzo wysoką cenę. Przede wszystkim musimy odbić zakładników, przywrócić spokojne i bezpieczne niebo dla życia w naszym kraju. Jesteśmy zdeterminowani.
NŻ: Czy będziesz w stanie wypocząć po jego zakończeniu? Co będziesz robić w pierwszej chwili?
AU: Nie możemy sobie pozwolić na zbytnie rozluźnienie, ponieważ oprócz Hamasu są inni, którzy chcą, aby nasz kraj zniknął. W Izraelu większość kobiet służyła w wojsku. Dla mnie ta służba była jednym z najlepszych etapów mojego życia. Zdaję sobie sprawę, że kiedy moje dziecko dorośnie i wstąpi do wojska, będę z niego dumna. Z drugiej strony, kiedy się urodziła, chciałam, żeby nie było już wojny. Chciałem, aby nadszedł czas, kiedy nasze dzieci nie będą musiały iść do wojska. Jestem pewna, że tak myśli wielu izraelskich rodziców. Chcemy pokoju, spokojnego życia, cieszenia się tym, co mamy. Wychowujemy nasze dzieci z myślą o pokoju. I chcemy, aby to się w końcu stało. Ale niestety rzeczywistość jest inna - pokój prawdopodobnie nie nadejdzie szybko. Dopóki na świecie panuje nienawiść, dopóki są ludzie, którzy wychowują swoje dzieci z myślą o zabijaniu Żydów, nie nadejdzie on szybko. Armia będzie istnieć, będziemy musieli bronić naszego domu w przyszłości. A po wojnie pewnie pojadę na wakacje i spędzę czas z córką. To jest najważniejsze.
"Zabijali dzieci na oczach ich rodziców - i odwrotnie. Popełniali takie okrucieństwa, że nie sądzę, by jakikolwiek hollywoodzki scenarzysta mógł wymyślić taki scenariusz horroru" - mówi rzeczniczka izraelskiej armii.
Komisja Europejska oficjalnie zaleciła rozpoczęcie negocjacji w sprawie przystąpienia Ukrainy i Mołdawii do UE. Stwierdzono to w rocznym raporcie na temat rozszerzenia Unii Europejskiej, opublikowanym 8 listopada. Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen powiedziała, że Ukraina wdrożyła 90% reform oczekiwanych przez UE w momencie przyznania jej statusu kandydata. Miesiąc później, 14 i 15 grudnia, Rada Europejska może podjąć decyzję o rozpoczęciu negocjacji w sprawie przystąpienia Ukrainy do UE. Kiedy Ukraina może spodziewać się członkostwa w UE? Kiedy NATO otworzy swoje drzwi dla Kijowa? Jak będzie wyglądał nowy pakiet sankcji i na ile skuteczne są obecne ograniczenia antyrosyjskie? Wszystkie te pytania Sestry zadała Annie Hopko, polityczce, ekspertce ds. rzecznictwa, deputowanej do parlamentu Ukrainy VIII kadencji i byłej przewodniczącej Komisji Spraw Zagranicznych Rady Najwyższej, szefowej zarządu Sieci Organizacji Pozarządowych na rzecz Ochrony Interesów Narodowych "ANTS", współzałożycielce członkini zarządu Międzynarodowego Centrum Zwycięstwa Ukrainy (ICUV).
Natalia Żukowska: Komisja Europejska pozytywnie oceniła postępy Ukrainy na drodze do UE. Mówi o tym roczny raport Komisji Europejskiej na temat rozszerzenia UE. Co dokładnie oznacza ten raport Komisji Europejskiej?
Anna Hopko: Ten raport otwiera drogę do rozpoczęcia prawdziwych negocjacji. Istnieją podstawowe wymogi UE dotyczące przystąpienia nowych państw członkowskich, które zostały sformułowane w 1993 roku w Kopenhadze na posiedzeniu Rady Europejskiej. Są one znane jako kryteria kopenhaskie. Istnieją trzy kompleksowe wymogi - kryteria polityczne, gospodarcze i członkowskie, tj. zdolność do przyjęcia zobowiązań wynikających z przystąpienia do UE. Następnie rozpocznie się wdrażanie jasnych wymogów dla każdego obszaru polityki publicznej - polityki celnej, zamówień publicznych, własności intelektualnej itp.
І тоді виникає питання інституційної спроможності й кадрового аспекту Євроінтеграції. У всіх цих процесах надалі нам треба мати сильних переговірників у кожному секторі. Ми маємо багато галузей, які конкурентні до європейських. Україна має готувати такі кадри. Цього тижня наша Мережа захисту національних інтересів АНТС відібрала 15 зі 140 людей, які перебуватимуть 7 днів у Брюсселі. Вони знайомитимуться з роботою всіх інституцій ЄС, Європарламенту, Єврокомісії. Це і представники українського уряду, і молоді фахівці. Далі на нас чекає серйозна робота. Оскільки політика наближення до ЄС вимагає цілого покоління управлінців, які будуть розуміти, як впроваджувати європейські підходи, водночас не забуваючи про власні. Бо згадаймо досвід тієї ж таки Польщі, як вони вели дебати з різних питань, коли вступили в ЄС. Наприклад, це стосується земельної реформи. Був, зокрема, мораторій на продаж землі: ніхто інший не міг її купити, поки польські фермерські господарства міцно ставали на ноги.
Тому ми маємо увійти в Євросоюз сильними, а не «буферною зоною» чи «сировинним придатком», як нас колись називали.
NZ: Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen podczas niedawnej wizyty w Kijowie powiedziała.że UE jest "pod wrażeniem reform, które ukraińskie władze wdrażają w środku wojny". W szczególności odniosła się do wymiaru sprawiedliwości, walki z wpływami oligarchicznymi i praniem brudnych pieniędzy. Jak ocenia Pani wypowiedzi przewodniczącej von der Leyen? Czego tak naprawdę dotyczyła wizyta?
ГГ: Надання статусу кандидата у червні 2022-го року і, як ми сподіваємося, початок перемовин з ЄС у 2023-му році — це історичні процеси. Вони — взаємопідсилюючі, взаємовигідні як для України, так і для Європейського Союзу. Тому, очевидно, що президентка Європейської комісії так само зацікавлена у спільному успіху. Та, попри реформи, які здійснює Україна, важливо не забувати про питання реформ самого Європейського Союзу. Ми бачимо, що відбувається у двосторонніх відносинах із Польщею, — і дуже важливо нам не бути заручником внутрішньополітичних дебатів. І не забуваймо, що у 2024-му році будуть вибори до Європарламенту, багато єврокомісарів буде змінено. Урсула фон дер Ляєн підтримує Україну від самого початку повномасштабного вторгнення Росії. Вона була у Бучі, розуміє біль і трагедію українців, вона була шокована злочинами Росії. Для неї успіх України — важлива запорука власного успіху як очільниці Єврокомісії. Вона зацікавлена, щоб Україна здійснювала реформи. Останній візит Урсули фон дер Ляєн до Києва 4 листопада демонструє її особисту зацікавленість, зважаючи на ту роботу, яку вона провела. До того ж не забуваймо, що одним із головних її завдань, коли вона змагалася за посаду президента Єврокомісії, було прагнення зробити Європейський союз геополітичним гравцем.
Тому саме Україна з унікальним досвідом Збройних Сил, з її людьми, у перспективі зможе лише зміцнити ЄС.
NZ: 2 listopada na konferencji w Berlinie po raz pierwszy szczegółowo omówiono warunki, na jakich UE byłaby gotowa przyjąć nowych członków, w tym Ukrainę. Niemiecka minister spraw zagranicznych Annalena Burbock powiedziała : "Nie możemy już sobie pozwolić na szare strefy w Europie". Co oznaczają te słowa?
AH: Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości oddaliśmy trzeci co do wielkości arsenał nuklearny na świecie. W zamian nie otrzymaliśmy ani pieniędzy jako rekompensaty, ani gwarancji bezpieczeństwa. W 2014 roku Rosja dokonała inwazji na Ukrainę, co było rażącym naruszeniem Memorandum Budapesztańskiego. W tamtym czasie nikt nie traktował nas poważnie. Ukraina otrzymała status kandydata dopiero po inwazji na pełną skalę. Po 8 latach nieudanych prób politycznych i dyplomatycznych Rosja dokonała na nas ludobójstwa. I wiele krajów już to uznało. Niektóre jednak nadal twierdzą, że Rosja popełnia "zbrodnie przeciwko ludzkości", zbrodnie wojenne, ekobójstwo, akt agresji i tak dalej.
Wciąż nie wiemy, kiedy Ukraina zostanie członkiem UE. Często słyszałam, jak Ukraina, Gruzja i Mołdawia były określane jako "szara" lub "strefa buforowa". Mówiono także o "moście" lub "tarczy". Cóż, nie chcemy być tarczą dla Europy. Potrzebujemy od niej większej odpowiedzialności. Musimy być pełnoprawnym członkiem UE. Nie powinno być więcej buforów i szarych stref. Jeśli chodzi o konferencję w Berlinie z udziałem czołowych europejskich dyplomatów, jest niezbędnym krokiem w kierunku rozpoczęcia poważnego dialogu na temat reformy Unii Europejskiej. Dlaczego jest to ważne? Nie możemy być zakładnikiem w UE, powinniśmy stać się partnerem w dialogu na temat europejskich reform. Kiedy mówimy o rozszerzeniu, mówimy nie tylko o Ukrainie, ale także o Gruzji, Mołdawii i Bałkanach Zachodnich. Chodzi o 9 państw - i jest to poważne proces rozszerzenia.
NZ: Co z harmonogramem przystąpienia Ukrainy do UE? Niedawno nowa szefowa przedstawicielstwa UE na Ukrainie, Katarina Maternowa powiedziała niedawnoże rok 2030 jest terminem realnym. W jakim stopniu się z tym zgadzasz? I jak bardzo jesteśmy gotowi na członkostwo?
ГГ: Після позитивного висновку Єврокомісії й рішення про відкриття перемовин є план щодо формування національної програми адаптації прав і обов’язків Європейського союзу. Буде загальнодержавна програма наближення нашого законодавства до правил ЄС. Планується затвердити план заходів із реалізації цієї програми на 4 роки. Насправді ми не знаємо, коли це може статися. Коли Україні надавали статус кандидата, говорили, що ми опитувальник не заповнимо, бо зазвичай це роблять кілька років. Нам наводили приклад західних Балкан чи Туреччини. Тому все залежить від політичної волі всередині України. Не імітації реформ, а реального виконання — для того, щоб всі ці критерії виконати. Також ми повинні розуміти, що це вже буде з наступним президентом чи президентами й урядом. І так само подивимося, як відбуватимуться процеси всередині ЄС. Хто буде в наступному Європарламенті, які будуть безпекові виклики? Ми ж не знаємо, як може розгортатися ситуація. Ми всі вболіваємо за якнайшвидшу перемогу України, хоча війна триває вже 10 років. Але хто знає, чи не спровокують завтра росіяни якусь ситуацію проти країн-членів ЄС? Тому час покаже. Зараз важко спрогнозувати термін вступу. Але якщо Україна почне демонструвати швидкість виконання всіх потрібних речей, то в Брюсселі не буде причин відтягувати цей процес.
Після відкриття перемовин почнеться серйозна робота. Але це не робота на камери. Нам потрібні півтори тисячі фахівців, які можуть всім цим займатися і все це впроваджувати.
NZ: Jednym z "siedmiu kroków do UE", które Ukraina miała wykonać, była walka z korupcją. Jak sobie z tym radzimy?
ГГ: Крім вимог ЄС, ще є довгий американський список. Там велика надвідповідальність. Я б ширше дивилася на ці процеси. Геополітична інтеграція України — вступ в ЄС і НАТО. Воно все пов’язане. Рішення США є визначальним у просуванні в Північноатлантичний альянс. І ми подивимось, що буде на саміті НАТО у Вашингтоні 2024-го року. Щодо семи критеріїв від ЄС — вони не задовольняють інших партнерів. Американці висунули величезний список — і його треба робити. Адже ми прекрасно розуміємо взаємодію наших партнерів між собою. Корупція — це велике гальмо, це заважає нам отримувати більше підтримки, це блокує передачу Україні важливих технологій. Це те, про що говорив генерал Залужний. У позиційній війні, якщо не буде сучасних технологій, нам буде складно перемогти. Нині потрібні морські дрони, засоби РЕБ, сучасна техніка. Це не старий тип окопних воєн, як під час Першої світової чи навіть війни в Іраку. Очевидно, потрібна перевага в технологіях. А щоб мати технології, треба мати довіру. І навпаки — не потрібно мати людей із російським паспортом в Нацполіції чи інших правоохоронних органах. Треба менше вілл в Іспанії, куплених під час війни, і завезених Мазераті до Києва. Ці речі підривають довіру.
Коли почнуться перемовини з ЄС, на частину проблем закриють очі, але надалі ми повинні робити висновки. Це історичне рішення. Україна дійсно багато зробила для цього. Не можна цього заперечити. Але не можна закрити очі на ту корупцію, яка є і яка з’їдає наше майбутнє.
NZ: Wspomniałeś artykuł w The Economist, w którym głównodowodzący ukraińskich sił zbrojnych, generał Zaluzny, mówi, że sytuacja na froncie jest w impasie i że Ukraina potrzebuje pomocy od swoich zachodnich partnerów. Jak Pani zdaniem należy rozwiązać tę sytuację?
AH: Po tym artykule jeden z kongresmenów miał pytania zarówno do Bidena, jak i Zelensky'ego: "Jaka jest wasza strategia?". USA chce przeznaczyć 60 miliardów i ma konkretne pytania: "Jaka jest strategia? Co można zrobić z tymi 60 miliardami? Ile potrzebujecie? Na co dokładnie wydacie te pieniądze? Jakie będą osiągnięcia militarne za te pieniądze? I ile pieniędzy potrzeba, aby wygrać? Czy ktoś ma takie obliczenia?" Gdybyśmy teraz powiedzieli, że potrzebujemy na przykład 300 miliardów dolarów na zwycięską strategię, Zachód zrozumiałby, czego potrzebujemy. W końcu zasoby, jakimi dysponuje wróg, są niewspółmierne do tego, co dają nam wszyscy nasi partnerzy. My mamy mniej. Musimy to podkreślić i zabrać głos. Dlatego zamiast tak ostro reagować na artykuł, Kancelaria Prezydenta powinna wyjść i powiedzieć dokładnie, ile pieniędzy i jakie technologie są potrzebne. Pokazać realną, skuteczną walkę ze skorumpowanymi urzędnikami, aby w jakimś stopniu zrównoważyć ten negatyw.
NZ: Sytuacja z drogą Ukrainy do NATO. Wielu twierdzi, że ta droga mogłaby być krótsza. Czy to prawda? Czy możemy dostać zaproszenie na szczyt NATO w Waszyngtonie w przyszłym roku?
AH: Naprawdę mam nadzieję, że kwestia członkostwa Ukrainy w NATO nie będzie przedmiotem rokowań. Trudno teraz cokolwiek przewidzieć. Oczekiwaliśmy, że otrzymamy formalne zaproszenie w Wilnie, na tegorocznym szczycie. Tak się jednak nie stało. Powody są różne. Aby to się nie powtórzyło, musimy teraz podjąć dodatkowe wysiłki. Potrzebujemy prawdziwych sukcesów zarówno na polu bitwy, jak i w reformach, aby powiedzieć NATO, że Ukraina już teraz zapewnia gwarancje bezpieczeństwa, art. 5 dla krajów na wschodniej flance Sojuszu, ponieważ je chronimy. Od dawna zasługujemy na to, by być w NATO. Ukraina sprawi, że Sojusz stanie się globalnym graczem ze wszystkimi mechanizmami odstraszania agresora.
NZ: Czy sankcje odstraszają agresora? UE wkrótce zatwierdzi 12. pakiet sankcji. Jak skuteczne są antyrosyjskie restrykcje? Czy Rosja dostosowała się już do realiów wojny?
AH Gdyby ten 12. pakiet sankcji został wprowadzony w latach 2015-2016, moglibyśmy sparaliżować zasoby i możliwości rosyjskiej gospodarki i kompleksu wojskowo-przemysłowego. A wtedy nie byliby w stanie przygotować się do inwazji na pełną skalę. A stopniowe wdrażanie sankcji, które obecnie ma miejsce, pozwala Rosji dostosować się, wykorzystać wszystkie luki w celu obejścia ograniczeń oraz dostosować swoją gospodarkę i sektor bankowy. Nauczyli się kupować zachodnie komponenty i nadal produkować pociski, drony i wszystko inne. Sankcje są ważne i należy je wzmocnić. Nie były one jednak piekielne. Były wygodne. Nadal nie widzimy sankcji gazowych, sankcji przeciwko Rosatomowi. Moje przesłanie jest takie, że ograniczenia sankcji nie spełniają obecnie swojej funkcji. W 2022 r. rosyjska gospodarka spadnie tylko o 2,2%, podczas gdy przewidywano, że spadnie o 9%. Dlatego sankcje nie mają mocy sparaliżowania rosyjskiej gospodarki i uniemożliwienia jej dalszego prowadzenia wojny.
NZ: UE poparła ostatnio wykorzystanie pieniędzy z zamrożonych rosyjskich aktywów na rzecz Ukrainy. Czy istnieją jakieś sposoby, dzięki którym moglibyśmy je otrzymać?
AH: Są aktywa osób prywatnych i są pieniądze państwa rosyjskiego. To skomplikowane. Norwegia, która otrzymała duże nadwyżki zysków z handlu energią w 2022 roku jest gotowa dać nam część tych pieniędzy. Belgia jest tego samego zdania. Francja, Kanada i Wielka Brytania muszą przyjąć zmiany legislacyjne. Dlatego też prowadzimy globalną kampanię Make Russia Pay i pracujemy oraz będziemy nadal pracować w tym obszarze.
NZ: Wybory prezydenckie w Ukrainie w 2024 roku: czy uda się je zorganizować?Jak nasi europejscy partnerzy mogą postrzegać wybory podczas wojny na dużą skalę?
GG: Nasza organizacja pozarządowa ANTS jest jednym ze współinicjatorów oświadczenia złożonego przez ponad 100 organizacji i przedstawicieli środowisk eksperckich z wyjaśnieniami, dlaczego jesteśmy przeciwni wyborom prezydenckim lub parlamentarnym w czasie wojny. Nie tylko dlatego, że jest to niezgodne z konstytucją. Są również argumenty dotyczące bezpieczeństwa. Kto uzna te wybory za legalne? Dla Rosji będzie to dobra okazja do ich zdyskredytowania. Do przeprowadzenia zmasowanych ataków rakietowych. Rozumiem, że jest jakaś skoordynowana gra, że ktoś naprawdę chce wyborów, ale ponad 70% Ukraińców jest im przeciwnych. Wybory jeszcze bardziej podzielą ukraińskie społeczeństwo. Przedstawiciele opozycji nie będą już myśleć o tym, jak pracować dla państwa, nastąpi ogólne niszczenie siebie nawzajem i walka różnych obozów politycznych. Dlatego wybory są grą wspierającą rosyjski scenariusz destabilizacji, być może nawet wywołania konfliktu w kraju. To bardzo niebezpieczne. Musimy wyjaśnić, w szczególności kongresmenom w Stanach Zjednoczonych, że przeprowadzanie wyborów podczas wojny nie jest demokratyczne..
NŻ: Nieustannie występuje Pani przed prominentnymi politykami, w szczególności w ONZ i w Parlamencie Europejskim. Czy trudno jest Pani, jako kobiecie, występować na arenie międzynarodowej i mówić o ważnych kwestiach dla Ukrainy?
AH: Kiedy domagaliśmy się zamknięcia nieba, mówiliśmy o ostrzejszych sankcjach, prosiliśmy o więcej Himarsów, wyobrażałem sobie ludzi, moich kolegów, podobnie myślących ludzi, przyjaciół, w okopach. Pisali do mnie o katastrofalnym braku broni, o przerażającej śmierci ludzi. Podczas każdego przemówienia zawsze myślę o ludziach, którzy nie mogą uczestniczyć w tych spotkaniach i zawsze mówię w ich imieniu o potrzebach wojska. Nieustannie organizujemy wydarzenia wspierające Ukrainę. Ciągle jestem w podróżach służbowych. Tylko podczas wojny na pełną skalę odwiedziłem 18 krajów, niektóre z nich pięciokrotnie. Chcę zwycięstwa tak szybko, jak to możliwe, aby być z moją córką, mężem i rodzicami. Chcę zobaczyć sprawiedliwość e Ukrainie. I to jest bardzo ważne.
NZ: Jak Pani rodzina radzi sobie z długimi okresami rozłąki z Panią?
AH: Boli, gdy widzi się własną córkę raz na pół roku. Kiedy byłam przewodniczącą Komisji Spraw Zagranicznych Rady Najwyższej, w ciągu 5 lat odbyłam 80 wizyt zagranicznych. Chcę, aby Ukraina wygrała, bo to da mi pewność, że te lata nie zostały poświęcone na próżno i że wypełniliśmy swój dług wobec tych, którzy oddali życie za kraj. Naszym zadaniem w tym maratonie jest nie tracić sił. Zachować równowagę emocjonalną. W wojnie na wyniszczenie wróg chciałby naszego zmęczenia, przygnębienia i utraty ducha. Dlatego jestem wdzięczna mojemu mężowi i rodzicom, którzy teraz opiekują się córką. Ale muszę przyznać, że nie jest to dla mnie łatwe. Gdy nikt nie widzi, bywa, że płyną łzy. To łzy matki z walizką. Ale mamy wieczny dług i ten dług trzeba spłacić zwycięstwem. A potem musimy budować Ukrainę i prowadzić ją do dobrobytu.
NZ: W jakiej Ukrainie chciałby Pani mieszkać ze swoją rodziną? Jakie zmiany powinny zajść w kraju?
AH: Chcę żyć w społeczeństwie, w którym weterani wojny z niepełnosprawnościami są traktowani z wielkim szacunkiem i zapewnia się im środki na resocjalizację i rehabilitację. Gdzie istnieje wystarczające wsparcie finansowe dla tych osób i ośrodki rehabilitacyjne. Gdzie dbamy o następne pokolenia. Chcę żyć w sprawiedliwym państwie oczyszczonym z tych wszystkich zakamuflowanych rosyjskich agentów. Ważne jest również pozbycie się tego cholernego Patriarchatu Moskiewskiego, pseudokościoła. Chcę widzieć państwo, w którym nasza tożsamość jest jasno określona, gdzie rozumiemy, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. I naprawdę chcę widzieć Ukrainę jako silne państwo, którego nikt nigdy nie zaatakuje. Państwo dobrobytu. Wierzę w ten potencjał. Pomimo urazów i zmęczenia. Wierzę, że Ukraińcy wrócą i będzie tu można wygodnie żyć. Nie gorzej niż w Polsce i Niemczech. Widzę Ukrainę jako członka Unii Europejskiej i NATO.
"Wszystko zależy od woli politycznej w Ukrainie. Nie potrzebujemy imitacji reform, ale ich rzeczywistego wdrożenia" - mówi polityczka
Ratowanie, protetyka i rehabilitacja Ukraińców w Ukrainie to misja Narodowego Centrum Rehabilitacji "Niezwyciężeni", które działa na bazie Pierwszego Lwowskiego Stowarzyszenia Medycznego. Jest to największa instytucja medyczna w Ukrainie, w skład której wchodzą dwa szpitale dla dorosłych i jeden szpital dziecięcy. Rozmawialiśmy z pacjentami i kierownictwem centrum o rehabilitacji, możliwościach placówki oraz perspektywach rozwoju protetyki na Ukrainie.
Moja stopa nie marznie, ani nie moknie
Każde z siedmiu pięter centrum rehabilitacji jest pełne życia. Pacjenci z najcięższymi urazami uczą się tu funkcjonować na nowo. Główne sale rehabilitacyjne znajdują się na 7. piętrze. To tutaj spotykamy 20-letniego żołnierza Jegora Oliynyka.
- Podpisałem kontrakt jeszcze przed inwazją na pełną skalę - jak tylko osiągnąłem pełnoletność. Zawsze wiedziałem, że będę bronił ojczyzny. Podczas wojny bałem się nie tyle śmierci, co dostania się do niewoli. Dlatego w zeszłym roku, 30 września, kiedy wpadłem na minę i straciłem nogę, początkowo nie chciałem zakładać opaski uciskowej, by zatamować krwawienie. Tylko myśl o rodzicach zmusiła mnie do walki. Miałem też szczęście, że w pobliżu był pojazd ewakuacyjny, więc nie musiałem godzinami leżeć w okopie pod ostrzałem. To prawdopodobnie mnie uratowało" - przyznaje.
Po amputacji Jegor przez następne dwa miesiące był leczony w siedmiu placówkach medycznych w Ukrainie: w Pokrowsku, Dnieprowsku, Dnieprze, Humaniu, Winnicy i Niemirowie. Następnie trafił do Narodowego Centrum Rehabilitacji "Niezwyciężeni" e Lwowie. W grudniu ubiegłego roku chłopak dostał protezę.
- Miałem szczęście, że miałem tak zwaną niską amputację. Po sesjach rehabilitacyjnych wróciłem na front w marcu 2023 roku. Walka z protezą jest dla mnie czymś normalnym. Z nią mogę robić wszystko - walczyć, kopać, biegać, skakać, siedzieć w okopie. Robię wszystko to, co robiłem. Nie mogę siedzieć w domu - ktoś musi bronić kraju! Zresztą moja proteza podnosi morale moich kolegów . Wróciłem na wojnę, ponieważ muszę zemścić się na wrogu za utraconą nogę - mówi Jegor.
"Gdy przybywa do nas ranny, otaczają go specjaliści"
Ranni trafiali do szpitali Pierwszego Lwowskiego Oddziału Medycznego od początku Wielkiej Wojny. Pociągi ewakuacyjne przyjeżdżały czasami kilka razy w tygodniu, wspomina Iryna Zasławiec, szefowa projektu "Niezwyciężeni". "W tym samym czasie przyjmowali pacjentów z karetek pogotowia i pomagali uchodźcom. Wielu Ukraińców doznało poważnych obrażeń w wyniku wybuchu miny, poparzeń i amputacji.
- Przez miesiąc wysyłaliśmy pacjentów na leczenie za granicę, ale szybko zdaliśmy sobie sprawę, że musimy wprowadzić protetykę u nas. Po ostrzale poligonu w Jaworowie, kiedy przyjechało do na 100 rannych, nie było już wyjścia" - mówi Zasławiec.
Kilka miesięcy później otwarliśmy Narodowe Centrum Rehabilitacji "Niezwyciężony". Centrum ma holistyczne podejście do pacjentów. Oznacza to, że nie muszą oni jeździć do różnych szpitali na badania, operacje, protetykę i rekonwalescencję. Wszystkie etapy odbywają się w jednym miejscu. Zapewnienie pełnego cyklu leczenia i rehabilitacji jest jednym z głównych zadań centrum, podkreśla Zasławiec.
- Jesteśmy dużym szpitalem, który świadczy wszystkie rodzaje usług. Każda osoba, która miała problemy zdrowotne, musiała udać się do różnych specjalistów. Jeden z lekarzy powiedział: "Leczę ucho, a nie ramię". Inny powiedział: "Pomogę ci, ale na badania musisz iść gdzie indziej". Ważne jest dla nas, aby ludzie dotknięci wojną, którzy przeżyli piekło, nie trafiali do innych kręgów piekła w poszukiwaniu opieki medycznej. Kiedy trafia do nas ranny, gromadzą się wokół niego specjaliści.
Do współpracy zapraszani są również lekarze z zagranicy. "Zespół Niezwyciężonych współpracuje ze specjalistami chirurgii rekonstrukcyjnej z USA, Wielkiej Brytanii, Izraela, a także tymi, którzy mieli doświadczenie w pracy z urazami bojowymi w Iraku czy Afganistanie. W ciągu prawie półtora roku leczyliśmy 15 tys. pacjentów.
"Przed Wielką Wojną nie było tak wielu amputacji rąk"
Przed Wielką Wojną na jedną amputację ręki przypadało około 10 amputacji nóg. Teraz liczby są inne, mówi Iryna Zasławiec. "30% wszystkich amputacji dotyczy rąk. Nie tylko ukraińscy specjaliści, ale także ci z Europy i Stanów Zjednoczonych nie byli gotowi na taką ilość pracy:
- Jeśli mówimy o protetykach, którzy robią nogi, to jest ich więcej niż tych, którzy robią ręce. Na Ukrainie jest tylko kilka takich osób. A liczba osób potrzebujących takich protez jest ogromna. Dlatego kolejnym wyzwaniem, przed którym stoimy, jest wyszkolenie specjalistów, którzy będą produkować więcej protez nóg i rąk. Nad tym również pracujemy - wspólnie z obcokrajowcami zaplanowaliśmy szkolenia. To wyzwanie dla całej Ukrainy.
Przywrócenie kończyny górnej jest znacznie bardziej skomplikowanym procesem niż dolnej. Nawet bioniczna proteza nie będzie w stanie przywrócić funkcji ramienia całkowicie. Dla wojskowych, a także osób rannych na wojnie, wszystko jest bezpłatne - od operacji i leczenia po protezy i rehabilitację. NHS częściowo pokrywa koszty leczenia. Jednak nie zawsze jest wystarczająco dużo pieniędzy. Dlatego centrum pozyskuje fundusze z różnych źródeł:
- Szukamy sponsorów, ponieważ rozumiemy, że leczenie tych ludzi jest naszą społeczną odpowiedzialnością. Są różni darczyńcy. Na przykład polski rząd przekazał nam skaner MRI. Pomoc przychodzi zewsząd. Niemiecki Freiburg i polski Wrocław przeznaczyły pieniądze na naprawy. Ikea dostarczyła meble. Zaangażowanych jest wiele osób, firm i rządów z różnych krajów. Leczymy nie tylko wojskowych, ale także cywilów.
Najtrudniej jest patrzeć na dzieci, które ucierpiały w wyniku działań rosyjskiej armii. Iryna wspomina 8-letniego Romczyka Oleksiwa, który prawie zginął w zeszłym roku w wyniku ataku rakietowego na Winnicę. Chłopiec stracił matkę i doznał 45% poparzeń powierzchni ciała. Tak poważni pacjenci nie przeżywają w Ukrainie. Jednak dzięki specjalistom ze Szpitala Dziecięcego św. Mikołaja, którzy leczą dzieci dotknięte wojną w ramach projektu Unbreakable, stan chłopca ustabilizował się i został on przetransportowany za granicę. Po ponad roku leczenia w Niemczech Romczyk wrócił do Ukrainę. Jednym z pierwszych miejsc, które odwiedził, był szpital św. Mikołaja, gdzie został uratowany. Obecnie znajduje się tam Centrum Rehabilitacji Dzieci UNBROKEN KIDS, w którym Romczyk będzie kontynuował rehabilitację.
- Wzruszająca jest również historia rodziny Stepanenko. W zeszłym roku dowiedział się o nich cały świat. Rodzina znalazła się pod ostrzałem rakietowym na stacji kolejowej w Kramatorsku. Mama Natalia straciła jedną nogę, a jej córka obie. Tylko mały Jarosław wyszedł z tego bez szwanku. Rodzina była leczona we Lwowie, dopóki nie wysłano ich do Stanów Zjednoczonych w celu wykonania protez. Niedawno wrócili do Ukrainy i tutaj kontynuują rehabilitację" - mówi Iryna Zasławiec.
"Nie tylko dopasowujemy, ale także produkujemy protezy"
Do 2022 roku w szpitalach na Ukrainie nie było pracowni protetycznych. Protezy były wykonywane głównie przez instytucje prywatne. Pacjenci musieli sami szukać producenta. W centrum rehabilitacji Unbreakable pacjenci nie muszą tego robić. Tutaj protezy są wykonywane na miejscu - dzięki mobilnemu warsztatowi przekazanemu przez Służbę Maltańską przy wsparciu rządu niemieckiego. W ciągu zaledwie pierwszych sześciu miesięcy działalności, od września 2022 r., wykonano ponad 100 protez. Wiosną tego roku otwarto duży warsztat. Centrum postawiło sobie wielki cel - produkować sto protez miesięcznie.
- Jesteśmy w stanie wykonać protezę w całości: od kikuta do gotowego produktu. Jedyne, co zamawiamy, to akcesoria, takie jak stopy. Robimy to indywidualnie dla każdego pacjenta u jednego z największych producentów na świecie, niemieckiej firmy Ottobock. Tak działają pracownie protetyczne na całym świecie" - mówi Zasławiec.
Jak uzyskać pomoc
Aby uzyskać pomoc, trzeba się zgłosić do ośrodka. Można to zrobić dzwoniąc na adres: 0800333003. W centrum leczeni, protezowani i rehabilitowani są zarówno wojskowi, jak i cywile - dorośli i dzieci. W kolejce są setki pacjentów, dodaje Iryna Zasławiec.
- Priorytetowo są traktowani oczywiście ci, którzy przyjeżdżają pociągami ewakuacyjnymi lub potrzebują natychmiastowej operacji.
We Lwowie planują budowę nowych budynków, zwiększenie liczby łóżek i specjalistów. Wiedzą, że po wojnie będzie praca na dziesięciolecia - rehabilitacja fizyczna i psychiczna, utrzymanie protez, neurotraumy, wstrząsy mózgu. To jest coś, co będzie towarzyszyć człowiekowi do końca życia.
- Celem naszego ośrodka jest wspieranie wszystkich osób dotkniętych wojną - pomaganie im w powrocie do zdrowia zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Nawet nazwę wybraliśmy nie bez powodu, ponieważ wierzymy, że naród ukraiński jest nie do złamania. Chcieliśmy powiedzieć, że wojna może złamać ciało, ale nie może złamać ducha. A my pomagamy naprawić ciało. Swoimi działaniami nasi wojskowi udowadniają, że trauma nie powinna być przeszkodą. Nasi pacjenci uczą nas, jak być silnym każdego dnia. Bez względu na to, jak bardzo jesteśmy zmęczeni w pracy, teraz nie ma na to usprawiedliwienia. Musimy ciężko pracować i wkładać całą naszą energię w nasze zwycięstwo" - mówi Iryna Zasławiec.
Walka z protezą jest dla mnie czymś normalnym. Z nią mogę robić wszystko: walczyć, kopać, biegać, skakać, siedzieć w okopie. Nie mogę siedzieć w domu - ktoś musi bronić kraju! Zresztą moja proteza podnosi morale moich kolegów . Wróciłem na wojnę, ponieważ muszę zemścić się na wrogu za utraconą nogę - mówi Jegor Oliynyk podczas rehabilitacji w centrum "Niezwyciężeni" we Lwowie
Lesia Ihnatyk-Eriksen jest przewodniczącą Związku Ukraińców w Danii. Od 2014 roku angażuje się w wolontariat i pomoc Ukrainie. Od początku inwazji na pełną skalę organizowała wiece w Kopenhadze, w szczególności w celu wsparcia szybkiego przystąpienia Ukrainy do NATO, opowiadała się w Danii za przekazaniem samolotów F-16 do Ukrainy i pomogła nawiązać współpracę biznesową między ukraińskimi i duńskimi przedsiębiorcami. Opowiada nam o życiu w Danii, wolontariacie, ukraińskich uchodźcach, roli organizacji pozarządowych w pomaganiu Ukrainie i o tym jak widzi przyszłość swojego kraju.
Natalia Żukowska: W sierpniu 2023 r. rodzina Zełenskich odwiedziła Danię. Wiem, że Pani z nimi rozmawiała. O czym?
Lesia Ihnatyk-Eriksen: Ich wizyta była ukrywana ze względu na kwestie bezpieczeństwa. Otrzymaliśmy zaproszenie pocztą od duńskiego parlamentu, ponieważ prezydent miał tam przemawiać. Wysłali zaproszenia do głównych ukraińskich i duńskich organizacji. Zaproszenie przyszło o szóstej, musieliśmy je potwierdzić do ósmej i być w parlamencie o dziewiątej rano. Kiedy prezydent podszedł do naszego ukraińskiego stolika, uścisnęłam mu dłoń i powiedziałam: "Panie prezydencie, bardzo się cieszymy, że możemy powitać pana w Danii. Jest nam Pan winien tę wizytę, ponieważ Dania bardzo pomaga Ukrainie od pierwszych dni wojny. Dziękujemy, że w końcu to zrobiłeś". Podziękowaliśmy mu również za jego poparcie dla F-16 i za to, że wytrzymał pierwsze trzy dni wojny. Powiedzieliśmy mu, że cała ukraińska społeczność wolontariuszy w Danii robi wszystko, co możliwe i niemożliwe, aby pomóc Ukrainie przetrwać.
NZ: Dania przekaże Ukrainie 19 samolotów F-16. To wielka pomoc dla naszego państwa. Jak Pani osobiście i kierowana przez Panią organizacja uczestniczyła w tym projekcie?
LJE F-16 jest teraz dumą całej Danii i Ukraińców. To jedyny przypadek w historii kraju, kiedy rząd, partie polityczne w parlamencie i Duńczycy zjednoczyli się w tak ważnej decyzji. Oczywiście główna w tym zasługa prezydenta Zełenskiego. Ambasada Ukrainy w Danii i ambasador Mykajlo Vydoinyk też osobiście wiele zdziałali. Jest też wkład naszych organizacji pozarządowych. Po raz pierwszy usłyszałam o działaniach na rzecz F-16 na Kopenhaskim Forum Demokratycznym w kwietniu, kiedy odwiedziła nas aktywistka Hanna Hopko wraz z Daryną Kaleniuk i posłanką Oleksandrą Ustinovą. My reprezentowaliśmy Związek Ukraińców w Danii. Rozmawialiśmy z aktywistami o potrzebie dostarczenia F-16 - w szczególności o organizowaniu wydarzeń, spotykaniu się z politykami i przekonywaniu Duńczyków, że Ukraina naprawdę potrzebuje tych samolotów. I zaczęliśmy to robić.
My, Związek Ukraińców w Danii, powiedzieliśmy: "Pomóżcie chronić ukraińskie miasta, pomóżcie zamknąć nasze niebo. Kiedy dostaniemy F-16, będzie mniej ofiar cywilnych". I to było nasze główne przesłanie.
Punkt zwrotny nastąpił w czerwcu, kiedy odbył się Duński Festiwal Demokracji i Dialogu "Folkemødet" lub, jak to nazywamy, duńskie Davos. Ponieważ Dania przejęła odbudowę Mykołajewa, postanowiliśmy zaprosić burmistrza Ołeksandra Senkewycza. Zainteresowanie było ogromne i udało nam się porozmawiać z premierką Danii Mette Frederiksenem i ministrem obrony Danii Troelsem Lundem Poulsenem. To był ważny moment, do dziś mam to zdjęcie i wycinek z gazety, kiedy przyprowadziliśmy burmistrza Mykołajewa do szefa duńskiego ministerstwa obrony, przedstawiliśmy ich sobie i odbyli krótką rozmowę. Następnego dnia po raz pierwszy ogłoszono, że Kopenhaga podaruje Kijowowi samoloty F-16. Tak więc istnieje niewielka, ale pewna rola naszych organizacji pozarządowych w tym procesie.
NZ: Jak wyglądał Pani pierwszy dzień inwazji na pełną skalę?
LIE: Mój mąż codziennie rano przynosi mi kawę do łóżka. Tego dnia trzęsły mu się ręce i był blady. Powiedział: "Lesiu, zaczęła się wojna". Moi rodzice są w Kijowie. Oczy miałam zamglone, nie wierzyłam, dopóki nie zobaczyłam wiadomości w telefonie. Pierwszego dnia odebrałam 150 telefonów od wolontariuszy. Wszyscy mówili: zróbmy coś. Pamiętam, co powiedziałam tego dnia mojemu mężowi: "Hening, musisz być teraz zarówno mamą, jak i tatą dla naszych dzieci". Po raz pierwszy w życiu postawiłam moje dzieci nie na pierwszym miejscu. Dzięki poprzedniemu przewodniczącemu Związku Ukraińców w Danii, Andrijowi Kuźminowi, utworzono sztab kryzysowy. Nasz kościół greckokatolicki w Kopenhadze zapewnił nam lokal. Już pierwszego dnia na Ukrainę wyjechała ciężarówka z pomocą humanitarną. Duńczycy bardzo nas wspierali. Sami się organizowali: jedni zabierali Ukraińców z granicy, inni szukali dla nich domów. Wszyscy Ukraińcy z mojego środowiska, a jest ich wielu, zgłosili się na ochotnika.
NZ: Jak organizowaliście pomoc dla pierwszych uchodźców?
LI: Pamiętam, jak mama przyszła z dziećmi w letnich kapciach. Zapytałem: "Dlaczego nosicie te buty, przecież jest zimno?". A oni odpowiedzieli, że uciekli przed wojną, dotarli do Polski i od razu wsadzili ich do samolotu do Danii. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy, to znaleźliśmy dla nich buty. Pamiętam, jaka ta mama była szczęśliwa.
NJ: Dania bardzo pomaga Ukrainie - w odbudowie miasta Mykołąjów, w dzieleniu się doświadczeniem w zarządzaniu z lokalnymi społecznościami i liderami z całego kraju. Czego możemy nauczyć się od Duńczyków i czego oni mogą nauczyć się od nas?
LIE Potrzebujemy ich doświadczenia. Odwiedzili nas burmistrzowie Mikołajowa i Żytomierza. W Danii mamy duże doświadczenie w ekologii, przetwarzaniu odpadów, sortowaniu i recyklingu. Duńczycy mają wiele technologii, które można wykorzystać. Oczywiście Ukraina również wiele osiągnęła, ale Dania robi to systematycznie. Istnieje również wiele nowych technologii w sektorze budowlanym. Mają tak zwane "oddychające domy". Duńczycy mogą wziąć z kolei od nas wartości ludzkie - Ukraińcy są bardzo szczerzy i emocjonalni. Duńczykom często brakuje tej emocjonalności. Ukraińcy mają zróżnicowaną kulturę. Duńczycy są dość ascetyczni. Ukraińcy to zmieniają - otworzyli tutaj wiele salonów fryzjerskich i kosmetycznych.
NJ: Jak Pani myśli, co powinniśmy zrobić, aby wsparcie Europy nie malało?
LIE:. Europejczykom trzeba nieustannie przypominać: "Przyjaciele, jeśli Ukraina upadnie, kto będzie następny? Polska, kraje bałtyckie, Mołdawia. Wtedy cały ten horror rozpali się w was. Dlatego taniej jest wspierać i pomagać Ukrainie u siebie". Wiele osób pyta: po co są organizacje pozarządowe? Niektórzy twierdzą, że są zjadaczami grantów i nic nie robią. Ale to nieprawda. Dla Europejczyków bardzo ważne jest wysłuchanie opinii organizacji pozarządowych, a nie tylko rządu. W Europie panuje pewne zmęczenie wojną, a naszym zadaniem jest podkreślanie, że nie czas się zatrzymywać. Mamy również nadzieję, że wraz z pojawieniem się nowego ministra obrony Ukrainy, wszystkie skandale znikną.
Duńskim politykom bardzo trudno było wytłumaczyć, dlaczego w Ukrainie jajka dla wojska kosztują 17 hrywien, gdy w zwykłych sklepach były po 7. Nie jest to dla nich jasne.
NJ: Jak rodzina ocenia Pani aktywność?
LIE: Mój mąż to zaakceptował. Był ze mną wolontariuszem od 2014 roku, a kiedy rozpoczęła się inwazja na pełną skalę, zdecydowaliśmy, że ktoś w rodzinie musi być "normalny". Mam szczęście mieć męża, który rozumie, że to bardzo ważne. Albo żyjesz z ciągłym poczuciem winy, albo robisz coś i czujesz się lepiej. W domu staramy się nie rozmawiać o wojnie - potrzebuję miejsca, w którym mogę się wyłączyć. Jednak nie zawsze się to udaje.
NJ: W Ukrainie pracowała Pani jako dziennikarka i prowadziła projekty inwestycyjne. Jak to się stało, że została Pani duńską bizneswoman?
LI: Nie lubię zbyt wiele mówić o moim życiu osobistym. Byłam już samowystarczalną kobietą, miałam mieszkanie, samochód, psa i firmę. Byłam zadowolona ze wszystkiego w moim życiu. Pewnego dnia mój przyszły mąż przyjechał do Lwowa. Moja siostra była jego tłumaczką. W tamtym czasie byłam jedyną osobą, która miała samochód i mówiła po angielsku, więc poprosiła mnie, żebym pokazała mu Karpaty. Zgodziłam się. Pojechaliśmy do Sławska w obwodzie lwowskim. Wtedy nie zwróciłam uwagi na mężczyznę starszego ode mnie o 15 lat. Ale powiedział mi, że zakochał się, gdy zobaczył moje zdjęcie w moim rodzinnym domu. Po wycieczce w Karpaty dużo rozmawialiśmy. Wyglądało na to, że nadajemy na tych samych falach, pomimo różnicy wieku. Wtedy postawił sobie za cel zdobycie mnie. Przeprowadził się do Ukrainy i zamieszkał obok mnie. Zabiegał o mnie przez długi czas, a rok później pobraliśmy się.
Nie od razu zostałam bizneswoman. Po przyjeździe do Danii byłam sprzątaczką. Historia jest prozaiczna, ale nie wstydzę się jej. To też jest doświadczenie, choć bolesne. I było mi to potrzebne. Kiedy teraz często rozmawiam z Ukraińcami, mówię: bycie sprzątaczką nie jest ostatnim krokiem. Przeciwnie, to pierwszy krok. Od czegoś trzeba zacząć. Przyjechałam tu w wieku 33 lat, miałam dwa dyplomy i nie mogłam ich nigdzie pokazać. Mój mąż rozumie, że gdybym wiedziała, przez co przejdę, nie wyjechałabym z Ukrainy. Ale takie jest życie.
NJ: Jak udało się Pani zmienić swoje życie w Danii?
LI: Kiedy tu przyjechałam, nic mi się nie podobało - ani ludzie, ani pogoda, ani jedzenie. Język jest bardzo trudny. Jednak stopniowo zakochałam się w tym kraju i odkrywałam go. Największym i pierwszym pozytywnym szokiem był dla mnie spacer po parku w weekend, kiedy w ogóle nie widziałam kobiet z dziećmi. Tylko mężczyźni spacerowali ze swoimi pociechami. Okazało się, że w każdą sobotę kobiety w Danii mają wolne. Byłam również pod wrażeniem życzliwości ludzi. Duńczycy wiedzą, jak zostawić swoje problemy w domu. Dania to także kraj, w którym wszyscy pracują.
I bardzo często można spotkać Duńczyka, który z dumą powie, że płaci podatki. Istnieje również niezauważalna różnica między bogatymi a biednymi. Dania to kraj dla ludzi.
W 2013 roku po raz pierwszy zostałam matką. Nie pracowałam przez półtora roku, ucząc się języka. Potem wybuchła wojna w Donbasie, a ja byłam jedną z pierwszych osób, które założyły w Danii organizację charytatywną Pomoc Ukraińskim Dzieciom. Tak zaczął się mój wolontariat. Później zdecydowałem się robić to, na czym dobrze się znam - przyciągać inwestycje między Ukrainą a Danią. Nowy ambasador, który wtedy przybył, poparł moje pomysły. Zarejestrowałam firmę. Następnym zadaniem było znalezienie pierwszego klienta. Za pośrednictwem ambasady zwróciła się do mnie duńska firma, największy producent mebli dziecięcych. W tamtym czasie szukali produkcji na Ukrainie. Dostarczyłem im listę 5 fabryk, które mogłyby być dla nich odpowiednie pod względem ceny i lokalizacji. Podczas pierwszej wizyty podpisali kontrakt na 5 milionów euro. Potem sprawy potoczyły się szybko.
NZ: Nad jakimi projektami pracuje Związek Ukraińców w Danii, którym Pani kieruje?
UDI: Stowarzyszenie Ukraińców w Danii jest organizacją parasolową, która obecnie zrzesza 12 ukraińskich organizacji w całym kraju. Naszym celem jest łączenie Ukraińców i wspieranie Ukrainy. Mamy organizację Lastivka, która ma 1000 członków, Plast i wiele ukraińskich instytucji edukacyjnych. Nawiasem mówiąc, w Danii jest 12 ukraińskich szkół sobotnich. Nieustannie staramy się zachęcać, żeby powstawało więcej, ponieważ języka trzeba się uczyć i go znać. To rodzaj broni. Istnieje Bevar Ukraine, organizacja charytatywna, która została założona w 2014 roku i od początku wojny stała się wizytówką rekordowej zbiórki pomocy humanitarnej dla Ukrainy, dzięki ukraińskim wolontariuszom w Danii. Posiada centrum pomocy psychologicznej dla przesiedleńców wewnętrznych, centrum pomocy prawnej i społecznej oraz pomocy dla personelu wojskowego poddawanego leczeniu w kraju. Organizacja pozarządowa Faino zbiera pieniądze na potrzeby medyczne i wojskowe - drony, karetki pogotowia, a także organizuje festiwal barszczu i targi, aby zebrać pieniądze dla Ukrainy. Nasza Anna Voloshchenko-Synchuk z Faino wdraża projekt Ukrainian Shelf i przekazała już 2000 ukraińskich książek do Królewskiej Duńskiej Biblioteki w celu dystrybucji w bibliotekach publicznych w całym kraju, aby nowo przybyli Ukraińcy mieli dostęp do ukraińskich książek.
Dla nas najważniejszym zadaniem jest niedopuszczenie do zniknięcia ukraińskiego tematu z ekranów duńskich telewizorów.
Otworzyliśmy również Ukraiński Dom w Danii. Natalia Popowycz jest jego inspiratorką i dyrektorką. Teraz ona i jej zespół są również zaangażowani w dyplomację kulturalną. Organizowaliśmy również wydarzenia mające na celu poparcie przystąpienia Ukrainy do NATO, przekonując duńskich polityków, że jest to bardzo ważne. Wraz z Natalią Popowycz i Żanną Szewczenko pracujemy nad ważnym projektem z okazji 90. rocznicy Hołodomoru. Dania jest jednym z krajów, które jeszcze nie głosowały za uznaniem ludobójstwa Ukraińców. Dlatego spotykamy się z duńskimi politykami i przekonujemy ich, aby lokalny parlament zagłosował za tym. Planujemy również działania na rzecz zdrowia psychicznego. W Danii przeprowadzono badania: co trzeci nowo przybyły Ukrainiec cierpi na zespół stresu pourazowego. Chcemy pomóc Ukraińcom spotkać się z psychologami i nie bać się tego. W Danii ludzie zwracają uwagę na zdrowie psychiczne. To tak samo, jakbyś złamał kolano i musiał udać się do lekarza. Nawet wicepremier wziął urlop z powodu problemów ze zdrowiem psychicznym.
NZ: Wojna w Donbasie rozpoczęła się w 2014 roku. Jak wtedy pomagała Pani swojemu krajowi?
LIE: W Danii mamy wielu aktywnych wolontariuszy i cały czas szukamy pomocy. Od 2014 roku wolontariuszka Alyona Evans zbiera leki i zabiera je na linię frontu do wojskowych medyków. Robi to nadal, mimo że ma małe dziecko. Inny wolontariusz, Volodymyr Dudka, zbiera i dostarcza karetki na Ukrainę od 2014 roku. W Fundacji Pomóż Ukraińskim Dzieciom skupiliśmy się na pomocy medycznej. Wysłaliśmy karetki, inkubatory dla noworodków i aparaty rentgenowskie. Wiele sprzętu medycznego zostało wysłanych na tereny frontowe. Od 2014 roku przekazaliśmy pomoc humanitarną o wartości ponad 21 milionów UAH. Dania jest drugim największym darczyńcą dla Ukrainy w Europie.
NJ: Jak ta wojna zmieni Ukrainę i ukraińską politykę?
LIE: Nie jestem politykiem, ale myślę, że Ukraińcy nie wybaczą biznesu na krwi i jakiejkolwiek korupcji. Zapłaciliśmy już zbyt wysoką cenę za nią. Tego procesu samooczyszczania nie da się zatrzymać. Jestem bardzo wdzięczna, że Ukraińcy jako społeczeństwo obywatelskie stają się coraz bardziej czyści. Nie są gotowi przymykać oczu na wszelkie przejawy korupcji. Naprawdę mam nadzieję, że osiągniemy etap, w którym będziemy mieli transparentne społeczeństwo. Na przykład takie jak w Danii. Ukraińcy o to walczą.
Nie mamy wyboru. Musimy bronić państwa. Jeśli tego nie zrobimy, moi rodzice, moje dzieci i ja nie będziemy mieli przyszłości w Ukrainie.
NZ: Jak Pani zdaniem odbudujemy nasz kraj? Jak przezwyciężymy wszystkie nadchodzące kryzysy?
LIE: Jeśli budżet nie zostanie rozkradziony, korupcja zostanie przezwyciężona, a pieniądze będą właściwie dystrybuowane, wówczas państwo będzie miało możliwość stworzenia atrakcyjnych warunków dla Ukraińców do powrotu i odbudowy Ukrainy. Oczywiście konieczne będzie zaproszenie zagranicznych specjalistów. Ale priorytetem jest powrót uchodźców. Musimy również powrócić do kwestii edukacji. Musimy podnieść całą historię Ukrainy, której nie wolno nam było znać, i napisać ją na nowo. Musimy zaangażować się w narodowe samokształcenie Ukraińców. Jest to jedyny sposób, aby zapobiec powrotom do przeszłości, której nie chcemy. Ponadto Ukraina musi stać się atrakcyjna dla inwestorów. Rozważałbym raczej inwestycje krajowe niż zagraniczne. Musimy stworzyć warunki dla rozwoju ukraińskiego biznesu. Jeśli będzie dobrze prosperował, będzie płacił podatki. Oznacza to, że infrastruktura zostanie zbudowana, szpitale i przedszkola naprawione, a na emerytury będą pieniądze. I oczywiście będziemy musieli być krajem, który potrafi zawsze dbać o swoje bezpieczeństwo.
Nie mamy wyboru - to jest droga do NATO.
NZ: Na początku inwazji na pełną skalę duńskie władze stwierdziły, że nie zamierzają integrować ukraińskich uchodźców z duńskim społeczeństwem, a wszyscy, którym przyznano azyl, będą musieli wrócić na Ukrainę. Jak sytuacja wygląda dzisiaj? Jak Ukraińcy adaptują się w Danii?
LIE: Tak, Dania mówi, że po zakończeniu wojny Ukraińcy powinni wrócić do domu. Ale to nie jest tylko oświadczenie. Jest to również przesłanie prezydenta Zełenskiego, który prosi, aby nie integrować Ukraińców - i to nie tylko w Danii - ponieważ Ukraina będzie potrzebowała ludzi do odbudowywania kraju. Jeśli chodzi o integrację Ukraińców, Dania już przyznała, że jest zszokowana tym, jak szybko to robimy. Wśród wszystkich fal imigrantów uciekających przed wojną, Ukraińcy są na pierwszym miejscu pod względem integracji i poszukiwania pracy. Według najnowszych statystyk, 60% Ukraińców w wieku od 18 do 60 lat jest już zatrudnionych. Dania już częściowo odzyskała środki zainwestowane w Ukraińców i częściowo rozwiązała kwestię niedoboru siły roboczej.
NZ: Jak Pani widzi Ukrainę dla swoich dzieci po zwycięstwie?
LIE: Przede wszystkim jest to kraj z granicami z 1991 roku. Chciałbym również zobaczyć porządek taki jak w Danii. To kraj z otwartym społeczeństwem obywatelskim, bez korupcji. Kraj, w którym każdy może się rozwijać. Kraj, w którym można żyć za przyzwoitą pensję i otrzymać przyzwoitą emeryturę. Chciałbym zobaczyć kraj, który przyciągałby globalne mózgi i miał własną Dolinę Krzemową. Rozwijałby innowacyjne przedsiębiorstwa. Chciałbym zobaczyć państwo dla obywateli, w którym stwarza się warunki do płacenia podatków i sprawdza, na co idą. I oczywiście chciałabym zobaczyć kraj bez wojen. I aby młodzi ludzie mogli powiedzieć: widzę swoją przyszłość tylko w tym kraju - w Ukrainie.
Фотографії у галереї — Анни Бовкун.
"Widzę Ukrainę przyszłości jako kraj z otwartym społeczeństwem obywatelskim, bez korupcji, z możliwościami rozwoju dla każdego. Kraj, w którym można żyć za przyzwoitą pensję i otrzymać przyzwoitą emeryturę" - mówi Lesia Ihnatyk-Eriksen
Natalka Panczenko jest liderką warszawskiego stowarzyszenia Ukraińców Euromajdan. W 2022 r. magazyn "Wprost" uznał ją za najbardziej wpływową aktywistkę w Polsce. W ubiegłym roku Natalia zorganizowała blokadę granicy polsko-białoruskiej. Przez miesiąc ukraińscy, polscy i białoruscy aktywiści uniemożliwiali przejazd ciężarówek z towarami do Rosji.
Natalia i jej zespół pomogli również w nałożeniu embarga na rosyjską ropę. Jej akcje protestacyjne są potężne i skuteczne. Natalia Panczenko opowiada o wolontariacie, pomocy ze świata, zagrożeniach, rodzinie i planach po zwycięstwie w wywiadzie dla Sestry.
Natalia Żukowska: Czego teraz najbardziej potrzebuje Ukraina w codziennym życiu i na froncie? Jak pomaga Euromajdan Warszawa, jedno z najbardziej wpływowych stowarzyszeń Ukraińców w Unii Europejskiej?
Natalka Panczenko: Front potrzebuje wielu rzeczy - dronów, pojazdów, pomocy medycznej itp. Od początku inwazji na pełną skalę dostarczyliśmy pomoc o wartości ponad 600 mln UAH.
Kupiliśmy kamizelki kuloodporne, hełmy, drony, starlinery, kamery termowizyjne i samochody. Teraz wiemy, co zapewnia państwo, a co inne duże fundacje, więc zdecydowaliśmy się na drony, ponieważ są one potrzebne przez cały czas. Ta wojna jest wojną technologiczną. Ludzie giną tam, gdzie ich nie ma. Naszym zadaniem jest upewnienie się, że jak najwięcej ludzkich istnień zostanie uratowanych. Pomagamy ukraińskim siłom zbrojnym od 2014 roku. Teraz skala pomocy ogromnie wzrosła.
Czego potrzebuje Ukraina? Wiary w siebie i dalszego wsparcia świata. Teraz będzie bardzo trudno, wchodzimy w najtrudniejszy etap wojny. Etap rozpaczy, etap wyczerpania. Etap, w którym musimy przestawić się na ciągłą pragmatyczną pracę na rzecz zwycięstwa i odłożyć emocje na bok. Etap, w którym świat musi zmienić wszystkie strategie z krótkoterminowych na długoterminowe. Etap, na którym nie ma szybkich rezultatów. Teraz będą trudne warunki - i musimy nauczyć się w nich pracować.
Co jest Waszym głównym celem?
Ostatnim dużym wydarzeniem był Dzień Niepodległości Ukrainy, kiedy 30 tys. osób zebrało się w centrum Warszawy. Celem wydarzenia było przypomnienie światu, że w Ukrainie toczy się wojna i prosimy o dalsze wsparcie. To jeden z obszarów naszej pracy. Nieustannie przygotowujemy kampanie informacyjne i wydarzenia w różnych krajach europejskich.
To bardzo ważny obszar naszej działalności. Aby broń mogła trafić na Ukrainę, Europie trzeba o tym codziennie przypominać. Aby zapewnić, że Ukraina będzie brana pod uwagę we wszelkich negocjacjach, Europie trzeba o tym codziennie przypominać. Aby w końcu powstał międzynarodowy trybunał, który skaże Putina i Łukaszenkę, trzeba o tym przypominać światu. Naszym głównym zadaniem jest więc utrzymanie koncentracji. A to staje się coraz trudniejsze. Dlatego staje się to wyzwaniem.
Udało nam się dostarczyć F-16 na Ukrainę. Kiedy zaczynaliśmy naszą kampanię, ludzie mówili nam, że nie odniesiemy sukcesu. Ale nam się udaje. Robimy znacznie więcej, niż ludzie widzą. Zazwyczaj widzą tylko 10%.
Wspieramy ukraińską gospodarkę i niszczymy rosyjską. Pomagamy naszym producentom wejść na polski rynek i inne, wspieramy ich informacjami. Przypominamy ludziom, żeby wszystko, co można kupowali od ukraińskich producentów - ukraińska gospodarka potrzebuje pieniędzy. Jeśli chodzi o rosyjską gospodarkę, bojkotujemy te firmy, które jeszcze nie opuściły rosyjskiego rynku i bojkotujemy rosyjskie towary. Od początku inwazji na pełną skalę bojkotujemy Leroy Merlin w Polsce i Auchan. Zysk netto Leroy Merlin spadł o 66% w ciągu roku pełnej inwazji, a Auchan o 17%. To ogromny wynik - i osiągnęliśmy go tylko dzięki dobrym ludziom, którzy codziennie stali z plakatami przy wejściu do tych sklepów. Wyjaśnialiśmy przechodniom, że marki te nie opuściły Rosji i nadal płacą ogromne podatki do rosyjskiego skarbu państwa.
Innym ważnym obszarem naszej pracy jest przekonywanie, że trzeba stworzyć międzynarodowy trybunał dla zbrodniarzy wojennych, by wymierzyć im sprawiedliwość - tego potrzebują wszystkie ofiary wojny. Na przykład ludzie, którzy są przetrzymywani w rosyjskiej niewoli. Ich prawa są naruszane - i ani ONZ, ani OBWE, ani NATO, ani Czerwony Krzyż nie mogą ich obronić.
Co jest największym zagrożeniem dla poparcia dla Ukrainy na świecie, szczególnie w Polsce?
Istnieje kilka zagrożeń. Pierwsze jest zewnętrzne. Dla światowych przywódców i ich wyborców wojna zaczyna schodzić na dalszy plan. Skupiają się na problemach wewnętrznych. To zewnętrzne zagrożenie nie zależy od nas. Tak po prostu działa światowa polityka.
Drugim zagrożeniem jest zagrożenie wewnętrzne, które ma miejsce na Ukrainie i rozprzestrzenia się na cały świat. Mówimy o szerzącej się korupcji. Wszyscy o tym mówią. Jako Ukrainka pracująca na arenie międzynarodowej, boję się wchodzić na media społecznościowe. Każdego dnia widzę jakieś exposé, schematy korupcyjne i kolejne wzbogacenie się na wojnie. Korupcja jest ogromnym wrogiem dla Ukraińców. Pieniądze, które powinny pójść na front, a nie poszły, kosztują nasze życie. To również bardzo szkodzi naszej reputacji. Kiedy świat nas wspiera, musi widzieć, że robimy 100% tego, co jest możliwe. Kiedy widzi, że Ukraina jest rozczłonkowywana, pojawia się pytanie: dlaczego miałby nadal nas wspierać? Po każdej publikacji, zwłaszcza anglojęzycznej, nasi partnerzy piszą do mnie prywatnie: "Przekazujemy wam darowizny, ale ten kupił willę w Hiszpanii, a tamten wywiózł przez granicę trzy miliony w gotówce". A ja nie potrafię im tego wytłumaczyć.
Ukraińcy są w Europie od 20 miesięcy. Jak wygląda sytuacja z integracją Ukraińców w Polsce?
Dobrze. Wiele osób, zwłaszcza dzieci, mówi po polsku. Dorośli znajdują dobrą pracę, więcej zarabiają, a co za tym idzie płacą większe podatki do polskiego budżetu. Może nie każdy Polak to rozumie, ale tak naprawdę Ukraińcy mają ogromny wkład w polską gospodarkę. Ogromna liczba przybyłych uchodźców była w różnym stanie psychicznym. Niektórzy byli w stanie pracować, a niektórzy nie. Wielu wróciło do domu.
Oczywiście mogą pojawić się pewne nieporozumienia. Zwłaszcza, gdy rosyjska propaganda jest zaangażowana i aktywnie je promuje. Mogę opowiedzieć o najnowszym przykładzie. Gruzini pokłócili się z Polakami. Rosyjska propaganda oczywiście to wykorzystała. Poinformowano, że Polaków pobili ... Ukraińcy. Policja została zmuszona do wydania oficjalnego oświadczenia, że Ukraińcy nie brali udziału w bójce. Dla rosyjskiej propagandy jednym z głównych zadań jest pokazanie całej Europie niewdzięcznych, złych, leniwych Ukraińców, zasianie wrogości między nami a innymi narodami. Rosja nadal będzie próbowała nastawiać nas przeciwko sobie.
Bardzo często Polacy nie rozumieją, dlaczego niektórzy Ukraińcy nie pracują. Trudno jest wytłumaczyć, że człowiek może być w strasznym stanie psychicznym. Na przykład kobieta widziała, jak jej dwoje dzieci zostało zadźganych na jej oczach, a jej mąż był w niewoli. Udało jej się wyjść z trzecim dzieckiem. Czy ta kobieta powinna teraz iść do pracy? Zdecydowanie nie jest w stanie. Będzie potrzebowała leczenia psychiatrycznego przez rok lub dłużej. Na rehabilitacji byli żołnierze, którzy przez kilka dni leżeli w dole ze zwłokami. Nie mówili przez kilka miesięcy. Nie mogą pracować. Musisz to zrozumieć. Ludzie robią wszystko, co w ich mocy, ale czasami nie dają po prostu rady.
Jaka jest Twoja główna praca? Jak łączysz życie zawodowe z życiem prywatnym?
Z zawodu jestem producentką filmową. Trudno jest połączyć wszystko, ale daję radę. Moja matematyka wygląda następująco: 8 godzin pracuję w mojej głównej pracy, 10 godzin jestem wolontariuszką. W sumie 18 godzin. Od początku wojny na Ukrainie na pełną skalę nie miałam jeszcze urlopu.
Jak udaje Ci się łączyć macierzyństwo z wolontariatem?
Moje trzyletnie dziecko cierpi najbardziej. Widuje mnie bardzo rzadko. Jedyną rzeczą, która mnie ratuje, jest to, że czasami pracuję z domu. Przynajmniej moja córka widzi, że jestem. Większość naszych imprez odbywa się w weekendy, a ona często idzie ze mną. Mam bardzo mało czasu dla mojej rodziny, dla mojego dziecka. Przyzwyczaiłam się do tego, bo żyję tak od 10 lat. Kiedy poznałam mojego męża, chodziliśmy na randki w przerwach między moją pracą. Jak mówi stare ukraińskie powiedzenie: "Widziały gały, co brały". Mój dzień jest zapełniony od 8 rano do 8 wieczorem. Muszę ciężko pracować. W końcu wolontariat zabiera pieniądze, ale ich nie daje.
Czujesz się zagrożona?
Ryzyko jest bardzo wysokie. Często nie dostawałam pracy z powodu swojej działalności. Jako Euromajdan często nie dostawaliśmy dotacji, słyszeliśmy, że wspieramy ukraińską armię i jesteśmy zbyt polityczni. Żeby zachować niezależność, musimy mieć własne pieniądze - dlatego każdy z nas pracuje. Z jednej strony jest to wielka zaleta, ale z drugiej ogromne ryzyko, z którym nieustannie się mierzymy. Ponadto istnieje bezpośrednie zagrożenie dla mojego życia. Nie raz mi grożono. Każdy z nas może zostać zabity albo porwany. Przez 10 lat wielokrotnie jeżdżono za mną, dzwoniono do mnie i mojego męża, wysyłano SMS-y i zdjęcia mieszkań z groźbami, że zostaną spalone. Poszliśmy na policję. Nie lubię się tym dzielić, bo może to zniechęcić innych wolontariuszy do działania. Najwięcej gróźb otrzymaliśmy po działaniach, w wyniku których rosyjska gospodarka straciła miliardy, a także po decyzji o dostarczeniu Ukrainie samolotów F-16. Ludzie często grożą mi w mediach społecznościowych. Musimy współpracować z ekspertami ds. bezpieczeństwa. Ale nie jesteśmy jedyni na świecie. Wielu aktywistów ma z tym do czynienia.
Jak wojna zmieniła życie twojej rodziny?
Wyzwania i zadania są zupełnie inne niż w czasie pokoju. Ale wszyscy się dostosowali. Nie postrzegamy tego jako problemu, nie robimy z siebie ofiar, bo tak żyją wszyscy nasi przyjaciele. Jeśli ktoś jest na froncie, to mu pomagamy. Wujek mojego męża jest na wojnie i jego też wspieramy. Widzimy, jak ciężko jest jemu samemu, jego żonie, braciom i siostrom. Nie możemy narzekać.
Są ludzie, którzy mają o wiele trudniej, ale trzymają się. Musimy im pomóc. Gdy się załamią ci, którzy są na pierwszej linii frontu, wtedy wszyscy zrozumiemy, co znaczy "ciężko".
Jaka ludzka historia podczas wojny w Ukrainie zrobiła na Tobie największe wrażenie?
Opowiem coś optymistycznego. Kiedy Katia miała 17 lat, przyjechała do nas na wolontariat. Wraz z matką i siostrą udało jej się uciec przed blokadą w Mariupolu i przeżyć. Doświadczyły prawdziwego horroru. Jej ojciec był w niewoli. Jest jednym z obrońców Azowstalu, został strażnikiem granicznym. W Warszawie Katia chodziła na wszystkie wiece, a później została naszą wolontariuszką. Bardzo nam pomagała, bo rozumiała, że robi to przede wszystkim dla dobra swojego ojca, żeby jak najszybciej wrócił z niewoli. Podczas kolejnych wymian zapytaliśmy na czacie: "Katia, czy twój ojciec jest na liście?".
Odpowiedź brzmiała "nie". A potem, po kolejnej wymianie, napisała "tak" i zniknęła na trzy dni. Zrozumieliśmy, dlaczego się nie pojawiła. Kiedy ludzie nie rozumieją znaczenia kampanii, zawsze mówię o Katii. Chodziła na każdą akcję, za każdym razem stała z plakatem z portretem swojego ojca, opowiadała o nim i udzielała wywiadów setkom międzynarodowych publikacji. Powtarzała: "Każdego dnia muszę coś zrobić, aby uwolnić mojego ojca".
Putin prowadzi wojnę przeciwko Ukrainie i Europie. Co mogą i powinni zrobić Ukraińcy za granicą, aby pokrzyżować plany Rosji?
Każda osoba, gdziekolwiek się znajduje, ma wpływ na to, co się dzieje. Na różne sposoby mogą pokazać, że im zależy. Mogą pisać codzienne posty o toczącej się wojnie. Może przekazywać datki każdego dnia. Może odmówić kupowania produktów, z których dochód trafia do rosyjskiego budżetu. Może organizować wydarzenia na rzecz Ukrainy. Na przykład od początku inwazji na pełną skalę nie zrobiłam ani jednego wydarzenia za darmo. Wszystko, co robię, musi przynosić korzyści ukraińskim siłom zbrojnym.
To jest moje jasne stanowisko. I jest bardzo łatwe do wdrożenia. Gdziekolwiek jestem zapraszany, pytam o możliwość zebrania pieniędzy dla Sił Zbrojnych. Jeśli nie, to nie przychodzę. Jeśli ludzie nie wspierają zwycięstwa Ukrainy, oznacza to, że jesteśmy z różnych światów - a ja nie chcę, aby ten inny świat mnie wykorzystywał, po prostu nie mam na to czasu.
Jaki jest ostateczny cel Putina? Czy zatrzyma się na Ukrainie?
NP: Nie wiem dokładnie, jaki jest plan Putina. Wiem natomiast, że jeśli nie poprzestanie na Ukrainie, świat będzie na to absolutnie nieprzygotowany. Jak się okazało, na świecie nie ma instytucji, które mogłyby chronić pokój. Wciąż nie ma na świecie trybunału, który miałby kompetencje do skazania Putina i innych zbrodniarzy wojennych. Czy wojna zakończy się na samej Ukrainie? Jest to mało prawdopodobne. Tak jak nie zakończyła się na Krymie, w Doniecku i Ługańsku.
Czasami mam déjà vu, zwłaszcza gdy rozmawiam z zagranicznymi politykami. Pamiętam, jak w latach 2014-2015 krzyczeliśmy do nich, że Putin nie poprzestanie na Krymie. Nazywali nas paranoikami. Mówię "my", ponieważ wielu działaczy na rzecz praw człowieka wtedy o tym mówiło. Teraz również wydaje mi się, że Putin nie zatrzyma się na granicach Ukrainy. Ale europejscy politycy również mówią, że jesteśmy paranoikami. Naprawdę chciałbym, abyśmy nigdy nie musieli tego testować - pokonać Putina na Ukrainie, ale wszystko może się zdarzyć. Świat musi zrozumieć, że teraz jest szansa, aby tego nie testować. Musimy zapewnić Ukrainie wszelkie wsparcie, jakiego potrzebuje, aby pokonać Putina na terytorium Ukrainy. Pytanie brzmi, czy świat wykorzysta swoją szansę, czy ją zmarnuje.
Natalia, czego powinniśmy nauczyć od Polaków? Czego oni mogą się od nas nauczyć?
Polacy zdecydowanie uczą się od nas odwagi. A my musimy uczyć się na przykładzie Polaków pomagać potrzebującym. Bez myślenia o dniu wczorajszym czy jutrzejszym. Sposób, w jaki pomagają Ukrainie, sposób, w jaki wszyscy się przyłączyli, żaden inny kraj na świecie nie zrobił tak wiele.
Co musi się wydarzyć, aby Ukraińcy mogli wrócić do domu?
Wszyscy na pewno nie wrócą. Wszystko będzie zależeć od tego, co Ukraina zrobi, aby ich sprowadzić z powrotem. Żyję za granicą od 15 lat. Przez ten czas Ukraina nie wypracowała żadnej polityki w sprawie powrotu migrantów do kraju. Musimy pomyśleć o tym, jak sprowadzić biznes z powrotem na Ukrainę, jak sprowadzić lekarzy i specjalistów IT. To się jeszcze nie stało.
Socjologowie twierdzą, że po wojnie kraj stanie w obliczu kryzysu - demograficznego, finansowego, psychologicznego. Co sprawia, że wierzysz, że Ukraina przetrwa?
Kryzysy zdarzały się po wszystkich wojnach, więc nie ma tu nic nadzwyczajnego. Trzeba tylko zrozumieć, że tak się stanie i mieć plan. Potrafimy przetrwać kryzysy i wojny. Mamy to w genach. Najważniejsze to pokonać wroga.
Jakie są Twoje plany zawodowe i osobiste jako działacza po zwycięstwie?
Plan numer jeden po zwycięstwie to parada w Kijowie. Potem - odpoczynek. Ilość pracy, którą teraz wykonuję i ile z siebie daję, to za dużo. Po zwycięstwie chciałabym odpocząć. Ale teraz jedynym priorytetem jest teraz zwycięstwo. O odpoczynku pomyślę później.
Jaki kraj powinniśmy zbudować po wojnie?
Demokratyczny, z absolutnym brakiem tolerancji dla korupcji i otwarty. Naprawdę chciałabym, żeby ludzie w końcu zaczęli brać odpowiedzialność za siebie, zamiast czekać, aż ktoś inny zrobi to za nich.
Najwięcej gróźb otrzymałam po akcjach, w wyniku których rosyjska gospodarka straciła miliardy, a także po decyzji o dostarczeniu Ukrainie samolotów F-16 - przyznaje liderka stowarzyszenia Ukraińców Euromajdan w Warszawie.
Kateryna Mihaliuk, tłumaczka języka migowego i wolontariuszka organizacji pozarządowej Gest Pomocy, pracuje z osobami niesłyszącymi na Ukrainie od 24 lat. Od czasu inwazji na pełną skalę pomaga głuchym zarówno na Ukrainie, jak i za granicą jako wolontariuszka organizacji pozarządowej Gest Pomocy. Przez całą dobę otrzymuje telefony z całego świata z prośbą o pomoc. Przyznaje, że wysiłki wolontariuszy nie są wystarczające. Według Światowej Organizacji Zdrowia ponad 2 miliony ludzi miało problemy ze słuchem przed wybuchem działań wojennych na Ukrainie. A 250 000 osób w ogóle nie słyszało. Ludzie ci nie słyszą ostrzeżeń o nalotach, strzałów i eksplozji, a zatem nie zawsze mogą w porę zareagować na niebezpieczeństwo. Kateryna Myhaliuk, jak najsłabsi członkowie naszego społeczeństwa radzą sobie z wyzwaniami wojny, jakiej pomocy potrzebują od państwa i gdzie mogą zwrócić się o pomoc na Ukrainie i za granicą.
Eksplozje, ewakuacje, komisariaty wojskowe
Kiedy wybuchła wojna, było to prawdziwe piekło dla osób głuchych i niedosłyszących. I to nie dlatego, że tuż obok toczyły się działania wojenne. Wielu niesłyszących nie rozumiało, co się dzieje. Pamiętam człowieka z Mariupola. Widział ludzi pędzących i opuszczających miasto w pierwszych dniach wojny, ale nie rozumiał, co się wokół niego dzieje. Nikt nawet nie pomyślał, żeby napisać słowo "wojna" na papierze. Nie słyszał syreny. Zrozumiał wszystko, gdy zobaczył eksplozje. Przez miesiąc ukrywał się w piwnicach. Kiedy wyszedł w poszukiwaniu jedzenia, rosyjskie wojsko zaczęło do niego strzelać. Nie słyszał jednak gwizdu kul. Czuł tylko, jak przelatują obok niego. Cały czas się modlił. Widział wiele martwych ciał. Pewnego dnia cudem udało mu się opuścić Mariupol - po prostu podbiegł do ludzi, gdy zobaczył konwój.
Na dworcu kolejowym w Kijowie ciągle spotykałem osoby niedosłyszące. Przyjeżdżali bez podstawowych rzeczy i dokumentów. Pamiętam rodzinę z obwodu kijowskiego z trójką małych dzieci w wieku od dwóch do czterech lat. Wszyscy byli wyczerpani, dzieci brudne i głodne. Od kilku dni siedzieli w piwnicy i nie spali. Nikt nie słyszał alarmów. W nocy widzieli tylko błyski światła i czuli wibracje wybuchów w pobliżu. Dotarcie z Kijowa do Kowla zajęło rodzinie dużo czasu. Gdy siedzieli w piwnicy nie spali, nie słyszeli żadnych alarmów. W nocy widzieli tylko błyski światła i czuli wibracje, gdy w pobliżu dochodziło do eksplozji. Obecnie rodzina żyje w Polsce. Kobieta urodziła czwarte dziecko, chłopca.
Większość niesłyszących rodzin podróżowała za granicę całymi rodzinami. Kobiety odmawiały wyjazdu bez swoich mężów i synów, ponieważ bały się zgubić w Europie. Kiedy zakazano mężczyznom podróżowania za granicę, głusi stanęli w obliczu dodatkowych problemów. Poszłam z chłopcami do wojskowych biur rejestracji i poboru. Prawie wszyscy nie mieli kont, kart wojskowych. Chodziłam z nimi na badania lekarskie.
Pamiętam przypadek uczniów z wadami słuchu, którzy uczyli się w specjalistycznej szkole zawodowej w Gostomlu. 24 lutego, kiedy rozpoczęło się bombardowanie, część z nich mogła wyjechać do domu, ale wielu zostało w mieście i spędziło kilka tygodni w piwnicy. Dopiero później dotarli pociągiem do Kowla. Na Wołyniu okazało się, że jeden chłopiec nie miał żadnych dokumentów, tylko zaświadczenie, że studiuje na uniwersytecie. Tak więc wszyscy studenci zostali wypuszczeni za granicę, ale on nie. Zaczęliśmy szukać sposobów na ich odzyskanie. Dzwoniliśmy wszędzie, aby uzyskać dla niego pozwolenie na przekroczenie granicy z samym dowodem osobistym. Później okazało się, że w jego akcie urodzenia był błąd w nazwisku i według prawa ten człowiek nie istniał. Martwił się, płakał. Wszyscy jego przyjaciele wyjechali, ale on nie. Dopiero kiedy urzędnik z Kijowa zadzwonił na granicę i zgodzili się, że chłopak zostanie zwolniony na podstawie istniejącego zaświadczenia dla głuchych, zabrałam go do Polski. Bardzo się martwiliśmy, czy Polacy nas przepuszczą. Ale wyjaśniłam im sytuację i wszystko poszło dobrze. Jego dokumenty były już gotowe w ukraińskim konsulacie w Polsce.
Życie w obcym kraju
Za granicą głusi mają inny problem: muszą uczyć się języka migowego niemal od zera. Obcy język migowy zasadniczo różni się od ukraińskiego. Inne litery, inne gesty. Podstawowy język migowy w krajach byłego Związku Radzieckiego jest prawie taki sam. Jedynymi wyjątkami są niektóre słowa gwarowe. Inne języki (niemiecki, czeski, polski) są zupełnie inne. Istnieją kursy dla niesłyszących w języku polskim. Jednak ukraińskim głuchym trudno jest go opanować. Na przykład, nawet osoby rosyjskojęzyczne mają trudności ze zrozumieniem ukraińskiego języka migowego.
Jest wiele przyrostków, przedrostków, zwrotów. Osoby niesłyszące nie mają pojęcia, jak się w tym poruszać. Wśród osób niesłyszących prawie nikt nie czyta, bo tylko 10% rozumie to, co jest napisane. Język migowy to rozmowa za pomocą obrazów i zdjęć. W Ukrainie osoby głuche mogą przynajmniej napisać lub narysować coś na kartce papieru, a człowiek zrozumie, czego potrzebują. Za granicą, w innym kraju, może się to nie udać. Kiedy więc idą do sklepu, dzwonią do mnie i proszą, bym powiedziała sprzedawcy, czego potrzebują. Kiedy idą do apteki, dzwonią ponownie. Jest wiele przypadków ze szpitalami, szkołami, a nawet policją. Ogólnie mogę powiedzieć, że osoby niedosłyszące za granicą są całkowicie bezradne.
Wolontariusze w gotowości. A co państwo?
Siostra mojej babci była głucha od urodzenia. Chciałam ją zrozumieć, więc w wieku 14 lat wzięłam udział w specjalnych kursach. Były one otwarte dla każdego, kto chciał nauczyć się języka migowego. Później ukończyłam uniwersytet i otrzymałam dyplom tłumacza języka migowego. Jednak w Ukrainie nie ma wystarczającej liczby specjalistów takich jak ja, ponieważ praca jest nisko płatna. W Stanach Zjednoczonych ten rodzaj pracy jest uważany za jeden z najbardziej szkodliwych dla zdrowia. Bo to naprawdę bardzo ciężka praca pod względem psychicznym, moralnym i psychologicznym. Dla głuchych jesteśmy mamą, tatą i księdzem. Jeśli pensje są niskie, ludzie nie są zainteresowani pracą z niesłyszącymi. Ta praca jest bardzo czasochłonna. Moje dzieci czasami mówią: "Mamo, znowu pracujesz z głuchymi?". Chociaż moje dzieci są ze mną cały czas. Znają też język migowy na tyle, że potrafią się dogadać.
Sytuację należy zmienić na szczeblu państwowym. Nie można sobie wyobrazić, ile radości mają ci ludzie, gdy są rozumiani i można im choć trochę pomóc. Nasza organizacja, Gest Pomocy, stara się robić wszystko, co w naszej mocy. Nie jesteśmy jednak w stanie dotrzeć do wszystkich. Tę sytuację należy zmienić na poziomie legislacyjnym. Konieczne jest wprowadzenie seminariów szkoleniowych z podstaw języka migowego dla pracowników medycznych, ratowników i policji. Muszą oni zrozumieć osoby niedosłyszące, ponieważ nie są one w stanie wyjaśnić swojego problemu w zwykłym języku lub usłyszeć głosu ratownika.
Niezwykle ważne jest również zapewnienie swobodnego dostępu do służb ratunkowych. Osoby niesłyszące nie mogą wykonywać połączeń. Powinny mieć możliwość dzwonienia do służb ratunkowych przez SMS. Wystarczy napisać "sos". To znacznie ułatwiłoby im życie. Mieliśmy taki przypadek. Mój przyjaciel, który jest głuchy, mieszkał sam w mieszkaniu. Zachorował i zmarł. Nie mógł zadzwonić po karetkę i poprosić o pomoc. Znaleźliśmy go dopiero trzy dni później. Miał krwotok. Gdyby istniała taka usługa SMS, być może nadal by żył.
Nawiasem mówiąc, za granicą prawo stanowi, że nie tylko służby ratunkowe, ale każda organizacja musi mieć tłumacza języka migowego. Na przykład, osoba niedosłysząca przychodzi do banku i musi zostać obsłużona. Tłumacz nie może być na miejscu, ale może przyjść na wezwanie. Wizyta odbywa się po wcześniejszym umówieniu. Byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli to zrobić tutaj.
I powinny istnieć UTOG, stowarzyszenia dla niesłyszących. Obecnie są one masowo zamykane. Na samym Wołyniu jest tylko jedno, a były cztery. To pozostawia tysiące głuchych bezbronnymi, zwłaszcza w czasie wojny. Musimy stworzyć warunki, aby ci ludzie poczuli się pełnoprawnymi obywatelami swojego kraju. Kiedy wojna się skończy, ci ludzie również wrócą do domu. Oni wszyscy tego chcą. Ciągle płaczą, gdy tylko zaczynamy mówić o Ukrainie. Mówią: "Za granicą jest dobrze. Dają nam wszystko, pomagają nam, ludzie dobrze nas traktują. Mamy wszystko, ale chcemy wrócić do domu, do Ukrainy".
Jak pomóc głuchym
Chciałbym doradzić proste rzeczy: nie przechodź obojętnie obok osoby, która potrzebuje pomocy. Osoby niesłyszące są bardzo emocjonalne. Dobrze odczytują nastrój, zauważają zmiany w wyrazie twarzy, emocjach i oczach. Dlatego pierwszą rzeczą, którą powinieneś zrobić, gdy spotykasz takie osoby, jest bycie przyjaznym. Musisz zachowywać się w sposób, który sprawi, że osoby niesłyszące poczują się przy Tobie bezpiecznie. Uśmiechaj się, gestykuluj ręką "uspokój się". Jeśli mówisz powoli, patrząc w oczy i wyraźnie, większość osób niesłyszących potrafi czytać z ruchu warg. Słowa i zwroty powinny być jak najprostsze. Możesz także napisać kilka krótkich zwrotów lub słów na papierze.
Osoby niesłyszące na Ukrainie mogą skontaktować się z naszą organizacją pozarządową Gest Pomocy. Mamy stronę internetową ze wszystkimi naszymi kontaktami. Możesz napisać o swoich potrzebach, wysyłając e-mail lub wiadomość tekstową na podane numery. Możemy pomóc ze wszystkim - jedzeniem, ubraniami, tymczasowym zakwaterowaniem, papierkową robotą. Organizujemy wakacje dla tych osób. Świadczymy również usługi tłumaczeniowe.
Jeśli osoba z wadą słuchu znajdzie się za granicą i potrzebuje pomocy, może skorzystać z usług ukraińskich tłumaczy języka migowego. Większość osób niesłyszących znalazła tymczasowe schronienie w Polsce. Tam prywatna firma otworzyła dodatkową linię tłumaczy ukraińskiego języka migowego. Usługa ta jest dostępna bezpłatnie dla każdego, kto jej potrzebuje. Na stronie internetowej organizacji znajduje się specjalne miejsce umożliwiające skontaktowanie się z tłumaczem.
Widzisz błysk światła, przylatujące kule, ale nie wiesz co się dzieje, bo nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby napisać na kartce: "wojna!"A za granicą ukraińscy głusi są kompletnie bezradni.
Daria Bodnar jest pierwszą Ukrainką, która dwukrotnie ukończyła jeden z najtrudniejszych wyścigów na świecie: Swiss Peaks 360. Po raz pierwszy kobieta pokonała 360-kilometrową górską trasę w sierpniu zeszłego roku w 118 godzin, 7 minut i 27 sekund. Za drugim razem, we wrześniu tego roku, ukończyła wyścig w 109 godzin. International Trail Running Association uznało Darię za najlepszego sportowca w Ukrainie. Kobieta biega w lasach, górach i na bagnach. Mówi, że sprawia jej to przyjemność. Daria opowiedziała sestry.eu o przygotowaniach do nowych biegów i nowych rekordów. Mówiła także o wojnie i swoich przyjacielach-sportowcach, którzy zostali żołnierzami.
Natalia Żukowska: Daria, gdzie zastał Cię wybuch wojny na pełną skalę?
Daria Bodnar: Za granicą, gdzie dzień wcześniej pojechałam na zawody narciarskie. Był strach, że nie wrócimy do domu, zamieszanie, złość. Tak naprawdę nawet gdy wcześniej mówiono o zagrożeniu nie wierzyliśmy, że wojna będzie miała tak dużą skalę. Osobiście, podobnie jak większość moich przyjaciół, spodziewałam się, że będą to konflikty na granicy obwodów donieckiego i ługańskiego, dlatego spokojnie spakowaliśmy się i pojechaliśmy na zawody do Szwecji. Gdy tylko przekroczyliśmy granicę, dotarły do nas wieści o wojnie. Wciąż pamiętam, jak włączałam telefon i otrzymywałem wiadomości o eksplozjach w Kijowie, Iwano-Frankowsku, Lwowie. Kiedy czytasz to wszystko, twój mózg tworzy przerażające obrazy. O piątej rano dzwoniłam do rodziny i prawie pędziłam do domu. Bo wiadomości to jedno, ale prawdziwe życie to coś zupełnie innego. Jednak nasz trener nalegał, abyśmy kontynuowali zawody, choć sam wrócił do Ukrainy. Ja wróciłam do Lwowa tydzień później.
NJ: Co się stało po powrocie?
DB: Okazało się, że Lwów przygotowywał się do wojny. Trzeciego dnia zrozumiałam, że wszystko będzie dobrze i nie poddamy się. Wszyscy się zjednoczyli. Wielu wolontariuszy, którzy byli zaangażowani w logistykę, to kobiety-sportowcy. Ponieważ mamy wielu przyjaciół za granicą, wiemy, skąd i jak dostarczyć niezbędne rzeczy. Wszystkie dziewczyny były wojownicze, z zimną i gniewną pewnością, że odzyskamy to, co do nas należy. Przez cały czas w moim mieszkaniu mieszkali wolontariusze. Latem byłam już bardzo zmęczona - głównie skrywanym stresem.
NJ: Czy wojna miała jakikolwiek wpływ na twoje plany i reżim treningowy?
DB: Wojna miała duży wpływ na wszystkich. Wiosną 2022 roku nikt w ogóle nie myślał o treningach. To był straszny czas. Poza tym wszyscy byli zaangażowani - ci w magazynach, ci na wojnie... Potem sport podtrzymywał nas moralnie. Po biegu czujesz się lżejszy, bo wytwarzają się endorfiny, stajesz się spokojniejszy, uwalniasz negatywną energię.
Do końca wiosny te treningi były częścią mojego życia: kiedy czujesz się źle, po prostu wyrzucasz negatywną energię poprzez sport.
NJ: Pomimo wojny nie załamałaś się i udało Ci się przygotować i pokonać jeden z najtrudniejszych wyścigów na świecie - Swiss Peaks 360. Jak tego dokonałaś?
DB: Po prostu bardzo chciałam to zrobić. Tak naprawdę trenowałem do tego wyścigu od kilku lat. Generalnie cała moja kariera opiera się na bieganiu ultramaratonów. Nie przepadam za krótkimi dystansami. Przez ostatnie 5,6 lat psychicznie przygotowywałam się do tego ultramaratonu. Wiedziałem, że pewnego dnia go przebiegnę. W tym roku było dużo łatwiej. Znałam swoje błędy z poprzedniego biegu. Miałam rok, aby nad nimi popracować i zbudować strategię na kolejne zawody. Dzięki temu mogłam się lepiej przygotować.
NJ: Przebiegłaś 360-kilometrową górską trasę w 109 godzin. Według mnie trzeba mieć nadludzkie zdolności, żeby tego dokonać. Jak przygotowywałaś się do takiego wyścigu?
DB: Moje życie zmieniło się radykalnie w ostatnich latach. Rzuciłam pracę w firmie i pracuję dla siebie. Mam więc okazję często wyjeżdżać w góry - prawie w każdy weekend. Mogą to być różne aktywności - bieganie, wspinaczka, jazda na rowerze, po prostu wycieczka w góry. A kiedy jesteś tam często i przez długi czas, góry stają się dla ciebie znajome. Z zawodu jestem inżynierem środowiska. Mam teraz 39 lat. Zaczęłam biegać w wieku 30 lat. A trzy lata później przebiegłam swoje pierwsze sto kilometrów. Jeśli chodzi o trening: istnieje pewien schemat treningowy do biegania po asfalcie, a także do krótkich i średnich dystansów w górach. Ale dla biegów ultra na dystansie 100 kilometrów lub dłuższym nie ma żadnego. Na Ukrainie nie ma nawet trenera, który mógłby powiedzieć, jak przygotować się do 360-kilometrowego biegu ultra. Wszystko opiera się więc na własnym doświadczeniu sportowca, jego intuicji Aby osiągnąć wyniki, trzeba spędzać co najmniej 30 procent czasu podróżując w góry i trenować tam przez cały czas. Wtedy ciało się przyzwyczai.
Ja mam wysoki poziom wytrzymałości. Mogę biec przez długi czas i z łatwością pokonuję zjazdy o różnym stopniu trudności technicznej. Nie potrafię jednak utrzymać wysokiej prędkości, zwłaszcza na płaskim terenie. Jestem dobra w długich biegach górskich z dużą wysokością i trudnym technicznie terenem, ale przegrywam na płaskim terenie.
W tym roku jestem zadowolona z wyniku. Pobiegłam 10 godzin szybciej niż w zeszłym roku. Byłam piąta wśród kobiet, druga w swojej kategorii wiekowej i dziewiętnasta w klasyfikacji generalnej na 147 uczestników. To dobry wynik jak na tak wymagające zawody, biorąc pod uwagę, że 108 z 254 uczestników nie ukończyło biegu. Należy pamiętać, że każdy z tych 254 uczestników to doświadczony sportowiec, który został wstępnie zakwalifikowany przez organizatorów i ma na swoim koncie świetne wyniki.
NJ: Opowiedz nam o samej trasie. Na czym polegała jej trudność, poza tym, że była bardzo długa?
DB: Podczas wyścigu musieliśmy pokonać ponad 20 szczytów górskich lub 25900 metrów przewyższenia (na przykład z bazy Zaroślak na Howerlę jest tylko 700 metrów przewyższenia). Biegliśmy i przekraczaliśmy pasma górskie. Nie ma żadnych płaskich odcinków. Na trasie znajduje się sześć "baz życia", w których możemy odpocząć. Co 10-20 kilometrów znajduje się punkt kontrolny, gdzie jest herbata lub woda oraz coś do jedzenia. Można tam również wziąć prysznic lub przespać się, jeśli zajdzie taka potrzeba. Liderzy biegu w ogóle nie śpią. W zeszłym roku podczas biegu miałem problemy ze snem. Tym razem wszystko dobrze obliczyłam. To musiały być krótkie "wyłączenia" od 20 do 40 minut z całkowitym czasem snu 5-5,5 godziny na wyścig. Musiałem też ustalić, gdzie i jak spać. Problem w tym, że nie zawsze można spać w ciągu dnia. Musiałem więc wymyślić, gdzie mogę to zrobić w nocy, aby było ciepło i przytulnie. To jest rodzaj zawodów, w których zmęczenie tylko wzrasta. Trzeciego dnia ciało jest w najgorszym stanie. I właśnie to udało mi się wyliczyć i odpocząć.
NJ: Co jedzą ultramaratończycy?
DB: Miałam ze sobą specjalne sportowe żele odżywcze, od czasu do czasu jadłam orzechy i suszone owoce. Ale ostatecznie musiałam jeść to, co organizatorzy zostawiali w "bazach życiowych". Tam można było napić się herbaty, gorącego rosołu i zjeść kanapkę. Tak naprawdę w drugiej części biegu jedzenie nie ma większego znaczenia: jesteś zmęczony i masz mdłości. Wtedy ważne są parametry fizyczne sportowca. Na przykład ja mogę wytrzymać bez jedzenia dość długo, prawie cały dzień. Nie wpłynie to na moją siłę i inne parametry.
NJ: Jesteś sową czy skowronkiem? Kiedy najłatwiej jest ci biegać?
DB: Jestem sową. Dobrze biega mi się po południu i w pierwszej połowie nocy. Najgorsze są godziny 4-5 rano. W tych przedpołudniowych godzinach czuję się bardzo senna i bardzo trudno jest przez nie przebrnąć. Zwykle o tej porze bardzo się zwalnia.
NJ: Czy trudno jest zakwalifikować się do takich wyścigów?
DB: Trzeba wpisać w CV, że ma się doświadczenie w bieganiu 160 kilometrów w górach. Bez tego nie zostaniesz dopuszczony do udziału w ultramaratonie.
NJ: Ale nawet przy tak starannej selekcji tylko połowa uczestników dociera do mety. Dlaczego nie wszyscy kończą?
DB: Uczestnicy opuszczają kurs głównie z powodu kontuzji. Najczęstsze z nich to naderwania mięśni, skręcenia, urazy stawów. Obciążenie nóg jest ogromne, trasa trudna. W trudnych biegach uważa się, że nawet 40 procent osób odpada. W tym roku podczas wyścigu wystąpiła nienormalna fala upałów - plus 30 stopni. Biegacze doznawali udarów cieplnych i musieli zejść z trasy. Mój nos często krwawił, ponieważ naczynia włosowate były uszkodzone z powodu suchości błony śluzowej.
NJ: Daria, po co ci te ekstremalnie trudne wyścigi?
DB: Sprawia mi to przyjemność. Prawdopodobnie każdy człowiek ma jakieś podświadome marzenie, pragnienie przeżycia przygody, bycia dumnym ze swoich możliwości i siły woli. Tak naprawdę wygrana w zawodach jest bonusem. Sam wyścig wydaje się być wyczerpujący, ale kiedy kończysz dystans, oglądasz się za siebie i prawie płaczesz, bo nie chcesz kończyć tej przygody. Chcesz, żeby trwała i trwała.
To jak najlepszy rodzaj empatii z rodziną, najlepsza wędrówka, najlepsza sceneria, najlepsze chwile, kiedy dobrze się bawiłeś i walczyłeś.
NZ: Od prawie 10 lat Ukraina walczy o swoją niepodległość i swoje terytoria. Wiele osób publicznych, w tym sportowców, chwyciło za broń po inwazji na pełną skalę. Czy w Twoim otoczeniu są takie osoby?
DB: Wielu moich przyjaciół jest na wojnie. Mój przyjaciel Serhij Poliszuk został zabity. Poszedł na wojnę pierwszego dnia. Kojarzyłam go tylko z bezpieczeństwem, ochroną i troską o innych ludzi. Nic nie powinno mu się stać. Zginął od przypadkowej kuli. Nie wierzyliśmy w to. Tak naprawdę nie wierzymy w żadną śmierć, bo giną najlepsi ludzie, którzy świadomie poszli na front. Serhija poznałam na moich pierwszych zawodach i przez te wszystkie lata był moim aniołem stróżem, bardzo mi pomagał. Upewniał się, że mam odpowiedni sprzęt i jestem bezpieczna. W 2022 roku Serhij marzył o wzięciu udziału w jednym z najtrudniejszych ultramaratonów w Ukrainie i miał numer rejestracyjny - nr 1. Teraz organizatorzy na stałe przypisali ten numer do jego nazwiska.
NZ: Wiem, że jednym z twoich hobby jest haftowanie. Jedną z wyhaftowanych przez siebie koszul podarowałaś Serhijowi.
DB: Tak, zaczęłam interesować się haftem i studiować jego historię dawno temu. Moja rodzina pochodzi z Białej Cerkwi i obwodu ługańskiego. I tak się złożyło, że całe moje otoczenie do 16 roku życia było rosyjskojęzyczne, po rosyjskojęcznych szkołach. Pewnego dnia spotkałam dziewczyny, które zmieniły moją wizję prawdziwej ukraińskiej haftowanej koszuli. Zobaczyłam dawne hafty i to mnie zafascynowało. Studiowałem techniki haftu w tamtych tradycjach. Serhij Poliszuk dał mi wiele prezentów. Był bardzo skrupulatny, lubił, gdy wszystko było idealne, a raz w roku dawał mi skórzany pasek. Był perfekcjonistą. Zaczęłam więc haftować dla niego koszulę. Wiedziałam, że musi być idealna. Haftowałam ją bardzo długo - półtora roku. Miałam mało wolnego czasu, ale bardzo chciałam, żeby dostał ją przed Wielkanocą. Niestety, miał ją na sobie tylko dwa razy. Pierwszy raz, gdy otrzymał paczkę, a drugi, gdy odprowadzaliśmy go w jego ostatnią podróż. Wtedy poproszono mnie o zgodę na pochowanie go w tej haftowanej koszuli. Uważam, że taka rzecz, wyhaftowana dla danej osoby, nie może należeć do nikogo innego, więc się oczywiście zgodziłam.
NZ: Jaki jest twój najbardziej ambitny cel i jak widzisz swoją przyszłość po naszym zwycięstwie?
DB: Wiem, że powtórzę ten trudny wyścig. Nie podjąłam jednak jeszcze decyzji co do terminu. Może za kilka lat. Chociaż organizatorzy tych zawodów ogłosili niedawno nowy dystans na przyszły rok - 620 kilometrów. Po raz pierwszy na świecie. I złapałam się na tym, że już o tym myślę. Ale teraz chcę odpocząć.
Jeśli chodzi o moje plany po zwycięstwie, to oczywiście chcę mieszkać tylko w Ukrainie. W moim rodzinnym Lwowie. Odwiedzam wiele krajów europejskich, mam okazję przebywać za granicą, ale za każdym razem wracam do Ukrainy. Bo tylko tam jestem naprawdę u siebie.
Serhij Poliszuk był jednym z najlepszych ukraińskich ultramaratończyków. Zginął od przypadkowej kuli. Nie powinien zginąć. Nie on. Pochowano go w wyhaftowanej przeze mnie koszuli - mówi ultramaratonka Daria Bodnar
Stłuczenia, częściowa lub całkowita utrata wzroku, oparzenia, urazy głowy i amputacje to najpoważniejsze obrażenia, jakich doznają obecnie ukraińscy żołnierze na froncie. Sestry.eu rozmawiają z dwoma żołnierzami, którzy zostali poważnie ranni w walce, ale nie poddali się. Mężczyźni podzielili się historiami swoich urazów i rehabilitacji. Udzielili również porad swoim towarzyszom, jak nie popaść w depresję, a cywilom, jak pomóc żołnierzowi w powrocie do zdrowia i uniknąć nowych ran.
Historia Olega Symoroza: "Wiedziałem, że będzie wielka wojna. Rozumiałem, że będziemy musieli walczyć o nasze prawo do niepodległości".
Przed Wielką Wojną kijowski aktywista Oleh Symoroz walczył przeciwko nielegalnej deweloperce w stolicy. Kiedy rozpoczęła się inwazja na pełną skalę, chwycił za broń i bronił kraju. Początkowo bronił Kijowa, a następnie udał się na wschód. Tam został poważnie ranny.
"Kiedy odzyskałem przytomność na oddziale intensywnej terapii, cieszyłem się, że widzę przynajmniej na jedno oko. Zdałem sobie jednak sprawę, że coś jest nie tak z moimi nogami. Zostały amputowane".
Jest poranek 20 października 2022 roku. Moja jednostka otrzymała rozkaz przemieszczenia się na pozycje bojowe. Siedziałem za kierownicą. Jechaliśmy przez "szarą strefę" w pobliżu Kreminnej. Przednie koło samochodu uderzyło w minę przeciwpancerną TM o wadze około 10 kg trotylu. Samochód eksplodował. Główne uderzenie nastąpiło w fotel kierowcy, czyli we mnie. Straciłem obie kończyny, zostały amputowane. Doznałem również skomplikowanych złamań rąk, dwóch kości twarzy i nosa. Miałem złamaną szczękę, wybite zęby i poparzone ciało. Silnik samochodu uderzył mnie w twarz. Mój towarzysz, który siedział obok, miał złamany nos i poparzoną twarz. Chłopaki na tylnych siedzeniach byli ranni, zostali wyrzuceni z samochodu przez falę uderzeniową. Na chwilę straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, najgorsze było to, że nic nie widziałem i nie mogłem ruszać rękami i nogami. Byłem też uwięziony przez silnik. Ból był nie do zniesienia. Zacząłem krzyczeć i zdałem sobie sprawę, że mam duży problem z nogami. Szczęśliwie obok przejeżdżał pojazd z sąsiedniego batalionu - chłopaków z 81 Brygady Desantowo Szturmowej - którzy zabrali mnie do punktu stabilizacji, a stamtąd karetką do Kramatorska, gdzie udzielono mi pierwszej pomocy. Następnie ewakuowano mnie do Dniepru, do szpitala Mechnikowa. Tam lekarze walczyli o moje życie przez kilka dni. Później przewieziono mnie do Kijowa - na oddział intensywnej terapii Centralnego Szpitala Wojskowego.
"Nie potrzebowałem psychologów. Miałem szczęście do bliskich ludzi".
Kilka rzeczy powstrzymało mnie przed popadnięciem w depresję. Pierwszą z nich była świadomość, że pokonałem śmierć. Byłem jedną nogą w grobie, ale z niego wyszedłem. Bardzo chciałem żyć i moje życzenie się spełniło. W szpitalu poznałem ludzi z poważnymi urazami mózgu i kręgosłupa. Wtedy zdałem sobie sprawę, że po prostu nie mam prawa być przygnębiony. Po drugie, trzeba mieć świadomość, że na wojnie wszystko może się zdarzyć. Jednocześnie przebywanie na froncie bez poczucia celu jest bardzo niebezpieczne. Trzeba nieustannie zadawać sobie pytanie: "Dlaczego tu jestem?". Miałem wiele planów na swoje życie - i bycie rannym niczego nie zmieniło.
Jeśli życie nie ma sensu, trzeba go znaleźć. Mogą w tym pomóc na przykład psychologowie. Albo po prostu zadać sobie pytanie: "Dlaczego przeżyłem?".
Wsparcie jest ważnym czynnikiem. W szpitalu pracował ze mną psycholog, ale zdałem sobie sprawę, że go nie potrzebuję. Byłem w stałym kontakcie z rodziną i przyjaciółmi. Moja dziewczyna wspierała mnie przez cały czas. Tak, wszystko jest bardzo indywidualne. Ludzie różnie reagują na bycie rannym. Chciałbym powiedzieć ludziom, żeby nie zadawali głupich pytań: "Jak to jest żyć bez nóg, czy jest ciężko?". Jeśli żołnierz chce o tym rozmawiać, to będzie to robił. Ale nie ma potrzeby wywierania na niego presji. W życiu jest wiele ciekawszych tematów do rozmowy.
A co ze współczuciem i litością? Wszystko jest indywidualne. Potrzebowałem go tylko na oddziale intensywnej terapii, przez pierwsze trzy dni, a potem już nie. Nie potrzebowałem litości, wiedziałem, dokąd zmierzam. Po prostu trzeba szanować człowieka, nie należy być nadopiekuńczym. Jestem ogromnie wdzięczny moim rodzicom, którzy bardzo mi pomogli na początku, ale będę szczery - dużo się kłóciliśmy z powodu ich nadopiekuńczości, z powodu podejścia do mnie jako dziecka na intensywnej terapii.
"Mam wiele planów na swoje życie - a moja kontuzja ich nie powstrzyma".
Obecnie przechodzę rehabilitację w prywatnej klinice w ramach bezpłatnego programu. Uczę się chodzić na protezach. To ciężka praca. Będę kontynuował działalność społeczną. Nadal jestem wojskowym, ale wojskowa komisja kwalifikacyjna uznała mnie za niezdolnego do służby. Najprawdopodobniej odejdę z wojska i zostanę w domu. Muszę się przystosować, wyciszyć. Będę też kontynuował działalność wolontariacką. Wrócę do polityki, kiedy będę miał czas. A potem muszę pracować. Chcę zmienić ten kraj. Chcę mieć rodzinę, spotykać się z przyjaciółmi, rozwijać się i odnosić sukcesy. I udowodnię, że mogę to zrobić.
Historia Ołeksandra Tereszczenki: "Nigdy nie żałowałem, że poszedłem bronić kraju"
Ołeksandr Tereshchenko jest weteranem wojny rosyjsko-ukraińskiej, kryptonim "Len", otrzymał order "Za Odwagę" III klasy i "Narodowego Bohatera Ukrainy". Do 2014 r. pracował jako operator filmowy i wspólnie z żoną wychowywali dzieci. 9 lat temu wstąpił do wojska jako ochotnik. Bronił lotniska w Doniecku w ramach 79 Brygady Powietrznodesantowej. Pewnego dnia w jego rękach eksplodował granat, który Ołeksandr próbował odrzucić. Mężczyzna całkowicie stracił prawe ramię i lewą rękę, a także doznał poważnych obrażeń oczu. Następnie pracował jako zastępca szefa Patrolowej Akademii Policyjnej w Kijowie, wiceminister ds. weteranów, terytoriów tymczasowo okupowanych i przesiedleńców wewnętrznych Ukrainy. Obecnie jest szefem Departamentu ds. Weteranów i Przesiedleńców Wewnętrznych w radzie Mikołajowa i pracuje jako wolontariusz.
"Karmienie łyżeczką zmienia cię w osobę niepełnosprawną"
Kiedy zostałem ranny, nie straciłem przytomności. Zrozumiałem, że stało się coś poważnego. Pamiętam, że nie czułem rąk i mówiłem, że powinni mnie zastrzelić. W szpitalu w Dnieprze błagałem lekarzy, żeby uratowali moje ręce. Kiedy obudziłem się z narkozy, zobaczyłem zakrwawione bandaże. Już wiedziałem, że nie mam rąk. O dziwo, nie czułem się strasznie przygnębiony. Wręcz przeciwnie, byłem przekonany, że wszystko będzie dobrze. Najwyraźniej byłem pod wpływem środków przeciwbólowych. Natychmiast uspokoiłem rodzinę. Skupiłem się na aspektach technicznych. Nie chciałem być karmiony łyżką jak osoba niepełnosprawna. Miałem łyżkę przyszytą do opaski, położyłem ją na kikucie i jadłem sam. Wtedy, w 2014, sytuacja z protezami w kraju była bardzo zła. Wszyscy mówili mi, że protezy bioniczne zastępują 70% funkcji ręki i że mogę z nimi żyć, jakby nic się nie stało. Rok później, kiedy dopasowano mi protezy, zdałem sobie sprawę, że nie zastąpią one moich rąk. Teraz opanowałem je w 50%. Oczywiście nie mogę już grać w siatkówkę ani bilard. Nie mogę też pływać z protezami, ponieważ źle znoszą wilgoć. Przez lata zrobiłem sobie urządzenia, które pomagają mi być niezależnym. Mogę zostać sam w domu, podróżować i załatwiać podstawowe potrzeby fizjologiczne.
"To jak życie w łodzi podwodnej. Jeden przedział został zatopiony, ale nie można tym żyć, trzeba walczyć o przyszłość".
Często odwiedzam ośrodki rehabilitacyjne i spotykam się tam z chłopakami. Mówię im, że na tym życie się nie kończy. Opowiadam im o sobie, że po kontuzji moje życie okazało się jeszcze ciekawsze i pełne wrażeń niż wcześniej. To zdecydowanie nie jest dar od losu, ale tak się stało. Muszę więc skupić się na tym, jak żyć dalej w obecnym stanie, jak zwrócić się do ludzi, którzy już przeszli tę drogę, jak nauczyć się korzystać z protez. Ale najważniejsze jest to, jak i gdzie znaleźć motywację dla siebie.
Nie uważaj się za chorego i bezradnego. Jest teraz tak wiele możliwości zdobycia nowego zawodu i wykształcenia, znalezienia hobby. Kiedy człowiek coś traci, otwierają się przed nim nowe możliwości, których istnienia nawet nie podejrzewał.
Nie zadawaj sobie też głupich pytań: "Dlaczego to się stało? Dlaczego mnie to spotkało?".
Niedawno odbył się ślub chłopaka, który całkowicie stracił wzrok, miał uraz nogi i nerwu. On i jego ukochana poznali się w kwietniu tego roku, a w maju oślepł, ale jego dziewczyna go nie opuściła. Innym przykładem jest sytuacja, w której mężczyzna, który stracił wzrok, został sam, żona odeszła. Ożenił się jednak z dziewczyną, która była pielęgniarką w szpitalu. Mają już dziecko. Życie toczy się dalej, nigdy nie należy myśleć, że skoro teraz nie mam rąk ani nóg, więc nikt mnie nie potrzebuje.
Ale społeczeństwo musi również nauczyć się odpowiednio reagować nie tylko na weteranów wojennych. Jeśli widzisz osobę na wózku inwalidzkim lub z protezą, nie skupiaj się na jej niepełnosprawności. Często ludzie chcą ci podziękować, ale robią to z ukłonami, żałosnymi rzeczami, ze łzami, czasami wciskają pieniądze, z jakiegoś powodu myślą, że osoba niepełnosprawna może być głodna. Zawsze powtarzam cywilom: jeśli chcesz im podziękować, zrób to bez zwracania na siebie uwagi - cicho podejdź do nich, podziękuj za ich służbę, przyłóż rękę do serca, ukłoń się - a będą zadowoleni.
Często ludzie pomagają na siłę np. łapią wózek weterana i przeciągają przez ulicę. Jeden z wojskowych powiedział mi: "Jeżdżę na wózku inwalidzkim, to dla mnie ważne, by zrobić to samemu, a ludzie chcą mnie podnosić i wynosić. To stresujące". Ci ludzie byli na wojnie, bardzo martwią się swoją bezradnością. A takie próby "pomocy" tylko podkreślają ten stan.
Jeśli widzisz osobę niepełnosprawną, po prostu daj sygnał, że jesteś gotowy do pomocy. Możesz powiedzieć: jeśli potrzebujesz pomocy, możesz na mnie liczyć. I to wszystko.
Nie należy również pytać o sprawy osobiste, na przykład związane ze sferą intymną.
Nie pytaj: "Jak ty w ogóle żyjesz? Mikołajowi brakuje ręki, a tobie dwóch, to nie jest życie!". To wygląda jak pytanie: dlaczego jeszcze nie popełniłeś samobójstwa?
Nie używaj zwrotów jak: "O mój Boże, jesteś taki dobry!", "Co to jest?!". I nie dodawaj tego: "Trzymaj się!". Nie zadawaj pytań, które przywołują wspomnienia traumy i obrażeń. Nie wywieraj presji ani nie dramatyzuj sytuacji. Nie patrz na nas jak na zmarłych, którzy zmartwychwstali. To właśnie z powodu tych spojrzeń przez długi czas nie odważyłem się wyjść z domu. Po wojnie niestety będzie wiele osób niepełnosprawnych. I społeczeństwo musi się teraz nauczyć nowych zachowań - jak ich traktować, żeby ich nie krzywdzić i nie zabijać w nas chęci do życia.
Naprawdę chciałbym, aby po naszym zwycięstwie Ukraina stała się krajem przyjaznym dla wszystkich ludzi. Szczególnie chciałbym, aby w procesie odbudowy uwzględniono potrzeby osób niepełnosprawnych - rampy i ścieżki dla niewidomych. I oczywiście, aby zatrudniano osoby z niepełnosprawnościami.
Chciałbym powiedzieć ludziom, żeby nie zadawali głupich pytań: "Jak to jest żyć bez nóg, czy jest ciężko?". Jeśli żołnierz chce o tym rozmawiać, zrobi to. Ale w życiu jest wiele ciekawszych tematów do rozmowy.
Nie widział swojej pięknej narzeczonej w śnieżnobiałej sukni. Jednak gdy Wladyslawa zbliżyła się do niego przed ślubem, poczuł jej obecność: ogarnęło go szczęście. 9 września 2023 r. Iwan rozpoczął nowy rozdział w swoim życiu - ożenił się z tą, którą kochał.
2 sierpnia 2022 roku 27-letni Iwan Soroka oślepł w wyniku rosyjskiego ataku moździerzowego. Tego dnia, w pobliżu Horlivki, jego oddział otrzymał rozkaz wycofania się. O świcie zostali ostrzelani przez rosyjskie wojsko. Odłamki trafiły w oczy Iwana. Całkowicie stracił wzrok i prawie nogę.
Tego dnia Wladyslawa prawie umarła ze strachu - nie mogła się dodzwonić do ukochanego. Nie wiedziała, że jego telefon został całkowicie zniszczony. Dopiero w szpitalu w Winnicy dzięki pomocy pielęgniarki Iwan skontaktował się z narzeczoną. Gdy Wladyslawa przyjechała, nie poznała go: tak bardzo był okaleczony. Do końca mieli nadzieję, że lekarze przywrócą chłopakowi wzrok. Niestety, nie udało się.
- "Nic się dla mnie nie zmieniło" - mówi Wladyslawa o swoich uczuciach do ukochanego.
Iwan Soroka i Wladyslawa Ryabets spotkali się 6 kwietnia 2022 roku. Chłopak, który przebywał w szpitalu z zapaleniem płuc w pierwszych dniach wojny, był w szpitalu. Zobaczył zdjęcie dziewczyny w aplikacji randkowej i napisał do niej.
Po kilku tygodniach powiedział: "Teraz jesteś moja!". W odpowiedzi wysłała mu swój rozmiar pierścionka.
W realu spotkali się po sześciu tygodniach od poznania online. Iwan był na krótkiej przepustce i zaprosił Wladyslawę na kawę.
- Więc gdzie jest mój pierścionek?" - zażartowała dziewczyna.
- Proszę - odpowiedział żołnierz, wyciągając niespodziewany prezent.
Pobrali się rok póżniej. Iwan płakał ze szczęścia. Nie widział swojej pięknej narzeczonej, ale czuł ją całym sobą.
- Widzę uczuciami.
Wesele odbyło się zgodnie z ukraińską tradycją Były ludowe pieśni i śmiech. Goście kolejno wznosili toasty za nowożeńców. Ojciec pana młodego został przewieziony na taczce, a następnie wrzucony do stawu. Tak się robi, gdy ostatnie dziecko wychodzi za mąż lub jest wydawane za mąż.
Nowożeńcy wierzą, że wspólnie pokonają przeciwności losu. Iwan jest zdeterminowany, by iść naprzód - chce znaleźć pracę i marzy o dziecku.
"Pierwszą myślą, gdy zrozumiałem, że nie widzę, było: kto mnie teraz będzie potrzebował? Ale teraz wiem, że nie jestem ociemniały. Patrzę uczuciami" - mówi Iwan Soroka, żołnierz, który stracił wzrok podczas wojny
Od września 2023 r. zmieniły się niektóre zasady otrzymywania bezpłatnych leków dla osób starszych w Polsce w ramach państwowego programu"Leki dla seniorów 75+". Teraz program ten dotyczy również innych kategorii obywateli: emerytów powyżej 65. roku życia i dzieci poniżej 18. roku życia.
Lista bezpłatnych leków również znacznie się rozszerzyła: było ich około 2000, a teraz jest ich prawie 4000. Obejmują one środki przeciwbólowe, przeciwgrzybicze, przeciwbakteryjne, hormony i wiele innych.
Z tego tekstu dowiesz się, czy są one dostępne dla Ukraińców i jak je zdobyć.
Kto może otrzymać leki za darmo
Jeszcze niedawno z programu bezpłatnych leków mogły korzystać tylko osoby powyżej 75 roku życia, kobiety w ciąży i rodzące. Teraz bezpłatne leki są również dostępne dla osób poniżej 65. roku życia i dzieci poniżej 18. roku życia. Aby je otrzymać, trzeba spełniać określone kryteria programu: mieć zdiagnozowaną chorobę określoną we wskazaniach dla leku; otrzymać receptę od lekarza i posiadać państwowe ubezpieczenie zdrowotne. Ukraińcy, którzy mają tymczasową ochronę w Polsce (PESEL UKR), mogą również ubiegać się o bezpłatne leki, ponieważ mają państwowe ubezpieczenie zdrowotne.
Lista bezpłatnych leków obejmuje leki na alergię, antybiotyki, witaminy, leki przeciwwirusowe, leki stosowane w leczeniu cukrzycy typu 2, leki na nadciśnienie itp. Należy jednak pamiętać, że lista leków, które można nabyć na preferencyjnych warunkach zmienia się co miesiąc. Aktualna lista na wrzesień 2023 r. jest dostępna na stronie internetowej Ministerstwa Zdrowia.
I pamiętaj: bezpłatne leki w Polsce wydawane są wyłącznie na receptę.
Skąd wziąć receptę
Receptę można otrzymać od lekarza, pielęgniarki, pielęgniarza lub licencjonowanego farmaceuty, który pracuje w ramach kontraktu z Narodowym Funduszem Zdrowia (NFZ).
Możesz udać się tylko do aptek, które podpisały umowę z Narodowym Funduszem Zdrowia (NFZ). Apteki te są oznaczone logo NFZ.
Pacjent musi mieć przy sobie następujące dokumenty:
- paszport lub PESEL, z którego wynika, ile pacjent ma lat w chwili wystawienia recepty;
- recepty w postaci papierowej lub elektronicznej ze wskazanym numerem PESEL pacjenta, na recepcie w polu "kod uprawnień dodatkowych" należy zaznaczyć literę "S";
- leki muszą znajdować się na liście bezpłatnych.
Czy mogę kupić leki na preferencyjnych warunkach
Pacjenci, którzy nie są objęci programem państwowym, mogą otrzymać częściowy zwrot kosztów leków, pod warunkiem, że mają receptę od lekarza. Dotyczy to również Ukraińców korzystających z ochrony czasowej w Polsce. Aby to zrobić, muszą posiadać numer PESEL i dokument potwierdzający, że przekroczyli granicę po 24 lutego 2022 roku. Zniżka może wynieść nawet 70%.
Istnieje również program Health4Ukraine dla Ukraińców z PESEL UKR, który daje możliwość otrzymania 500 zł na leki dla uchodźców z Ukrainy. Aby je otrzymać, należy zarejestrować się na stronie programu. Obecnie rejestracja została zawieszona, ale można zostawić wniosek na stronie, a organizatorzy obiecują poinformować o jej wznowieniu.
Każda osoba, której zgłoszenie do Programu zostanie rozpatrzone pozytywnie, otrzyma indywidualny kod uczestnika. Pozwoli on na zakup leków i innych produktów dostępnych w aptece do maksymalnej kwoty 500 zł. W ramach programu można otrzymać 350 zł na leki na receptę i 150 zł na leki bez recepty.
W przypadku pytań dotyczących finansowania leków lub innych usług medycznych można skontaktować się z ukraińskojęzyczną infolinią dla pacjentów NFZ: 800 190 590.
Uchodźcy wojenni są uprawnieni do świadczeń, ale muszą spełnić określone warunki
Karolina Baca-Pogorzelska jest polską dziennikarką i współautorką czterech książek o górnictwie, w tym "Czarne złoto. Wojny o węgiel z Donbasu", którą napisała wspólnie z Michałem Potockim. To właśnie za ten materiał śledczy autorzy otrzymali Nagrodę Grand Press oraz Nagrodę im. Dariusza Fikusa. Karolina mieszka i pracuje w Ukrainie od początku rosyjskiej inwazji na pełną skalę. Od prawie półtora roku pisze materiały dla "Wprost".
Polska dziennikarka rozmawia z setry.eu z Kupiańska - miejscowości na granicy obwodów charkowskiego i ługańskiego
Natalia Żukowska: Karolina, piszesz korespondencje z linii frontu od ponad półtora roku. Kiedy rozpoczęła się wielka wojna s Ukrainie, od razu zdecydowałaś się tu przyjechać?
Karolina Baca-Pogorzelska : Nie planowałam jechać na wojnę. Chciałam napisać książkę o historycznych i geograficznych perspektywach wojny rosyjsko-ukraińskiej od 2014 roku. Aby to zrobić, musiałam podróżować po całej Ukrainie, rozmawiać z ludźmi i zobaczyć, jak ich opinie różnią się w zależności od regionu. Miałam bilet lotniczy na 28 lutego do Kijowa. 23 lutego umawiałam się na wywiady i spotkania z przyjaciółmi. Następnego dnia przeżyłam szok - rozpoczęła się wojna na pełną skalę. Nie wiedziałam, co robić. Rzuciłam więc pracę nad książką i zaczęłam pracować dla "Wprost". 10 marca wyjechałam na Ukrainę. Najpierw dotarłam do Lwowa. Śmieję się teraz, że byłam wtedy jak Arestowycz [na początku wojny Ołeksij Arestowycz, były doradca szefa Kancelarii Prezydenta Ukrainy publicznie zapewniał Ukraińców, że wojna skończy się w ciągu 2-3 tygodni - red.]. Wyjechałam na pięć tygodni. Zatrzymałam się we Lwowie i podróżowałam po zachodniej części kraju: Równe, Łuck, Iwano-Frankowsk, Zakarpacie i stopniowo przemieszczałam się na wschód. Obejrzałam okupowaną Buczę, Gostomel, Sumy, Otyrkę, Trostaniec. Wróciłam do Polski na 10 dni, spakowałam rzeczy i wróciłam na Ukrainę.
NJ: Wymień trzy najważniejsze korespondencje, które przygotowałaś z Ukrainy.
CBC:Trudno mówić o trzech materiałach. Najważniejsze było śledztwo w sprawie importu antracytu z okupowanego Donbasu. Ta historia była początkiem mojej historii z Ukrainą. W 2017 roku po raz pierwszy przyjechałam do Donbasu. Z kolegą Michałem Potockim pracowaliśmy wtedy nad książką "Czarne złoto. Wojny o węgiel Donbasu". Nasze dziennikarskie śledztwo w sprawie importu antracytu trwało dwa i pół roku. Pisaliśmy o tym, jak Rosja kradła węgiel z Ukrainy i sprzedawała go jako swój. Udało nam się spotkać z handlarzami antracytu udając potencjalnych nabywców i przeanalizować stosy dokumentów celnych. Napisaliśmy ponad 40 artykułów o imporcie węgla z terytoriów okupowanych, a później opublikowaliśmy książkę.
NZ: Od wielu miesięcy jesteś na wojnie. W dziennikarstwie pracujesz od 26 lat, ale nigdy wcześniej nie byłaś korespondentką wojenną. Co sprawiło, że zdecydowałaś się na tę pracę?
CBC: Widziałam już, jak wygląda wojna. Pomagałam ludziom na granicy Turcji i Syrii. Byłam też w Donbasie po 2014 roku. Dlaczego zajęłaś się dziennikarstwem wojennym? Może dlatego, że mam poczucie, że to także nasza wojna. Jest bardzo blisko. Mieszkam w Warszawie, ale przez 14 lat mieszkałem w Lublinie. To niedaleko granicy z Białorusią. Tam mieszkają moi rodzice i siostra. Może dlatego rozumiem, że ta wojna jest blisko. Kiedy była wojna w Gruzji, wszyscy myśleliśmy, że to daleko. Ale jeszcze w 2008 roku nasz ówczesny prezydent Lech Kaczyński mówił: "Zobaczycie, Ukraina będzie następna". Cały świat śmiał się z jego słów, ale okazało się, że miał rację.
NJ: Jak rodzina odebrała Twoją decyzję o wyjeździe w miejsca, w których niebezpieczeństwo czyha w każdej minucie? Próbowali Cię powstrzymać?
CBC: Mam dwie córki w wieku 8 i 9 lat. Zostawienie ich w domu było najtrudniejszą rzeczą. Ale wiesz, nigdy nie chciałabym, żeby moje dzieci widziały to, co widzę teraz na Ukrainie. Przez co przechodzą miejscowe dzieci. Nie chciałabym, aby dorastały w zrujnowanym kraju, by widziały straszne zniszczenia. Na Ukrainie nie ma bezpiecznych miejsc. Moje relacje z rodziną są teraz bardzo trudne. Półtora miesiąca temu rozwiodłam się. Nie z powodu wojny, to był po prostu kolejny etap w moim życiu. Być może jednak, gdybym została w Polsce, nie doszłoby do tego. Nie wiem. Mój mąż był przeciwny mojemu wyjazdowi. Kiedy jestem na Ukrainie, dzieci mieszkają z nim.
NZ: Czy opowiadasz swoim dzieciom o wojnie?
CBC: Tak, rozmawiam z nimi prawie codziennie na wideo. Dzwonię, gdy tylko mam taką możliwość. Pytają: "Mamo, czy tam, gdzie jesteś, jest wojna?". Mówię im, że wojna jest w całej Ukrainie. "Mamo, czy tam, gdzie jesteś, latają rakiety?". Nie chcę niepotrzebnie rozmawiać z nimi o tych strasznych rzeczach. Kiedy rozmawiamy, mówimy głównie o psach, które tu mieszkają. Wyjaśniłam córkom, dlaczego wyjechałam. Oczywiście chcą, żeby mama wróciła. To zawsze jest problem. Zwłaszcza, gdy muszę przyjechać, a potem wrócić na Ukrainę.
NJ: Co jest dla ciebie najtrudniejsze jako dziennikarki wojennej? Do czego trudno się przyzwyczaić?
CBC: Nie sposób przyzwyczaić się do śmierci. Jestem z ukraińskimi żołnierzami od grudnia 2022 roku. Kiedy idą na stanowiska w nocy i rano nie ma z nimi kontaktu, trudno jest myśleć, że może widziałaś kogoś po raz ostatni. Strasznie jest uświadomić sobie, że człowiek może nigdy nie wrócić. Najtrudniej jest stracić przyjaciół. Tutaj, na wojnie znajomości, emocje, przyjaźnie są znacznie silniejsze niż w cywilu. Sześć miesięcy to pięć lat normalnego życia. Boję się też dźwięku samolotu. Dwa razy znalazłam się pod ostrzałem wrogich samolotów. Nawet jak przyjeżdżam do Polski i słyszę ten dźwięk, to się boję.
NZ: Karolino, czy były jakieś sytuacje, które sprawiły, że myślałaś o rzuceniu tej roboty i powrocie do spokojnego życia w Polsce?
KBC: Mogę tylko powiedzieć, że mieszkam w Ukrainie. Oczywiście jeżdżę do Polski na dwa tygodnie. Rzadko na trzy. Na dłużej nie mogę. Zawsze wracam tutaj. Oczywiście w tym czasie były kryzysy, kiedy chciałam rzucić wszystko i wyjechać. Być może dlatego, że od 10 marca 2022 roku nie miałem ani jednego wolnego dnia. Więc czasami czuję się zmęczona. Ale wiem, że gdybym rzuciła wszystko i wróciła do spokojnej Polski, mógłbym tam zostać najwyżej dwa tygodnie. A i tak wróciłabym na Ukrainę. Bo moje myśli zawsze są tutaj.
NZ: Czy wojna Cię zmieniła?
KBC: Zmieniło wszystko. Myślę, że 1,5 roku tutaj dorzuciło mi 10 lat życia. Tak to odczuwam. Wszystko się we mnie zmieniło. Moje myśli i światopogląd. Nauczyłam się rozróżniać, co jest ważne, a co nie. Na co warto poświęcać czas, a na co nie. Wszystko wywróciło się do góry nogami. Przestałam marnować czas i emocje na niepotrzebne rzeczy.
NJ: Mieszkasz 12 km od linii frontu. Bardzo blisko. W jakich warunkach żyjesz?
KSC:Nie są najgorsze. Mieszkam w małej wiosce niedaleko Kupiańska. To granica dwóch obwodów - charkowskiego i ługańskiego. Cywilizacja przyszła do nas niedawno, bo kupiłam pralkę. Mamy wodę i prąd. W domu nie ma toalety. Jeśli potrzebujemy ciepłej wody, podgrzewamy wannę. Chłopakom w ziemiankach i okopach jest trudniej. Linia frontu jest blisko, może być niespokojnie. Artyleria często strzela, a teraz jest dużo rosyjskich samolotów. Raz przeleciał nawet S-300 (rosyjski pocisk rakietowy - red.). Obok nas mieszkają miejscowi cywile. Ludzie przyzwyczajają się do wszystkiego.
NJ: Ciągle mówisz o niebezpieczeństwie. Jak myślisz, dlaczego miejscowi nie opuszczają regionu, w którym trwa ciągły ostrzał?
CBC: Nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie.
Mieszkałam w Kramatorsku i podróżowałam po Donbasie, i spotkałam wielu prorosyjskich ludzi, którzy myśleli, że Ukraińcy do nich strzelają. Nie wyjechali, bo czekali na swoich "Rosjan". Tutaj, gdzie mieszkam, też są tacy ludzie. Ale w rzeczywistości powody, dla których miejscowi nie wyjeżdżają, są inne.
Na przykład moi sąsiedzi: kobieta z 22-letnim niepełnosprawnym synem. Opiekuje się nim sama i otrzymuje od państwa zasiłek w wysokości 7000 UAH. Nie masz pojęcia, ile razy próbowałem ją przekonać, że mogę zabrać ją i jej syna do Polski. Mogę pomóc we wszystkim, czego potrzebują. Ona kategorycznie się temu sprzeciwia, bo mieszka we wsi od 50 lat i nie chce opuszczać domu. Innym moim sąsiadem jest dziadek, który mieszka z dwójką wnuków. Rodzice wyjechali i zostawili dzieci. Oni też nie chcą nigdzie wyjeżdżać. Często słyszę, jak mówią: "To jest nasz dom!". Staram się zrozumieć tych ludzi. Chociaż tam, gdzie są dzieci, nie rozumiem, dlaczego są narażone na niebezpieczeństwo.
NZ: A co z propagandą? Czy na wschodzie jest jej dużo?
CBC: Tak, region Charkowa jest trudnym miejscem. Należy pamiętać, że w 2014 r. było to miejsce, gdzie nie popierano Majdanu i było tam wiele prorosyjskich nastrojów. Pamiętajmy, że gdy tylko rozpoczęła się wielka wojna, mer Kupiańska poddał miasto w ciągu jednego dnia. Ale teraz, stopniowo, coś się w ludziach zmienia. Wystarczy spojrzeć na Charków. Kiedy odwiedziłem to miasto w 2017 r., na ulicy nie można było usłyszeć języka ukraińskiego. A teraz wiele osób zaczyna mówić po ukraińsku. Są jednak i tacy, którzy czekają na swoich "wyzwolicieli".
NZ: Ukraina stopniowo pozbywa się wszystkiego, co rosyjskie. Zmieniane są nazwy ulic na cześć bohaterów i miast. Burzone są sowieckie pomniki i symbole. Czy uważasz, że nadszedł na to czas?
KBC: To powinno być zrobione wcześniej. Już w 2014 roku należało wyłączyć rosyjską telewizję i radio w Donbasie. Nikt tego nie zrobił, co było bardzo dużym błędem Ukrainy.
NJ: Karolina, nieustannie pomagasz wojsku zbierając pieniądze na pojazdy i drony. Opowiedz nam o swojej pracy wolontariuszki.
CBC: Tak, ale nie sądziłem, że to zadziała. Na początku maja wraz z przyjacielem zbieraliśmy pieniądze dla batalionu w Donbasie. Zebraliśmy 50 tysięcy złotych i myśleliśmy, że kupimy dwa samochody i to wszystko. Ale nie. Teraz ogłoszono zbiórkę miliona trzystu tysięcy złotych. Nasz cel to 2 miliony złotych. Kupiliśmy już do 40 samochodów, kupujemy też drony. To są główne wydatki, bo czasami ten sam dron może pracować miesiąc, dwa, a czasami tydzień, bo przeciwnik go zestrzeli. Podobnie jest z pojazdami. Wojsko pracuje w strasznych warunkach. Widzę to wszystko. Podróżuję z chłopakami na ich pozycje i wiem, jak wyglądają tam drogi.
NZ: Podróżowałaś niemal po całej Ukrainie, na tereny frontowe. Która z tych podróży najbardziej utkwiła Ci w pamięci?
CBC: Było wiele takich epizodów. Pamiętam spalenie konia w Gostomlu, masowe groby i ekshumację 500 osób w Iziumie. Zapachu, który wypełniał powietrze, nie da się zapomnieć. Zniszczenie Bahmutu. Byłam tam na początku marca. Nigdy nie widziałam takich zniszczeń na własne oczy. Domy i miasta można odbudować. Ale to, przez co przeszli ludzie, ich psychika i emocje - z tym będzie najtrudniej sobie poradzić. Najgorsze jest to, co wojna robi z ludźmi.
NJ: Co starasz się przekazać czytelnikom jako dziennikarka?
CBC: Moim głównym zadaniem jest ciągłe przypominanie światu, że Rosja jest krajem terrorystycznym.
To nie jest normalna wojna. Gdyby tak było, toczyłaby się na froncie między wojskami, w okopach. A co to za wojna, kiedy rakieta uderza w przedszkole, szpital, hotel, szkołę? Czy to wojna, czy akt terroryzmu?
To jest akt terroryzmu! A naszym zadaniem jest wyjaśnienie wszystkim, że jest to terroryzm, ludobójstwo, którego Rosja dopuszcza się wobec Ukraińców. I musimy o tym mówić każdego dnia.
NZ: Co zrobisz, gdy Ukraina zwycięży?
CBC: Wiele osób mówi teraz o zwycięstwie, ale niestety nie nastąpi ono tak szybko, jak byśmy tego chcieli. Musimy być cierpliwi. Wojna to nie sprint, ale maraton. I nie każdy może go przebiec. Kiedy to się stanie, naprawdę chciałabym pojechać na wakacje na Krym, na miesiąc. Nigdy tam nie byłam.
Zdjęcie z archiwum bohaterki
Nigdy nie chciałabym, żeby moje dzieci widziały to, co widzę teraz w Ukrainie. Przez co przechodzą tutaj dzieci - mówi Karolina Baca-Pogorzelska
Olga Rudniewa jest jedną z najbardziej znanych kobiet na Ukrainie. Pomagała ludziom przed wojną na pełną skalę i nadal to robi. Rozpoczęła karierę we własnej firmie wydawniczej i pracowała w Ministerstwie Zdrowia. Przez 18 lat kierowała Fundacją Eleny Pinczuk ANTIAIDS. Od lutego 2022 r. koordynuje największy magazyn humanitarny HelpUkraineCentre. Od sierpnia 2022 r. jest dyrektorem generalnym Centrum Superludzi. To właśnie tam Ukraińcy, którzy stracili kończyny, będą mogli uzyskać najlepszą pomoc
Olga opowiedziała magazynowi Sestry o wolontariacie zagranicznym, szkoleniu zespołu Superhumans Centre, pierwszych pacjentach i swoim marzeniu
Natalia Żukowska: Olga, gdzie byłaś, gdy wybuchła wojna na pełną skalę?
Olga Rudnieva: 24 lutego obudziłam się na Maderze. Pojechałam tam dzień wcześniej, żeby odebrać mamę. To była zaplanowana podróż i pojechałam z prawie pustą walizką. Rano obudziłam się, przeczytałem wiadomości i zdałam sobie sprawę, że w kraju toczy się wielka wojna. Byłam jedną z tych osób, które nie wierzyły, że to w ogóle może się wydarzyć. Myślałam, że może dojść do wojny między systemami finansowymi i politycznymi, ale czołgi na ulicach - to by mi nie przyszło do głowy. Byłam pewna, że natychmiast wrócę na Ukrainę, ale mój mąż przekonał mnie, żebym została. W pierwszym tygodniu kupiliśmy opatrunki i kaski. Byłam wtedy dyrektorem Fundacji Eleny Pinczuk. Robiłam wszystko, co umiałam i mogłam, ale w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że to nie wystarczy. W mediach społecznościowych natknęłam się na post o inicjatywie ukraińskich biznesmenów, aby stworzyć w Polsce Centrum Pomocy Ukrainie, gdzie pomoc humanitarna z Europy byłaby zbierana, sortowana i wysyłana dalej, do Ukrainy. Dołączyłam do nich i na początku marca byłem już w Polsce, i zaczęłam pracę w magazynie.
NZ: I przez prawie sześć miesięcy dosłownie mieszkałaś w tym magazynie
OR: Zaczynaliśmy o 8 rano i kończyliśmy o 10 wieczorem. Pierwsze trzy miesiące były bardzo intensywne. Rano na rozładunek czekało nawet 30 ciężarówek. I w ogóle nie było tam mężczyzn. Nie było też zbyt wielu kobiet. Później przenieśliśmy się do większego magazynu, gdzie potrzebowaliśmy wielu pracowników.
Napisałam post w mediach społecznościowych i poprosiłam o pomoc. Rano w magazynie było już 300 osób
NJ: Jak długo byłaś tam wolontariuszem?
OR: Wróciłam na Ukrainę w maju. Zacząłam podróżować między Polską a Ukrainą i wtedy narodził się pomysł zbudowania centrum chirurgii plastycznej i protetyki. To jest nasze Centrum Superludzi. Zrezygnowałam z poprzedniej pracy, w której byłam 18 lat. Miałam świetną pensję i czekali tam na mnie. Ale kiedy kraj jest w stanie wojny, trzeba się włączyć w dzialania.
NJ: Ale nie wiedziałeś nic o protetyce, czy chirurgii rekonstrukcyjnej.
OR: Ja również nie wiedziałam nic o magazynach i logistyce, ale nie miałam wyboru. Pierwsze dwa miesiące to była katastrofa. Nie mogłam spać, czytałam tony literatury, oglądałam filmy dokumentalne. Zdobywanie wiedzy zajęło mi miesiąc. Musiałam zrozumieć, jak zbudować laboratorium protetyczne, jakich pomieszczeń potrzebujemy. Pomysł stworzenia Centrum Superludzi należy do mojego przyjaciela i przedsiębiorcy Andrija Stavnitsera. Jest on siłą napędową projektu. Nasz drugi partner, Philip Gruszko, jest odpowiedzialny za finanse, planowanie i strategię. A ja jestem dobrym kierownikiem projektu. Podróżowaliśmy po świecie i przyglądaliśmy się pododbnym ośrodkom. Odwiedziliśmy Niemcy, Austrię, Amerykę i kilka ukraińskich ośrodków protetycznych. Przejechaliśmy dziesiątki tysięcy kilometrów. Tam, gdzie nie mogliśmy jechać ani polecieć, komunikowaliśmy się przez telefon i wideo. Prosiliśmy o możliwość obejrzenia ośrodka, sprzętu i podzielenia się swoimi doświadczeniami. Wszędzie traktowano nas ze zrozumieniem. Spotykaliśmy się z rannymi żołnierzami i poznawaliśmy ich potrzeby. Stopniowo uzyskaliśmy ogólny obraz tego, co i jak należy robić. W czerwcu znaleźliśmy dom dla nadludzi we Lwowie.
NJ: Stworzyliście centrum w szpitalu. Dlaczego nie osobno?
OR: Urazy są bardzo skomplikowane, dlatego ważne jest, aby mieć szpital w pobliżu, aby nasi pacjenci mogli otrzymać usługi, których centrum nie zapewnia. W końcu mogą mieć inne problemy zdrowotne. Mogą mieć zawał serca, problemy naczyniowe, mogą po prostu źle się czuć. Chcielibyśmy mieć taki ekosystem: my pomagamy lekarzom, a oni pomagają nam.
NJ: Nie nazywacie jednak swojej placówki szpitalem. Dlaczego?
OR: Taka jest nasza decyzja co do zasady, ponieważ uważamy, że nie mamy chorych ludzi. Pacjent wraca do zdrowia. Kończyny naszych pacjentów nie odrastają. Nie uważamy ich za chorych. Przyszli odzyskać utracone możliwości
U nas nawet nie ma szpitalnego zapachu. Stworzyliśmy specjalne zapachy do rozpylania we wnętrzach. Atmosfera jest bardzo przyjazna, jak na letnim obozie. Mamy gry, własną drużynę golfową. Wojskowi przechodzą tu rekonwalescencję. Przyjeżdżają do nas na wózku inwalidzkim, a wychodzą na nogach. Naszym zadaniem jest przywrócenie im jak największej sprawności.
NJ: Na jakim etapie znajduje się dziś projekt Superhumans?
OR: Otworzyliśmy ośrodek w połowie kwietnia. Zamontowaliśmy już 120 protez. Mamy bardzo skomplikowane przypadki, którymi nikt nie chciał się zająć - z podwójną, potrójną wysoką amputacją. Przyjmujemy je, ponieważ możemy pomóc. Mamy silny, profesjonalny zespół składający się z protetyka, rehabilitanta, psychologa i pracownika socjalnego. Pacjent jest również częścią zespołu. Nie możemy przywrócić mu sprawności i postawić go na nogi, jeśli nie będzie z nami współpracował. Ostrzegamy, że droga jest bardzo trudna. Naszym zadaniem jest sprawić, by dana osoba założyła protezy, poszła i chodziła na nich. Każdy powinien mieć jakiś cel. Był pacjent, który chciał wrócić do wędkowania. Rehabilitanci nauczyli go pracy z wędką. Zarzuciliśmy wędkę z drugiego piętra na pierwsze. Miesiąc później otrzymaliśmy film, na którym on i jego żona złowili pierwszą rybę w jeziorze. Dostał to, czego chciał - nauczył się.
NZ: Czy protetyka i rehabilitacja są bezpłatne dla żołnierzy? Czy są jakieś specjalne zasady obowiązujące w waszej instytucji?
OR Wszystkie usługi dla osób dotkniętych wojną są bezpłatne. Obejmują one protetykę, chirurgię rekonstrukcyjną i rehabilitację. Wystarczy zebrać dokumenty i złożyć wniosek online. Jeśli chodzi o wymagania, nie przyjmujemy osób uzależnionych od narkotyków, a spożywanie alkoholu jest zabronione. Osoba musi być również osobiście zmotywowana. Jeśli pacjent opuści trzy zajęcia, jest to powód do wykluczenia go z listy. Nie było jednak takich przypadków. Przychodzą tu ludzie świadomi. W budynku nie przypomina się o wojnie. Ale wiesz, oni mówią tylko o wojnie. Jak przyszła, jak atakowali, jak bili Moskali. Możesz wyłączyć wszystkie treści o wojnie, ale to jest w ich głowach.
NZ: To nie jest projekt rządowy. Kim są darczyńcy? Jak ich znaleźliście i przekonaliście, by pomagali?
OR: W sumie pełne uruchomienie i pierwsze trzy lata działalności Superhumans będą wymagały 54 milionów dolarów finansowania. Największym darczyńcą projektu jest Howard Graham Buffett. Centrum otrzymało charytatywną transzę w wysokości 16,3 miliona dolarów od Fundacji Howarda Grahama Buffetta. Z tej kwoty 15,3 miliona dolarów zostanie wykorzystane na remont i wyposażenie pomieszczeń szpitala we Lwowie. Kolejny milion zostanie wydany na protezy dla pierwszych pacjentów. Jest to bardzo kosztowne. Średnia cena protezy wynosi 20 000 dolarów. Możemy przyjąć 50 pacjentów miesięcznie, co daje milion dolarów. A mówimy tylko o komponentach protetycznych. Musimy znaleźć co najmniej milion dolarów każdego miesiąca. Mamy 500 osób na liście oczekujących. To prawie 10 miesięcy pracy. Na początku byli to zagraniczni darczyńcy, zresztą zasadniczo skupiamy się na nich. Na przykład są ludzie, którzy nie chcą dawać sprzętu wojskowego, ale coś bardziej humanitarnego. Mamy bardzo jasno zdefiniowany cel projektu a oni widzą rezultaty. Zbudowaliśmy szpital w 4,5 miesiąca. Wszystko jest przejrzyste i oni to doceniają. Ostatnio do projektu dołączyło wiele dużych ukraińskich firm. Niektóre firmy zapewniają protezy swoim pracownikom, którzy stracili kończyny podczas wojny.
NZ: Czy trudno było znaleźć protetyków, rehabilitantów i psychologów?
OR: Na Ukrainie naprawdę nie ma specjalistów, których szukaliśmy. Oni po prostu nie istnieją. Przeszkoliliśmy ich. Zatrudniliśmy młodych, utalentowanych ludzi, którzy mieli potencjał. Protetyków zabraliśmy do Niemiec, Włoch i Francji. Rehabilitantów szkolono na Łotwie, w Polsce i Niemczech. Proces szkolenia specjalistów jest dość skomplikowany. U nas naprawdę ich nie ma.
NJ: Superhumans posiada własne laboratorium protetyczne, najlepsze w Europie. Na czym polega jego niezwykłość?
OR: Sprowadziliśmy najnowszy sprzęt i czekamy na drukarki 3D. To laboratorium produkuje odbiorniki macierzyste, najbardziej wrażliwą część protezy. Ponadto montujemy tam same protezy. Proteza składa się z kilku komponentów: można wziąć stopę od jednego producenta, kolano od drugiego, a węzły od trzeciego. Wszystko zależy od potrzeb pacjenta i jego planów na przyszłość. Wiadomo, że po zwycięstwie będziemy krajem z dużą liczbą osób niepełnosprawnych. I właśnie dlatego zbudowaliśmy to centrum. Chcemy nie tylko dopasować protezy do chłopaków, ale także sprawić, by były estetyczne. Dekorujemy je. Chłopcy przynoszą rysunki dzieci, a my przenosimy je na protezy, robimy na nich różne napisy. Chcemy oddać im ich tatuaże. Chcemy, żeby pokochali swoje nowe kończyny i żeby dobrze w nich wyglądali. Bo tu nie chodzi o protezy. Chodzi o ich historię. Fakt, że stracili nogi i ręce broniąc kraju. Budujemy estetykę, w której zamiast ludzi wyglądających jak ofiary wojny, na ulicach pojawią się nadludzie. A jeśli dzieci będą dorastać w otoczeniu tych nadludzi, rozwój Ukrainy potoczy się zupełnie innym torem.
NZ: Olga, jakie masz plany na przyszłość? O czym marzysz?
OR: O otwarciu Superhumans w Mariupolu i Jałcie. Ponadto musimy otworzyć 5 kolejnych ośrodków na Ukrainie, aby przybliżyć usługi do pacjenta.
NZ: Jesteś teraz w ciągłym kontakcie z żołnierzami. Jestem pewna, że za każdym razem słyszysz od nich trudne, łamiące serce historie. Czy są jakieś, które szczególnie utkwiły ci w pamięci?
OR: Każdy ma wyjątkową historię. Każdy ma swoją historię ewakuacji. Prawdopodobnie najbardziej imponująca jest historia Oleha, który stracił prawą nogę powyżej kolana i nie mógł zostać ewakuowany przez trzy godziny. Wstrzyknął sobie środki przeciwbólowe. Następnie przyjechała karetka, a po drodze ponownie podano mu środki przeciwbólowe. Kiedy przywieziono go do szpitala, zdecydowano się na amputację i wstrzyknięto morfinę. Jego serce zatrzymało się z powodu przedawkowania. Ponieważ nikt nie zapytał go, ile razy był znieczulany. Przez 30 minut jakiś święty lekarz wykonywał mu bezpośredni masaż serca. Zgodnie ze wszystkimi prawami medycznymi mógł zatrzymać się znacznie wcześniej, ale przywrócił go z martwych. Wielu chłopaków opowiada, jak ich bracia nieśli ich przez 10 kilometrów na rękach, ponieważ medycy nie zawsze mogli ich ewakuować
NZ: Jak ta wielka wojna zmieniła twoje życie?
OR: Radykalnie. Nie mieszkam w domu, widuję się z mężem dwa dni w miesiącu. Nie noszę ubrań, które nosiłam przed 24 lutego. Schudłam 10 kilogramów. Wystarczy mi jedna walizka. Nie znam swojego planu na najbliższe dwa tygodnie. Mój krąg towarzyski się zmienił. Kiedy podróżowałam wcześniej, uwielbiałam drogie hotele, ale teraz to tylko sceneria. Interesują mnie tylko dawcy, pieniądze i protezy.
NZ: Jak widzisz zwycięstwo Ukrainy i nasze państwo w przyszłości?
OR: Bezkompromisowość: granice sprzed 1991 roku. Dorastałam na Krymie. Urodziłam się w Doniecku. Jestem zmęczona wyrzekaniem się mojej przeszłości. Chcę to wszystko odzyskać i mieć prawo wyboru, jak żyć, gdzie żyć i jakim językiem mówić. Więc wierzę, że zwyciężymy. I że ci ludzie, którym teraz pomagają Superludzie, uczynią przyszłe pokolenie silniejszym i bardziej odpornym. Tak, jesteśmy tacy: mamy wiele blizn, mamy niedoskonałą twarz, mamy oderwane ręce i nogi, ale to jest cena za naszą wolność. My, Ukraińcy, jesteśmy teraz z żelaza nie tylko wewnątrz, ale i na zewnątrz. Przed nami dużo pracy i zaczynamy już teraz.
NJ: Skąd czerpiesz siłę i energię, by pomagać?
OR Od Superhumans. Człowiek przyjeżdża na wózku, zdesperowany, zmęczony po wszystkich szpitalach państwowych. Trzy dni później ta sama osoba podchodzi do ciebie na dwóch nogach, przytula cię, śmieje się. To bardzo inspirujące. Nigdy w życiu nie widziałem efektów mojej pracy tak szybko. Oni wszyscy są niesamowici. Mają tyle siły, pragnienia życia. To bardzo inspirujące i stymulujące do robienia tego, co robimy. To daje nam wiarę, że jesteśmy na dobrej drodze.
"Ważne jest dla nas, aby nasi pacjenci nie wyglądali jak ofiary wojny, ale jak nadludzie" - Olga Rudniewa o nowym centrum protetycznym.
Z wykształcenia filmowczyni, Lesia Litwinowa porzuciła karierę telewizyjną w 2014 roku, kiedy rozpoczęła się wojna Rosji z Ukrainą, i założyła fundację charytatywną Swoi. Tylko w ciągu pierwszych czterech lat pomogła ponad 35 000 przesiedleńcom ze Wschodu i wspierała nieuleczalnie chorych pacjentów.
Podczas pandemii fundacja Lesi Litwinowej pracowała 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, zbierając pieniądze, kupując i dystrybuującc koncentratory tlenu na całej Ukrainie.
W dniu inwazji na pełną skalę poszłą z mężem do komisji wojskowej. I to pomimo faktu, że nosiła w swoim łonie dziecko. W czasie naszej rozmowy pod koniec lipca Lesia Litwinowa przebywała w obwodzie donieckim w ramach plutonu inżynieryjnego 207. batalionu Sił Zbrojnych Ukrainy. Ale od 1 września jest oficjalnie cywilem. Zapewnia nas, że nie na stałe, ale na około rok. "W tym czasie muszę wszczepić implanty do kręgosłupa, który w końcu przestał działać, rozwiązać coś z moim prawym okiem, które nie widzi po wstrząsie mózgu i wyremontować dom, abym mogła w nim mieszkać" - napisała kobieta w mediach społecznościowych
W ekskluzywnym wywiadzie dla "Sestr", Lesia Litwinowa opowiedziała swoją historię i podzieliła się swoimi poglądami na temat wojny, zwycięstwa i przyszłości kraju.
Natalia Żukowska: Lesiu, spodziewałeś się inwazji na pełną skalę? Czy też było to dla ciebie zaskoczeniem?
Lesya Litvinova: Nie było to dla mnie zaskoczeniem. Myślę, że wszyscy rozsądni ludzie spodziewali się rosyjskiej inwazji na pełną skalę od 2014 roku. Co do mnie osobiście, myliłam się: nie sądziłam, że będzie to atak z Białorusi. Byłem pewien, że wróg stamtąd nie przyjdzie. Zrozumieliśmy jednak, że stolica zostanie zbombardowana, więc lepiej było opuścić miasto. 24 lutego 2022 r. zabrałam wszystkie dzieci, nawet te dorosłe, które mieszkały już na swoim, i zabrałam je do swojego domu. To wieś między Dymerem a Hostomlem w obwodzie kijowskim. Wtedy wydawało mi się, że tam będzie bezpiecznie. Zostawiliśmy wszystkich w domu, w tym nasze najmłodsze dziecko, które miało wtedy półtora roku i nadal karmiłam je piersią. Po raz pierwszy została w domu bez nas, była z moimi rodzicami. Mój mąż i ja musieliśmy pojechać do Kijowa do pracy w fundacji, ale chcieliśmy wrócić następnego dnia. Nie było jednak drogi powrotnej. Wieś była pod okupacją. Mój mąż pochodzi z Doniecka, więc dobrze wiem, co to jest okupacja. Jedynym rozsądnym wyjściem było więc poczekać, aż jeden z pracowników przyjdzie do biura, oddać klucze i pojechać do najbliższej komisji wojskowej. Wieczorem byliśmy już zmobilizowani.
NZ: Jak zakończyła się okupacja dla Twojej rodziny?
LL: Dzieci były pod okupacją przez prawie trzy tygodnie bez nas. Nie miały prądu, jedzenia, bo nie trzymałam tam dużych zapasów. Połączenie telefoniczne było często zrywane. Powrót był dla nich dość trudny. Miejscowi zgodzili się z rosyjskim wojskiem, że pozwolą im przejść pieszo i bez telefonów. Rodzaj "zielonego korytarza" - na własne ryzyko. Pozwolono im zabrać tylko dokumenty. Nie wolno było zabierać nawet zwierząt. Ludzie przechodzili przez rzekę. Rosjanie otworzyli ogień w stronę konwoju. Byli zabici i ranni. Na szczęście moja rodzina wyszłą bez szwanku. To był dla mnie bardzo trudny okres. Tego samego dnia udało nam się nawet zobaczyć. Dowódca kompanii pozwolił mi spędzić z dziećmi noc. Rano wysłałem ich do moich przyjaciół w zachodniej Ukrainie.
NZ: Lesiu, rozumiem, że to właśnie fakt, że Twoi bliscy trafili pod rosyjską okupację skłonił Cię do podjęcia decyzji o pójściu do komisji wojskowej?
LL: Mam pięcioro dzieci. Moja najstarsza córka ma 26 lat. Ma już dwójkę własnych dzieci. Tak, jestem babcią, choć brzmi to dziwnie. Kolejna córka ma 23 lata. Mój syn - 14 lat. Najmłodsza córka 9. A teraz Solomiia, najmłodsza, będzie miała 3 lata. Kiedy poszliśmy służyć, miała zaledwie półtora roku. Zdaję sobie sprawę, że w cywilu byłabym o wiele bardziej przydatna (w końcu nadal zdalnie zarządzam fundacją, która działa naprawdę skutecznie) niż nieprzeszkolony strzelec wyborowy, którym wtedy byłam. Jednak w tamtym czasie nie widzieliśmy z mężem innej opcji.
Gdybym miała teraz wybór, nadal pozostałabym w cywilu, a na wojnę poszedłby tylko mój mąż. Ale stało się, jak się stało
NJ: Masz pięcioro dzieci, mogłeś przeprowadzić się za granicę. Dlaczego tego nie zrobiłaś?
LL: Rozważaliśmy opcję wysłania dzieci za granicę. Mam wielu przyjaciół w różnych krajach, którzy chętnie widzieliby je w każdej rodzinie, z rodzicami lub bez nich. Jednak starsze dzieci kategorycznie odmówiły wyjazd w sytuacji, gdy my zostaliśmy tutaj. A ja nie mogę wyjechać z Ukrainy.
NZ: Jak wytłumaczyłaś dzieciom, że ich matka idzie na wojnę?
LL: Kiedy dzieci wydostały się spod okupacji, ich matka była już żołnierzem, który złożył przysięgę i został zmobilizowany. Dzieci ciągle pytały: "Mamo, kiedy wrócisz? Przestaniesz walczyć?". Bardzo za mną tęskniły - ja za nimi też.
NJ: Jak często udawało ci się kontaktować z dziećmi?
LL: Prawie codziennie, trochę, ale zawsze rozmawialiśmy. Bardzo się bałam, że moja młodsza córka nie zrozumie, że jesteśmy jej rodzicami. Była zbyt mała. Ale dzięki komunikacji, zwłaszcza komunikacji wideo, dzięki temu, że wszyscy są razem jako rodzina, rozumie, kim są mama i tata. Wszystkie zabawki, którymi bawi się moja najmłodsza córka, są w parach: jest lalka mama i lalka tata, mama jeż i tata jeż.
NZ: Lesia, jak to się stało, że ty i twój mąż zostaliście saperami?
LL: Nie wybieraliśmy, tak się po prostu stało. Większość ludzi, którzy przychodzili do wojskowych biur werbunkowych w tamtym czasie, nie miała żadnych specjalności wojskowych. To, co nazywało się TRO, stało się taką samą częścią Sił Zbrojnych jak reszta.
NJ: Jak nauczyłaś się pracy jako saperka?
LL: Łatwo się uczyć, gdy ma się motywację. My mamy jej wystarczająco dużo. Wszystko zaczęło się od tego, że w batalionie mieliśmy towarzyszy, którzy walczyli w 2014 roku i byli dobrzy w pracy sapera. Przekazali nam podstawową wiedzę. A kiedy już coś wiesz, wiesz, gdzie szukać i nad czym pracować.
Przez pół roku musieliśmy błagać dowództwo o pozwolenie na naukę w jednostce szkolącej saperów. W końcu ją dostaliśmy i pojechaliśmy. Dodatkowo udało mi się wziąć udział w normalnych kursach medycyny taktycznej na poziomie lekarza.
Mam więc teraz dwie specjalizacje: medyka i sapera.
NJ: Co jest najtrudniejsze w twojej pracy?
LL: Najtrudniej jest nie myśleć o dzieciach. Jeśli myślisz o nich cały czas, nie możesz nic zrobić. W ogóle nic nie można zrobić. Patrzysz na to wszystko i myślisz: "Czy warto, żeby moje dziecko gdzieś płakało?". Ale to są emocje. Rozsądek mówi coś zupełnie innego, bo jeśli nie zakończymy tego teraz, moje dzieci będą następne. A ostatnią rzeczą, jakiej chcę, jest zobaczenie dzieci na froncie.
NZ: Czy można porównać życie w cywilu i wojsku? Jak przyzwyczaiłeś się do nowego życia?
LL: Przyzwyczajałam się do tego. Przez ten czas mieszkaliśmy w wielu miejscach: w opuszczonych budynkach, wiejskich chatach, w byłym hotelu, w ziemiance, w samochodzie, w piwnicy. Wszystko to jest postrzegane jako całkowicie normalne. Istnieją pewne czysto fizjologiczne potrzeby, które są nieco trudniejsze dla kobiet na wojnie niż dla mężczyzn. Na przykład dla mnie problematyczne jest bieganie do krzaków. Ponieważ podczas rozbierania się, a także wybierania bezpiecznego miejsca, wiele może się wydarzyć w ciągu tych kilku minut. Nie wiem, jak inne dziewczyny sobie z tym radzą, ale ja nie jem nic przez dzień przed misją bojową i staram się nie pić wody. Płuczę tylko usta, żeby wytrzymać dzień lub dwa.
NJ: A co z podstawową higieną? Z jakimi innymi niedogodnościami borykają się kobiety w wojsku?
LL: Tak jak w cywilu, gdzie nie zawsze są warunki. Dla mnie nie jest problemem mieszkać w tym samym miejscu co mężczyźni, przebierać się, czy myć, bo to wszystko straciło sens. Nie uwłacza to mojej godności. Ale obecność na mojej ziemi ludzi, których nie chcę tu widzieć, jest dla mnie dużo gorsza. Jeśli chodzi o niedogodności, nie ma kobiecego munduru, ale można nosić męski. Jednak kilka miesięcy temu kwatera główna przeprowadziła ankietę na temat rozmiarów i objętości. Daje mi to powody, by sądzić, że jest jakiś ruch w tym kierunku. Wiele osób produkuje damskie uniformy i można je kupić. Dla mnie ten męski jest w porządku.
NZ: Czy jako kobiecie Ci odpuszczają, czy wszystko odbywa się na równi z mężczyznami?
LL: Robimy wszystko na równi z mężczyznami. Saper nie pracuje 24 godziny na dobę. Nie jesteśmy jak piechota, która zawsze jest w bitwie lub w okopie. Oprócz pracy saperskiej pomagamy kopać okopy. Kiedyś zapytałem dowódcę: "Dlaczego wszyscy inni kopią, a ja od trzech dni gotuję barszcz?". A on na to: "Bo jesteś kobietą! Wychowano mnie w przekonaniu, że kobiety nie powinny być obciążane ciężką pracą". To dziwne: kiedy biegnę trzy kilometry w nocy pod ostrzałem z ładunkiem, wszyscy zapominają, że jestem kobietą. To są dziwne rzeczy: być kobietą w jednym miejscu, a w innym już nie.
NJ: Podczas służby byłaś z mężem 24 godziny na dobę. Jak wojna zmieniła wasz związek?
LL: Byliśmy bardzo blisko, ale teraz to osiągnęło inny poziom. Musieliśmy przejść przez wiele rzeczy, które są niemożliwe do przejścia w cywilu.
Przez półtora roku, kiedy byliśmy razem w wojsku, nie mieliśmy ani jednej kłótni. W cywilu znajdowaliśmy powody do sporów. Na małą skalę, na poziomie gospodarstwa domowego, jak w każdej rodzinie.
Dobrze nam się współpracowało jako parze saperów. W końcu saperzy, podobnie jak snajperzy, pracują w parach. Czujemy się komfortowo i swobodnie pracując razem. Chociaż mieliśmy wiele dyskusji z dowództwem na ten temat. Bo oni mają na ten temat argument: "jajka powinny leżeć w różnych koszykach" - przynajmniej jedno z dwojga rodziców powinno przeżyć. A ja zawsze miałem na to kontrargument, że razem mamy dużo większe szanse na przeżycie niż osobno. Czujemy się dobrze, ubezpieczamy się nawzajem i nie musimy nawet rozmawiać podczas misji. Patrzymy na siebie i wiemy, co mamy robić. To bardzo ważne. Tak się złożyło, że jesteśmy nie tylko dobrym małżeństwem, ale też dobrą parą saperów.
NZ: Ty i Twój mąż pobraliście się na froncie. Kto podjął decyzję?
LL: Tak, oficjalnie pobraliśmy się na froncie. Dowódca podjął taką decyzję. Dla żadnego z nas nie był to pierwszy ślub, czuliśmy się komfortowo bez niego. Ale dowódca nas przekonał. Powiedział: "Jeśli jednemu z was coś się stanie, to drugie powinno mieć ułatwione zadanie". Mówimy o dostępie do oddziału intensywnej terapii, do akt sprawy, jeśli chodzi o niewolę i tak dalej. Zapisał nas, ponieważ ma do tego prawo. Zajęło to 10 minut. Oczywiście nie było wesela. Wieczorem wypiliśmy z braćmi herbatę. Był nawet tort.
NZ: W tym roku w maju ty i twój mąż zostaliście ranni w pobliżu Bahmutu. Jak do tego doszło? W jakim byliście stanie?
LL: My, jako saperzy, pojechaliśmy z piechotą. Ich zadaniem był desant i zdobycie przyczółka. A my mieliśmy za zadanie wcześniej sprawdzić, czy nie ma zagrożenia dla jednostek. Kiedy tam pojechaliśmy, powiedziano nam, że nikogo przed nami nie było. Kiedy tam dotarliśmy, sytuacja bardzo się zmieniła. Oboje mieliśmy wstrząśnienie mózgu, rany od odłamków, ale nic zagrażającego życiu. Z wyjątkiem całkowitej dezorientacji. Ponieważ od momentu trafienia nie jesteś już wojownikiem. Nawet powrót do schronu jest trudnym zadaniem. Jeśli chodzi o rehabilitację, mieliśmy szczęście: byliśmy tam przez długi czas - 21 dni. To bardzo długo. Znam chłopaków, którym dano 3-5 dni i wrócili na front. Znam też chłopaków, którzy zostali kontuzjowani kilka razy w ciągu tygodnia i dalej walczą, bo nie ma ich kto zastąpić.
NZ: Lesiu, byłaś na rehabilitacji w sanatorium, które się w tym specjalizuje. Czego brakuje w naszym państwowym programie rehabilitacji?
LL: Wiele rzeczy trzeba zmienić. Miałam szczęście: trafiłam do miejsca, w którym wiedzą, co robią. Jednak takich miejsc jest niewiele. Byłam leczona w zwykłym szpitalu cywilnym, ponieważ szpitale wojskowe nie radzą sobie z liczbą rannych. Szpitale cywilne są mniej przygotowane na przyjęcie personelu wojskowego. Tak naprawdę nie rozumieją specyfiki. W tych szpitalach jest duży problem ze wsparciem, nie tylko z leczeniem.
Miałam na sobie spodnie we krwi, rozciętą koszulę, nóż przy pasku, telefon w kieszeni - to wszystko.
Mogę kupić wszystko, mam pieniądze na karcie, ale technicznie nie mam takiej możliwości. W szpitalach wojskowych te kwestie zostały rozwiązane dawno temu. W szpitalach cywilnych jest to trudne. Nie trzeba mieć zapasów wszystkiego na wszelki wypadek, ale niech będzie kilka osób, które podejdą i zapytają, czego potrzebujesz i pomogą ci to zorganizować. To byłoby bardzo dobre.
NJ: Czy w szpitalu, do którego trafiłaś był psycholog?
LL: Nie miałem szczęścia do psychologa w szpitalu cywilnym. Był tam bardzo dziwny człowiek. Spotkałem go tylko raz i powiedziałem mu, że nigdy nie powinienem się z nim spotykać. Po pierwsze, mówił do mnie po rosyjsku. Grzecznie odpowiedziałam, że pochodzę z rosyjskojęzycznej rodziny, ale poproszę go o przejście na ukraiński. Bo tak czuję się bezpiecznie. Powiedział, że biegle mówi po ukraińsku, ale nie uważa tego za konieczne, ponieważ wszyscy pochodzimy z tego samego kraju. Innym problemem jest , że wojskowi przebywają w tych samych oddziałach co cywile, którzy nie mają pojęcia, jak zachowywać się w pobliżu wojskowych. Wszystkim jest ciężko. Jedna z kobiet po prostu głośno płakała i prosiła, żeby powiedzieć jej, czego potrzebuję i co mam jeść. Nie dała mi chwili spokoju i w końcu musiałam jej powiedzieć: dość. Inna kobieta rozpoczęła spotkanie od pytania: "Czy to prawda, że w wojsku dużo płacą?". To również nie wprawiło mnie w dobry nastrój. Reszta po prostu nie wiedziała, co robić - albo odwracali wzrok, albo udawali, że w ogóle nie istnieję. To wielki dyskomfort zarówno dla mnie, jak i dla nich. Nie są gotowi, by to dostrzec.
NZ: Co zrobić, aby poprawić sytuację na froncie?
LL: Potrzebujemy wysokiej jakości szkoleń na wszystkich poziomach. Nie da się wygrać tej wojny "mięsem". Tę wojnę trzeba wygrać umiejętnościami. W tym rozwiązaniami technologicznymi. Nie wygramy jej zasobami ludzkimi. Dlatego każdy musi się uczyć. Nie tylko uczyć się, jak dobrze walczyć, ale także uczyć się medycyny. Istnieje tu ogromna luka. Nie mamy wystarczającej liczby medyków bojowych. Nie ma nawet wystarczającej liczby osób przeszkolonych do udzielania sobie podstawowej pomocy. Kiedyś byłam w zaprzyjaźnionej jednostce w kompanii zwiadowczej. Przypadkowo spojrzałem, co mają w apteczkach. A tam były chińskie opatrunki. I to też jest problem. Gdyby mieli podstawowe przeszkolenie i rozumieli różnicę między normalnym opatrunkiem a chińskim, to by ich nie brali. A może ich dowództwo nie ma pojęcia jak to powinno wyglądać. Więc spokojnie wzięli je i oddali żołnierzom.
NZ: Czego nauczyła Cię wojna?
LL: Niczego nowego. Przed inwazją na pełną skalę mieliśmy doświadczenie aktywnego udziału w pandemii. To było jak wojna, tylko w wersji demo. Nie pamiętam spokojnych czasów w tym kraju. To była albo rewolucja, albo kryzys gospodarczy, albo pandemia, albo wojna.
NZ: Czy wojna trwa za długo?
LL: Będzie to bardzo powolny proces. Proces wycofywania się będzie powolny. Proces przywracania terytoriów będzie bardzo powolny. Zmiana władzy z wojskowej na cywilną na wyzwolonych terytoriach również będzie powolna. To wszystko będzie stopniowe, bardzo trudne.
Całe miasta znikną z mapy kraju, a ich odbudowa będzie niemożliwa. Bahmut fizycznie zniknął. Nie da się go odbudować. Być może gdzieś w pobliżu powstanie nowe miasto. Przed nami wiele trudnych zadań.
NJ: Mówi Pan, że wojna potrwa co najmniej pięć lat. Dlaczego tak długo?
LL: Nie widzę możliwości zakończenia jej wcześniej. Możliwe jest oddanie części okupowanych terytoriów i wstrzymanie wojny środkami dyplomatycznymi nawet jutro. Ale czy będzie to zwycięstwo? Nie. Czy będzie to koniec wojny? Nie. Ponieważ oni zbiorą swoje siły i zaatakują ponownie. Wojna trwa już prawie 10 lat i widzimy jej tempo. W obecnej sytuacji wojna nie może trwać zbyt długo. Ale widzisz: wszyscy chcieli kontrofensywy, ale nie byli przygotowani na to, że nie będzie ona błyskawiczna, ale każdy metr ziemi zostanie odzyskany, z ogromnymi stratami.
NJ: Czym jest dla Ciebie zwycięstwo i jak widzisz swoje życie po nim?
LL: Będzie ciężko. Ale wytrzymaliśmy półtora roku. Chociaż nikt nie wierzył, że wytrzymamy nawet trzy dni. I to daje mi nadzieję, że dożyję zwycięstwa.
Chcę odzyskać absolutnie wszystkie terytoria, w tym Krym. Trudno mi sobie wyobrazić, jak to zrobić technicznie, ale bez tego nie będzie zwycięstwa. Chcę, żeby Rosja zaczęła płacić odszkodowania za wszystko, co zrobiła. I chcę, aby wokół tego kraju wyrosła żelazna kurtyna. Ponieważ jest to bardzo toksyczne państwo w wersji, w jakiej istnieje obecnie - nie ma dla niego miejsca w cywilizowanym świecie. Oczywiście chcę wrócić do życia, które mieliśmy, ale wszyscy rozumiemy, że to się już nigdy nie powtórzy.
NZ: Lesia, w co wierzysz i jak widzisz przyszłość naszego kraju, Ukrainy?
LL: Wierzę w ludzi. I walczę dla ludzi. Nie o terytorium. Nie o granice. O prawo ludzi do życia w wolności i godności. Niestety, nie zobaczę kraju, o którym marzę za mojego życia.
Po zwycięstwie będziemy mieli zaminowany, zniszczony, krwawiący kraj. Będziemy mieli katastrofalną sytuację demograficzną i ekologiczną. Niestety, taka jest cena niepodległości.
I trzeba będzie za to zapłacić. Tak, nie brzmi to zbyt optymistycznie. Ale nie zaprzecza faktowi, że życie toczy się dalej. Tu i teraz. W każdej chwili.
Wolontariuszka, filantropka, matka pięciorga dzieci, saperka Ukraińskich Sił Zbrojnych - o swojej rodzinie, wojnie i zwycięstwie
Maria Berlińska jest aktywistką publiczną, która od 2014 roku zajmuje się rozpoznaniem lotniczym i wspiera kobiety w walce. Jest także założycielką Centrum Wsparcia Rozpoznania Powietrznego i projektu praw człowieka Invisible Battalion na Ukrainie.
Szkoli personel wojskowy i operatorów dronów oraz walczy z biurokratyczną machiną państwa, by przekonywać, jak ważne są drony. Bo ratują życie naszych żołnierzy, nasze miasta i wioski.
Natalia Żukowska: Atak Rosji na pełną skalę nie był dla Pani zaskoczeniem. Często ostrzegała Pani o tym w swoich postach.
Maria Berlińska: O Wielkiej Wojnie zaczęłam mówić kilka lat przed jej rozpoczęciem. Od 2005 roku badam i analizuję procesy społeczno-polityczne w Rosji. Dogłębnie badam wroga, aby zrozumieć, czego chce. Jak powiedział rzymski filozof, znajomość pewnych wzorców eliminuje potrzebę znajomości pewnych faktów. Po prostu staram się wyłapywać wzorce i podążać za zimną logiką.
Jeśli będziemy siedzieć w ciepłej kąpieli propagandy, to w pewnym momencie zdamy sobie sprawę, że przegraliśmy wojnę - a wtedy będzie już za późno.
Proces niszczenia imperium już trwa. Rosja upadnie, ale będą temu towarzyszyć silne trzęsienia ziemi i przesunięcia tektoniczne, a sąsiednie kraje, zwłaszcza Ukraina, mogą zostać uwięzione pod jego gruzami. Imperium zbudowane na filozofii zła i nienawiści do bliźniego nie może istnieć długo. Dlatego właśnie upada. Najpierw nastąpił upadek ZSRR, a teraz trwa jego druga część. Niestety, ceną jest ludzkie życie. A naszym zadaniem jest upewnić się, że ta cena jest jak najniższa, aby nasi ludzie nie umierali. Dlatego zawsze mówimy o technologiach, które mogą pomóc nam wygrać
NZ: Nie pochodzi Pani z rodziny wojskowych, nie studiowała Pani na akademii wojskowej. Skąd decyzja, żeby pójść na front?
MB: W 2014 roku zgłosiłam się na ochotnika. Potrzebowali specjalistów rozpoznania lotniczego. Zająłam się tą dziedziną od zera: sama latałem na linii frontu do 2017 roku, a jednocześnie budowaliśmy w Kijowie pierwsze na Ukrainie centrum szkoleniowe dla wolontariuszy, które szkoliło specjalistów rozpoznania lotniczego. Uważam, że w edukacji najważniejsze jest samokształcenie: dobrze uczyć się od profesjonalistów. Trzeba uczyć się przez całe życie, zwłaszcza w tak dynamicznym świecie jak nasz. Nie ma znaczenia, jakie było wcześniejsze wykształcenie. Liczy się motywacja i chęć nauki kolejnego zawodu.
NZ: Kiedy zdała sobie Pani sprawę, że nie można wygrywać wojen bez dronów?
MB: W 2014 roku operatorzy dronów byli na wagę złota. Współpracowaliśmy z różnymi jednostkami w regionie Ługańska. To właśnie wtedy dostrzegłam korzyści płynące z operacji z użyciem dronów.
W pół godziny uzyskujemy informacje, które zwykli oficerowie wywiadu mogą zbierać przez tydzień. No i ocalamy ludzkie życie - nie musimy wysyłać żołnierzy np. na pole minowe.
Na wojnie sprawa jest prosta: kto pierwszy znajdzie i trafi w cel, ten przeżyje. Tak to właśnie działa. Gdzie tylko mogłam, mówiłam o potrzebie rozwoju tej branży, ale przez te wszystkie lata urzędnicy w swoich biurach mnie nie słyszeli.
NZ: Niemal od początku wojny szkolicie operatorów bezzałogowych statków powietrznych na potrzeby frontu i dostarczacie drony armii. Co jest nie tak z tą branżą na Ukrainie?
MB: To nie tak. Przede wszystkim trzeba zrozumieć, że branża nie istnieje: dopiero staje na nogi. Niestety, państwo nie wspierało inicjatyw mających na celu rozwój w latach 2014-2015, kiedy rozpoczęła się wojna.
W rezultacie na początku inwazji na pełną skalę mieliśmy dosłownie garstkę producentów dronów. Można ich było policzyć na palcach jednej ręki. Każdy producent mógł dostarczyć maksymalnie 10, 20, 30 systemów miesięcznie, przy zapotrzebowaniu na setki tysięcy.
MB:W 2014 roku zgłosiłam się na ochotnika. Potrzebowali specjalistów rozpoznania lotniczego. Zajęłam się tą dziedziną od zera: sama latałem na linii frontu do 2017 roku, a jednocześnie budowaliśmy w Kijowie pierwsze na Ukrainie centrum szkoleniowe dla wolontariuszy, które szkoliło specjalistów rozpoznania lotniczego. Uważam, że w edukacji najważniejsze jest samokształcenie: dobrze uczyć się od profesjonalistów. Trzeba uczyć się przez całe życie, zwłaszcza w tak dynamicznym świecie jak nasz. Nie ma znaczenia, jakie było wcześniejsze wykształcenie. Liczy się motywacja i chęć nauki kolejnego zawodu.
NZ: Czy Pani zdaniem coś się zmieniło przez ponad rok wojny na pełną skalę?
MB: Coś się zmieniło, ale to wciąż nie jest przemysł. Aby to zrobić, potrzebujemy co najmniej setki niezawodnych producentów, którzy mogliby dostarczać tysiące dronów miesięcznie.
Obecnie potrzebujemy setek tysięcy systemów. Na przykład, potrzebujemy co najmniej 10 000 dronów poziomu taktycznego na jeden dzień. Za pomocą drona poziomu taktycznego myśliwiec może pokryć obszar do 10-15 kilometrów
Teraz pracę tę wykonują chińskie maviki
Ważne jest, aby zrozumieć, że jest to materiał eksploatacyjny: w ciągu tygodnia wiele dronów tracimy i znów trzeba będzie je kupić. Ale to się opłaci: dron za 500-600 dolarów może trafić w sprzęt wart miliony. Potrzebujemy ich setek tysięcy. Tyle dronów potrzebujemy, ile potrzebujemy żywych ludzi. Abyśmy nie wysyłali żywych ludzi pod precyzyjny ostrzał artylerii, bo to drony mogą wykonywać te zadania. Zmienia się na lepsze, ale uwierz mi: w skali takiej wojny obecne ilości ukraińskich dronów nie pokrywają nawet 10 procent potrzeb. Podchodzę do tych danych bardzo optymistycznie.
NJ: Co rząd robi nie tak?
MB: Wraz z moim zespołem cały czas staramy się coś zmieniać: wprowadziliśmy szereg zmian w uchwałach Rady Ministrów, kodeksie celnym i podatkowym. Jestem wdzięczny tym posłom i ministrom, którzy rozumieją problem, i nas wspierają. Wciąż jednak pozostaje wiele kwestii do rozwiązania. Wychodzę z założenia, że najważniejszą osobą w państwie nie jest dziś prezydent, nie jest minister obrony, ani nawet żołnierz na froncie.
Najważniejszą osobą w kraju jest inżynier, ponieważ to inżynierowie mogą zapewnić rozwiązania, które uratują życie dziesiątkom tysięcy ludzi. Ukraińskie odpowiedniki Lancetów, Szahidów i Orłów mogą uratować ludzkie życie. Państwo powinno znaleźć inżynierów i zachęcać ich do pracy. Powinni mieć zielone światło wszędzie.
Musimy importować komponenty, tak jak w Rosji: wróg przywozi komponenty ciężarówkami, a inżynierowie siedzą i po prostu budują drony. W naszym kraju inżynierowie walczą o te części i muszą ich gdzieś szukać. Nie ma nic ważniejszego w kraju niż ta branża. To największa wojna dronów w historii ludzkości. I wygra ten, kto będzie miał najwięcej dronów
Nie możemy sobie pozwolić na walkę z ludźmi. Jest nas 5-6 razy mniej. Jeśli ktokolwiek ma złudzenie, że Rosja porzuciła plany wkroczenia do Kijowa, to bardzo się myli. Rosjanie rozumieją, że jeśli przegrają, rozpadną się, a Putin i jego otoczenie zasiądą na ławie oskarżonych w Hadze. Dlatego pójdą na całość.
NZ: Wiem, że przed inwazją na pełną skalę mieszkała Pani w Stanach Zjednoczonych, miała Pani pracę, ale zostawiła Pani wszystko i wróciła na Ukrainę. Nie żałuje Pani?
MB: W 2014 roku poszłam na wojnę za moich ludzi. Za drugim razem zrobiłam tak przede wszystkim dlatego, że moja wiedza i doświadczenie mogły się przydać. Tak, mieszkałem w Stanach Zjednoczonych przez kilka lat, ale nie wyobrażam sobie, że mogłabym tam zostać.
Żyć dobrym, bogatym, dostatnim życiem, podczas gdy moi ludzie wykrwawiają się na śmierć? Siedzieć w restauracji, pić drogie wino, podróżować, patrzeć na wulkan na Islandii lub pojechać do Japonii, aby medytować, gdy moi ludzie są zabijani tutaj?
Dla mnie jest to niepojęte.
I jeszcze to, co mówię wszystkim moim żołnierzom, zanim wyruszą na front lub kiedy ich odwiedzam: walczę w tej samej wojnie po raz drugi. W zeszłym roku zdałem sobie sprawę, że ta wojna trwa dla mnie praktycznie całe życie, od czasów studenckich. Może się zdarzyć, że ta wojna potrwa dłużej niż moje życie. Jestem śmiertelna, mogę odejść w każdej chwili. Dlatego ważne jest, żebym miała z czym odejść. Ważne, aby odejść z poczuciem spełnienia, z poczuciem wdzięczności dla ludzi, dla całego świata
NJ: Nie boi się Pani?
MB: Bałam się, jak każdy. Strach jest normalną reakcją. Każdy się boi, ale ważne jest, aby kontrolować swój strach, w przeciwnym razie on będzie kontrolował ciebie. Teraz nadal się boję.
NJ: Odkąd Rosja rozpoczęła pełnowymiarowy atak na Ukrainę, czy ma Pani czas na sen?
MB: Marzę o tym, żeby się porządnie wyspać. Trzeba to robić od czasu do czasu, bo jeśli nie wyśpisz się wystarczająco przez tydzień lub dwa, nadejdzie dzień, w którym będziesz wyłączony i będziesz spał, czy tego chcesz, czy nie. Ciągle brakuje mi snu. Chcę spać przynajmniej kilka godzin dłużej, ale wiem, że moim braciom i siostrom jest o wiele trudniej. Ja mogę iść na front, potem wrócić i wziąć gorący prysznic, ale oni muszą być tam cały czas. Pamiętam moje zimy w Donbasie: jak ciężko było pracować, zwłaszcza w zimnie lub w jesiennym i wiosennym błocie, kiedy jesteś głodny, pokryty błotem i zmarznięty. Dlatego na nic nie narzekam.
Wiem, że naszym ludziom jest teraz znacznie trudniej. Naprawdę chcę ich chronić, ale to wymaga uruchomienia machiny państwowej, bo sami wolontariusze tego nie zrobią.
NZ: Co utwierdza Panią w przekonaniu, że Ukraina stawi czoła wrogowi?
MB: Przepraszam, podchodzę do tego matematycznie, a matematyka to uparta nauka
Bez względu na to, jak heroiczne są nasze wysiłki, jeśli nie mamy F-16, jeśli nie mamy wystarczającej liczby dronów, to będziemy musieli się zatrzymać i usiąść przy stole negocjacyjnym.
Wierzę jednak, że jeśli wszyscy będziemy współpracować, możemy przynajmniej powstrzymać tę wojnę dla naszych dzieci. Tak, aby przynajmniej przez jakiś czas nasze dzieci nie były w stanie wojny. Bo ten wróg jest wieczny.
Jeśli znów popadniemy w iluzję, że możemy jakoś się z nimi dogadać i podpiszemy kolejny Mińsk, Stambuł czy Paryż, zostawimy naszym dzieciom bombę zegarową, którą kiedyś zafundowali nam Krawczuk i Kuczma, podpisując Memorandum Budapesztańskie. Rosjanie są jedynymi istotami na świecie, z którymi nie można negocjować. Niestety, jest ich ponad 140 milionów - Ukraina musi działać bardzo mądrze, asymetrycznie, intelektualnie i technologicznie. A wtedy na pewno wygramy.
Maria Berlińska jest działaczką publiczną, która od 2014 roku zajmuje się rozpoznaniem lotniczym i wspiera kobiety w walce. Jest także założycielką Centrum Wsparcia Rozpoznania Powietrznego i projektu praw człowieka Invisible Battalion na Ukrainie. Jest także założycielką i szefową Victory Drones, największego ukraińskiego projektu szkoleniowego dla personelu wojskowego, który przeszkolił już 28 000 żołnierzy w zakresie rozpoznania powietrznego i wysłał kilka tysięcy UAV na linię frontu. Rosyjska inwazja zastała Berlińską podczas podróży służbowej do Stanów Zjednoczonych. W pierwszych tygodniach spotkała się z ponad pięćdziesięcioma kongresmenami z obu amerykańskich partii. Przekonywała urzędników o potrzebie wsparcia Ukrainy i dostarczenia broni.
Zdjęcia dostarczone przez bohaterkę publikacji.
Jeśli będziemy mieli więcej dronów niż Rosjanie, to wygramy. W przeciwnym razie będziemy musieli usiąść do stołu negocjacyjnego z Rosją, a nasze dzieci nigdy nie będą bezpieczne - mówi instruktorka pilotów dronów i twórc
Inna Skarżyńska jest nauczycielką i matką. Prawie osiem lat temu zaczęła produkować naturalne kosmetyki, ponieważ nie mogła znaleźć produktów pielęgnacyjnych dla swojego syna, u którego zdiagnozowano atopowe zapalenie skóry. Tak narodziła się marka kosmetyków Vesna. Jej współzałożycielki, Inna Skarżyńska i jej córka Viktoria Masłowa, opowiedziały dla "Sestr" o swoim ocaleniu z Buczy, transformacji biznesowej, zniszczonych marzeniach i drugich narodzinach na nowo.
Czy ten kraj przetrwa?
Rodzina Inny mieszkała w pobliżu lotniska Gostomel. O świcie 24 lutego, pierwszego dnia rosyjskiej inwazji, usłyszeli wybuchy. Natychmiast spakowali się, zabrali najpotrzebniejsze rzeczy i opuścili miasto.
Nikt wtedy nie myślał o biznesie, tylko o tym, jak przetrwać. Mieliśmy już benzynę i niespakowane walizki. Rozumieliśmy, że rosyjscy okupanci nikogo nie oszczędzą, nie mieli żadnych standardów moralnych. Wiedzieliśmy, że wojna będzie straszna - wspomina Inna Skarżyńska.
Już rano, pierwszego dnia pełnej inwazji Rosji na Ukrainę, trudno było opuścić Buczę. Były długie kolejki na stacjach benzynowych, potworny strach i brak odpowiedzi na pytanie: jak żyć.
Pojechaliśmy do obwodu lwowskiego, ale tam też dopadły nas wybuchy. Razem z młodszymi braćmi wyjechaliśmy za granicę - wspomina Wiktoria Masłowa.
Najpierw do Polski, potem do Czech. Byliśmy za granicą przez 42 dni i cały czas zastanawialiśmy się, jak wznowić naszą działalność. Nie mieliśmy wątpliwości, że wrócimy do domu.
Nie mieliśmy jednak nadziei, że nasze laboratorium w Buczy przetrwa. W tym czasie mieliśmy częściowo działający sklep we Lwowie i franczyzę w Mukaczewie. Kupiliśmy surowce i opakowania. Kiedy byliśmy w Czechach, zamówiliśmy już coś, aby wznowić produkcję - opowiada Wiktoriia Masłowa.
Wrócili na Ukrainę po odbiciu Buczy.
Po Rosjanach wszędzie smród i nienawiść
8 kwietnia ubiegłego roku Inna Skarżyńska wróciła do Buczy, której nie poznała. Rozminowane pobocza, resztki czołgów, pocisków, pojazdów, spalone samochody. Świeże groby na podwórkach.
Oglądanie tego wszystkiego było bardzo bolesne, nie mogłam tego znieść. To było zupełnie inne miasto. Dwa z naszych pomieszczeń zostały splądrowane, a czego okupanci nie mogli zabrać, zniszczyli. Rozbili mikroskopy, ukradli szklane kolby i zlewki, a nawet zabrali krzesła. Straty wyniosły co najmniej 5 milionów hrywien. Ale, wiesz, szkoda było nie tyle skradzionych rzeczy: to było po prostu obrzydliwe, ponieważ po Rosjanach wszędzie unosił się smród i nienawiść. Dowiedzieliśmy się, że niektórzy z naszych klientów zginęli - mówi Inna.
Przyznaje, że bali się wejść do laboratorium, ponieważ nie wiedzieli, czy pomieszczenia nie są zaminowane. Postanowili natychmiast przewieźć ocalałe narzędzia do Lwowa, gdzie przenieśli swoją działalność.
- Sama rozminowałam swoje laboratorium. Aby bezpiecznie dostać się do środka, rzuciłam przed siebie patyk. Sprawdzałam, czy nie ma materiałów wybuchowych. Na szczęście ich nie było - wspomina Inna.
Czego potrzebują żołnierze
Przenieśliśmy się do Lwowa, ponieważ przed Wielką Wojną mieliśmy tam dwa sklepy. Znaleźliśmy pomieszczenie na laboratorium. I już następnego dnia zaczęliśmy pracować. Na początku robiliśmy maści lecznicze dla obrońców Ukrainy. Jak tylko się wprowadziliśmy, zaczęły do nas pisać kobiety z frontu. Było lato i dziewczyny potrzebowały ochrony przed oparzeniami słonecznymi. Prosiły o coś naturalnego i skutecznego
"Zaczęliśmy wysyłać na linię frontu kosmetyki chroniące skórę przed słońcem i maści lecznicze. Maści zawierają składniki, które pomagają szybciej leczyć pęknięcia i rany" - mówi Inna.
Wysłaliśmy już bezpłatnie ponad dwa tysiące artykułów na pierwszą linię frontu. Zaczęliśmy również przywracać zwykły asortyment produktów - dodaje.
"Zaczęłam produkować kosmetyki ziołowe nie dla biznesu, ale żeby pomóc sobie i mojemu młodszemu bratu. Miał atopowe zapalenie skóry odkąd skończył miesiąc. Zalecenia lekarzy nie pomagały. Ja miałam trądzik, a moja mama po czterech porodach nabawiła się pigmentacji skóry. Na początku tworzyliśmy kosmetyki w domu, rozdawaliśmy je znajomym, a później zaczęliśmy sprzedawać je w mediach społecznościowych" - mówi Wiktoria Masłowa.
Wszystkie kosmetyki są ziołowe, a surowce wysokiej jakości dostarczają nam rolnicy.
- Nasze produkty nie zawierają konserwantów ani chemikaliów. Klienci wiedzą, że należy je przechowywać w lodówce. Są to kosmetyki o krótkim okresie przydatności do spożycia, ale o przyjemnym ziołowym zapachu. Bardzo ważne było znalezienie wiarygodnych dostawców surowców do wznowienia produkcji kosmetyków - mówi Inna Skarżyńska.
Obecnie rodzinny biznes odradza się. Zamówienia są wysyłane nie tylko na Ukrainę, ale także do Polski, Czech, Niemiec, a nawet Stanów Zjednoczonych. Firma przechodzi europejską certyfikację i planuje wejść na rynek europejski. Zespół składa się z 16 pracowników, w tym 4 zajmujących się produkcją.
- Szukamy pracowników, teraz chemika. Bardzo trudno jest znaleźć takiego do produkcji kosmetyków. Potrzebujemy również kierownika sprzedaży, kierownika operacyjnego i kierownika ds. marketingu - mówi Victoria.
Dobrze, że jesteście z nami
- Kiedyś odwiedził nas dziennikarz z Australii i powiedział, że śledzi wydarzenia na Ukrainie, rozdaje ulotki poparcia dla Ukrainy i pisze, żeby wspierać Ukraińców. Jestem zdumiona, że osoba, która mieszka tysiące kilometrów od wojny, w świecie, w którym nie ma alarmów, nie ma rakiet, martwi się o nasz kraj. To motywujące - mówi Inna Skarżyńska.
- Bardzo pomaga odpowiadanie sobie na trzy podstawowe pytania: kim jestem? Gdzie jestem? Jak mogę pomóc? Jeśli skupisz się na tym, praca stanie się o wiele łatwiejsza. Niedawno ponieśliśmy bardzo ciężką stratę i przez jakiś czas nie mogliśmy pracować: mój kuzyn zginął na froncie podczas kontrofensywy. Rozumiem, że Rosjanie właśnie tego chcą: żeby ludzie przestali pracować, żeby byli w ciągłym napięciu, żeby byli wyczerpani. Skupiamy się na tym, co możemy zrobić teraz. I to nie z litości, ale z szacunku dla żołnierzy i wdzięczności dla nich. Płacimy teraz wysoką cenę za życie w wolnej Ukrainie - mówi Wiktoria Masłowa.
Kiedy wygramy, nie będę tańczyć
- Nasze plany mają na celu przyspieszenie zwycięstwa Ukrainy. Robimy wszystko, co w naszej mocy. Kiedy wygramy, na pewno nie będę świętować i tańczyć. Bo to zwycięstwo jest okupione wielkim bólem. Każda rodzina powinna pamiętać o tych, którzy zginęli za nasz niepodległy kraj. Chcę, aby moje dzieci żyły w pokoju - to największa radość dla matki - mówi Inna Skarżyńska.
"Mój mąż jest żołnierzem i chciałabym pojechać z nim na wakacje po zwycięstwie. Naprawdę tęsknię za naszym spokojnym życiem. Więc najpierw pojadę nad morze, a potem będę dalej odbudowywać kraj" - mówi Wiktoria Masłowa.
Zdjęcia z archiwum bohaterów publikacji.
Jak właścicielki kosmetycznej firmy z Buczy nie dały się wojnie
Olena Jagupowa mieszkała w Kamionce-Dnieprzańskiej na Zaporożu. Przez ponad 20 lat pracowała w rejonowej administracji państwowej, a później jako archiwistka w jednostce medycznej w Enerhodarze na lewym brzegu Dniepru. Ma trzy córki i męża, który służy w Siłach Zbrojnych Ukrainy.
Drugie narodziny męża
24 lutego Olenę, podobnie jak większość Ukraińców i Ukrainek, obudziły eksplozje. Były tak głośne, że Olena upadła na sofę. Na lokalnych czatach ludzie pisali, że wybuchł czyjś bojler. Nie chcieli wierzyć, że rozpoczęła się wojna na pełną skalę.
"Później dowiedzieliśmy się, że kiedy pociski leciały w kierunku Margańca, fragment jednego z nich spadł w naszym mieście, w pobliżu rynku. Wiele sklepów i budynków mieszkalnych zostało uszkodzonych".
Początek wojny zastał ją samą. Dzieci były w Zaporożu, a mąż służył w obwodzie charkowskim.
"W tamtym czasie nie wiedziałam, gdzie on jest. Nie mógł mi nic powiedzieć. A kiedy to wszystko się zaczęło, nie było z nim kontaktu. Udało mi się z nim porozmawiać dopiero tydzień lub dwa później. Jak się okazało, zostali otoczeni przez Rosjan i ledwo się wydostali z kotła. Dlatego teraz mówi, że 27 lutego to jego drugie narodziny".
Dwa dni później miasto zostało zajęte. Z Chersonia kolumny rosyjskich pojazdów z literą Z posuwały się w kierunku Kamianki-Dniprovska.
"Byłam zszokowana tym, co zobaczyłam. 300 samochodów ustawiło się wzdłuż głównych ulic. Przez dwa dni Rosjanie mieszkali w pojazdach. Niektórzy mieszkańcy ich karmili, oferowali gorącą wodę. Okupanci natychmiast zaczęli wprowadzać w mieście swoje porządki".
Przyjaciele donosiciele
"Donos został napisany przez sąsiada i byłego kolegę z klasy, przyjaciela rodziny. Napisał, że jestem żoną żołnierza ukraińskiej armii" - mówi Olena.
Po wkroczeniu do Kamionki-Dnieprzańskiej okupanci natychmiast zaczęli tworzyć komendantury wojskowe. Znajomi Oleny, dawni koledzy i przyjaciele poszli tam do pracy.
«Не думала, що люди так підуть на співпрацю з ворогом. Багато хто з мого оточення пішов. Це і колишні співробітники з органів державної влади, місцевого самоврядування, поліції, податкової. Думаю, пішли ті, хто при Україні завжди були всім незадоволені, вважали, що вони недооцінені. А тут трапилася така можливість потрапити до владних кабінетів».
Zdrajcy pomagali tworzyć listy osób niepożądanych i nieposłusznych. 6 października 2022 roku Olena została aresztowana.
"Około 16:00 podeszli do mnie trzej mężczyźni. Jeden przedstawił się jako oficer FSB. Pozostali dwaj, w mundurach w cętki, byli członkami DRL. Powiedzieli, że dostali donos od sąsiadów, że mój mąż służy w ukraińskich siłach zbrojnych, więc jestem podejrzana. Mogłam kontaktować się z mężem, mogłam być konfidentką. Mogłam też mieć broń".
Natychmiast przeszukali dom. Nie znaleźli nic nielegalnego, ale Olenę zabrali na posterunek policji. Rzeczy, które miała przy sobie - torebkę, portfel, telefon, klucze do domu - zarekwirowali jej ludzie, których znała osobiście od wielu lat. A potem wzięli ją na przesłuchanie.
Cała we krwi
"To było zwykłe biuro. Mieli tam wszystko przygotowane. Najpierw mnie związali. Przywiązali mi ręce i nogi do krzesła, i zaczęli bić mnie po głowie dwulitrową butelką wypełnioną wodą".
Bili ją, dusili, grozili gwałtem.
"Chcieli wiedzieć, gdzie jest mój mąż. Ale ja naprawdę nic nie wiedziałam. Okupanci zmieniali metody tortur. Czasami bili mnie butelką po głowie, czasami zakładali mi worek na śmieci, zawiązywali go na szyi taśmą, a jeden z nich zakrywał mi nim nos, żebym nie mogła oddychać. Dusili mnie drutem od czajnika. Powiedzieli, że mnie zastrzelą i grali w "rosyjską ruletkę" - przewijali, celowali i przystawiali mi broń do skroni. Wiesz, ci, którzy torturują ludzi, czerpią z tego przyjemność, lubią to".
Olena została wrzucona do celi. Pomimo odniesionych obrażeń i rozbitej głowy, nie otrzymała żadnej pomocy medycznej. Nie było nawet szmaty do wytarcia krwi. Po dwóch dniach przesłuchań kobietę w końcu zostawiono w spokoju. Olena świętowała swoje 50. urodziny w celi. Tego samego dnia do jej celi przyszedł oficer FSB i zmusił ją do wzięcia udziału w propagandowym materiale dla RIA Novosti. Przed kamerą zmuszono ją do przyznania się, że kierowała ostrzałem.
У малій камері — 15 полонених, на підлозі
"Od razu powiedzieli, że jeśli powiem coś nie tak, zastrzelą mnie. Jeśli powiem czego chcą, będę wieczorem w domu. Nie było wyboru. Zaprowadzono mnie na teren fabryki konserw. Widzieliśmy Rosjan jadących w kierunku lasu, rozstawiających broń i ostrzeliwujących dzielnice mieszkalne - potem mówili, że to zrobiły Ukraińskie Siły Zbrojne. Podczas montażu nagrań tak zmanipulowali moje słowa, że wyszło na to, że faktycznie kierowałam ostrzałem".
Kolejne cztery miesiące Olena spędziła w kobiecej celi. W pomieszczeniu przeznaczonym dla trzech osób była przetrzymywana razem z piętnastoma kobietami.
"Leżałyśmy na podłodze, nawet pod stołem i w pobliżu toalety. Było bardzo mało miejsca. I bardzo zimno. Nie mieliśmy nic, co moglibyśmy położyć na podłodze. Ściany były pokryte grzybem. Byli tam różni ludzie - skazani za morderstwo, zakłócanie porządku, niektórzy odbywali swój drugi wyrok. To było jak zły sen".
Od czasu do czasu Rosjanie przychodzili bić więźniów. Każdy powód był dobry.
"Widziałem mężczyzn, których twarze były szkarłatne i pokryte śluzem. Wydawało mi się, że to byli martwi ludzie. Ale oni byli wycieńczeni i nieprzytomni".
18 stycznia Olena po raz drugi musiała uczestniczyć w kręceniu propagandowych filmów. Kobieta z workiem na głowie, wraz z dwoma innymi zakładnikami, została zawieziona w pobliże Wasilówki.
"Postawili mnie między mężczyznami i kazali maszerować. Myślałem, że nas zastrzelą, bo za nami szło wielu żołnierzy z bronią. W rzeczywistości inscenizowali scenę dla rosyjskiej propagandy, jakoby wypuszczano nas do domu".
Nawet po tym nie pozwolili jej odejść, ale oznajmili, że nadszedł czas, aby pracować "dla dobra Federacji Rosyjskiej". W ten sposób Olena znalazła się w obozie pracy.
Mam prawo do statusu jeńca
Dwa miesiące później przesłuchano ją i wypuszczono. Po powrocie Olena zobaczyła splądrowany dom, jej psy zastrzelono. Bała się mieszkać w domu, bo interesowała się nią policja. Trzy tygodnie mieszkała i przyjaciół, potem znalazła przewoźnika i w marcu opuściła okupowane miasto. Przez Rosję, kraje bałtyckie i Polskę dotarła na Ukrainę.
"Byłam w niewoli, byłam cywilną zakładniczką, więc dajcie mi status jeńca wojennego. Mam do tego prawo".
Obecnie mieszka w wynajętym mieszkaniu w Zaporożu. Przez prawie pięć miesięcy po zwolnieniu prawie codziennie odwiedza lekarzy, ponieważ tortury, więzienie i niewolnicza praca poważnie zaszkodziły jej zdrowiu.
"Po torturach mam poważne problemy z głową, przez wiele miesięcy nie mogłam leżeć na wznak, bo tył mojej głowy płonął. Miałam mdłości. Mój kręgosłup jest uszkodzony w odcinku szyjnym. Mam cztery przepukliny i dwa guzy kostne".
Olena chce udowodnić, że była ofiarą handlu ludźmi i jeńcem wojennym. Dziś ma tylko status osoby przymusowo przesiedlonej.
"Sprawa została wszczęta na podstawie artykułu "naruszenie zasad prowadzenia działań wojennych", ale staram się o zmianę klasyfikacji na niewolnictwo pracy. Kiedy komisja ds. handlu ludźmi spotkała się tutaj w Zaporoskiej Obwodowej Administracji Państwowej, wszyscy powiedzieli, że podróż z domu do więzienia zostanie zakwalifikowana jako zbrodnia wojenna, ale nie podjęli jeszcze decyzji w sprawie podróży z więzienia do okopu. Nasz przedstawiciel z biura ds. handlu ludźmi powiedział: "Może powinniśmy dać ci kombatanta?" To był kiepski żart. Nie wszyscy chcą o tym rozmawiać. Powody milczenia są różne: niektórzy mają w niewoli krewnych, więc boją się o nich, inni po prostu nie chcą mówić o tym, czego doświadczyli w niewoli. Jest wiele osób takich jak ja. Nie wiedzą, gdzie się udać i co robić".
Olena planuje również utworzenie organizacji pozarządowej, która poszukiwałaby ukraińskich zakładników cywilnych przetrzymywanych przez okupantów. "Musimy stworzyć organizację, która szukałaby i zrzeszała cywilnych więźniów. Każdy był gdzieś, rozmawiał z ludźmi. Trzeba zebrać informacje. Chcę pomóc ludziom, którzy znaleźli się w takiej sytuacji jak ja. Bo ja nie walczę tylko o swój status, moim celem jest zebranie dowodów, żebyśmy mieli z czym iść do Trybunału Praw Człowieka przeciwko Rosji. Na pewno wygramy tę wojnę, ale żeby przestępcy zostali ukarani musimy mieć dowody zbrodni".
"Musimy stworzyć organizację, która szukałaby i zrzeszała cywilnych więźniów. Każdy był gdzieś, rozmawiał z ludźmi. Trzeba zebrać informacje. Chcę pomóc ludziom, którzy znaleźli się w takiej sytuacji jak ja. Bo ja nie walczę tylko o swój status, moim celem jest zebranie dowodów, żebyśmy mieli z czym iść do Trybunału Praw Człowieka przeciwko Rosji. Na pewno wygramy tę wojnę, ale musimy mieć dowody zbrodni. Przestępcy muszą zostać ukarani".
Gdzie iść i co robić?
Julia Polekina z organizacji praw człowieka "Sicz", która pomaga Olenie Jagupowej, mówi, że najłatwiej jest uzyskać status jeńca wojennego zwolnionym w ramach oficjalnej wymiany.Jeśli więzień zostanie po prostu zwolniony indywidualnie lub uda mu się uciec, jest to trudniejsze.
"Ten status daje podstawy do otrzymania zadośćuczynienia w wysokości 100 000 hrywien. Jeśli dana osoba była przetrzymywana przez ponad rok, ofiara otrzyma taką wypłatę za każdy rok niewoli. Pieniądze może otrzymać ofiara lub jej rodzina. Osoby te mają również prawo do leczenia, pomocy psychologicznej i pomocy w odzyskaniu dokumentów. Niestety, nadal nie mamy jasnego mechanizmu uwalniania więźniów cywilnych. Aby otrzymać status osoby zatrzymanej w wyniku agresji Rosji na Ukrainę, konieczne jest dostarczenie komisji określonych dowodów zatrzymania i zwolnienia".
Co musisz zrobić, gdy wypuszczą cię z niewoli - prawniczka radzi.
- Jeśli Twoja rodzina nie wszczęła dochodzenia karnego w sprawie Twojego zaginięcia, musisz je sam wszcząć. Oznacza to, że natychmiast po wyjeździe na terytorium kontrolowane przez władze ukraińskie należy skontaktować się z policją. Następnie należy poinformować SBU i centralę koordynacyjną o swoim powrocie.
- Weź dokument od policji o usunięciu swojego nazwiska z listy poszukiwanych. Dokument ten może być również wykorzystany jako dowód.
- Warto skontaktować się z lokalnymi władzami, by poinformować ich, że w społeczności jest osoba uwolniona z niewoli lub uciekinier.
- Wszystkie uszczerbki na zdrowiu zgłaszaj w placówkach medycznych.
- Zapisz jak najszybciej wszystkie szczegóły swojego pobytu w niewoli i uwolnienia, ponieważ z czasem możesz o nich zapomnieć.
- Aby uzyskać pomoc, skorzystaj z poniższych linków:
Olena Jagupowa była przetrzymywana w rosyjskiej niewoli, a teraz walczy o status jeńca wojennego. Czy ma szansę go uzyskać?
Skontaktuj się z redakcją
Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.