Exclusive
20
min

Przekazać Francuzom prawdę o wojnie

Stowarzyszenie Francusko-Ukraińskie w Nicei skupiło ponad 250 Ukraińców, którzy pomagają sobie nawzajem, opowiadają Francuzom o krwawej wojnie w Ukrainie i zwalczają stereotypy utrwalone tu przez Rosjan

Natalia Żukowska

Ukraińcy w Nicei podczas Święta Flagi. Zdjęcie: prywatne archiwum Maryny Konowałowej

No items found.

AFUCA to Stowarzyszenie Francusko-Ukraińskie w Nicei, założone w 2016 roku przez Innę Burdel. Ta pochodząca z Kijowa Ukrainka mieszka we Francji od 20 lat. Któregoś dnia postanowiła zjednoczyć tamtejszą ukraińską społeczność, by wspierać wszystko, co ukraińskie, a przy tym pokazać Francuzom bogactwo i oryginalność ukraińskiej kultury. Wraz z podobnie myślącymi ludźmi Inna założyła ukraińską szkołę i zorganizowała Festiwal Sztuki „Kobzar”. Od wybuchu wojny na pełną skalę wykonali ogromną pracę, by wspierać uchodźców.

Maria Tuhaj: Tutaj jest inne życie i inna kultura. My jesteśmy inni

Pochodzę z miasteczka Piwdenne, które leży 20 minut jazdy samochodem od Charkowa. Cała nasza duża rodzina mieszkała w jednym domu. Moja najstarsza córka ma 13, młodsza 7, a syn 8 lat. Przed wojną mój mąż Dmytro pracował jako masażysta, rehabilitował sportowców. Ja grałam na flecie w orkiestrze symfonicznej, w Charkowskim Akademickim Teatrze Komedii Muzycznej. Jednocześnie zawodowo zajmowałam się sportem – przygotowywałam się nawet do mistrzostw Ukrainy w judo. Byliśmy szczęśliwi. Do czasu.

Przez pierwszy tydzień wojny mój mąż i ja spaliśmy na zmianę po trzy godziny, bojąc się, że zaskoczy nas ostrzał. To wyczerpało nas wszystkich. W końcu mąż podjął decyzję za nas oboje: wyjeżdżamy. Pakowałam się i rozpakowywałam trzy razy, bo nie chciałam opuszczać domu. Z Dniepru pojechaliśmy pociągiem do naszych krewnych w zachodniej Ukrainie. W wagonie było z półtorej setki ludzi, leżeli na półkach po dwie, trzy osoby. Ja spałam na siedząco. Do dziś nie rozumiem, dlaczego pociąg zatrzymywał się prawie na wszystkich stacjach, skoro nie był w stanie zabrać więcej osób.

Na peronie ludzie krzyczeli i płakali – wszyscy chcieli wejść do środka. Mężczyźni próbowali wyważać drzwi, by wysłać swoje żony i dzieci z dala od wojny. Czułam się, jakbym oglądała film o II wojnie światowej

Zatrzymaliśmy się u krewnych na 10 dni, a potem pojechaliśmy do Krakowa. Moja młodsza siostra, która w tym czasie podróżowała po Europie z mamą, wynajęła tam dla nas mieszkanie. Miasto bardzo nam się spodobało, zwłaszcza że język polski jest bliski ukraińskiemu. Ale siostra kupiła nam bilety do Francji, do Nicei. Tłumaczyła, że spośród miast, które odwiedziła, Nicea spodobała się jej najbardziej.

Rodzina Marii Tuhaj. Zdjęcie: archiwum prywatne

Po przyjeździe lokalne władze zapewniły nam hotel na pięć dni – Francuzi nie byli przygotowani na tak wielki napływ uchodźców. Złożyliśmy wniosek o tymczasową ochronę, lecz wkrótce zostaliśmy bez mieszkania. Udaliśmy się więc po pomoc do ośrodka zajmującego się uchodźcami w Cannes. Siedem razy zmienialiśmy mieszkanie, lecz mimo wszystko udało nam się posłać dzieci do francuskiej szkoły. Po zakończeniu roku szkolnego kolejna właścicielka poprosiła nas o opuszczenie mieszkania. To region turystyczny, a miejscowi  w ciągu trzech miesięcy sezonu zarabiają na życie na resztę roku. Pojechaliśmy więc do Nicei, gdzie znajdował się obóz przejściowy, do którego trafiasz, gdy przyjeżdżasz tu po raz pierwszy. To była wielka hala z małymi pomieszczeniami, oddzielonymi od siebie płytami gipsowo-kartonowymi. Ludzie mieszkali w niej do tygodnia, potem byli przesiedlani do innych regionów. My chcieliśmy zostać w Nicei.

W tamtym czasie jedna z lokalnych organizacji przesiedlała Ukraińców na całe lato do bazy turystycznej w górach. Nas też przyjęli. Chodziliśmy na kursy, teren bazy był zamknięty. Dla tej organizacji pracowała Ołena Characzko, ukraińska śpiewaczka operowa. Jednocześnie udzielała się w Stowarzyszeniu Francusko-Ukraińskim, gdzie była odpowiedzialna za kierownictwo muzyczne. To ona zaczęła wyciągać mnie z mojej skorupy, zresztą nadal to robi. Dużo czasu zajęło mi zmuszenie się do wzięcia fletu do ręki. Ale w końcu razem z Ołeną zaczęłyśmy dawać koncerty i grać na instrumentach.

Maria Tuhaj (w środku) podczas jednego z koncertów. Zdjęcie: archiwum prywatne

Dzieci miały czym się zająć – towarzyszenie Francusko-Ukraińskie organizowało dla nich lekcje ukraińskich tańców ludowych i szkółkę sobotnią. Pomaga też z dokumentami, zwłaszcza gdy co sześć miesięcy musisz odnawiać swój status ochrony tymczasowej we Francji.

Stowarzyszenie Francusko-Ukraińskie zorganizowało dla ukraińskich dzieci lekcje tańców ludowych. Zdjęcie: archiwum prywatne

Gdy wiesz, że w każdej chwili możesz zwrócić się do kogoś o pomoc lub radę, jest ci łatwiej psychicznie. Jest łatwiej, gdy masz wsparcie – choć ja jeszcze się nie przystosowałam. Tutaj jest inne życie i inna kultura. My jesteśmy inni.

Większość Ukrainek pracuje tu jako sprzątaczki. Śmiałyśmy się kiedyś, że Francuzi nigdy nie mieli tylu pomywaczek i sprzątaczek z wyższym wykształceniem

Zmywam naczynia w restauracji. Pracuję w nocy, a potem, od rana, muszę opiekować się dziećmi. Ten reżim już wpłynął na moje zdrowie – mam egzemę i silne alergie. Pomoc społeczna daje ci kartę z wirtualnymi pieniędzmi, nie możesz ich wypłacić. Możesz płacić tylko za jedzenie, ubrania czy sprzęt AGD. Kiedyś było to 440 euro miesięcznie dla osoby dorosłej, jednak nawet za tyle tam nie przeżyjesz.

Maria Tuhaj z mężem. Zdjęcie: archiwum prywatne

Mój mąż jest żołnierzem i wciąż jest na wojnie. Swój urlop podzielił na trzy części, dzięki czemu w ciągu roku przyjeżdżał do nas trzykrotnie. Tak bardzo chciałabym pójść do mojego ogrodu i wypić kawę na tarasie… Na razie jednak zostajemy tutaj. Moja młodsza córka ma opóźnienie mowy, pracuje z nią logopeda. Syn mówi już po francusku, najstarsza córka studiuje w koledżu. Nikt z nas nie wie, co będzie w przyszłości. Na razie jednak widzę tu wiele możliwości dla moich dzieci, więc będę z nich korzystać.

Maryna Konowałowa: Najtrudniej uznać, że życie już nie będzie takie samo

Czułam, że wydarzy się coś złego. Czytałam zagraniczną prasę, oglądałam wiadomości, analizowałam informacje. Moja córeczka miała 4 lata,  synek zaledwie 11 miesięcy. Zawczasu spakowaliśmy nasze walizki ewakuacyjne, bo Charków, w którym mieszkaliśmy, leży bardzo blisko granicy. Już w pierwszym dniu wojny zaczął się potężny ostrzał. Przenieśliśmy się z naszego mieszkania do domu rodziców, bo była tam piwnica. I tak to trwało do 3 marca 2022 roku. „A co jeśli Charków zostanie zdobyty przez wroga? Co zrobimy? Kim zostaną moje dzieci?” – zastanawiałam się. Aż w końcu postanowiłam wyjechać. Najpierw trafiliśmy do obwodu czerniowieckiego, potem do Francji.

Maryna Konowałowa z dziećmi. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wybrałam ten kraj nieprzypadkowo, ponieważ w 2013 roku studiowałam w Lyonie (mam francuski tytuł magistra informatyki i statystyki w zarządzaniu). Mieszkała tam też moja młodsza siostra, Francja nie była mi więc obca. Znałam język, choć po 10 latach bez praktyki trochę już go zapomniałam. Razem ze mną i dziećmi przeprowadzili się moja mama, babcia, a nawet mój pies. Siostra pomogła mi znaleźć stabilne miejsce do życia.

We Francji bardzo trudno wynająć dom, chyba że masz Francuza, który za ciebie poręczy, i pensję, która musi co najmniej stanowić trzykrotność czynszu

Po przyjeździe najtrudniejszą rzeczą dla mnie było zaakceptowanie, że życie nie będzie takie samo jak wcześniej. Miałam szczęście, że znalazłam pracę z Ukraińcami. Obecnie pomagam ukraińskim uchodźcom znaleźć zatrudnienie.

Ukraińskie dzieci podczas zajęć organizowanych przez Stowarzyszenie Francusko-Ukraińskie. Zdjęcie: archiwum prywatne

Po przyjeździe do Nicei szukałam ukraińskich organizacji. Pewnego dnia natknęłam się na Stowarzyszenie Francusko-Ukraińskie. Pomagali nam i innym uchodźcom z żywnością i ubraniami, udzielali porad, organizowali zajęcia szkolne i rekreacyjne dla dzieci. Mieli też miejsce, do którego można było przyjść i porozmawiać. Dostałam od nich wielkie wsparcie. Psychologowie pracowali także z dziećmi, by pomóc im w socjalizacji.

Stowarzyszenie robi bardzo dużo dla Ukraińców, organizują wiele różnych wydarzeń kulturalnych. No i jest chór, na który chodzę w wolnym czasie

Udało im się też nawiązać silne i trwałe kontakty z lokalnymi władzami, co pomaga rozwiązywać nasze problemy. Na razie zostaję we Francji. Chcę, aby moje dzieci czuły się bezpiecznie i mogły studiować. Zintegrują się w nowym miejscu, nie zapominając, że są Ukraińcami. Czas pokaże, co będzie dalej.

Inna Burdel: Bardzo się nawzajem potrzebujemy

Nasze stowarzyszenie powstało w 2016 roku, kiedy pojawiła się potrzeba oddzielenia społeczności ukraińskiej od społeczności rosyjskiej, która była tu od dawna. Rozwijaliśmy projekty kulturalne i opiekowaliśmy się ukraińskimi dziećmi mieszkającymi w Nicei. Do 2022 roku zajmowaliśmy się głównie działalnością kulturalną. Organizowaliśmy wystawy, pokazy filmowe, konferencje, porządkowaliśmy groby pochowanych tu Ukraińców, tłumaczyliśmy audioprzewodniki w muzeach na język ukraiński.

Inna Burdel, prezes Stowarzyszenia Francusko-Ukraińskiego w Nicei. Zdjęcie: prywatne archiwum

Od początku inwazji rozszerzaliśmy naszą działalność. Dziś pracujemy w czterech głównych obszarach – do pracy kulturalnej i na rzecz dzieci dodaliśmy pomoc humanitarną dla Ukrainy oraz wsparcie na miejscu dla ukraińskich uchodźców.

Na początku wojny wysłaliśmy do Ukrainy wszystko, co nam ludzie przynieśli. Do tej pory wyekspediowaliśmy z Nicei 37 ciężarówek z pomocą humanitarną. Dodatkowo za pośrednictwem lokalnych przewoźników niemal co tydzień wysyłamy co najmniej 10-15 pudeł z pomocą

Pomoc humanitarną wysyłamy do konkretnych osób i tych fundacji oraz organizacji pozarządowych, z którymi od dawna współpracujemy. Zawsze sprawdzamy, dokąd co trafia. Pomagają głównie Ukraińcy, którzy mieszkają w Nicei od dłuższego czasu, ale czasami także Francuzi przywożą jakieś rzeczy lub leki. W naszym zespole są ludzie z wykształceniem medycznym, więc segregują leki. Wysyłamy je do placówek medycznych w Ukrainie.

Jednak w ciągu tych z górą dwóch lat wojny potrzeby znacznie się zmieniły. Na początku wojskowi potrzebowali wszystkiego, od skarpet po podstawowe artykuły, dziś potrzebują głównie dronów.

Pomagamy też Ukraińcom, którzy przychodzą do nas z dokumentami, ubezpieczeniem zdrowotnym, podpowiadamy, jak zapisać dzieci do szkoły, znaleźć pracę i wziąć udział w kursach językowych. Niestety uchodźcom w Nicei nie jest teraz łatwo, bo mieszkań jest niewiele i są drogie. To miasto turystyczne. Jest jednak więcej szans na znalezienie pracy, choć jeśli nie znasz języka – tylko w sektorze usług (hotele, restauracje).

Francja jest nadal otwarta na uchodźców z Ukrainy, podobnie jak reszta Europy. Problem w tym, że trzeba znaleźć zakwaterowanie na własną rękę. Dopiero mając własny adres możesz iść do prefektury po tymczasową ochronę

Na bazie naszego stowarzyszenia funkcjonuje szkółka sobotnia. Mamy salę udostępnioną przez magistrat Nicei i w każdą środę i sobotę przyjmujemy trzy grupy dzieci w wieku od 3 do 12 lat. Wszystkie uczą się francuskiego i ukraińskiego, a niektóre grupy – także matematyki, historii i kultury ukraińskiej. Są też dodatkowe zajęcia kreatywne: rysunek, rzeźba, modelarstwo i taniec.

Występ małych Ukraińców podczas festiwalu Kobzar. Zdjęcie: archiwum prywatne

Od 2017 roku organizujemy festiwal „Kobzar”. Poprzez takie wydarzenia staramy się pokazać tradycyjną kulturę ukraińską i współczesną Ukrainę.

Chcemy przybliżyć naszą kulturę Francuzom. I przełamać wieloletni stereotyp, że Nicea jest rosyjskim miastem. Napłynęło tu wielu Rosjan, bo chcą tutaj mieszkać

W przyszłym roku wspólnie z miastem Nicea zrobimy ukraińskie tłumaczenie przewodnika turystycznego po mieście. Po raz pierwszy we Francji pojawią się też wtedy broszury turystyczne w języku ukraińskim. Wiele osób z innych regionów próbuje teraz przenieść się do Nicei. Mówią: „Wiemy, że macie dużą społeczność, i potrzebujemy waszego wsparcia”. Bardzo potrzebujemy siebie nawzajem. Nawet po to, by przyjść i porozmawiać lub napić się herbaty (organizujemy już spotkania przy herbacie dla starszych kobiet).

Naszym celem jest stworzenie ukraińskiego centrum w Nicei, z programami kulturalnymi i biznesowymi, gdzie będziemy mogli rozmawiać o projektach inwestycyjnych po zwycięstwie.

No items found.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Miesiąc miodowy Żanna Ozirina

Gdy oglądam na ekranie parę kochanków – dwoje ludzi sukcesu, którym udało się przemyśleć swoje życie na wiele lat do przodu, a potem rzucających wszystkie swoje plany w kąt, tracących orientację i przyszłość, zmieniających poglądy – jako widza ogarnia mnie złość. Ale ten gniew ma działanie terapeutyczne, bo sprawia, że sama chcę działać.

Reprezentanci „Miesiąca miodowego” w Wenecji: aktorzy Roman Łucki i Iryna Nirsza, reżyserka Żanna Ozirna i producent Dmytro Suchanow

Dla mnie to nie było tak

Oksana Honczaruk: Na „Miesiąc miodowy” otrzymała Pani grant od organizatorów Festiwalu Filmowego w Wenecji i programu Biennale College Cinema, który finansuje produkcje niskobudżetowe. Miał powstać od zera w dokładnie rok – przy założeniu, że przyznana kwota będzie jedynym źródłem finansowania projektu. O jakiej kwocie mówimy? I jak trudno było zdobyć ten grant?

Żanna Ozirna: Mówimy o 200 tysiącach euro, rywalizowaliśmy o ten grant z filmowcami z całego świata. W 2023 roku wygrały cztery projekty: z Włoch, Węgier, Ghany i Ukrainy. To pierwszy ukraiński film, który wygrał i otrzymał dofinansowanie.

Jako reżyserka z radością przyjmuję zwycięstwa, które podsycają moje ambicje – ale do tych zwycięstw, które dają mi możliwość pójścia dalej, jestem nastawiona wręcz entuzjastycznie. Kiedy w Wenecji dostaliśmy pieniądze na realizację „Miesiąca miodowego”, było to dla mnie prawdziwe zwycięstwo, bo dało mi możliwość pracowania.

Ten film bardzo mi pomógł, ponieważ, pochłonięta pracą, nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie o okropnych rzeczach wokół mnie. Po prostu wpadłam w wir pracy na rok.

Żanna Ozirna odbiera Grand Prix na festiwalu „Molodist”. Listopad 2024 r.

Kręciliście w Ukrainie?

Tak. Nakręcenie filmu w Ukrainie było dla nas ważne, postrzegaliśmy to jako wybór moralny i etyczny, bo wojna trwa, a wielu Ukraińców wciąż żyje pod okupacją. Ale był to także wybór praktyczny, ponieważ wielu ukraińskich filmowców straciło pracę z powodu wojny lub zostało zmobilizowanych do wojska. „Miesiąc miodowy” stał się więc naszym małym wkładem we wsparcie branży.

Jak europejska publiczność odebrała film?

Myślę, że on dobrze wypełnia swoją misję. Postrzegam ten projekt jako dyplomację kulturową, co dla mnie oznacza, że to film wyjaśniający obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy, którą nie do końca rozumieją.

Czy istnieje różnica w postrzeganiu filmów przez Ukraińców i obcokrajowców?

Ukraińcy patrzą na filmy o wojnie jak na świadectwa i oceniają je z punktu widzenia tego, czy przekazują te świadectwa, czy nie. Porównują je z własnymi doświadczeniami. Obcokrajowcy nie mają takich doświadczeń, więc patrzą na film jak na produkt artystyczny. Oceniają, jak dobrze poradziłam sobie ze scenariuszem, reżyserią, grą aktorów, dźwiękiem i kamerą. Moje rozmowy o „Miesiącu miodowym” z obcokrajowcami wyglądają jak rozmowy o sztuce. Natomiast dla Ukraińców wszystko zaczyna się od zdania: „Dla mnie to nie było tak...” Chociaż to nie jest film dokumentalny, a fabularny.

Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Nikt nie tęsknił za dawnym życiem

Na początku filmu, po eksplozjach, kiedy bohaterowie zaczynają wszystko rozbierać na części pierwsze, Ola cytuje wiersz Oksany Zabużko: „A co tam się naprawdę stało, kogo to obchodzi, Panie? Liczy się to, jak będzie, a będzie tak, jak napiszę”. Wstawiłam ten fragment, by z góry odpowiedzieć wszystkim komentatorom, którzy powiedzą, że im się to nie przydarzyło.

Ponoć włoscy krytycy narzekali, że film nie zawierał wystarczającej ilości codziennych szczegółów. Jak odebrali go europejscy filmowcy?

Nie narzekali, odnotowali to jako świadomy ruch z mojej strony. Niedawno w Ukrainie ukazała się recenzja Igora Kromfa, w której on wyjaśnia, że nie zwracam uwagi na codzienne szczegóły, bo to nie jest robinsonada, opowieść o przetrwaniu, ale film o wewnętrznej przemianie. Celowo nie pokazuję, jak bohaterowie chodzą do toalety, jak jedzą i ile mają jedzenia. Nie interesuje mnie to.

Był taki moment, kiedy powiedziałam moim zagranicznym kolegom, że ten film jest o utknięciu w nieznanym – lecz oni nie do końca to zrozumieli. Natomiast podoba im się określenie: „film o ludziach, którzy stracili wszystko i tęsknią za dawnym życiem”. Tyle że w pierwszych dniach wojny nikt tutaj nie tęsknił za dawnym życiem. Próbowaliśmy przetrwać, zastanawialiśmy się, co się z nami stanie, byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie wszyscy to rozumieją.

Żanna Ozirna na planie

Zauważyłam też, że kiedy zaczynasz mówić o miłości, dzieciach, karierze, sztuce, ludzie w każdym kraju to rozumieją. Ale kiedy mówisz o tożsamości, niezależności, odpowiedzialności za kraj, nawet w trzecim roku wojny, wielu obcokrajowców nie rozumie, nie akceptuje tego, a nawet są zirytowani. Tymczasem Ukraińcy są teraz bardzo skupieni na udowadnianiu innym, że to nasza ziemia, że jesteśmy Ukraińcami i że nie należy nas mylić z nikim innym.

Mieszkanie: gniazdko, schron, pułapka

Ten film bardzo mnie poruszył, bo okazuje się, że zupełnie zapomniałam, jak to było 24 lutego 2022 roku i w kolejnych dniach. To tak jakby mój mózg ukrył te wspomnienia, a podczas filmu pozwolił im się wydobyć.

Na premierę zaprosiłam kilka osób z Buczy, które przeżyły okupację. To one były punktem odniesienia dla tego filmu – ich historie stały się podstawą scenariusza. Moja przyjaciółka, która też jest z Buczy i była pod okupacją z rodzicami, płakała przez połowę seansu. Niektórzy widzą w tym siebie, inni nie. Nie chciałam nikogo wzruszać, komukolwiek imponować, przemieniać czyjąś duszę za pomocą kina. Nie chciałam manipulować, ale porozmawiać o moich wewnętrznych wątpliwościach i lękach.

Chciałam opowiedzieć nie tylko o wojnie i okupacji, ale także o tym, że ludzie z pokolenia 30+, do którego należę, są teraz zmuszeni do radzenia sobie z globalnymi problemami: jak mamy rodzić dzieci, jak planujemy przyszłość i czy to, co robimy, ma sens
Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Dla wielu ludzi pierwsze dni wojny w Ukrainie to panika i ucieczka. Pani przedstawiła inną wersję wydarzeń: bohaterowie pozostali w swoim mieszkaniu, jak w schronie, i dosłownie utknęli w nieznanym. Jak widzowie odebrali takie zachowanie ludzi żyjących pod okupacją?

Rzeczywiście, wiele osób uważa, że chaos był najtrafniejszym opisem sytuacji. Niedawno znajomy krytyk filmowy powiedział, że moi bohaterowie są zbyt, z grubsza mówiąc, emocjonalnie zamrożeni. Chociaż nie ma uniwersalnego doświadczenia, istnieje wiele zupełnie różnych doświadczeń.

Ludzie, którzy upierają się, by powiedzieć, co było z nimi nie tak, zapominają o trzech podstawowych psychologicznych reakcjach na stres: walka, ucieczka, zamrożenie. Niektórzy przestraszyli się i uciekli, podczas gdy inni, jak Pani bohaterowie, „zamarli”.

Rozmawiałam z wieloma osobami, które były w podobnej sytuacji, które ukrywały się w mieszkaniu. Wszyscy oni byli zdezorientowani i nie rozumieli, dokąd uciekać i jak się zachować. Na dodatek na początku ich mieszkania wyglądały jak kryjówki. Dopiero później zamieniało się w pułapkę, a ta transformacja nastąpiła bardzo szybko. To ciekawe, jak zmienia się ta sama przestrzeń: przytulne rodzinne gniazdko, potem kryjówka, potem pułapka, a wreszcie miejsce, z którego trzeba natychmiast uciekać.

Sama miałam podobny poranek: obudziłam się przed szóstą i zaczęłam... sprzątać. To nie wybuchy mnie obudziły

Z jakiegoś powodu ich nie słyszałam, mimo że mieszkam na małym osiedlu pod Kijowem, na Zazymie. Sprzątałam i obserwowałam przez okno sąsiadkę, której tego ranka dostarczono meble. Rozładowywano je przy wejściu, a sąsiad stał tam w szoku, palił i patrzył na te meble, nie wiedząc, co z nimi zrobić.

Rozegrać uczucia pod mikroskopem

Co było później?

Zadzwoniła moja przyjaciółka i poprosiła, żebym przyjechała do niej, do dzielnicy Obołoń. Nie miałam wtedy samochodu. Jakimś cudem udało mi się zadzwonić po taksówkę, a ta zawiozła mnie z jednej strony Dniepru na drugą. Potem ja, moja przyjaciółka i jej rodzice pojechaliśmy do Żytomierza, a stamtąd do zachodniej Ukrainy. Kiedy byliśmy już względnie bezpieczni, odebrałam telefon z Polskiej Akademii Filmowej, z którą współpracowaliśmy. Polacy zaproponowali mi pokój w pensjonacie dla weteranów sceny i filmu pod Warszawą. W tamtych czasach wszystkie pokoje w tym pensjonacie były zarezerwowane dla ukraińskich artystów. Zgodziłam się przyjechać, bo w zachodniej Ukrainie nie było już miejsc – przyjeżdżali ludzie z Irpienia i Charkowa. Ale gdy tylko Kijowszczyzna została wyzwolona, natychmiast wróciłam do domu. Kolumna najeźdźców zatrzymała się o jedną wieś od naszej gromady [odpowiednik polskiej gminy – red.]. Nie dotarli do nas, ale byli bardzo blisko.

Roman Łucki i Iryna Nirsza w „Miesiącu miodowym”

Jedną z mocnych stron filmu jest duet aktorski: Roman Łucki i Iryna Nirsza. Udało im się zbudować chemię między postaciami na ekranie, odczuwalną pomimo horroru okoliczności. Co było dla Pani ważne w pracy z tymi aktorami?

To, by nie przeszkadzali sobie nawzajem. Roma jest bardzo energiczną osobą, zna swoją wartość, ma już na koncie kilka dobrych ról filmowych. A dla Iry to pierwsza duża praca, na dodatek bardzo trudna psychologicznie, ciążyła więc na niej większa presja. Ich interakcję zbudowaliśmy częściowo na miłości, a częściowo na rywalizacji. Mieli normalną relację, ale czuło się, że nie zamierzają sobie nawzajem ustępować.

Dlaczego wybrała Pani akurat ich?

Wielu aktorów służy obecnie w wojsku. Ałła Samojlenko, dyrektorka castingu, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o aktorach do filmu, powiedziała: „Wiesz, jest jeden facet, o którym po przeczytaniu scenariusza od razu pomyślałam, ale zginął kilka dni temu na froncie”. Potem rozpoczął się casting. Odpowiednich chłopaków bardzo trudno było znaleźć, ponieważ są tacy, którzy mają naturalną wewnętrzną pewność siebie, ale są i tacy, którzy jej nie mają. I w filmie możesz to poczuć – że dana osoba zbudowała tę pewność siebie. Ja potrzebowałam dwojga pewnych siebie ludzi. Może nawet trochę zbyt pewnych siebie.

Myślę, że zagranie roli Tarasa było dla Romy wyzwaniem, ale bogaty wachlarz jego doświadczeń dał mu możliwość uwolnienia się i pokazania – niektórzy powiedzieliby – słabości, choć ja bym powiedziała: ludzkiej wrażliwości i kruchości. Nie jest łatwo człowiekowi podjąć takie wyzwanie. Ira to ambitna osoba, która uwielbia wysokie stawki. Jestem pewna, że od początku była zainteresowana rozgrywaniem tych uczuć jakby pod mikroskopem.

Zdjęcia: FB „Miesiąc miodowy”

20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Oksana Gonczaruk
dron, operator, żołnierz

Aldona Hartwińska: Dlaczego tam jesteś. Czemu wyjechałaś ze spokojnej Polski na wojnę? 

"Gypsy": Przed wojną miałam stabilną pracę w banku, zajmowałam się śledztwami finansowymi. W Ukrainie byłam dwukrotnie, ale turystycznie i nie zapuszczałam się w głąb kraju. Byłam we Lwowie, skąd pojechałam autostopem do Rumunii. Kiedy pojechałam do Ukrainy po raz drugi, już własnym samochodem, podróżowałam południową częścią kraju do Mołdawii. Nigdy nie było w moich planach, by zostać tu dłużej. I nigdy nie sądziłam, że wrócę do Ukrainy jako żołnierka.

Kiedy zaczęła się inwazja, pojechałam na przejście graniczne w Medyce i przez kilka miesięcy byłam tam wolontariuszką. Pod wpływem tych wszystkich ludzi, tych wszystkich historii, postanowiłam ruszyć na wschód. W okolicach wakacji pojechałam do Charkowa. Miałam tam zostać na dwa tygodnie, lecz zostałam na sześć. Rozwoziłam pomoc humanitarną potrzebującym i wojsku. Zajmowałam się też ewakuacją ludności cywilnej z terenów okupowanych.

Masz na myśli tereny, na których były już rosyjskie wojska?

Tak, tereny okupowane. To było jakoś w wakacje 2022 roku. Przez jakiś czas w każdy poniedziałek otwierano korytarze humanitarne. My podjeżdżaliśmy vanami na samo nabrzeże rzeki, do tak zwanej szarej strefy, czyli ziemi, na ziemie, na które nie zapuszczali się już nawet ukraińscy żołnierze. Tam był most, „szlak do życia”, jak na niego mówili ukraińscy wolontariusze. Jedna połowa mostu była rosyjska, druga ukraińska. Ci ludzie – z bagażami, dziećmi na rękach, z psami – przechodzili przez most pieszo, a my ich mogliśmy przechwytywać już po stronie ukraińskiej, gdzie powiewała niebiesko-żółta flaga. Pakowaliśmy ich do samochodów i wywoziliśmy w bezpieczne miejsce, gdzie czekał transport do kolejnych miejsc, do innych miast, w których były ich rodziny. Bywało, że robiłam sześć takich kursów jednego dnia. Normalnie do tego vana wchodzi dziewięć osób, ja brałam po siedemnaście. I każda z tych osób miała jeden nieduży bagaż.

Okoliczni mieszkańcy przechodzą przez zniszczony most w Bachmucie, 7 października 2022 r. Zdjęcie: Yasuyoshi CHIBA/AFP

Po tych sześciu tygodniach zjawiłaś się w Polsce.

Po powrocie wcale nie planowałam znowu jechać do Ukrainy. Ale przez to, że byłam w kraju tak długo nieobecna, musiałam przejść w pracy przez tak zwany „restart systemu”: zmiana haseł, loginów, kart. Trochę to trwało – i przez ten czas ciągle myślałam o ludziach, którzy zostali w Ukrainie, o tym, jak mogłabym jeszcze pomóc. Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą, który służył w ukraińskim wojsku. Powiedziałam mu, że rozważam rzucenie wszystkiego i wyjazd do Ukrainy na stałe, że chciałabym tam znaleźć pracę i być wolontariuszką w weekendy i w każdy wolny dzień. „Zaczekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię” – rzekł. Kiedy zadzwonił znowu, powiedział, że opowiedział o wszystkim dowódcy, a ten stwierdził, że moja pomoc się bardzo by przydała ich jednostce. Wiedzieli, że ja wjadę wszędzie, że mam dobry kontakt z wolontariuszami i potrafię wiele rzeczy załatwić, zorganizować. Zaproponowali mi pracę, żebym to wszystko robiła dla ich grupy – nie dla całego batalionu, ale dla ich oddziału. Długo się nie zastanawiałam. Wyjechałam do Ukrainy, poszłam do sztabu i podpisałam kontrakt. Tak znalazłam się w wojsku.

Ale nie trafiłaś tam jako zwykły żołnierz? Na początku nie miałaś misji bojowych?

Na samym początku, po wstąpieniu do wojska, zajmowałam się logistyką, kontaktami z wolontariuszami, organizowałam rzeczy dla mojego oddziału. Niedługo później trafiłam do innego batalionu, lecz miałam tam zajmować się tym samym: opiekować się swoim oddziałem i zapewniać mu wszystko, co na dany moment potrzebne. Mieszkałam z żołnierzami w przyfrontowej wiosce, więc byłam ze wszystkim na bieżąco. Jednak szybko zaczęłam się zajmować absolutnie wszystkim, poczynając od dokumentów czy kontraktów (pomagałam rekrutom przechodzić przez proces podpisywania kontraktu, a nawet zrywania go). 

Dowódca obdarzał mnie coraz większym zaufaniem, aż w końcu uczynił ze mnie swego rodzaju asystentkę. Cedował na mnie różne mniej ważne zadania, by móc skoncentrować się na rzeczach ważniejszych, jak np. planowanie misji. Często zdarzało się, że dowoziłam chłopaków do punktów odbioru, zabierałam ich z tych punktów, bywało też, że pracowałam medevacu [ewakuacja medyczna – red.]. Na co dzień pilnowałam, by moja grupa szła na zadanie bojowe przygotowana: by mieli naładowane radia czy dodatkowe baterie do noktowizji.

Ale później przerzucili nas pod Bachmut i mój oddział przestał istnieć.

Rekruci 3. Brygady Powietrznodesantowej na szkoleniu w obwodzie kijowskim, wtorek, kwietnia 2024 r. Zdjęcie: AP Photo/Vadim Ghirda

Straciliście wszystkich?

Nie, choć na jednej z misji zginął mój kolega. Nasz dowódca kompanii nie chciał, byśmy dalej siedzieli w Bachmucie, chciał nam tego wszystkiego oszczędzić, bo tam była rzeź. Wszędzie były rozczłonkowane ciała, nasi chłopcy wręcz po tych ciałach chodzili, wiele ich było i nie miał ich kto ich zbierać – albo to po prostu było zbyt niebezpieczne. Dowódca próbował za wszelką cenę rozwiązać naszą grupę: oprócz mnie i jednego kolegi, całej reszcie nakazano rozwiązać kontrakty. Chcieli się nas pozbyć, ale w dobrej wierze. Dowódca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za to, że wyśle ludzi na śmierć.

Rzucił przed nas worek na zwłoki i powiedział, że jeśli chcemy zostać w Bachmucie, to mamy do tego worka teraz wejść, bo tylko tak stamtąd wrócimy

Po tym wszystkim nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam na pewno, że nie chcę siedzieć w sztabie i zajmować się rzeczami, które oni chcieli mi zlecać. Miałam poczucie, że muszę być bardziej pożyteczna, że chcę robić coś serio. Wiedziałam, że nie puszczą mnie na szturmy, bo nie byłam do tego przygotowana – chociaż bardzo dużo ćwiczyłam, brałam udział prawie we wszystkich szkoleniach. Można powiedzieć, że w tej grupie przeszłam przeszkolenie wojskowe od podstaw w bardzo skróconym czasie, więc jakieś pojęcie miałam. Tyle że na pewno za małe, by iść z grupą do szturmu. Zaczęłam myśleć, co w tej chwili jest najbardziej potrzebne na froncie... Operator drona! 

W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy byłam uziemiona w sztabie, znalazłam kurs operatora drona, odbywał się w innym mieście. Poszłam do sztabu, powiedziałam, że znalazłam sobie taki kurs i bardzo proszę o przygotowanie mi dokumentów, bym mogła zrobić to szkolenie. Zgodzili się. Pojechałam, zrobiłam, wróciłam i… nie miałam już swojej grupy. Ale dali mi szansę – przydzielili mnie do oddziału droniarzy. Usłyszałam, że jeśli się sprawdzę i zostanę zaakceptowana, to będę mogła zostać z nimi na stałe. Zaczęłam z nimi latać, trenować, uczyć się. I zostałam. Myślę, że przez całą tę moją drogę sporo pomogło mi to, że w miarę szybko zaczęłam sprawnie komunikować się po ukraińsku. 

Pamiętasz swoje pierwsze zadanie bojowe? 

Pracowałam na różnych odcinkach frontu, głównie w okolicach Kupiańska i Bachmutu. Na Donbasie spędziłam półtora roku, w okolicach Kupiańska rok. Moja pierwsza misja bojowa była właśnie tam; pamiętam, że była spokojna. Kiedy zaczynałam pracować jako pilot drona, wojna dronów nie wyglądała jeszcze tak jak obecnie. W pewnym sensie to były dopiero początki, bo nie było tylu anten, pilotom nie zagłuszano sygnału z każdej strony i nie było tylu dronów kamikadze. Na pewno było łatwiej. Dziś wszystkim jest ciężej, pilotom dronów też. Technologia poszła do przodu, pojawia się coraz nowszy sprzęt, a Rosjanie używają innych częstotliwości, przez co coraz łatwiej zagłuszają sygnał. My musimy za tym wszystkim nadążać, musimy też cały czas nabywać nowy sprzęt, uczyć się nowych rzeczy. Na pierwszej misji dowódca wskazał nam miejsce, w które zrzucaliśmy ładunki wybuchowe. Siedzieliśmy w okopie, wszystko spokojnie sobie przygotowaliśmy, nie było żadnych problemów.

A później?

Im dłużej pracujemy w tym samym miejscu, tym więcej Rosjanie o nim wiedzą. Na trzeciej czy czwartej misji w pobliżu pozycji bojowych padł nam samochód. Nie mogliśmy go odpalić, musieliśmy go więc tam zostawić, a nas trzeba było ewakuować. Podczas kolejnej misji naszą pozycję Rosjanie zasypali pociskami. Najpierw był jeden wybuch, daleko. Potem drugi – już bliżej. Trzeci pocisk eksplodował przy naszym okopie i fala uderzeniowa nasypała nam ziemię na głowy. To był w sumie pierwszy raz, kiedy miałam bezpośrednie zetknięcie z artylerią. Nikt z nas nie spanikował, mimo że te pociski spadały coraz bliżej. Jakoś udało nam się wydostać.

Kiedy wróciliśmy, wszyscy już wiedzieli, co się stało.

Przyjechał dowódca batalionu. Powiedział mi, że właśnie dlatego nie chciał puszczać mnie na misje bojowe. Oni bardzo chronią kobiety, starają się je trzymać na tyłach. Boją się o nas

A ja byłam wtedy chyba jedyną kobietą, która jeździła na pozycje bojowe. Dowódca zasugerował mi, że może już dość tego, może powinnam wrócić do spraw administracyjnych. Odpowiedziałam, że przecież jesteśmy zespołem, więc nie może być tak, że oni idą, a ja nie.

Jak się żyje na co dzień w męskim świecie? Bycie kobietą na wojnie jest trudne? Jak to wygląda w kontekście np. „spraw kobiecych”?

Na wojnie wszystkie granice się zacierają. Tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma już dla nas znaczenia, wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Czasem mieszkamy w jednym pokoju w pięć czy nawet sześć osób. Każde z nas ma swoje rozkładane łóżko, pod łóżkiem cały swój dobytek – prywatne rzeczy, jakiś sprzęt – i tak mieszkamy wszyscy „na kupie”. Na początku zawsze jest tak, że faceci chcą mnie absolutnie we wszystkim wyręczać, a to coś przenieść, a to jakoś pomóc. A ja od razu wyznaczam granicę: to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem inwalidką. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc nie trzeba mi we wszystkim pomagać. Bo kto później będzie za mnie nosił rzeczy na pozycjach? Tam każdy musi sobie radzić sam, ja też. 

Im dłużej jesteśmy w grupie, tym mniej zwraca się uwagę na płeć. A przez to, że jesteśmy ciągle razem, widzimy się non stop, mężczyźni zrozumieli, że miewam „te dni”. Czasami one wypadają w momencie, kiedy jestem na misji. Może trudno sobie wyobrazić zmianę tampona w okopie podczas ostrzału, ale bywa i tak. Gdybym nie była tak blisko z tymi ludźmi, byłoby mi ciężko. I kiedy jest taki moment, że muszę zadbać o tego rodzaju higienę intymną, ale nie mogę wyjść z okopu, to im mówię prosto z mostu: „Muszę iść zmienić tampon”. Bywa i tak, że na pozycjach siedzimy długo i pojawia się potrzeba umycia się. Wiadomo: tam nie ma prysznica. Ale chcę chociaż skorzystać z mokrych chusteczek, zmienić bieliznę. Wtedy nie ma śmiechów, żartów, nie ma żenującej atmosfery. Odwracają się i robię swoje. Ja się generalnie bardzo szybko adaptuję, nie wiem, czy inne kobiety też tak mają.

Dla mnie ta swoboda i komfort są bardzo ważne i cieszę się, że w mojej grupie te „kobiece sprawy” to zupełnie naturalna rzecz, która nikogo nie emocjonuje
Ćwiczenia na jednym z poligonów pod Kijowem, 18 czerwca 2024 r. Zdjęcie: Anatolii STEPANOV/AFP

W armii jest coraz więcej kobiet, także na pierwszej linii frontu – są czołgistkami, snajperkami. Co myślisz o kobiecej mobilizacji, o której coraz częściej mówi się w Ukrainie?

Trzeba zaznaczyć, że mobilizacja jest przymusowa. Uważam, że mężczyzna nie będzie dobrym żołnierzem, jeśli jest do czegoś przymuszany. Myślę, że jeśli kobieta sama się zgłosi do wojska i będzie chciała iść na pozycje bojowe, to będzie to z korzyścią dla armii, gdy zastąpi kogoś, kto tam być nie chce. Nie ma co się oszukiwać: my, kobiety, jesteśmy nieco słabsze fizycznie. Jednak to nie znaczy, że siły fizycznej nie można wytrenować. W ogóle rola kobiety na przestrzeni wieków zmieniła się. Nie jesteśmy już tylko żonami i gosposiami. Są kobiety, które chciałby służyć w wojsku. Tym bardziej powinny mieć równe prawa. 

Kobieta ma trochę trudniej na tej wojnie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dyskryminowana, ale dlatego, że w pewnym sensie otacza nas patriarchat. Będąc kobietą, muszę ciągle udowadniać, że jestem w czymś dobra. Bo nawet jeśli jestem w lataniu na tym samym poziomie co facet albo nawet lepsza, to zawsze muszę pokazać, co umiem. A mam wrażenie, że kiedy facet deklaruje, że jest w czymś dobry, to mu po prostu wierzą. Co do żołnierskich umiejętności kobiet – jest niedowierzanie, taki dystans. On nie wynika z dyskryminacji, tylko z tego, że mężczyźni wciąż nie przywykli do obecności kobiet na wojnie.

Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało ze strony kolegów żołnierzy, ale mam wrażenie, że na zadaniach bojowych zawsze musiałam pokazać się z najlepszej strony i udowodnić swoją wartość jako żołnierza

Bo to wciąż jest jeszcze trochę taki męski świat.

Wracając do pytania o mobilizację kobiet: Ukraina jest w stanie wojny. Uważam (ale to moja subiektywna opinia), że kobieca pomoc, kobiece wsparcie nie byłoby niczym gorszym od męskiego. A jeśli chodzi o argument, że kobiety powinny skupić się na rodzeniu następnych pokoleń – to skomplikowana sprawa. Wiadomo: mężczyzna dziecka nie urodzi. Jednak to nie znaczy, że kobieta nie może służyć, zajść w ciążę – i wtedy wziąć urlop. Wojsko nie przekreśla możliwości macierzyństwa, chociaż może opcje są nieco ograniczone. Ale to nie jest niemożliwe, bo żołnierki rodzą dzieci na tej wojnie. Ja się nawet trochę śmieję z tego, że przymusowa mobilizacja może wyjść demografii Ukrainy na dobre, bo kobiety, by uniknąć służby albo uchronić przed nią swoich mężczyzn, zaczną rodzić dzieci (w końcu mężczyzna, który ma trójkę dzieci, może być zwolniony ze służby). Myślę jednak, że zdecydowana większość kobiet nie chciałaby iść na wojnę. Tyle że to nie zmienia faktu, że powinniśmy odejść od stereotypowego myślenia.

20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Paweł Kowal: Żołnierze KRLD w wojnie z Ukrainą to dowód na plan większej wojny

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

Odliczanie dla Scholza

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress