Exclusive
20
min

Nadieżda Yarish, pielęgniarka z Mariupola: „Nawet teraz, kiedy słyszę dźwięk taśmy, wszystko we mnie przewraca się do góry nogami”

Fotografowano nas nago z profilu i całą twarzą. Niektóre dziewczyny mówiły, że były nawet badane „palcami”, zmuszane do kucania. Nie rozumiem dlaczego. To wszystko działo się na oczach mężczyzn”. Nadiya Yarish o Azovstal, niewoli i teraźniejszości.

Natalia Żukowska

Nadiya Yarish wraz z synem, który również służ i ewakuuje rannych. Archiwum Prywatne

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Nadiya Yarish jest pielęgniarką z obwodu charkowskiego, która podpisała kontrakt z siłami zbrojnymi w 2017 roku i została przydzielona do szpitala w Mariupolu. Tam spotkała się z ofensywą wroga na pełną skalę. Opuściła oblężone miasto trzeciego dnia, ewakuując rannego strażnika granicznego. Dopiero miesiąc później udało jej się wrócić do rodziny, do Azovstalu. Nadiya Yarish opowiada nam o ucieczce do okupowanego Mariupola, życiu w Azovstal, niewoli i uwolnieniu.

Nadieżda Jarisz

„Czułam się jak dezerter”

- Dwa dni przed rosyjskim atakiem pracowałam jako asystentka dyżurna w szpitalu”, mówi Nadiya Yarish, „a potem około drugiej nad ranem otrzymałam telefon i kazano mi natychmiast zebrać cały personel. Obdzwonienie wszystkich zajęło mi pół godziny. Nie wolno było opuszczać szpitala. Nie zostaliśmy ostrzeżeni o możliwym rosyjskim ataku.

24 lutego o wpół do piątej rano obudziły nas straszne eksplozje w pobliżu. A o dziesiątej rano zaczęli przybywać pierwsi ranni. Większość z nich pochodziła z Wołnowachy, z obrażeniami od wybuchu miny.

26 lutego otrzymaliśmy ranną strażniczkę graniczną w ciężkim stanie. Miała amputowaną kończyny dolnej. Kobieta wymagała pilnej ewakuacji z miasta. Nasz zespół był w większości młody. W tamtym czasie uważałam, że bezpieczniej jest zostać w szpitalu niż wyjeżdżać. Zgłosiłam się więc na ochotnika do eskorty, aby nie narażać moich kolegów na niebezpieczeństwo.

Po drodze widzieliśmy spalone samochody. Jechaliśmy i nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Nawiasem mówiąc, kierowca, który nas wiózł, uciekł później do tak zwanej „DRL”. Na szczęście dotarliśmy do Dniepru bez incydentów. Czekałam na rozkaz dowódcy, żeby wracać, ale takiego rozkazu nie było. Powiedział, że najwyżej pojadę do punktu przerzutu rannych, a potem wrócę do Dniepru. Ale wtedy zdecydowałam, że muszę wrócić do Mariupola. Przez cały pobyt w Dnieprze czułam się jak dezerter. Chociaż w tym czasie około 80% personelu szpitala w Mariupolu wyjechało do Dniepru.

Pewnego dnia kierownictwo zebrało nas i zapytało: „Kto chce wrócić do Mariupola, aby pomóc kolegom?” Spośród 60 osób tylko ja podniosłam rękę

O piątej wieczorem zostaliśmy wezwani do dowódcy, gdzie na korytarzu spotkałam dwóch kolejnych chirurgów i dwóch anestezjologów gotowych do udania się do Azovstalu.

Tajny lot do zablokowanego Mariupola

Operacja została przeprowadzona przez wywiad obronny Ukrainy. O drugiej nad ranem przyleciały po nas cztery helikoptery. Załadowaliśmy amunicję, żywność i lekarstwa. Załadowaliśmy też ludzi z Azowa i strażników. Lecieli bardzo nisko, żeby nie rzucać się w oczy. Ja jednak w ogóle nie zwracałam na nic uwagi, bo cały czas bałam się, że zwymiotuję na chłopaków. Nigdy wcześniej nie latałam. Przed lotem wziąłam różne leki przeciw nudnościom, ale niewiele pomogły.

Śmigłowce na „Azovstal”

Desant odbył się w porcie Mariupol. Cała operacja rozładunku amunicji i załadunku rannych żołnierzy trwała 7 minut. Śmigłowce odleciały, a nas odebrał pułk Azow.

Gdy tylko wsiedliśmy do samochodów, rozpoczął się ciężki ostrzał. Zabrano nas do punktu stabilizacyjnego w porcie. Znajdował się on na drugim piętrze. Pomagałam tam zorganizować salę operacyjną. Pojawili się pierwsi ranni. Pamiętam dwóch mężczyzn, których do nas przywieziono. Musieli być ulubieńcami Boga. Jeden z nich miał ranę na szyi - milimetr od tętnicy szyjnej, a drugi miał ranę pod pachą, ale tętnica nie była uszkodzona.

Powiedziano nam, że nie ma sposobu, aby dostać się do Azovstalu. Droga jest odcięta. Ale nadal chciałam być z moimi ludźmi. Później otrzymaliśmy rozkaz przygotowania się. Zaprowadzono nas do motorówki na zniszczonej drodze, bez włączonych reflektorów.

Okazało się, że jedynym sposobem na dotarcie do Azovstal była woda. Nawiasem mówiąc, w ogóle nie umiem pływać. I w pewnym momencie silnik się zatrzymał. Zatrzymał się trzy razy, a ja tyle samo razy żegnałam się z życiem

Chłopaki przed nami zginęli na tej samej przeprawie, zostali „utopieni” - spalili się na śmierć. My na szczęście mieliśmy więcej szczęścia. Zostaliśmy przewiezieni na drugą stronę, wysadzeni i kazano nam czekać. W sumie dotarcie do Azovstal zajęło mi ponad 26 godzin. Przywieziono nas do bunkra o nazwie Zhelezyaka. Znajdował się tam szpital.

Bunkier „Żelezyak”

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam w bunkrze, było mnóstwo rannych. Około 350 osób o zrozpaczonych oczach. Powiedzieli mi: „Zapomnieli o nas. Nikt nas nie potrzebuje”. Na co odpowiedziałam: „Jest rozkaz od prezydenta, sztabu generalnego i dowódcy sił medycznych, że przybywamy wam pomóc. Więc myślicie, że o was zapomniano czy nie?”. Moje słowa dały im trochę więcej wiary.

Tak zaczęła się moja praca w Azovstalu. Była tam jedna sala operacyjna z dwoma stołami. Operowało czterech chirurgów. Wykonywali takie operacje, że w cywilu mało prawdopodobne, aby którykolwiek z lekarzy podjął się takiego zadania.

Jeden z operacyjnych „Azovstal”. Zdjęcie z archiwum Aleksandra Demczenki

Były też dwie pielęgniarki operacyjne, młode dziewczyny w wieku 20-25 lat. Ze zmęczenia zasypiały na nogach. Pracy było bardzo dużo. Czasami pracowałyśmy tak ciężko, że była już trzecia nad ranem. Do dezynfekcji narzędzi chirurgicznych używano tylko środków antyseptycznych.

Nie było wody. Żeby się umyć, wychodziłam z bunkra na górę. Był tam hangar z dużymi pojemnikami z wodą przemysłową, po którą musiałam chodzić i szukać. Było to dość ryzykowne, bo miejsce było otwarte. Wychodziłam raz na dwa dni. Było nas sześć dziewczyn. Kąpałyśmy się i myłyśmy włosy w tym samym wiadrze. Robiłyśmy to na zmianę. Prałyśmy tam też swoje ubrania.

To właśnie na Zhelezyaka spadły cztery bomby lotnicze. Pierwsza trafiła tam, gdzie były generatory. Druga trafiła w kuchnię. Tam zawsze jest tłoczno, ale tym razem cudem nikogo tam nie było. W czasie ataków byłam w pokoju z 15 osobami. Mieliśmy półki, na których spaliśmy. Byliśmy ułożeni jak bułeczki w piekarni. Jedzenia prawie nie było, kuchnia została zbombardowana.

Chłopaki ze stanowisk przynosili nam jedzenie w termosach. Pół plastikowego kubka owsianki i mały kawałek bekonu, który dawałam mężczyznom

Inne dziewczyny robiły to samo. Leki również stopniowo się kończyły. 8 maja, kiedy Redis zgodził się, by medycy (jako niebojowi) opuścili Azovstal, zostałam z chłopakami i jednym z chirurgów. Odmówiliśmy wyjazdu.

Niewola, Olenovka i „Dushohubka”

Chłopaki z Azowa i ja zrozumieliśmy, że mamy dwie opcje: schwytanie lub śmierć. Nie chcieliśmy się poddać. Jednak 18 maja otrzymaliśmy rozkaz poddania się i musieliśmy to zrobić. Powiedziano nam, że zostaniemy wymienieni za miesiąc lub dwa. Powiedzieli też, że nie będą nas w ogóle dotykać. Kiedy wyszłam z bunkra, zostały tam trzy osoby, które musiały zniszczyć wszystko - lekarstwa, broń, radia, rzeczy osobiste, telefony. Zostało nawet 200 litrów alkoholu.

Na początku byłam w Ołeniwce. Codziennie słyszeliśmy, jak chłopcy są torturowani. Nawet teraz, kiedy słyszę dźwięk taśmy klejącej, wszystko we mnie się przewraca. W ten sposób zrozumieliśmy, że zbliża się przesłuchanie.

Rosjanie zażądali, żebym mówiła po rosyjsku, a ja odmówiłam. Za nieposłuszeństwo wrzucili mnie do celi „zabójców dusz” na 41 dni. Było to pomieszczenie o powierzchni sześciu metrów kwadratowych z dziurą w podłodze zajmującą większość przestrzeni. Było stale zapchane i śmierdziało. W celi przeznaczonej dla dwóch osób przebywało 10 kobiet. W szczególności Valeriya Subotina „Nava” i Kateryna Polishchuk „Ptashka”. Jeśli chodzi o jedzenie, rano miały owsiankę, kawałek chleba i herbatę. W porze obiadowej jadły coś podobnego do barszczu. Jeśli chodzi o tortury, dziewczęta nie były dotykane w Ołeniwce.

Pewnego dnia „Ptaszka” przyszła z podrapanymi paznokciami i bardzo płakała. Podrapała ją rosyjska dziennikarka, ponieważ nie chciała udzielić jej wywiadu

„14 października, w Dniu Sił Zbrojnych, zostaliśmy przeniesieni z Ołeniwki do Taganrogu. Panowały tam najgorsze warunki przetrzymywania i traktowania. Próbowano nas złamać moralnie i psychicznie - krzykiem i poniżaniem.

Kiedy skończyłam jeść, musiałam powiedzieć: „Dziękuję Federacji Rosyjskiej”. Mówisz to, ale myślisz: „Mam nadzieję, że umrzecie, dranie”.

Kazali mi nauczyć się rosyjskiego hymnu narodowego. Nieustannie powtarzali nam też, że Ukraina już nie istnieje. Moja wiara pomagała mi się trzymać. Wiedziałam, że nas wymienią, że wrócimy. Spędziłam 5 miesięcy w niewoli.

„Dziewczyny, jesteśmy na Krymie”

W Taganrogu spędziłam tylko trzy dni. Okazało się, że byłyśmy już przygotowywane do wymiany. Tego dnia miałam dziwne przeczucie, że coś się wydarzy. 17 października wywołano nazwiska trzech dziewczyn a reszcie kazano iśc spać. Jednak w ciągu 10 minut usłyszałyśmy również nasze nazwiska. Umieszczono nas w małym pomieszczeniu - jak śledzie. Nie można było się nawet obrócić. Wywoływano nas pojedynczo. Wyszliśmy i dostaliśmy nasze rzeczy. Poszliśmy do innego pokoju i przebraliśmy się. Fotografowano nas nago z profilu i całą twarzą. Niektóre dziewczyny mówiły, że były nawet poddawane badaniu „palcem”, zmuszane do kucania. Nie rozumiem dlaczego. To wszystko działo się na oczach mężczyzn.

Potem przyszedł strażnik i wywołał moje imię. Zapytał: „Czy masz okulary i zegarek?”. Odpowiedziałam: „Tak”. Przyniósł mi je. A potem gdzieś nas zabrali.

Okulary Nadieżdy Yarish, które zostały jej zwrócone. Zdjęcie: Oleksandra Yefymenko/Hromadske Radio

Wcześniej, kiedy wymieniali 'Ptaszkę", mówili, że zabranie jej na Białoruś zajęło im ponad dwie godziny, a potem został wymieniona. A dla tych, którzy zostali zabrani do kolejnego miejsca uwięzienia, lot trwał tylko dwie godziny. Więc zdecydowałam, że jeśli lot będzie trwał dwie godziny, to znaczy, że zostałyśmy wysłani do kolejnego więzienia. A jeśli dłużej, to będziemy wymienione.
Wsadzono nas do samolotu. Na podłodze, która była zimna jak lód siedziałyśmy w jodełkę, jedna między drugą, w trzech rzędach, pochylone do przodu. Ręce miałyśmy związane krawatami lub taśmą. Czapki naciągnięte na oczy. Liczyłam czas. Leciałyśmy dokładnie dwie godziny, więc uznałam, że to tylko kolejne miejsce uwięzienia.

Z samolotu przeniesiono nas do trzech ciężarówek. Strażników już z nami nie było. Podczas podróży jedna z dziewczyn zobaczyła przez rozdarty worek znak drogowy z nazwą miejscowości. Powiedziała: „Dziewczyny, jesteśmy na Krymie”. W ten sposób zaczęłyśmy się domyślać, że zabrano nas na wymianę. Po drodze nie dano nam wody ani jedzenia. Podczas postojów nie mogłyśmy też skorzystać z toalety. Dziewczyny wzięły więc kilka rzeczy osobistych i torbę i poszły w najdalszy kąt ciężarówki, aby się załatwić. Nie było innego wyjścia. W ten sposób przywieziono nas do Wasylówki.

Wysiadając z autobusu, dziewczyny automatycznie schyliły się z najniższego stopnia na ziemię. Mimo że widziały już żołnierzy w ukraińskich mundurach i naszą flagę. Ponieważ w niewoli, jeśli podniosłeś głowę, natychmiast cię bili. Patrzyłam na to wszystko i płakałam.

Widzieliśmy, za co nas wymieniają. To były dobrze odżywione świnie ważące po sto kilogramów, z walizkami na kółkach - jak z kurortu. Byli ubrani, umyci, ogoleni. A my byliśmy jak bezdomni, ubrani w to, co mieliśmy, wychudzeni i wyczerpani. Ale mimo wszystko czuliśmy radość i dumę.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po powrocie, było przefarbowanie włosów, ponieważ cała moja głowa była siwa.

Wojskowe kobiety zwolnione z rosyjskiej niewoli 17 października 2022 r. Zdjęcie: OP

„Dopóki wróg jest na naszej ziemi, nie mogę siedzieć w domu”

Po rehabilitacji kontynuowałam służbę. Byłam starszą pielęgniarką na oddziale chirurgicznym szpitala w Zaporożu. Mój młodszy syn Vladyslav zgłosił się do służby razem ze mną. Ma 24 lata. Z zawodu jest inżynierem wiertniczym. Ukończył Połtawski Uniwersytet Nafty i Gazu. Ma jednak tylko tytuł licencjata. Zawiesił studia. Teraz jest kierowcą karetki pogotowia, ewakuującym rannych.

„Cały czas chciałam dołączyć do moich ludzi w Azowie. Dopiero niedawno mój syn i ja zostaliśmy tam przeniesieni. Znalazłam się wśród ludzi, których dobrze znam i którym ufam.

Jeśli chodzi o mojego syna, to oczywiście martwię się o niego. Zawsze trudno jest martwić się o swoje dzieci. Mój najstarszy syn, na przykład, mieszka w Charkowie w dzielnicy Saltovka, która jest stale ostrzeliwana przez Rosjan. Jego rodzina nigdy nie opuściła miasta. Przeszłam długą drogę, ale jestem szczęśliwym człowiekiem, ponieważ mam dzieci, dwoje wnuków. Jestem dumna, że wychowałam takiego wojownika jak mój najmłodszy syn Vlad.

Nadieżda Yarish: „Dopóki wróg jest na naszej ziemi, nie mogę siedzieć w domu”

Oczywiście nie mogłam iść na front. Jednak dopóki wróg jest na naszej ziemi, nie mogę siedzieć w domu. Pewnego razu, podczas przesłuchania, Rosjanie zapytali: „Gdy będziesz wymieniona - wrócisz na front, czy zostaniesz w domu?” Powiedziałam: „Będę tam, gdzie potrzebne są moje ręce i głowa”.

„Marzę o szacunku dla wojska i lekarzy”

Dla mnie osobiście zwycięstwo zostanie osiągnięte, gdy będzie szacunek dla wojska i zapewniona zostanie pomoc, której potrzebują. Przede wszystkim pomoc medyczna. Zwycięstwo nadejdzie, gdy będziemy szanować wojskowych nie tylko wtedy, gdy ich potrzebujemy, ale przez cały czas. To samo dotyczy stosunku do lekarzy.

A nasze wspólne zwycięstwo nadejdzie, gdy stopy agresora nie będą już na terytorium Ukrainy. Naprawdę chcę widzieć ją wolną, niezależną, bez okradających ją ludzi. Chcę, żeby ludzie pomagali sobie nawzajem bezinteresownie.

Wiesz, bez względu na to, co stało się później w życiu, nigdy nie żałowałem swojej decyzji o powrocie do Mariupola. Zrobiłabym to ponownie bez wahania. Ponieważ uratowałam co najmniej kilka istnień ludzkich, udając się do zablokowanego miasta...

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki

Data publikacji:17.02.2025

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz
Ołena Chochłatkina

Wojna dopadła ją dwukrotnie. W 2014 roku wyrwała ją z Doniecka, zmuszając do ucieczki do Kijowa. Potem zrównała z ziemią jej rodzinną Biłozerkę, wieś w obwodzie chersońskim.

Chersoń to jej ból, Donieck to jej ból, a Kijów – po prostu miejsce, w którym teraz pracuje. Gra główne role w teatrze i filmach.

– Nie mogę pojąć, dlaczego dziennikarze podczas wywiadów mówią: „Ołeno Anatoliwna, boimy się pani – zastanawia się Chochłatkina, znana m.in. z roli czarownicy konotopskiej wiedźmy w sztuce, która stała się sensacją w Ukrainie i za granicą.

Ołena Chochłatkina jest łagodna i uśmiechnięta, ale gdy podczas rozmowy jej oczy zaczynają mrugać, zaczynam czuć jej siłę. Rozmawiamy, a potem się przytulamy. Chcę ją wesprzeć, a jednocześnie czerpać z tej siły...

Zdjęcie: Kateryna Kozinska

Tylko ja i kwiaty

Oksana Gonczaruk: Wojna zaczęła się dla Pani 11 lat temu. Jak się Pani w tym wszystkim czuje? Co daje Pani siłę do grania, działania, życia?

Ołena Chochłatkina: Teraz często słyszę od ludzi, że nie chce im się dla siebie gotować, pracować czy w ogóle wychodzić z domu. W moim przypadku tak nie jest, bo mam wielką motywację: zobaczyć, jak to wszystko się skończy. Chcę też być z moimi dziećmi jak najdłużej, patrzeć, jak idą przez życie, iść razem z nimi.

To jest moja siła, mój życiowy napęd, to mnie trzyma i nie pozwala mi wpaść w otchłań użalania się nad sobą. Bo czasami mam ochotę się nad sobą poużalać; w moim życiu zaszło tyle zmian, że wystarczyłoby na dziesięć żyć innych ludzi. Nigdy nie sądziłam, że zobaczę wojnę na własne oczy.

Rok 2014 był dla mnie bardzo stresujący.

Przyjechałam do Kijowa z Doniecka z tą swoją wojną – i po miesiącu zdałam sobie sprawę, że dla ludzi w Kijowie wojna nie istnieje. W pewnym sensie tak jest do dziś

I ja na wolności o tym myślę. Nawet kwiaty, które mieszkają ze mną pod jednym dachem, czują ciężar moich myśli.

Rozmawia Pani ze swoimi kwiatami?

Tak, rozmawiam. Nie mam ich wiele, bo to wynajęte mieszkanie i nie mogę zapuścić w nim korzeni. Lubię mieć u siebie coś żywego i zielonego. Mam na przykład kwiat, który dostałam od przyjaciół w 2014 roku. Miałam też psa, który przyjechał ze mną z Doniecka, ale niedawno umarł, przeżył 16 lat. Więc teraz w domu jestem tylko ja i kwiaty.

Dzieci mówią, że teraz powinny dać mamie psa na urodziny, żeby nie była smutna. Ale powiedziałam im, żeby tego nie robiły, bo to duża odpowiedzialność. Nie bez powodu „Mały Książę” Exupery'ego to moja ulubiona książka. Otwieram ją i od razu płaczę – zupełnie jak wtedy, gdy czytałam ją moim dzieciom na dobranoc. Zawsze byłam bardzo odpowiedzialna. Tak zostałam wychowana.

Aktorska rodzina: Ołena Chochłatkina, Wiktor Żdanow i ich córka, Oksana Żdanowa. Zdjęcie: Arthouse Traffic

Nie jest Pani smutno samej w domu?

Nigdy nie jest mi smutno. Czasami się nudzę, gdy nie mam pracy, ale nigdy nie jestem smutna. Ostatnio pomyślałam sobie: „Dzięki niech będą bogom internetu, bo nie czujemy się samotni, kiedy nasze dzieci i przyjaciele nas opuszczają”. Mam dwie przyjaciółki, ale są bardzo daleko, więc nie możemy spotkać się na kawie, żeby poplotkować. Obie pochodzą z Chersonia i są teraz za granicą. Innych przyjaciół nie mam.

Prowadzi Pani życie wędrowne: prawie dziesięć lat w teatrze w Chersoniu, potem 14 lat w teatrze w Doniecku, od 11 lat pracuje Pani w Kijowie. Lubi Pani ruch?

Zawsze trudno mi się przeprowadzać, bo jestem domatorką. Nie rozumiem, dlaczego tak ciągle podróżowałam.

Kocham swój dom. Uważam, że on powinien być taki, jak to jest w zwyczaju Ukraińców: wiśniowy sad, majowe chrabąszcze... I nikt nie powinien wchodzić bez pozwolenia! Jeśli będzie trzeba, to sama wyjdę i go wpuszczę.

Wszyscy Ukraińcy tacy są: „Mój dom to moja twierdza”. Zbudowalibyśmy to nasze państwo, gdyby nie to, co nadeszło z zewnątrz

Jednak nigdy nie było mi trudno dowieść swojej wartości w nowym miejscu. Jestem dobrą aktorką, znam swoją wartość, mogę zagrać wszystko. Pod tym względem jest mi łatwo. Za to nie jest łatwo osobom z mojego otoczenia, gdy mówią, że przyszłam z prowincjonalnego teatru – i zaczyna się ferment. Mnie to nie przeszkadza, bo może myślałabym tak samo, gdyby ktoś przyszedł z ulicy, a ja byłabym lokalną artystką, która zrodziła się w tym teatrze. Ale jestem wolna od teatralnych uprzedzeń i wdzięczna wszystkim teatrom, które pojawiły się w moim życiu.

„Wiedźma konotopska” na gościnnych występach w Warszawie. Zdjęcie: Teatr Iwana Franki

Chersoń: życie bez marzeń i bez nadziei

W Chersoniu ma Pani wielu krewnych. Jak im się tam żyje?

Są tam teraz moi kuzyni i trzej bracia. Zostali i jakoś przetrwali. To przerażające, bo ciągłe niebezpieczeństwo stało się dla nich codzienną rutyną. Są wyczerpani, ale pracują, planują zasadzić ogród i karmić kury. Takie jest ich życie – bez marzeń, bez nadziei.

Kiedy [Rosjanie – red.] wysadzili w powietrze elektrownię wodną w Kachowce, jeden z moich braci wysłał mi filmik ze swojego domu, w którym woda sięgała sufitu. Powiedział: „Wiesz, czego mi teraz najbardziej brakuje? Moich pomidorów. Bo krzaki już urosły, nawoziłem je i podlewałem, i miałem nadzieję, że je zbierzemy i zjemy ”. Powiedział tak, chociaż, oprócz pomidorów został zniszczony też jego dom. Zawalił się i musiał go odbudować od zera.

A co dzieje się teraz w Pani Biłozerce?

Prawie wszystko zostało tam zrównane z ziemią, zwłaszcza to co było blisko wody – linia frontu oddziela nas od orków, biegnąc wzdłuż Dniepru i terenów zalewowych. W tym pięknym miejscu nie ma teraz ani jednego nienaruszonego domu. Dom mojego szkolnego kolegi został już cztery razy trafiony, okna są zabite deskami. To poraniony dom, jest jak sito. Ale oni tam zostali.

Moja przyjaciółka mówi, że nie może wyjechać, bo w Biłozerce zostało wielu starych ludzi, którymi nie ma się kto zająć.

Niedawno zadzwoniła do mnie i mówi: „Lena, co się dzieje w Kijowie? Dlaczego w telewizji macie programy rozrywkowe, dlaczego tam się cieszą, kiedy w Chersoniu i Biłozerce są takie tragedie?”

Wtedy zdałam sobie sprawę, że tego samego doświadczyłam w 2014 roku.

Nie potępiam ludzi, którzy występują w tych programach, bo wszyscy żyjemy w momencie tworzenia i sztuki. Wyjdę na scenę i zagram klauna, zaśpiewam i zatańczę, a potem zmyję makijaż i wrócę do domu, gdzie czekają na mnie nowe zbiórki na wojsko, tragedie ludzi, których znam, siedzących w piwnicach i bojących się wyjść – bo nie ma syren, a czas między wystrzeleniem pocisku a wybuchem to 10-15 sekund.

Zdjęcie: archiwum prywatne

Wstydzę się tego, choć nie powinnam. Nie wybraliśmy takiego życia. Wylądowałam w Kijowie w 2014 roku, bo moja córka tu studiowała.

Była możliwość pozostania w Doniecku...

Wie pani, są takie chwile, które wydają się nic nie znaczyć, ale pamiętasz je do końca życia. Miałam taki moment w Doniecku, kiedy poszłam do sklepu kupić chleb, a sprzedawczyni powiedziała mi: „Zbieramy na naszych chłopców”. Zbierali pieniądze na tych, którzy przyjechali okupować Donbas! Zabrałam dziecko, wróciłam pozałatwiać swoje sprawy i wyjechałam – dzień przed tym jak Girkin [Igor Girkin, ps. Igor Striełkow, rosyjski oficer i zbrodniarz wojenny, uczestnik aneksji Krymu, wojny w Donbasie i inwazji Rosji na Ukrainę – red.] wkroczył do miasta. Od tego czasu słowo „chłopcy” jest dla mnie przerażające.

Chociaż było o wiele więcej przerażających momentów, np. gdy Rosjanie mierzyli do mnie z karabinów, a Czeczeni na punktach kontrolnych mogli decydować o moim losie

Jak się Pani czuje w Kijowie?

Kiedy byłam młoda, uwielbiałam Kijów, przyjeżdżałam tu odwiedzać przyjaciół. Podobał mi się nastrój tego miasta, jak to się teraz mówi: vibe. Mój dzisiejszy Kijów to droga z pracy do domu. Teraz mieszkam na lewym brzegu, w Trojeszczynie [dzielnica Kijowa – red.], i lubię te miejsca, ponieważ przypominają mi, gdzie kiedyś mieszkałam. Gdzieś mogę rozpoznać Donieck, gdzieś indziej znaleźć kawałek Chersonia. Dużo zieleni, rzeka jest blisko. Dobrze się tu czuję.

Pensja w teatrze wystarcza na życie?

Tylko wtedy, gdy robię jeszcze coś dodatkowego, na przykład filmy. Gdy jest sesja zdjęciowa, możesz sobie pozwolić nie tylko na chleb i masło, ale także np. na drogie kiełbaski – chociaż ja nie jem kiełbasy.

W 2014 roku przeprowadzano ze mną wiele wywiadów i wszyscy pytali o to samo: „Przeprowadziła się pani z Doniecka. Jacy są tamtejsi ludzie?”. A tam byli normalni ludzie. Mieliśmy proukraiński wiec na taką skalę, o jakiej nikomu się nie śniło.

Ale potem zwieźli tych lumpów od sąsiadów i woda w regionie stała się mętna

Byłam bardzo zirytowana, gdy mówili, że mam szczęście, że dostałam pracę w Kijowie, że zostałam przyjęta do takiego teatru. Po pierwsze, długo starałam się o pracę tutaj. Nikt mnie nie zatrudnił ot tak po prostu. A po drugie, to gadanie o szczęściu tam mnie wzburzało, że odpowiadałam: „Zamieńmy się, skoro mam takie szczęście. Jestem gotowa na zamianę, bo ja nie chciałam tego wszystkiego”. Miałam udaną karierę w teatrze w Doniecku, ogromne mieszkanie, ulubioną daczę... Miałam życie, miałam przyjaciół. I nie wiem, co to za szczęście, że musiałam uciekać do Kijowa. Mam szczęście, że żyję. Tyle.

Zdjęcie: Anastasia Vodchenko

Pani matka, która mieszka w pobliżu Chersonia, na była z Panią w Kijowie 24 lutego 2022 r. Jak się teraz czuje?

Tak, była tutaj, ponieważ zawsze zabieraliśmy ją tu na zimę, a wiosną wracała do domu. Ale już nie wróci, miała wylew. Nigdy wcześniej nikomu o tym nie mówiłam. Robię to po to, żeby pani wiedziała, jak wygląda zawód aktora. Siedzę w kostiumie i makijażu, do występu mam 15 minut, a tu dzwoni telefon i moja mama krzyczy do słuchawki, że był wybuch. Okazało się, że w moim mieszkaniu wybuchł kanister z gazem i ją poparzył. Dzięki niech będą mojemu sąsiadowi – ten młody mężczyzna szybko zareagował, ugasił wszystko i wezwał karetkę. Ale mama była bardzo zdenerwowana – i wtedy dostała udaru. Jednego, a potem drugiego. Teraz jest przykuta do łóżka.

Dlatego wykonanie piosenki „Śpiewaj, Lola, śpiewaj” jest teraz dla mnie bardzo wyzwalające. Bo za każdym razem, gdy zakładam kostium klauna do mojej roli, słyszę krzyk matki. Wtedy cała rodzina bardzo szybko przyjechała na pogotowie, a ja grałam dalej. Taki jest ten zawód. Jest wiele piękna, gdy coś tworzysz, a jednocześnie wiele strasznych rzeczy.

Między dobrem a złem, światłem a ciemnością

Ale utrzymuje Pani tak zwany front kulturalny...

Zgadza się. Robimy dużo dla wojska, bo zbieramy sporo pieniędzy; każdy z nas organizuje jakąś zbiórkę. Robimy wszystko, by jak najwięcej chłopaków wróciło do domu żywych. Bo moje zwycięstwo będzie wtedy, gdy wszystkie chłopaki wrócą do domu. To właśnie będę świętować.

Życie pomaga mi odnaleźć sens w tej pracy. Niedawno na naszym najpopularniejszym przedstawieniu, „Konotopskiej wiedźmie”, na widowni znalazł się ważny człowiek – żołnierz bez nóg, na wózku inwalidzkim. Siedział, taki przystojny i młody, taki dumny, oglądając przedstawienie ze swoją dziewczyną. Po spektaklu aktorzy zostali, by się z nim przywitać. A on powiedział, że jest nam wdzięczny i teraz już rozumie, że nie bronił nas i nie ryzykował życia na darmo. Boże, byłam rozdarta na kawałki. Cały czas jestem rozdzierana przez tych chłopców na strzępy.

Bo jestem jednym z tych durnych ludzi, którzy widząc mężczyzn w mundurach i z plecakami w metrze, podchodzą i dziękują. Chciałabym, żeby wszyscy tak robili...
„Konotopska wiedźma”. Zdjęcie: Teatr im. Iwana Franki

Z „Konotopską wiedźmą” objechała już Pani pół Europy, otwierając ukraiński teatr na świat i zbierając pieniądze dla wojska. Jak przyjęli was w Europie?

Gdy byłam na tournée w Warszawie i Krakowie, prawie wszyscy widzowie byli Ukraińcami. Płakali i śmiali się, bo słyszeli ojczysty język i widzieli to piękne przedstawienie.

Dla mnie takie trasy są okazją do utrwalania naszej ukraińskiej kultury. To też okazja dla Europejczyków, by usłyszeć, czym jest współczesna Ukraina, czym jest ukraińska kultura wysoka. To dyplomacja kulturalna.

Z wywiadów, których Pani udzieliła, wywnioskowałam, że wierzy Pani w mistycyzm. Czy granie czarownicy w teatrze i filmie nie jest zbyt obciążające.

Nie. Lubię być wiedźmą. Lubię karać głupców, którzy przychodzą z głupimi pragnieniami. „Czy mogę sprawić, żeby mnie pokochała?”. Możesz, ale to się zemści. I może ci się nie spodobać to, co dostaniesz.

Czasami myślę, że gdybym był wiedźmą, to zamieniłbym naszych wrogów w popiół. Pani też tak ma?

Zdarza się, oczywiście. Wyobrażam sobie wroga, gdy nasz występ przerywa jakiś nalot. Jest wiele prawdziwych wiedźm (takich od słowa „wiedzieć”), które pracują nad przybliżeniem zwycięstwa, ale są też siły działające z zewnątrz. Walka między dobrem a złem, światłem a ciemnością – trwa.

My dokonaliśmy swojego wyboru, ale po ciemnej stronie jest wielu ludzi na świecie
20
хв

Ołena Chochłatkina: – Lubię być wiedźmą

Oksana Gonczaruk
Julia „Kuba” Sidorowa

– To była moja pierwsza misja podczas inwazji – wspomina Julia Sidorowa. – Pojazd naszych chłopaków znalazł się pod ostrzałem czołgów. Ja i „Alaska”, ratowniczka medyczna, z którą pracowałam w tej samej ekipie, ruszyłyśmy na pomoc. Na miejscu zobaczyłyśmy płonący samochód, ale chłopaków nigdzie nie było. Zaczęłyśmy ich szukać – i wtedy rosyjski czołg otworzył do nas ogień. Ukryłyśmy się w jedynym „schronie”, jaki mogłyśmy znaleźć – między przystankiem autobusowym a uliczną toaletą. Czołg strzela, za nami spadają pociski, a do mnie dociera, że zaraz zginiemy. Mimo to zaczynamy się śmiać: co za haniebna śmierć – umrzeć koło kibla na pierwszej akcji. „Alaska” nagrywa ten moment na wypadek, gdyby telefon przetrwał i ktoś kiedyś to obejrzał. Pyta mnie, jakie będą moje ostatnie słowa. Więc nagrywamy, a w tle eksplozje…

Ten filmik stał się wiralem w mediach społecznościowych. Dziś jest częścią filmu dokumentalnego „Kuba i Alaska”, nakręconego przez reżysera Jehora Trojanowskiego we współpracy z francuskimi, belgijskimi i ukraińskimi studiami produkcyjnymi. Ukaże się w tym roku. Opowiada historię ratowniczek medycznych Julii Sidorowej – „Kuby” i Ołeksandry Łysytskiej – „Alaski”, które ratują życie ukraińskich żołnierzy na froncie. „Kuba” robi to już od 2014 r., kiedy pojechała do Donbasu jako sanitariuszka, choć z medycyną nie miała wtedy jeszcze nic wspólnego.

Jest projektantką, jej kolekcje były pokazywane na Ukraińskim Tygodniu Mody – i w Paryżu. Teraz jej szwalnia szyje kobiece mundury wojskowe, a ona jest szefową służby medycznej „Veteranka”. Zaczynała od „Szpitalników”, potem wraz z Aliną Mychajłową stworzyła służbę medyczną „Ulf”. Serhij Żadan zadedykował jej wiersz „Szpitalniczka”.

„Czasami czuję się, jak w filmie: bohaterka ma bardzo ciężko, ale to, co przeżywa, jest bardzo interesujące”

Najważniejsza pierwsza godzina

– Żadan nam pomaga – mówi Julia. – Podczas wieczoru artystycznego w Kijowie zebrał pieniądze na projekt, który obecnie realizujemy: naziemnego robota do ewakuacji rannych. Wojna się zmienia, więc musimy szukać nowych rozwiązań.

Istnieje coś takiego jak „złota godzina”. To pierwsza godzina po tym jak ktoś został ranny. W tym czasie taka „trzysetka” [ranny – red.] musi zostać przewieziona do szpitala.

Kiedyś to było łatwiejsze, ale przy obecnej gęstości ognia rannych często można ewakuować w najlepszym wypadku w ciągu jednego dnia. W takiej sytuacji robot naziemny jest szansą, by podejść jak najbliżej i zabrać tego człowieka

Oczywiście wróg może go zniszczyć, jak każdy inny pojazd, ale kiedy używaliśmy quadów, straciliśmy kierowcę. Zaletą robota jest to, że nie potrzebuje kierowcy. Jeśli testy zakończą się sukcesem, będziemy pracować nad zwiększeniem liczby takich maszyn.

Szkolimy też nasz personel w zakresie medycyny taktycznej. W warunkach, w których nie można szybko przeprowadzić ewakuacji, ważne jest, by żołnierze wiedzieli, jak sobie nawzajem pomagać, i mogli na sobie polegać. Nie musisz mieć wykształcenia medycznego, by nauczyć się radzić sobie z urazami. Ja nie miałam, ale w czasie Majdanu pomagałam ludziom w bibliotece parlamentarnej przy Hruszewskiego, gdzie wtedy był szpital.

Kateryna Kopanieva: – Przed Majdanem mieszkałaś w Charkowie?

Julia „Kuba” Sidorowa: – Tak. Po tym jak studenci zostali pobici przez siły bezpieczeństwa po prostu wsiadłam do pociągu i pojechałam do Kijowa. Nawet mamie nie powiedziałam, dokąd jadę i po co. Podobną sytuację miałam jesienią 2014 r., kiedy zdecydowałam się pojechać na front. Rwałam się tam od pierwszego dnia wojny w Donbasie, choć przyjaciele zniechęcali mnie, a ja nie miałam pojęcia, co mnie czeka. Jednak zdałam sobie sprawę, że nie mogę dłużej pozostawać na tyłach... Przez przyjaciół skontaktowałam się z Marią Berlińską, a ona przedstawiła mnie Janie Zynkewycz – i tak trafiłam do „Szpitalników”. Bardzo chciałam być przydatna na froncie, chociaż wątpiłam, że będę w stanie tam przetrwać.

„Czasami musisz jechać na trzech kołach”

Psychicznie?

Fizycznie. Myślałam, że od razu mnie zabiją. W 2022 roku, kiedy po trzyletniej przerwie wróciłam na front, też miałam takie myśli. Ale jak widzisz, okazałam się całkiem odporna (śmiech).

Pamiętasz moment, który mogłabyś nazwać swoim chrztem bojowym?

Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do bazy, przywieziono ciało „Sewera” - najmłodszego „cyborga” z donieckiego lotniska [Serhij Tabała „Sewer” zginął w listopadzie 2014 roku, miał 18 lat – aut.].

Ale największy chrzest bojowy przeszliśmy, gdy wróg zniszczył dwa nasze pojazdy; byłam wtedy na misji z Kateryną Pryjmak [ratowniczką medyczną i późniejszą współzałożycielką Ruchu Kobiet Weteranów – aut.]. I kiedy Jewhen Tytarenko [filmowiec, który pojechał na front w 2014 r. – aut] i ja znaleźliśmy się pod ostrzałem, a odłamki trafiły w moją kamizelkę kuloodporną.

Nawet się cieszę, że to stało się od razu, bo szybko zrozumiałam, że śmierć zawsze jest blisko

Zdałam też sobie sprawę, że wiem, jak w krytycznym momencie się pozbierać i działać. Kiedy później wspominam to, co się wydarzyło, mam wrażenie, jakby wszystko zwolniło – choć w rzeczywistości to wszystko działo się bardzo szybko.

Nawet w ekstremalnej sytuacji potrafisz zdobyć się na humor.

Humor pomaga, to reakcja obronna. Pamiętam, jak ciągnęliśmy za sobą rannego kolegę o pseudonimie „Hipopotam”. Wokół była strzelanina, wybuchy. Gdy dociągnęliśmy go do pewnego punktu, wydyszał: „Wow, to cud, że przeżyliśmy”. „Jeszcze nie przeżyliśmy” – mówię. I nagle wszyscy poczuliśmy wesołość. Leżymy w trawie i się śmiejemy, choć perspektywa śmierci jest bardzo realna. Albo jak w tej sytuacji przy ulicznej toalecie, gdzie byłyśmy z „Alaską”. Nawiasem mówiąc, nasi chłopcy też wtedy przeżyli – kilku zostało tylko lekko rannych.

„Alaska” i „Kuba”

To niejedyna sytuacja, którą udało się Tobie i „Alasce” sfilmować podczas wojny.

Mamy wiele takich krótkich filmików z frontu. To był pomysł „Alaski”, która pracowała w mediach – chciała nagrywać, co się z nami dzieje. Po tym jak opublikowaliśmy kilka filmików w Internecie, reżyser Jehor Trojanowski powiedział, że chce nakręcić pełnometrażowy film. Od tego czasu każdą akcję filmujemy kamerką go-pro. Nasze filmiki pojawią się w tym filmie.

Zdarzyło Ci się stracić kontrolę nad emocjami?

Nigdy podczas misji bojowych. Ale potrafię wpaść w histerię przez niekompetentnych ludzi i ich nieodpowiednie decyzje. Potrafię się kłócić i krzyczeć, nawet w obecności przełożonych. Często powtarzam, że na wojnie to nie wróg mnie zabije, ale jakiś lokalny dowódca, który będzie miał „dość tej Kuby”.

Najgorszy dzień

Mówi się, że praca medyka bojowego jest jedną z najtrudniejszych pod względem psychologicznym. Ciągle widzisz śmierć i musisz zaakceptować to, że nie da się pomóc wszystkim.

Trudno tracić swoich, tych, których znałaś osobiście. Jednocześnie na wojnie przyzwyczajasz się do śmierci jako zjawiska. Tylko do śmierci bliskich nie można się przyzwyczaić. Naprawdę nie możesz uratować wszystkich. Jeśli umiera osoba, której obrażenia uniemożliwiały przeżycie, nie mam się o co obwiniać. Rozumiem to i skupiam się nie na tym, czego nie mogę zrobić, a na tym, co mogę. Na przykład wciąż pracujemy nad usprawnieniem procesu ewakuacji, nad radiomedycyną – kiedy medyk instruuje żołnierza przez radio, jak pomóc rannemu towarzyszowi.

A Twój najgorszy moment wojny?

Śmierć narzeczonego, zginął na froncie 8 czerwca 2023 roku. Straszne były też dni, kiedy ginęli moi przyjaciele, na tej wojnie straciłam wiele drogich mi osób. Ale ekstremalne sytuacje, ostrzał, naloty – to wszystko nigdy nie było dla mnie czymś przerażającym. Postrzegam to bardziej jako przygodę.

Wiesz co to strach przed śmiercią?

Nie sądzę. Czasami – znowu: nie podczas walki – jestem w złym nastroju i mam myśli, że nie chciałbym teraz umrzeć. Ale nie boję się śmierci.

„Wciąż pracujemy nad usprawnieniem procesu ewakuacji”

W 2019 r., po pięciu latach na froncie, zdecydowałaś się wrócić do cywila. Dlaczego?

Opuściłam armię w złym stanie psychicznym: wypalenie, PTSD, depresja. Nie chciałam widzieć ludzi, nawet odgłos kroków za drzwiami mógł wywołać atak paniki. Niesamowite osłabienie dosłownie wykręcało mi mięśnie. Cywile mnie denerwowali (czasami denerwują mnie nawet teraz). Po powrocie do Charkowa poszłam do psychoterapeuty – i pomogło. Radzę to wszystkim, nie tylko tym, którzy byli na froncie.

Główny problem z cywilami polega na tym, że zrzucają całą odpowiedzialność na wojsko. W ich rozumieniu my najpierw musimy walczyć, a potem się leczyć, adaptować, dostosowywać do społeczeństwa, żeby nikogo nie denerwować. Tyle że oni też powinni pracować ze specjalistami, by nas zrozumieć

To ci, którzy nie byli na wojnie, podzielili społeczeństwo na „wojskowych” i „cywilów”. Moim zdaniem powinniśmy być jednością. Dziś ja jestem na froncie, wy na tyłach – a jutro będzie na odwrót. Chciałabym, żeby ludzie tak na to patrzyli. Żeby zdali sobie sprawę, że czas z dala od wojny jest dla nich okazją do przygotowania się, biorąc udział w kursach medycyny taktycznej, zdobywając nowe umiejętności. Boisz się, że wezmą cię do piechoty? To naucz się czegoś innego – teraz. Na przykład latania dronami. Zostań specjalistą w jakiejś dziedzinie, a będziesz w wojsku mile widziany. Tymczasem wiele osób lubi narzekać i obwiniać wojsko za wszystkie problemy.

Kiedy mam czas, rysuję szkice

W 2019 r. wróciłaś do projektowania, stworzyłaś własną markę odzieżową i miałaś wiele planów. Wierzyłaś, że dojdzie do inwazji?

Wierzyłam w latach 2014-2016. Byłam pewna, że to się stanie, przygotowywałam się. Ale w 2022 roku nie byłam już tego taka pewna. Przed wybuchem wojny na pełną skalę byłam na Ukraińskim Tygodniu Mody, występując tam w imieniu szkoły projektowania, w której studiowałam. Zaczęłam tworzyć własny zakład krawiecki.

Wielka wojna złapała mnie w Kijowie. Z Kateryną Pryjmak natychmiast utworzyłyśmy sztab szybkiego reagowania. Za zebrane pieniądze zaczęłyśmy kupować kamizelki kuloodporne, apteczki i kamery termowizyjne. Nauczyciel ze szkoły projektowania został moim partnerem w warsztacie krawieckim, który również został przekształcony w punkt pomocy wojsku. Potem wygrałyśmy grant na zakup nowego sprzętu, zwiększyłyśmy nasze moce przerobowe, zatrudniłyśmy kolejny zespół i teraz warsztat pracuje na pełnych obrotach. Szyjemy kobiece mundury, torby i pokrowce. Stworzyłyśmy markę Cubitus Dei i w 2023 roku pokazałyśmy w Paryżu naszą kolekcję charytatywną Fire of Liberty.

W mundurze kobiecym

Kiedy w maju 2022 roku zdałam sobie sprawę, że nasza centrala logistyczna może pracować beze mnie, poszłam na front.

Co było trudniejsze: być na froncie po raz pierwszy – czy po trzyletniej przerwie i terapii?

Pierwszy raz jest trudniejszy, bo nie rozumiesz, jak tam jest. ATO [operacja antyterrorystyczna przeciw separatystom z obwodów Ługańskiego i donieckiego i wspierającym ich Rosjanom, rozpoczęta w 2014 r. – red.] w porównaniu z wojną na pełną skalę to poligon, skala i intensywność walk są nieporównywalne. W 2022 roku byłam już w pełni wyposażona, mój samochód był wypełniony torbami medycznymi.

Kolejna różnica polega na tym, że w 2014 roku to był naprawdę wybór, a w 2022 roku – wybór bez wyboru. Podczas inwazji opcja niepójścia na wojnę po prostu dla mnie nie istniała, nie mogłam sobie tego nawet wyobrazić. Co to znaczy nie bronić swojego kraju w takim czasie, wyjechać za granicę? Straciłabym szacunek do samej siebie.

Teraz jestem na swoim miejscu. Nie tylko robię swoją robotę, ale mogę też uczyć innych, a to pomaga ratować więcej istnień ludzkich. Kiedy mam czas, rysuję szkice. To moje ujście

Co jeszcze trzyma Cię w pionie?

Mój pies Arbuz, pochodzi z Chersonia. Od roku towarzyszy mi wszędzie. I ludzie, których kocham i którzy kochają mnie. Na wojnie spotykasz ludzi, których trudno spotkać w cywilu. Zwykle potrzebujemy dużo czasu, by się z kimś zaprzyjaźnić, szukamy wspólnych zainteresowań. Na wojnie wszystko dzieje się znacznie szybciej. Świadomość, że ktoś może odejść w każdej chwili, wyostrza uczucia, a ludzie szybko stają się rodziną. Nie bez powodu mówimy do siebie: „bracie”, „siostro”. Oni zawsze są kimś więcej niż tylko przyjaciółmi.

Z Serhijem Żadanem i „Tajrą” (z prawej)

***

Szpitalniczka
(Serhij Żadan)

Powinni nazywać cię siostrą.
Zmarli po prostu nie pamiętają swoich rodziców ani wykształcenia.
Prawda o świecie jest za mała,
by pomieścić wszystko, czego od świata chcesz.

A kiedy nosisz ich na plecach, szpitalniczko,
i odbijasz ich życie w ich śmierci,
śmierć mówi – ze mną nigdy nie jest łatwo,
ci, którzy mają ze mną sprawę, rzadko są szczerzy.

I ci, którzy naprawdę nie znają twojego imienia,
znają twój znak wywoławczy i do niego wołają.
Wykrzykują ból, jakby przerywali tamy,
jakby krzykiem chcieli powstrzymać morderczą krew.

I opuszczają ten świat z obowiązkami i prawami,
i mówią o świecie jak o największej stracie.
Ale prawda o świecie została zapisana w tych słowach:
że musimy usprawiedliwiać naszą prawdę.

Prawda o świecie jest taka, że nawet wiersze,
które czytasz, są propagandą i czyjąś grą.
Propaganda to nie to, co chce, byś porzuciła tych, w których wierzysz.
Propagandą jest to, co nazywa cię siostrą.

Polityka to nie umiejętność rzucania monetą,
ani umiejętność negocjowania ze złodziejami.
Polityka to uczeń czytający swój elementarz,
to pielęgniarka w szpitalu, która opatruje rany.

Polityka to dalsze życie w twoim kraju.
Kochanie go takim, jakim jest naprawdę.
Polityka to szukanie słów: trudnych słów, jedynych słów,
i naprawianie strzaskanych niebios życia.

Polityka to kochać, kiedy się boisz
to samo słowo miłość, gdy nie ma litości dla jeńców.
Religia to poczuć dotykiem, własnymi rękami,
jak zdejmuje się szwy komuś, komu nie dano szansy.

Religia to telefony wyprodukowane w Chinach.
księża z przestrzelonymi paszportami.
Wojna, jak suka, karmi szczenięta, które w nią wrzucają,
na zawsze czyniąc z nich siostry i braci.

Twoi bracia z groźnymi pseudonimami.
Twoi poeci z niedokończonymi wierszami.
Pod nimi ziemia z rozgrzanymi kamieniami.
Za nimi apostołowie z książkami i nożami.

Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Nie bez powodu na wojnie mówimy do siebie: „bracie”, „siostro”

Kateryna Kopanieva

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Agresor i zaatakowany to nie są takie same ofiary wojny

Ексклюзив
20
хв

Niewola i uwolnienie: życie od nowa

Ексклюзив
20
хв

Oszustwo Rosji

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress