Społeczeństwo
Репортажі з акцій протестів та мітингів, найважливіші події у фокусі уваги наших журналістів, явища та феномени, які не повинні залишитись непоміченими
Barszcz dla pogorzelców. Jak Ukraińcy pomagają ofiarom katastrofy w Los Angeles
Los Angeles płonie. Pożary w stanie Kalifornia są jednymi z największych w historii regionu. Ogień objął obszar 12,5 tysiąca hektarów, zmuszając setki tysięcy ludzi do ewakuacji. Zginęło co najmniej 25 osób, spłonęło ponad 10 tysięcy budynków. Strażacy pracują bez wytchnienia, lecz najpotężniejsze pożary nie zostały jeszcze w pełni opanowane.
Tragedię spowodowało samoczynne zapalenie się lasu po długiej suszy, swoje zrobił też huraganowy wiatr. Zewsząd płynie wsparcie dla osób dotkniętych przez katastrofę, powstają inicjatywy wolontariackie. W pomoc włączają się również Ukraińcy. Sestry rozmawiały z przedstawicielami ukraińskiej społeczności w Kalifornii, którzy pracują w jednym z centrów wolontariackich w pobliżu Los Angeles.
Ołeksandra Chułowa, fotografka z Odesy, przeprowadziła się do Los Angeles rok temu. Mówi, że kiedy wybuchły pożary, wciąż pojawiały się kolejne wiadomości o tym, ile osób straciło swoje domy. Ukraińcy natychmiast zaczęli się organizować:
– Aleks Denisow, ukraiński aktywista z Los Angeles, szukał wolontariuszy do pomocy w dystrybucji ukraińskiej żywności wśród poszkodowanych – mówi. – Posiłki są przygotowywane przez Ukrainki z organizacji House of Ukraine w San Diego. Przygotowały już ponad 300 litrów barszczu ukraińskiego i około 400-500 krymskotatarskich czebureków. Zebraliśmy się z naszymi przyjaciółmi i postanowiliśmy przyłączyć się do tej inicjatywy.
Rozwoziliśmy jedzenie w okolicach tej części miasta, w której doszło do pożarów. Na obóz dla wolontariuszy udostępniono nam duży parking. Było nasze jedzenie, był duży ukraiński food truck z Easy busy meals – serwowano z niego pierogi. Inni rozdawali ubrania, pościel, produkty higieniczne itp. Każdy robił, co mógł. Naszym zadaniem było nakarmienie ludzi. Zaczęliśmy o 10.00 i skończyliśmy o 20.00.
W sumie było nas około 30. Panią, która smażyła chebureki przez 10 godzin bez odpoczynku, w pełnym słońcu, żartobliwie nazwaliśmy „Generałem”. Jak przystało na prawdziwą Ukrainkę, wzięła sprawy w swoje ręce i przydzieliła każdemu z nas zadanie. To silna, lecz zarazem miła kobieta.
Rozdaliśmy około 1000 talerzy barszczu. Obszar, na którym działaliśmy, był dość rozległy, więc chodziliśmy po nowo utworzonym „centrum pomocy” z głośnikiem, przez który informowaliśmy, że mamy pyszne ukraińskie jedzenie – za darmo. Na początku miejscowi trochę obawiali się jeść nieznane im potrawy, ale kiedy spróbowali, nie mogli przestać. Czebureki bardzo im zasmakowały, przypominały im lokalne danie empanadas. Ustawiła się po nie bardzo długa kolejka.
Anna Bubnowa, wolontariuszka, która uczestniczyła w inicjatywie, napisała: „To była przyjemność pomagać i proponować ludziom nasz pyszny barszcz. Wszyscy byli zachwyceni i wracali po więcej”.
Aleks Denisow, aktor i aktywista, jeden z organizatorów pomocy mieszkańcom Los Angeles dotkniętym kataklizmem, mówi, że społeczność ukraińska w południowej Kalifornii jest liczna i aktywna. Dlatego była w stanie szybko skrzyknąć wolontariuszy, przygotować posiłki i przybyć na miejsce.
Na swoim Instagramie Aleks wezwał ludzi do przyłączenia się do inicjatywy: „Przynieście wodę i dobry humor. Pomóżmy amerykańskiej społeczności, która przez te wszystkie lata pomagała społeczności ukraińskiej”.
– Wielu Ukraińców, jak ja, mieszka na obszarach, z których ewakuowano ludzi – lub na granicy z takimi obszarami – mówi Aleks. – Trudno nam było się połapać, co się naprawdę dzieje. To było tak podobne do naszej wojny i tego żalu po stracie, który odczuwamy każdego dnia. To Peter Larr, Amerykanin w trzecim pokoleniu z ukraińskimi korzeniami, wpadł na ten pomysł, a my wdrożyliśmy go w ciągu zaledwie 24 godzin.
Niestety mieliśmy ograniczone możliwości, więc musieliśmy podziękować wielu osobom, które chciały pomagać wraz z nami. Amerykanie byli niesamowicie wdzięczni i wręcz zachwyceni naszym jedzeniem. Rozmawiali, dzielili się swoimi smutkami i pytali o nasze.
Naszego barszczu, pierogów, chebureków i innych potraw spróbowało 1000, a może nawet 1500 osób. Jednak wiele więcej było tych, którzy podchodzili do nas, by po prostu porozmawiać, zapytać o wojnę w Ukrainie, o nasze życie, kulturę.
Lokalni mieszkańcy masowo opuszczają niebezpieczne obszary, powodując ogromne korki na drogach. Pożary ogarnęły już 5 dzielnic miasta, wszystkie szkoły są zamknięte. Już teraz ten pożar został uznany za najbardziej kosztowny w historii. Swoje domy straciło też wiele hollywoodzkich gwiazd, m.in. Anthony Hopkins, Mel Gibson, Paris Hilton i Billy Crystal.
Zdjęcia publikujemy dzięki uprzejmości Ołeksandry Chułowej i Aleksa Denisowa
Jak Ukraińcy rozkochali Japończyków w barszczu i diduchu
Starszy dżentelmen na rowerze zatrzymuje się przy kawiarni „Krajanie” na obrzeżach Tokio. Wchodzi do środka, kłania się, wyjmuje z portfela banknot o największym nominale, 10 tysięcy jenów (2700 hrywien), wkłada go do słoika z ukraińską flagą, ponownie się kłania i w milczeniu wychodzi.
– O mój Boże, on spróbował naszego barszczu wczoraj na festiwalu! – wykrzykuje Natalia Kowalewa, przewodnicząca i założycielka ukraińskiej organizacji non-profit „Krajanie”.
To właśnie dzięki jedzeniu na wielu festiwalach, które są w Japonii niezwykle popularne, miejscowi nie tylko dowiadują się o Ukrainie od samych Ukraińców, ale także chętnie im pomagają. W ciągu ostatnich 2,5 roku w tej skromnej kawiarni i na imprezach charytatywnych organizowanych przez „Krajan” zebrano prawie 33 miliony hrywien (3,3 mln zł). Pieniądze zostały przeznaczone na odbudowę domów w Buczy i Irpieniu, zakup leków, generatorów prądu, karetek pogotowia i pojazdów ewakuacyjnych do Ukrainy.
Przed inwazją w 127-milionowej Japonii mieszkało zaledwie 1500 Ukraińców. Jednak w 2022 r. ten kraj, tradycyjnie zamknięty dla obcokrajowców, wykonał bezprecedensowy ruch, przyznając zezwolenia na pobyt kolejnym 2600 Ukraińcom. To trzykrotnie więcej niż liczba uchodźców ze wszystkich innych krajów w ciągu ostatnich 40 lat.
Uchodźcom z Ukrainy zapewniono zakwaterowanie, ubezpieczenie zdrowotne i wynagrodzenie wystarczające na utrzymanie. Ponadto ponad stu ukraińskim studentom, którzy uczą się japońskiego lub kontynuują naukę na uniwersytetach, umożliwiono naukę bezpłatną.
Japonia organizuje również rehabilitację fizyczną i psychiczną dla ukraińskich żołnierzy i opłaca zakładanie im protez bionicznych
Dla ukraińskich imigrantów Japończycy byli niezwykle serdeczni . Gdy do Komae, 83-tysięcznego miasta w prefekturze Tokio, przybyła Ukrainka ubiegająca się o azyl, lokalna społeczność zapewniła jej m.in. ogród warzywny – bo Japończycy dowiedzieli się, że Ukraińcy uwielbiają uprawiać warzywa w ogródkach. Stało się tak, mimo że większość japońskich domów ogródków nie ma, ponieważ ziemia tam jest bardzo droga.
– W maju 2022 r. burmistrz Komae zorganizował nawet ukraiński festyn – mówi Natalia Kowalowa. – Wszyscy zostali poczęstowani barszczem, było też pudełko na datki. Za te pieniądze „Krajanie” byli później w stanie uruchomić projekty wolontariackie, także w Ukrainie. Idąc za przykładem Komae, inne japońskie miasta też zaczęły organizować podobne imprezy. Zaczęliśmy prowadzić wykłady, ponieważ wielu Japończyków poprosiło nas o wyjaśnienie, dlaczego wybuchła ta wojna. „Jesteście braterskim narodem” – mówili, a my opowiadaliśmy o głodzie, represjach, historii Krymu. Japończycy są pełni troski, współczują i chcą pomóc.
Rodzina Natalii mieszka w Kraju Kwitnącej Wiśni od ponad 30 lat. Z zawodu jest nauczycielką. Uczyła w japońskiej szkole i wraz z mężem założyła ukraińską szkołę niedzielną „Dżerelce” [Źródło – red.] – oraz „Krajan”. W 2022 roku postanowiła bez reszty poświęcić się działalności społecznej i wolontariackiej.
Japonia to kraj festiwali. „Krajanie” reprezentują swoją ojczyznę na różnych takich wydarzeniach w całym kraju niemal co tydzień, a czasem nawet 5-6 razy w miesiącu. Rozdają ulotki, współpracują z lokalnymi mediami, częstują Japończyków barszczem i gołąbkami
– Droga do japońskiego serca wiedzie przez jedzenie – mówi Natalia. – Bo jedzenie to ich największa rozrywka i ulubione zajęcie. Na festiwalach jesteśmy jedynymi, którzy prezentują coś z zagranicy, reszta to jedzenie japońskie. Na początku myślałam, że nasze dania będą dla miejscowych zbyt ciężkie. W przeciwieństwie do kuchni japońskiej, my gotujemy długo i jemy dość tłuste potrawy. Ale nie – im to smakuje. Zazwyczaj ostrożnie podchodzą do wszystkiego, co nowe, ale kiedy już spróbują, szczerze to doceniają. W zeszłym roku niechętnie próbowali ukraińskiego jedzenia na festiwalach, ale w tym są już kolejki: „Byliście tu w zeszłym roku! Chcemy zamówić jeszcze raz, tak nam zasmakowało”.
Natalia wspomina, jak niedawno „Krajanie” wzięli udział w festiwalu o trzystuletniej historii w tokijskiej dzielnicy Asakusa. Podeszła do nich japońska rodzina, kobieta dużo wiedziała o Ukrainie. Powiedziała, że ugotowała już barszcz ukraiński według przepisu z Internetu, nawet pokazała zdjęcie. A żegnając się, zakrzyknęła: „Chwała Ukrainie!”.
To właśnie po jednym z takich festiwali pewna 80-letnia Japonka podeszła do Ukraińców i zaproponowała im otwarcie kawiarni w lokalu, którego była właścicielką. Na początku bez czynszu, a potem – w miarę możliwości.
– Oczywiście na początku nic nam nie wychodziło, ale z czasem zaczęliśmy sobie radzić – wspomina Natalia Łysenko, wiceszefowa „Krajan”.
Przyjechała do Japonii 14 lat temu – i wyszła tu za mąż. Szukała ukraińskiej szkoły dla swojej córki i tak poznała Natalię Kowalową, założycielkę szkoły „Dżerelce”. Dziś nadzoruje pracę kawiarni, choć jej głównym zajęciem jest nauczanie angielskiego w japońskiej szkole.
Napływowi Ukraińcy natychmiast zaczęli szukać pracy, choć nie mówili po japońsku. Dlatego kawiarnia od razu ustaliła priorytety: zatrudni osoby ubiegające się o azyl, nawet jeśli nie są profesjonalnymi kucharzami. I tak nawet te Ukrainki, które nigdy wcześniej nie gotowały, po pracy w kawiarni zaczęły uszczęśliwiać swoje rodziny domowym jedzeniem.
W menu znajdziesz barszcz, gryczane naleśniki, pierogi z pikantnym i słodkim nadzieniem, a także naleśniki, racuchy, kotlet po kijowsku i zestawy obiadowe. Ciasto z dżemem jagodowym jest niezwykle popularne, szczególnie na festiwalach. Ceny są ukraińskie: pierogi – 700 jenów (160 hrywien), naleśniki – 880 jenów (200 hrywien), barszcz ukraiński – 1100 jenów (260 hrywien).
Buraki kupują od lokalnych rolników, kaszę gryczaną można dostać w sklepie Ukrainki, która importuje ją z Europy. Koperek pochodzi od innej Ukrainki, która uprawia go specjalnie dla tej kawiarni
Robią też własny smalec, a zamiast kwaśnej śmietany używają japońskiego jogurtu bez dodatków. Warto również wspomnieć o doskonałym wyborze ukraińskich win, które nawet w ukraińskich restauracjach nieczęsto są oferowane. Jest więc „Beykush”, jest „Stakhovsky”, „Biologist”, „Fathers Wine”, są miody pitne „Cikera”. Wszystko importowane z drugiego krańca świata przez dwie firmy.
Kawiarnia „Krajanie” działa od prawie dwóch lat. Znajduje się daleko od centrum Tokio, nawet nie w pobliżu stacji metra. Ale ludzie przychodzą tu nie tylko z sąsiednich dzielnic – przyjeżdżają także z innych miast i regionów, czasem oddalonych o setki kilometrów. Raz nawet przyjechali w czasie tajfunu! Japończycy chcą spróbować egzotycznej kuchni, ale także wziąć udział w organizowanych tu wydarzeniach.
„Krajanie” marzą o ukraińskim centrum w Japonii, założyli już zresztą mały ośrodek kulturalny – właśnie w kawiarni. Co miesiąc odbywają się tu wystawy fotograficzne, warsztaty i wykłady w języku ukraińskim i japońskim: jak malować w stylu petrykiwki [Petrykiwka to osiedle w obwodzie dniepropietrowskim, które słynie z malowideł z motywami roślinnymi i zwierzęcymi – red.], jak robić ukraińską biżuterię i diduch [ukraińska dekoracja świąteczna ze słomy – red.]. Czasami nawet Ukraińcy są zszokowani. Niektórzy mówią, że musieli przyjechać aż do Japonii, by nauczyć się robić symbole ukraińskiego Bożego Narodzenia.
Kuchnia kawiarni przygotowuje również dania do degustacji na festiwalach. By wziąć udział w takich wydarzeniach, musisz najpierw dostarczyć organizatorom plan pomieszczenia, w którym będziesz gotować, a także listę wszystkich produktów – bo na przykład latem gotowanie potraw z mlekiem jest zabronione. Kuchnia „Krajan” uczestniczyła też w przygotowaniu potraw na przyjęcie z okazji Dnia Niepodległości w Ambasadzie Ukrainy w Japonii.
Osobną pracą są kulinarne kursy mistrzowskie dla Japończyków. Cieszą się ogromną popularnością
– Kuchnia w kawiarni jest na to za mała, dlatego tanio wynajmujemy kuchnie miejskie, przygotowane do prowadzenia zajęć kulinarnych – zaznacza Natalia Łysenko. – W tym miesiącu zorganizujemy trzy takie wydarzenia, każde dla 20 osób. Oznacza to, że 60 Japończyków będzie mogło ugotować sobie nasz barszcz we własnym domu. Wybór dań na kursy mistrzowskie jest różnorodny: pierogi, zrazy, naleśniki, kapuśniak, grochówka z grzankami, faszerowana papryka, sałatka z buraków i fasoli. Rozpoczęliśmy również współpracę z kawiarnią „Clare & Garden”. Ten lokal w stylu angielskim został otwarty przez Japonkę na dziedzińcu jej domu i zaprasza Ukraińców na ukraiński lunch dwa razy w miesiącu.
Najnowszą innowacją jest dostarczanie jedzenia przez Uber Eats. Yuki Tagawa, menedżerka ds. obsługi klienta, przyszła do kawiarni, by omówić szczegóły współpracy. Mówi, że zrobiła to z własnej inicjatywy. Chce, by Japończycy nie tylko próbowali nowych potraw, ale też bardziej zainteresowali się Ukrainą – poprzez jedzenie.
– Kuchnia ukraińska ma bardziej wyraziste smaki niż japońska – wyjaśnia Yuki Tagawa. – Czuję w niej smak warzyw, np. pomidorów czy kapusty. Ogólnie rzecz biorąc, te smaki są zupełnie inne, bo podstawą kuchni japońskiej jest bulion rybny dashi, pasta miso lub sosy, które mają specyficzny smak. Wiem, że większość Japończyków, którzy nigdy wcześniej nie próbowali ukraińskich potraw, mówi, że mieli o nich zupełnie inne wyobrażenie. Nie sądzili, że aż tak przypadną im do gustu.
Dla tych, którzy chcą zagłębić się w ukraińską kuchnię, „Krajanie” we współpracy z Instytutem Ukraińskim przetłumaczyli książkę „Ukraina. Jedzenie i historia”. Opowiada o przeszłości i teraźniejszości kuchni ukraińskiej, przedstawia przepisy na dania, które każdy może ugotować, lokalne produkty i specjały Ukrainy
– Praca nad tłumaczeniem była ciekawa, lecz niełatwa – mówi Natalia Kowalowa. – Po pierwsze, chcieliśmy, by nazwy były jak najbardziej zbliżone do ukraińskiego brzmienia. Po drugie, nie wszystkie produkty można kupić w japońskich sklepach. Bo gdzie tu znaleźć rjażenkę [ukraiński napój powstały w wyniku fermentacji mleka – red.]? To była najtrudniejsza część: opisanie niezbędnych produktów, dostosowanie ich do realiów Japonii, zastąpienie ich podobnymi smakami.
Część dochodu ze sprzedaży książki, a także ze wszystkich działań „Krajan” przeznaczana jest na projekty wolontariackie na rzecz Ukrainy.
Kwitne Queer, czyli Inni w Berlinie
„Tęczowe symbole” – dla Rosjan sygnał do poniżania, znęcania się, gwałtów i mordowania
– Przed inwazją byłam współzałożycielką i dyrektorką organizacji „Insza” [Inna – red.] w Chersoniu – mówi Maryna Usmanova. – Od 2014 roku chroni ona prawa kobiet i członków społeczności LGBT+. Organizowaliśmy akcje informacyjne, szkolenia dla policji i władz lokalnych, działaliśmy na rzecz otwarcia schroniska dla ofiar przemocy domowej.
Podczas okupacji przewoziliśmy ludzi z regionu Chersoń. Udało się usunąć ponad 300 osób: przedstawicieli społeczności LGBT, aktywistów, dziennikarzy, żony wojska. Dla tych, do których śmierć była podobna
Organizacja charytatywna „Insza” i zespół organizacji pozarządowej „Prożektor” [Reflektor – red.] wspólnie udokumentowali zbrodnie wojenne przeciwko osobom LGBT+ na okupowanym, a potem wyzwolonym terenie obwodu chersońskiego. Zdarzały się przypadki brutalnych nadużyć ze strony rosyjskich wojskowych. Dla nich „tęczowe symbole” (w telefonach czy na tatuażach) to sygnał do poniżania, znęcania się, gwałtów i mordowania.
Według raportu „Prożektora” rosyjscy żołnierze nagminnie atakują osoby należące do społeczności LGBT+. Istnieją dowody, że zmuszali mężczyzn do rozbierania się, sprawdzali ich smartfony pod kątem aplikacji randkowych dla osób tej samej płci i dotkliwie ich bili.
Ołeksij został zatrzymany w punkcie kontrolnym, wepchnięty do furgonetki i przewieziony do tymczasowego aresztu tylko za to, że był osobą LGBT+. W areszcie najpierw go pobili pobity. Potem przynieśli mu czerwoną sukienkę i zmusili do jej założenia. W tej sukience został zabrany na przesłuchanie przez oficera FSB. Rosjanom nie spodobały się odpowiedzi Ołeksija, więc wpisali go na specjalną listę i pozostawili w areszcie. Wpisanie na tę listę „pozwalało” strażnikom go bić, torturować elektrowstrząsami, zmuszać do jedzenia ukraińskiej flagi itp.
W areszcie często dochodziło do przemocy seksualnej. Nie było żadnej opieki medycznej, więźniowie byli karmieni raz dziennie i tylko ci, którzy „zasłużyli” na prysznic, mogli z niego skorzystać. Strażnicy zmuszali zatrzymanych do aktów seksualnych – to był warunek zgody na prysznic. Ołeksij był przetrzymywany przez 64 dni. Zanim go zwolnili, każdego ranka przez 10 dni z rzędu musiał śpiewać rosyjski hymn. Strażnicy obserwowali go przez lornetkę z innego budynku, by mieć pewność, że to robi.
Takich przykładów jest wiele.
– Część społeczności LGBT+ nadal mieszka w Chersoniu, ale działa tam już „Insza” – kontynuuje Marina Usmanowa. – Otrzymaliśmy na przykład dotację na dostarczenie do miasta rowerów: Chersoń ma problem z transportem publicznym, a poruszanie się po mieście pieszo jest niebezpieczne. Kupiliśmy więc rowery, przywieźliśmy je do miasta i rozdaliśmy tym, którzy ich potrzebowali. Inną naszą inicjatywą jest ocalanie dzieł sztuki. Udało nam się uratować wiele cennych eksponatów.
Jednak pobyt w Chersoniu był dla mnie zbyt niebezpieczny i musiałam wyjechać. W mieście działałam jako aktywista, zapraszano mnie do telewizji i radia, a adres naszej organizacji był adresem domu, w którym mieszkałam. Nie było trudno więc namierzyć mnie jako działaczkę LGBT+. Poza tym przed inwazją centrum kryzysowe prowadziło kampanię, którą reklamowały billboardy z moją twarzą. A jeśli wpiszesz w Google: „Chersoń LGBT”, dostaniesz wiele informacji na mój temat.
Jak się później dowiedziałam, szukali mnie. Gdybym więc nie wyjechała, nie rozmawiałabym teraz z tobą
Każdy potrzebuje swojej społeczności, zwłaszcza Ukraińcy
– Do Berlina dostaliśmy się „przez Australię”. Nasz przyjaciel aktywista z Chersonia, który przeprowadził się do Australii dawno temu, pomógł nam znaleźć ludzi w Berlinie, którzy zgodzili się nam pomóc.
Zostaliśmy zakwaterowani w komunie anarchistycznej. Było nas siedmioro, plus kot i pies. Wszyscy mieszkaliśmy w jednym pokoju przez 8 miesięcy, ale to nie była najgorsza opcja. Jesteśmy bardzo wdzięczni, anarchiści to święci ludzie (śmiech).
Zaczęliśmy spotykać innych aktywistów i pewnego dnia razem z Lokim von Dornem zdecydowaliśmy, że stworzymy własną organizację.
Teraz społeczność Kwitne Queer liczy ponad 100 członków. Jesteśmy jedyną organizacją queerowych Ukraińców w Europie Zachodniej. Spotykamy się mniej więcej raz w tygodniu, omawiamy plany, organizujemy dyskusje, wykłady, grupy wzajemnego wsparcia, gramy w „Mafię” i wspólnie obchodzimy święta. Dziś każdy potrzebuje własnej społeczności, zwłaszcza Ukraińcy.
Zdarza się, że przyjeżdżasz do miejsca, które wydaje się przyjazne dla ludzi takich jak ty, a potem słyszysz nieprzyjazne pytania o politykę: „Dlaczego wasz Zełenski jest w stanie wojny z Rosją?”. I często zadają je nie Rosjanie, ale ludzie z Kazachstanu czy Azerbejdżanu. Po podobnych pytaniach trudno uznać taką społeczność za własną.
Jednym z naszych ważnych projektów jest „Twój friendli tłumacz”. Każdy z nas musi od czasu do czasu kontaktować się z lekarzami, agencjami rządowymi, urzędami pracy itp., lecz większość Ukraińców nadal nie mówi po niemiecku. Jak więc wytłumaczyć np. ginekologowi, że choć ktoś ma brodę, ma też pochwę? Jest wiele spraw, w których nie da się być skutecznym bez tłumacza.
Ogólnie rzecz biorąc, w Niemczech istnieją fundacje charytatywne, które zapewniają bezpłatnych tłumaczy, na przykład Caritas. Tyle że, po pierwsze, to organizacja religijna. A po drugie, zapewniają Ukraińcom tłumaczy, którzy w większości są Rosjanami, bo w Niemczech Rosjan jest wielu. No i nie możesz sam wybrać tłumacza, bo to usługa bezpłatna.
Wyobraź więc sobie, że osoba transpłciowa idzie do ginekologa w towarzystwie homofobicznej, ukrainofobicznej babci, która jest tłumaczką. Byłam kiedyś u terapeuty w towarzystwie właśnie takiej osoby. Powiedziała mi, że „wszyscy Ukraińcy to banderowcy” – i tak dalej, zgodnie z listą znanych rosyjskich narracji
Dlatego wymyśliliśmy rozwiązanie: osoba idzie do lekarza, dzwoni do naszego ukraińskiego tłumacza przez Telegram, a on tłumaczy przez zestaw głośnomówiący. Mamy już pięcioro takich specjalistów, a doświadczenie pokazuje, że ta opcja jest znacznie wygodniejsza niż to, co oferują lokalne organizacje charytatywne. Ta usługa jest wśród nas bardzo popularna.
Jednym z moich marzeń i celów jest posiadanie własnego schroniska lub mieszkania socjalnego, queerowego hostelu. W Berlinie jest ogromny problem z mieszkaniami, od czasu do czasu ludzie lądują na ulicy. Potrzebują bezpiecznego miejsca, by przetrwać ciężkie chwile lub okresy przerwy między zakwaterowaniem.
Każdego roku bierzemy udział w Berlin Pride, jednej z największych parad równości w Europie. Ołeksij Makiejew, ambasador Ukrainy w Niemczech, dołącza wtedy do ukraińskiej grupy i wygłasza przemówienie. W zeszłym roku Kai Wegner, burmistrz Berlina, przemawiał z naszej ciężarówki.
Czy w Berlinie są jakieś problemy z homofobią? Na poziomie prawa wszystko jest w porządku, ale na poziomie osobistej komunikacji – nie zawsze. Niemcy rozumieją, że homofobia jest zła, że pokazuje cię jako osobę co najmniej niewykształconą. Tyle że w Berlinie Niemcy nie stanowią już nawet połowy populacji. Jest wielu ludzi z innych krajów, którzy przywieźli ze sobą swoją homofobię.
Wybrałem Berlin, bo czułem się tu bezpiecznie
Loki von Dorn, osoba niebinarna, obrońca praw człowieka, aktywista i aktor, mówi:
– Jeszcze przed inwazją złamałem nogę. To było dość poważne złamanie, z odłamkami kości. Kiedy więc zaczęła się wojna, z powodu tej mojej nogi nie mogłem dołączyć do obrony terytorialnej ani nawet do sztabu wolontariuszy – nie zostałem przyjęty. W marcu w końcu przeszedłem operację i wszczepiono mi implant, by można było poskładać kość. W tym czasie nad Dnieprem latały rosyjskie samoloty. Leżałem tam, myśląc, że nie zdążę się nawet ukryć, jeśli Rosjanie zaczną bombardować.
Pod koniec maja zdecydowałem się wyjechać. Do Niemiec, bo miałem tam wielu przyjaciół – chociaż ostatecznie to nie oni mi pomogli, ale nowi znajomi. Wybrałem Berlin, ponieważ jest najbardziej przyjazny dla osób queer. Czuję się tu bezpiecznie. Berlin przypomina mi moje ulubione miasta w Ukrainie: trochę Dniepru, trochę Odessy, trochę Kijowa.
Nie miałem pieniędzy, nie znałem języka, przygotowanie dokumentów zajęło dużo czasu, a mieszkanie miałem tylko na miesiąc. W ciągu pół roku osiem razy zmieniałem dach nad głową, czasami spałem na podłodze. Ale mimo to szybko się przystosowałem i od razu zacząłem szukać jakiegoś zajęcia.
Kreatywnym profesjonalistom trudno znaleźć pracę w Berlinie, bo każdy tutaj jest artystą. Nie jesteś tu konkurencyjny, bo bardzo wielu ludzi wygląda, jak ty
Jako profesjonalny aktywista szukałem czegoś dla siebie przede wszystkim w tym kierunku. Marynę Usmanową znałem jeszcze z Ukrainy, a w Berlinie chodziłem na wydarzenia, które organizowała dla ukraińskiej społeczności queer. Pewnego dnia, to było pod koniec 2022 roku, postanowiliśmy stworzyć organizację dla Ukraińców, którzy znaleźli się tutaj z powodu wojny.
W lutym 2023 roku rozpoczęliśmy proces rejestracji Kwitne Queer. Napisaliśmy statut, złożyliśmy dokumenty, lecz dopiero w sierpniu 2024 roku przyznano nam oficjalny status organizacji non-profit; wcześniej działaliśmy jako wolontariusze. Bardzo trudno zarejestrować organizację non-profit w Niemczech. Wciąż czekamy na zgodę na założenie naszego konta, bez którego nie możemy otrzymywać dotacji i wydawać z nich pieniędzy.
Naszą główną misją jest wspieranie równych szans i integracji queerowych Ukraińców w Niemczech, ułatwianie im interakcji. Wszyscy potrzebujemy wsparcia. Bo czasami nie możesz zgadnąć, na jakiej podstawie jesteś dyskryminowany: czy dlatego, że jesteś queer, czy dlatego, jesteś uchodźcą – a może dlatego, że jesteś Ukraińcem.
Niedawno zostaliśmy uroczyście przyjęci do Sojuszu Organizacji Ukraińskich. Co ciekawe, obejmuje on między innymi Ukraiński Kościół Prawosławny. Nie zgłosili sprzeciwu. Wraz z innymi organizacjami Sojuszu dzielimy pomieszczenie, w którym możemy organizować nasze wydarzenia.
Do momentu publikacji tego artykułu Kwitne Queer oficjalnie otrzymało niemieckie konto bankowe, dotację od jednego z berlińskich centrów dzielnicowych i uruchomiło oficjalną stronę internetową.
„Nie chcę żyć. Co to za życie bez taty?”. Historie ukraińskich dzieci w wojennych pamiętnikach
Celem projektu „Pamiętniki wojenne: niesłyszane głosy ukraińskich dzieci” jest zwrócenie uwagi społeczności międzynarodowej na krwawą wojnę w Ukrainie i opowiedzenie o okropnościach, których doświadczyły ukraińskie dzieci. To wystawa, która podróżuje po całym świecie i prezentuje rzeczy osobiste, rysunki, a także nagrania audio i wideo czternaściorga ukraińskich dzieci. Pochodzą z różnych części Ukrainy – obwodów donieckiego, chersońskiego, charkowskiego i kijowskiego. Opisują swoje doświadczenia: ciągłe ostrzały, śmierć bliskich, głód i okupację. Wystawa odwiedziła już Holandię, Niemcy, Francję, Ukrainę i Stany Zjednoczone. Inicjatorka projektu, Chrystyna Chranowska, opowiedziała nam o jego uczestnikach – i reakcji świata.
Natalia Żukowska: Wystawa odwiedziła już wiele krajów europejskich i Stany Zjednoczone. Jak odwiedzający na nią zareagowali?
Chrystyna Chranowska: Wszystkie relacje zostały przetłumaczone na angielski, poza tym je zdigitalizowaliśmy. Każdy eksponat ma kod QR, więc odwiedzający mogą wziąć słuchawki i odsłuchać materiał. Wszyscy reagują tak samo: płaczą.
Oprócz pamiętników dzieci na wystawie znajdują się również artefakty, którymi się z nami podzieliły. Na przykład spalony telefon ojca zabitego przez Rosjan, odznaka wojskowa, zabawka, z którą dziecko przekroczyło granicę, czapka, którą jedno z nich miało na głowie, gdy siedziało w piwnicy podczas bombardowania. Jedno z dzieci w czasach pokoju pisało w pamiętniku o swoim pierwszym zauroczeniu, miłości do szkoły, zamiłowaniach, przyjaźniach.
Naszym zadaniem jest pokazać światu, co przeżywają dziś dzieci w Ukrainie, jakie okropności dzieją się w sercu Europy
Pokazać, jaką straszną cenę płacą nasze dzieci każdego dnia. Chcielibyśmy również, by zbrodnie popełnione przez Rosjan zostały udokumentowane
W Nowym Jorku zaprezentowaliście m.in. film Władysława Piatina, jednego z autorów „Pmiętników”. Nagrał go po tym jak udało mu się opuścić Ukrainę. O czym jest ten film?
Władysław spędził 75 dni pod okupacją w Mariupolu, stracił dom. Filmował swoim telefonem przez długi czas, pokazując Mariupol przed wojną i podczas okupacji. Kiedy rozładowała mu się bateria, użył starej kamery ojca. Film pokazuje nastolatka i jego rodzinę, ukrywających się przed rosyjskimi pociskami w piwnicy, oraz sąsiadów, którzy są bombardowani. Pokazuje ludzi rąbiących drewno do gotowania, topiących śnieg, by zdobyć wodę, i dzielących się jednym ziemniakiem. Nie da się tego oglądać spokojnie. Władowi udało się uchwycić skalę zniszczeń w mieście.
Pojechał z nami do Nowego Jorku, by osobiście zaprezentować swoje prace wideo. Kiedy pokazano jego film, płakał.
Oto fragment jego pamiętnika: „Chciałem, by ludzie poprzez te ujęcia mogli poczuć wszystko to, co działo się z nami w Mariupolu. Jedną z najważniejszych piosenek w moim życiu, która uratowała moją psychikę w tamtym czasie, była ‘Imagine’ Johna Lennona. Postanowiłem więc, że ona znajdzie się na początku filmu. Nasze miasto było niesamowite, zielone i przyjazne, miasto dla artystów, dla tworzenia czegoś nowego. Miasto, w którym możesz być sobą. W jednej chwili zamieniło się w rzeźnię, w której ludzie czołgali się, by przetrwać i nie stać się mięsem”.
Co się stało z Władem?
Ma 18 lat, mieszka w Dublinie i studiuje dziennikarstwo. Chce zostać kamerzystą i reżyserem. Marzy o wysłaniu swojego filmu o Mariupolu na Festiwal Filmowy w Cannes.
Kiedy zaczęła Pani pracować z dziećmi?
Pomysł na „Dzienniki” pojawił się już na początku inwazji. Wyjechałam z dziećmi z Ukrainy, a one wciąż pytały mnie, dlaczego tak się stało, dlaczego Ukraina jest bombardowana. Byłam w depresji. W pewnym momencie natknęłam się na dziecięcy pamiętnik, który był dostępny w Internecie. Wcześniej oglądałam wiele filmów o wojnie. Jeden opowiadał o Annie Frank, żydowskiej dziewczynce, która ukrywała się z rodziną przez 25 miesięcy w okupowanym przez Niemców Amsterdamie. Prowadziła tam pamiętnik, który po wojnie stał się sławny na całym świecie. Później ich kryjówka została odkryta i wszyscy trafili do Auschwitz.
Kiedy przeczytałam pamiętnik tego ukraińskiego chłopca, pomyślałam, że muszę wykorzystać swoje doświadczenia w konstruktywny sposób – by pomóc krajowi i dzieciom. Tak narodził się pomysł na projekt „Pamiętników”. Realizacja naszych planów zajęła nam 9 miesięcy.
Krok po kroku powstawał duży zespół, który pracował nad projektem. 12 września 2024 r., podczas Czwartego Szczytu Pierwszych Dam i Dżentelmenów w Kijowie, wystawa znalazła odzew i wsparcie wśród pierwszych dam z różnych krajów, w tym z Litwy, Estonii, Finlandii, Gwatemali. Jednym z naszych największych osiągnięć roku 2024 było otwarcie dużej wystawy w Narodowym Muzeum Wojskowym w Holandii. Całe piętro zostało poświęcone historiom ukraińskich dzieci. Wystawa będzie otwarta do 31 sierpnia 2025 roku.
Nasze ukraińskie dzieci to współczesne Anny Frank. Minęło 80 lat, a jej historia wciąż się powtarza
Jak szukaliście dzieci, których historie stały się materiałem do „Dzienników”?
Mamy zróżnicowany zasięg geograficzny: jest pięć historii z Mariupola, są opowieści z Irpienia, Charkowa i obwodu donieckiego. Chcieliśmy znaleźć dzieci, które same pisały pamiętniki i rysowały obrazki. Zwróciliśmy się do fundacji pracujących z dziećmi, w tym „Głosów dzieci”, „Dzieci bohaterów” i platformy „TIU!”. One mają dostęp do takich dzieci, więc nam pomogły. Szukaliśmy też informacji w Internecie. Nasz zespół sprawdzał autentyczność pamiętników, rozmawiał z autorami i ich rodzicami.
Wybór był naprawdę trudny, bo chętnych do opowiedzenia swoich historii było około setki. Wybraliśmy historie czternaściorga dzieci, w wieku od 8 do 17 lat. W projekt zaangażowani byli również psychologowie, którzy pomogli nam zbudować odpowiedni rodzaj komunikacji z bohaterami. Niektórzy z nich są teraz za granicą, inni przenieśli się do zachodniej Ukrainy lub pozostali w swoim miejscu zamieszkania.
Na co zwracaliście uwagę w pierwszej kolejności, dokonując wyboru?
Podczas wojny na pełną skalę ucierpiały tysiące ukraińskich dzieci. Wiele zginęło, a z każdym nowym ostrzałem docierają do nas kolejne straszne wiadomości o nowych ofiarach.
Według najbardziej ostrożnych szacunków ponad 20 tysięcy ukraińskich dzieci zostało deportowanych do Rosji.
To może brzmi jak sucha statystyka, ale ta liczba oznacza tysiące tragedii, cierpienie tysięcy rodzin i przyjaciół, nieodwracalne konsekwencje dla przyszłości całego kraju
Wśród tych czternastu historii jest opowieść Ariny Perwyniny. Jechała z Chersonia do Mikołajowa z ojcem, bratem i siostrą. Ich samochód został ostrzelany przez Rosjan. Ta 13-letnia dziewczynka sama wyciągnęła brata i siostrę z samochodu, choć też była ranna. Tata zmarł, miał 17 ran. Arina wciąż obwinia się o to, że poprosiła go – mieszkał wtedy w Odessie – by ich zabrał. W swoim pamiętniku napisała wiadomość: „Nie chcę żyć. Co to za życie bez taty? Myślę, że to kara dla mnie za to, że nie milczałam, ale zadzwoniłam do taty, za to, że nie wytrzymałam. Gdybym do niego nie zadzwoniła, wszystko byłoby w porządku, wszyscy by żyli”. Dziś z Ariną pracują psychologowie.
Jest też historia Jehora Krawcowa, jednego z najmłodszych uczestników naszego projektu. Jego pamiętnik został odczytany przez prezydenta Zełenskiego w Dniu Dziecka w 2023 roku. Miał 8 lat, gdy ukrywał się z rodziną w schronie w Mariupolu. Gdy znalazł się na wolności, postanowił zostać kucharzem. Napisał: „Kiedy byłem w piwnicy, byłem głodny, więc teraz chcę zostać szefem kuchni, żeby nakarmić wszystkich ludzi wokół mnie i w całej Ukrainie, żeby nikt inny nie był głodny”. Pod okupacją spędził prawie trzy miesiące. Jego dziadek zginął podczas ostrzału, a on sam, a także jego siostra i matka, zostali ranni: „Mam ranę na plecach, siostra ma zdartą skórę, ranę na głowie, matka ma wyrwane mięso z ręki i dziurę w nodze”.
Jest też Wioletta Gorbaczowa z Nowej Kachowki, która udostępniła swoje zdjęcia. Jej ojca nie ma już z nami. Teraz postaci na jej rysunkach nie mają twarzy.
Jak radziły sobie dzieci podczas wywiadów?
Zanim zaczęliśmy z nimi rozmawiać, pracowali z nimi psychologowie. Kiedy usłyszeliśmy ich historie, wszyscy płakaliśmy. Nie mogę powiedzieć o wszystkim, bo obowiązuje nas umowa o poufności. Mogę powiedzieć tylko jedno: uderzył mnie sposób, w jaki jedna z dziewczynek wciąż powtarzała to samo zdanie, niczym zaklęcie. Ale dzięki pracy psychologów i upływowi czasu zaszły już znaczące zmiany.
Nie wiem, jak można poradzić sobie z taką traumą. Masz uraz psychiczny do końca życia. Podczas naszych wystaw wspólnie z ukraińską artystką Alewtiną Kachidze organizujemy warsztaty. Zbieramy dzieci ukraińskich uchodźców i prowadzimy z nimi warsztaty. Ten pomysł przyszedł do nas przez przypadek. Warsztaty są bardzo pomocne.
Pewnego razu dzieci pracowały z psychologiem, który zapytał je, co chciałyby włożyć do walizki, gdyby zamiast walizki ewakuacyjnej to była „walizka szczęścia”. Jeden chłopiec bardzo się martwił, bo jego kot pozostał w Buczy. Minęły dwa lata, odkąd jego rodzina przeprowadziła się do Stanów Zjednoczonych, a on wciąż w myślach pakuje tego kota do swojej „walizki szczęścia”.
Takich historii mamy bez liku.
Jakie emocje towarzyszyły Pani podczas pierwszej lektury tych pamiętników? Co najbardziej uderzyło Panią jako matkę?
Ich przeczytanie będzie trudne dla każdej matki, bo to naprawdę bolesne historie. Kiedy po raz pierwszy czytałam wpisy dzieci, czułam ból i rozpacz, które przeplatały się z nienawiścią i poczuciem bezradności. Każdy z tych pamiętników jest wyjątkowy.
W większości to krótkie zdania pełne głębi i bólu. Dzieci piszą o rakiecie uderzającej w sąsiedni dom, o mamie postrzelonej w nogę i o tym, że nie mają nic do jedzenia
W zapiskach nastolatków można prześledzić związek przyczynowo-skutkowy, np. gdy opisują choćby swój stan. Niektóre obwiniają się, że nie zadzwoniły do ojca na czas, podczas gdy inne rozumieją, dlaczego matka płacze, i że potrzebuje teraz wsparcia i pomocy.
Jedyną rzeczą, która te pamiętniki łączy, niezależnie od wieku i płci, jest to, że z każdą kolejną stroną dzieci dorastają, a ty z każdą stroną coraz silniej odczuwasz ich ból.
Jak Pani myśli, dlaczego to wszystko pisały?
Psychologowie wyjaśnili mi, że w ten sposób podświadomie stosowały elementy arteterapii. Przelewały na coś swoje doświadczenia. I wcale nie musiał to być pamiętnik. Ktoś zrobił sobie zabawkę, ktoś inny wyszedł z okupacji z żółto-niebieską wstążką na ręku. To też jest część naszej wystawy.
Czy takie przypominanie światu o okropnościach, których doświadczyły ukraińskie dzieci, wpłynie na wsparcie Ukraińców?
Jestem tego pewna, jak mało kto. Na tej drodze robimy małe kroki, ale jest ich wiele. To na pewno pomoże, inaczej bym tego nie robiła. Pragnę też, by wszystkie ukraińskie dzieci mentalnie wróciły do stanu sprzed wojny, by na powrót stały się zdrowe. Prędzej czy później wojna zakończy się naszym zwycięstwem, ale już dziś musimy robić coś, by nasze dzieci nie stały się „psychicznymi kalekami”. Musimy im pomóc. W końcu to one są przyszłością naszego narodu i to ich pokolenie będzie musiało odbudować Ukrainę.
Bo każdy przeszczep to cud
Prof. Borys Todurow jest członkiem korespondentem Narodowej Akademii Nauk Medycznych Ukrainy i Zasłużonym Lekarzem Ukrainy. Od 17 lat kieruje Instytutem Serca, wcześniej znanym jako Kijowskie Miejskie Centrum Serca. Przeprowadził ponad 15 tysięcy operacji, a w 2001 r. – pierwszy przeszczep ludzkiego serca w Ukrainie. W 2016 r. wraz z niemieckim profesorem Christophem Schmidem przeprowadził pierwszą w Ukrainie operację wszczepienia sztucznego serca.
Natalia Żukowska: Panie Profesorze, czy wojna „odmłodziła” choroby serca?
Borys Todurow: Wojna jest zawsze wielkim stresem dla każdego. Zwłaszcza tak brutalna wojna jak ta, która toczy się w Ukrainie, z nieustannym, codziennym ostrzałem. Przewlekły stres wywołuje choroby naczyniowe i choroby serca. Teraz widzimy, że całkiem młodzi ludzie, do czterdziestego roku życia, przychodzą do nas z zawałami serca, kardiomiopatiami i innymi chorobami. Dlatego – tak, dziś możemy śmiało powiedzieć, że wojna znacznie „odmłodziła” choroby serca.
Jakie są najczęstsze choroby serca w ostatnich trzech latach?
Najczęstsza jest choroba wieńcowa, ponieważ nasiliły się czynniki ryzyka jej wystąpienia: nadciśnienie tętnicze, otyłość, cukrzyca, palenie tytoniu, wysoki poziom cholesterolu, wysokie ciśnienie krwi, stres. Wszystkie te czynniki są dziś obecne u młodych ludzi, zwłaszcza tych na pierwszej linii frontu. Ich połączenie prowadzi do tego, że choroby dziedziczne mogą być zaostrzone i rozwijać się znacznie wcześniej niż w normalnych warunkach.
Jako lekarz był Pan na dwóch wojnach, w Kosowie i Iraku. Czy są jakieś podobieństwa między warunkami, w jakich pracował Pan w tamtych krajach, a tym, z czym ma Pan do czynienia w Ukrainie?
Ani w Iraku, ani w Kosowie nie widziałem takich walk, jak w Ukrainie. Pracowaliśmy w szpitalach, gdzie nie było takiego ostrzału, nie było 100 szahidów i rakiet codziennie latających nad naszymi głowami, nasza praca była dość komfortowa. W Ukrainie pracujemy w warunkach częstych przerw w dostawach prądu, codziennego ostrzału i nalotów
Jesteśmy nieustannie zagrożeni, bo kiedy idziemy na salę operacyjną i zaczyna się nalot czy ostrzał, nie możemy iść do schronu – bo nie możemy przerwać pracy
Każdego dnia w szpitalu, gdy dochodzi do ostrzału, nasi pacjenci i my jesteśmy narażeni na ogromne ryzyko. Wystarczy wspomnieć to, co się stało w szpitalu dziecięcym Ochmatdyt, kiedy rosyjskie pociski zniszczyły budynek i zabiły kilka osób. Tych wojen nie można porównywać. Ukraina cierpi z powodu znacznie większej agresji wroga.
W jakim stopniu Instytut i wasi lekarze byli przygotowani na wybuch tak wielkiej wojny? Jakie były pierwsze zadania, przed którymi stanęliście w pierwszych dniach?
Pierwszego dnia inwazji zebraliśmy się w Instytucie Serca o 7 rano. Zwołałem wszystkich. Powiedziałem, że jesteśmy lekarzami, czyli zmobilizowanymi, więc musimy zorganizować pracę naszego szpitala w warunkach wojennych. Organizowaliśmy proces chirurgiczny, przyjmowaliśmy rannych cywilów i żołnierzy, a piwnicę przekształciliśmy w pełnowartościowy schron przeciwbombowy. Zdając sobie sprawę, że możemy stracić łączność, elektryczność i ogrzewanie, kupiliśmy kilka generatorów. By mieć alternatywne źródło wody, wywierciliśmy studnię. Zorganizowaliśmy własne ogrzewanie na bazie wiórów drzewnych – by nie być zależnymi od centralnego ogrzewania.
Na początku mieliśmy dwa Starlinki [telekomunikacyjny system satelitarny obsługiwany przez firmę Starlink Services, LLC, należącą do koncernu SpaceX Elona Muska – red.], dzięki którym zapewniliśmy sobie alternatywną komunikację.
Zrobiliśmy też zapasy artykułów spożywczych, bo przez pierwsze trzy miesiące poruszanie się po Kijowie było prawie niemożliwe. Rankiem 24 lutego pojechałem karetką do sklepów, które były jeszcze otwarte, kupiliśmy chleb i jedzenie. Przez prawie trzy miesiące w naszym schronie mieszkało niemal 500 osób – nasi pacjenci, pracownicy z rodzinami i zwierzętami. Przywieźliśmy nawet dzieci z sierocińca w Sumach i z innych regionów. Zabraliśmy też kilku pacjentów z naszego oddziału w Irpieniu, który został zaatakowany przez wroga w marcu.
Zapewnienie żywności, ogrzewania i wody nie było łatwe, ale udało się. Rozumieliśmy, że nasza pomoc będzie potrzebna w tych trudnych czasach. Dlatego zorganizowaliśmy się i nie przerwaliśmy pracy ani na jeden dzień. Dziś jesteśmy całkowicie niezależni.
Nawet jeśli wszystko wokół stanie w miejscu, Instytut Serca będzie działał jeszcze przez trzy miesiące
Mieszkał Pan w klinice przez pierwszych 90 dni wojny. Jak to wyglądało?
Mieszkałem w pracy, spałem na kanapie w moim biurze. Trzymałem obok siebie kałasznikowa, obrona terytorialna zapewniała nam amunicję. Każdy z pracowników miał jakąś broń. Byliśmy gotowi do obrony kliniki i miasta. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jeśli dojdzie do walk w Kijowie, weźmiemy w nich udział jako zwykli żołnierze. Byliśmy na to gotowi zarówno technicznie, jak moralnie. Wszyscy byli w patriotycznym nastroju.
Okupanci zniszczyli oddział Instytutu Serca w Irpieniu, dopuścili się okrucieństw w obwodzie kijowskim i w innych regionach – i nadal to robią. Mieszkał Pan w Rosji przez 5 lat. Skąd wzięła się ta rosyjska nienawiść do Ukraińców?
Myślę, że to nie tylko nienawiść do Ukraińców. Oni nienawidzą też samych siebie. Ta nienawiść kształtuje się w nich od dzieciństwa. W Rosji istnieje tak zwana „subkultura obozowa”. Jeśli pani obejrzy kilka rosyjskich filmów z ostatnich 10-15 lat, zobaczy pani, że tworzy się tam rodzaj ideologii obozowej, w której jest stróż, „pachan”, „wor w zakonie” [profesjonalny przestępca przestrzegający zasad „kodu przestępczego”, będący autorytetem dla innych przestępców – red.]. Całe rosyjskie społeczeństwo jest teraz zbudowane w ten sposób.
Jako dziecko mieszkałem z rodzicami w Rosji, w obwodzie irkuckim, przez 5 lat i doświadczyłem wpływu tej subkultury. Pamiętam, że w szkole mieliśmy „strażników”, którzy zbierali pieniądze od dzieci. Były gangi, które krążyły od szkoły do szkoły, od klasy do klasy. Oznacza to, że Rosjanie od dzieciństwa tworzą subkulturę opartą nie na demokracji i prawie, ale na sile i przemocy. Tam, gdzie można bezkarnie dopuszczać się przemocy, Rosjanie to robią – i to nie tylko wobec innych krajów, ale także wobec własnego narodu.
Myślę, że ta subkultura ukształtowała się od czasów Mongołów, dlatego Rosja nie jest ani demokratyczna, ani liberalna, ani cywilizowana
Wszystkie problemy są tam rozwiązywane tylko za pomocą przemocy i siły, nie jestem więc zaskoczony. Widziałem to zachowanie, kiedy byłem dzieckiem, kiedy chodziłem do szkoły.
Wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia. W rzeczywistości Ukraina zawsze rozumiała, kto jest jej sąsiadem. Niestety byliśmy trochę nieprzygotowani. Nikt nie myślał, że w XXI wieku oni będą zdolni iść na wojnę i zabijać tysiące ludzi. Nie tylko innych ludzi, ale także swoich własnych. W imię ambicji jednej, niezbyt zdrowej psychicznie osoby.
Kardiochirurdzy z Instytutu mają duże doświadczenie w interwencjach w przypadku ran bojowych. Z jakimi problemami najczęściej trafiają do was wojskowi?
Zaczęliśmy operować rannych już w 2014 roku. Zajmowaliśmy się 11 batalionem, to byli ochotnicy. Jeździliśmy karetką, zabieraliśmy rannych żołnierzy i leczyliśmy ich w naszych placówkach.
Po wybuchu wojny na pełną skalę kontynuowaliśmy tę pracę i nadal operujemy osoby z ranami serca, naczyń krwionośnych i klatki piersiowej – i to nie tylko u nas. Odwiedzamy również szpitale wojskowe i przeprowadzamy w nich operacje. Niedawno byliśmy w szpitalu w Charkowie. Żołnierz miał poważny uraz aorty i płuc. Zabraliśmy ze sobą sztuczne płucoserce, by otworzyć aortę i usunąć odłamki. Uratowaliśmy mu życie. Później zabraliśmy go do naszego szpitala, gdzie przeszedł rehabilitację.
W ciągu ostatnich trzech lat przez nasz instytut przewinęły się setki rannych. Mam dużą kolekcję odłamków, które usunęliśmy z ich serc, a dużych naczyń krwionośnych, płuc i klatek piersiowych. W pierwszych dniach wojny przywożono do nas też cywilów z Buczy
Oczywiście szpitale wojskowe, chirurdzy ogólni i neurochirurdzy wykonywali znacznie więcej operacji, zoperowali tysiące ludzi.
Lekarze zrobili swoją robotę w tej wojnie. Przetrwali, nie odeszli i nadal ratują ludzi. I robią wszystko, co w ich mocy, aby zapobiec kalectwu rannych.
Ile operacji przeprowadził Pan w swej karierze?
Dziś nie wiem dokładnie, ale rok temu liczba ta wynosiła 15 tysięcy – w ciągu 38 lat mojej działalności chirurgicznej.
A Pana pierwszy przeszczep serca?
Pierwszy przeszczep serca w Ukrainie przeprowadziłem wraz z kolegami w 2001 roku. W tamtych czasach nie było takich warunków i tak dobrego prawa dotyczącego transplantacji jak obecnie. Nie było na to budżetu, wszystko robiliśmy za własne pieniądze. W 2000 roku przeprowadziliśmy cztery przeszczepy. Niektórzy z naszych pacjentów żyli 16-17 lat. A w ciągu ostatnich trzech lat wykonaliśmy już 110 przeszczepów, w tym 10 u dzieci. Niedawno przeprowadziliśmy w naszym instytucie pierwszy przeszczep płuc. Zakończył się sukcesem, pacjent wraca do zdrowia. Tego samego dnia przeprowadziliśmy jeszcze trzy przeszczepy serca: u ośmioletniego chłopca, matki pięciorga dzieci i młodego mężczyzny. Nasz program transplantacji działa dobrze.
W 2024 r. przeprowadziliśmy 29 przeszczepów serca bez choćby jednej ofiary śmiertelnej – wszyscy pacjenci przeżyli i są w dobrym stanie
Jesteśmy bardzo dumni z tych wyników. Myślę, że nawet w krajach zachodnich żadna klinika nie może powiedzieć, że w ciągu roku nie straciła ani jednego pacjenta po przeszczepie serca. Dlatego dzielimy się naszym doświadczeniem z kolegami z zagranicy, dużo się uczymy, prowadzimy wykłady i prezentacje na konferencjach.
Jak wygląda sytuacja ukraińskiej transplantologii podczas wojny?
W 2019 r., kiedy uchwalono nową ustawę, zaczęło się normalne finansowanie i łatwiej było koordynować przeszczepy w całym kraju.
Każdego roku robimy postępy i zwiększamy liczbę operacji o 20-30%. Ogólnie rzecz biorąc, nie tylko my, ale także kilka innych ośrodków transplantacyjnych w Ukrainie rozwija się dość szybko. Dziś wkraczamy na europejski rynek medyczny z dość rozwiniętą transplantologią. Dotyczy to przeszczepiania nerek, wątroby, serca, płuc, trzustki i komórek szpiku kostnego.
Innymi słowy, prawie wszystkie obszary transplantologii w Ukrainie rozwijają się intensywnie i owocnie. Mimo wojny, a czasem braku pieniędzy i personelu – pracujemy
Był Pan zapraszany do przeprowadzania operacji w wielu krajach. Które najbardziej zapadły Panu w pamięć?
Moja pierwsza podróż zagraniczna, do Egiptu, odbyła się w 1999 roku. Operowaliśmy noworodki. Przeprowadziłem też wiele operacji dzieci w Azerbejdżanie. W Gruzji operowaliśmy w Batumi, po pierwszych 100 skomplikowanych operacjach zostałem honorowym mieszkańcem tego miasta. Operowałem również w Uzbekistanie – w Taszkiencie i Samarkandzie.
Przed inwazją byliśmy w Duszanbe i Islamabadzie. Podpisaliśmy umowę o współpracy, lecz wojna zniweczyła te plany. Ponadto działałem w Iraku, podczas wojny w 2004 roku. A podczas wojny w Kosowie, w 2005 roku, zabraliśmy dzieci z Prisztiny.
Każdy z tych krajów zapamiętałem w inny sposób. Na przykład Gruzja i kraje Azji Środkowej były bardzo gościnne. Zostaliśmy tam dobrze przyjęci i operowaliśmy najtrudniejsze przypadki.
Nawiązał Pan także współpracę z polskimi lekarzami. Na czym ona polega?
Z polskimi kolegami współpracujemy od wielu lat – od czasu kiedy poznaliśmy profesora Mariana Zembalę w Zabrzu. Ta współpraca jest bardzo owocna, znamy niemal wszystkich czołowych kardiochirurgów w Polsce.
Wymieniamy się doświadczeniami i konsultujemy naszych ciężkich pacjentów z chirurgami transplantologami w Polsce. Opracowujemy również nowe metody dotyczące przeszczepu sztucznego serca i konsultujemy się w kwestii wykorzystywania sztucznego serca w Ukrainie. W zeszłym roku miałem kilka prezentacji w Polskim Towarzystwie Kardiologicznym i na międzynarodowych kongresach w Polsce.
Jak Pan radzi sobie ze stresem? Co pomaga Panu odzyskiwać siły?
Najlepszym sposobem na zresetowanie się i rozładowanie stresu jest dla mnie zrobienie czegoś własnymi rękami. Mam mały warsztat w moim domku na wsi, gdzie zbieram interesujące kawałki drewna o dobrej strukturze i robię z nich małe przedmioty – kubki, pudełka na słodycze, pudełka na biżuterię, wazony. Potem rozdaję je moim przyjaciołom. To moje ulubione hobby. Zwykle robię to zimą, bo latem spędzam czas w małym ogrodzie na daczy. Bardzo kocham ogrodnictwo.
Rozmawiamy w czasie świąt noworocznych. Którą z Pana operacji można byłoby nazwać cudem?
Ostatnio przeprowadzam bardzo skomplikowane operacje.
Jestem dumny z przeszczepu serca, który przeprowadziłem u 6-letniej Sołomii. Myślę, że to było największe osiągnięcie w mojej praktyce – pierwszy przeszczep pediatryczny w Ukrainie
Pierwsza operacja przeszczepienia płuc w naszym instytucie była jeszcze bardziej skomplikowana. Przeprowadziliśmy ją u Margarity, matki pięciorga dzieci – ta niezwykle skomplikowana operacja trwała prawie 10 godzin. Pacjentka przeżyła i przechodzi rehabilitację, co moim zdaniem jest prawdziwym cudem. Cieszymy się razem z nią.
Myślę jednak, że każdy przeszczep to cud.
Samotne macierzyństwo w czasach wojny: jak Ukrainki radzą sobie bez mężów
– Z tego, jak trudno było mi przez te wszystkie lata, zdałam sobie sprawę dopiero wtedy, gdy poszłam na spotkanie z innymi ukraińskimi uchodźczyniami w Polsce – mówi Olga Stefan, samotna matka. – Dzieliły się doświadczeniami na temat tego, jak trudno było im za granicą bez mężów. To, co dotychczas było dla samotnych matek czymś zwykłym, dla uchodźczyń stało się nieoczekiwanym ciężarem. Zdałam sobie sprawę, jak wiele wysiłku można zaoszczędzić, gdy wychowuje się dziecko jako para lub gdy mężczyzna dzieli obowiązki rodzicielskie po rozwodzie.
Jednak wojna sprawia, że to rzadko zależy od woli mężczyzn...
Najtrudniej urodzić dziecko, którego ojciec nigdy nie weźmie na ręce
W samotnym wojennym macierzyństwie najstraszniej jest wtedy, gdy ginie ojciec dziecka. Od kwietnia 2024 r. wojna osierociła co najmniej 1759 ukraińskich dzieci. Co najmniej, ponieważ niektóre terytoria Ukrainy są okupowane, więc nie ma tam dostępu do informacji, a wielu żołnierzy – mężczyzn ma status zaginionych.
Łarysa Simonczuk z Torczyna zrobiła sobie test ciążowy 22 lutego 2022 roku, dwa dni przed wybuchem wojny. Upragnione dwa paski. Wraz z mężem, Ihorem, czekali na tę ciążę przez 15 lat bezdzietnego małżeństwa. To była wspaniała wiadomość. Ihor pracował w tym czasie w Polsce, więc Łarysa przekazała mu ją przez telefon. Kiedy wybuchła wojna, przeprowadziła się do niego. Razem poszli do ginekologa, razem wybrali imię. Dowiedzieli się, że to dziewczynka. Ewa.
To był zwykły poranek. Czekając na męża z obiadem, wybrała jego polski numer telefonu. Nie odebrał. Po chwili oddzwonił, ale z nieznanego, ukraińskiego numeru: „Jestem w Ukrainie, jadę na wojnę, przepraszam, nie mogę inaczej. Cokolwiek się stanie, zaopiekuj się córką”.
Wiedziała, że ma wyrzuty sumienia. Martwił się, że nie ma go na froncie, gdy wielu jego przyjaciół już tam było. Nie mógł się często kontaktować, w czasie ciąży udało im się porozmawiać zaledwie kilka razy.
Zginął we wrześniu, w walkach pod Charkowem. Ewę urodziła w listopadzie, dwa miesiące po jego śmierci, w polskim szpitalu. Zdecydowała się wrócić do Ukrainy, by być bliżej męża, pochowanego w jego rodzinnej wiosce.
Skontaktowałyśmy się na początku 2023 roku. Kiedy niedawno odwiedziłam jej stronę w mediach społecznościowych, wszystko było takie samo, choć minęły już prawie dwa lata. Na jej awatarze widnieje świeca, a w statusie – małżeństwo z Ihorem Simonczukiem. Jedyne zdjęcia przedstawiają jej córkę, która już urosła. Łarysa obiecała mężowi, że będzie dla niej i mamą, i tatą. Ale to było trudniejsze, niż sobie wyobrażała – nawet gdy wróciła do rodzinnego miasta, a rodzina wsparła ją w samotnym macierzyństwie.
Jak to jest wypłakać wszystkie łzy
Kiedy mężczyzna walczy na froncie, a kobieta jest w ciąży, oznacza to samotność 24\7, mówi Ksenia Rekonwald z Odessy. 17 grudnia urodziła córkę, też Ewę. Przez całą ciążę robiła paczki dla wolontariuszy na froncie, a urlop macierzyński wzięła na zaledwie tydzień, z czego cztery dni spędziła na oddziale położniczym. Praca pomogła nie myśleć o tym, jak ciężko jej bez Mykoły.
Od chwili gdy zaszła w ciążę widzieli się dwa razy: w 12. tygodniu pojechała do Kramatorska, by przekazać mu dobre wieści, potem on miał 15-dniowy urlop.
– To nie była ciąża, o jakiej marzyliśmy – mówi Ksenia. – Wyobrażaliśmy sobie, że będę kaprysić, a on będzie spełniał wszystkie moje zachcianki, zabierał mnie na spacery do lasu i nad morze, głaskał po brzuszku, by dziecko poczuło miłość ojca i przyzwyczaiło się do jego głosu.
Przymusowa samotność nauczyła ją nie chcieć niczego specjalnego – tylko tego, co mogła sobie kupić w supermarketach, kiedy były otwarte. Nauczyła się nie płakać, gdy widziała szczęśliwe pary spacerujące i przytulające się – i prawie im nie zazdrościć. Filmowała różne epizody ze swojej ciąży, a potem wysyłała te filmiki do męża.
Podczas pięciodniowego urlopu, który dostał z okazji narodzin dziecka, starał się robić wszystko: kąpał dziecko, kołysał je, trzymał, złożył wózek i łóżeczko, udekorował pokój. Małe kawałki banalnego szczęścia, które wyrwali wojnie.
Teraz jest jej jeszcze trudniej: – Wtedy to był tylko brzuch. Dziś to dziecko, któremu odebrano ojca.
Kiedy się żegnali, zrozumiała znaczenie słów: „wypłakać wszystkie łzy”. Tak trudno jej było pozwolić, by wrócił na front, a jemu się pożegnać. Jej samotne macierzyństwo daje milionom innych rodziców możliwość bycia blisko swoich dzieci. Ale ona marzy tylko o tym, by Mykoła mógł wrócić do domu, by ktoś zastąpił go na froncie. W końcu on też zasługuje na to, by widzieć, jak dorasta jego dziecko.
Dwa miliony kobiet: matek i ojców w jednym
Według Eurostatu do końca lipca 2024 r. tymczasową ochronę w samej tylko UE, głównie w Niemczech i Polsce, otrzymało 4,1 mln Ukraińców. Prawie połowa z nich to kobiety, jedna trzecia to dzieci, a mniej niż jedna czwarta – mężczyźni.
Około dwóch milionów kobiet nagle stało się dla swoich dzieci jednocześnie matkami i ojcami. Szczególnie trudne było to dla tych, które przed wojną żyły w udanych związkach. Przyzwyczajają się do samodzielnego macierzyństwa w taki sam sposób, w jaki małe dzieci przyzwyczajają się do bycia na świecie: muszą robić wiele rzeczy po raz pierwszy. I nie chodzi tylko o obowiązki domowe czy finansowe, które kobiety dotychczas dzieliły ze swoimi partnerami.
– Jeśli ojciec był zaangażowany w wychowanie, bardzo trudno dostrzec, jak dziecko za nim tęskni – mówi Olga Starostyna, kolejna uchodźczyni.
Dzieci tracą kontakt ze swoimi ojcami, a niektórym nie udało się go jeszcze nawiązać ze względu na wiek. – Kiedy wybuchła wojna, starsza córka miała 7 lat, a młodsza rok – mówi kobieta. – Starsza dobrze pamięta ojca, tęskni za nim, ale dla młodszej on jest tylko obrazkiem w telefonie. Kiedy dostał urlop i mógł do nas przyjechać, starsza była bardzo szczęśliwa, a młodsza powiedziała następnego dnia: „Tato, jedź do siebie. To jest nasz dom, nie twój”.
– Zabolało to i mnie, i jego. Naprawdę cieszył się na drugie dziecko, marzył o nim. Ale nawet po dwóch tygodniach nasza młodsza córka nadal nie przyzwyczaiła się do taty. Okropnie boli mnie to, że nie ma go w pobliżu, gdy moje dzieci dorastają. Że nie widzi, jak najmłodsza z tej małej „cukinii” w wózku zmienia się w samodzielną dziewczynkę o silnym charakterze. I jak starsza wchodzi w okres dojrzewania...
Niektóre matki mówią, że dzieci czasami chowają w sobie nieświadomą urazę do rodziców, którzy nie są z nimi. Zwłaszcza gdy widzą, że ojcowie innych dzieci przyjechali lub są na tyłach, podczas gdy ich ojcowie są na wojnie od trzech lat. Nie rozumieją tej niesprawiedliwości, są złe na swych ojców
– Przed wojną mój mąż i ja byliśmy razem przez całą dobę – wspomina Iryna Kostiuczenko, która obecnie przebywa z dziećmi w Wielkiej Brytanii. – Nawet pracowaliśmy razem, byliśmy jednością dla naszych dzieci przez ponad 10 lat. Teraz, jak widzę, mają trochę pretensji do ojca, że wybrał obronę Ukrainy zamiast bycia z nimi. Zwłaszcza że mógł legalnie wyjechać.
W domu jest ciężko. Kiedyś było tak, że jak gdzieś jechaliśmy, to mąż prowadził. On wszystko naprawiał, cerował, szył, ja się na tym nie znałam. Gotowałam i sprzątałam, ale też mi w tym pomagał. Teraz z naszymi finansami jest trudno. Mąż jest na wojnie i wydaje wszystko, co zarobi, na sprzęt i swoje utrzymanie.
Dla wielu tymczasowo samotnych matek ważne jest każde wsparcie. Natalka Denisowa, działaczka społeczna z Sum, która mieszka z dwoma synami w Słupsku, mówi, że chciała zorganizować klub spotkań dla ukraińskich matek, ale nie było odzewu.
– Okazało się, że to, czego przymusowe migrantki potrzebują najbardziej, to miejsce, w którym mogą zostawić swoje dzieci pod opieką, by w ciągu tych kilku wolnych godzin załatwić swoje sprawy: pójść do lekarza, fryzjera czy załatwić jakieś sprawy.
To, co było w domu było czymś normalnym, bo masz męża, dziadków, przyjaciół, w życiu uchodźczyni stało się luksusem. Nie ma czasu nawet na to, by pobyć sama
Samotne macierzyństwo za granicą: gdzie jest bezpieczniej?
Wiele kobiet, które doświadczyły samotnego macierzyństwa w Ukrainie, twierdzi, że w krajach europejskich jest łatwiej. Bo tam panuje kultura równej odpowiedzialności w rodzicielstwie, wsparcie społeczne dla matek jest większe, a ojcowie są zachęcani do równego udziału w utrzymaniu dzieci.
– Niemieckie służby socjalne poprosiły mnie o dostarczenie zaświadczenia o dochodach byłego męża i wysokości alimentów. Kiedy powiedziałam, że mi nie pomaga, służby socjalne zaczęły zajmować się tą sprawą. W rozpadających się niemieckich rodzinach mężczyźni, którzy uchylają się od obowiązków, mają do czynienia z różnymi utrudnieniami, są też obciążani wyższymi opłatami. Rzadko więc zdarza się, by unikali płacenia alimentów na dzieci – mówi Nadia, matka 7-letniego Kiryła.
Maria Brusowa, która wychowuje syna i mieszka w Niemczech, od czasu zajęcia przez okupanta jej rodzinnego Ługańska w 2014 roku ma w Ukrainie ma status osobą wewnętrznie przesiedlonej.
– Tych dwóch doświadczeń nie da się porównać – mówi. – W Ukrainie musiałam żebrać o 480 hrywien wsparcia dla osób wewnętrznie przesiedlonych, doświadczając przy tym ciągłych obelg i upokorzeń. W Niemczech od razu zdecydowałam się nostryfikować swój dyplom pielęgniarski, do czego musiałam odbyć określoną liczbę godzin praktyki. Niemcy dały mi możliwość wynajęcia domu, pokryły koszty kursu języka niemieckiego, dojazdów i wypłaciły 250 euro zasiłku rodzinnego. To wsparcie pozwoliło mi szybko stanąć na nogi, potwierdzić dyplom i przejść na umowę o pracę.
Teraz chcę zdać na prawo jazdy i kupić samochód, bo do pracy dojeżdżam. Wierzę, że dam radę.
Przez cały okres integracji czułam się pewnie i bezpiecznie, nie bałam się, że wyląduję z dzieckiem pod mostem albo będę spać głodna. Bycie samotną matką w Niemczech nie jest tak straszne jak w Ukrainie
Ukrainki mieszkające w Polsce zauważają, że wsparcie koncentruje się tu na kobietach żyjących w związkach. Najbardziej odczuły to samotne matki wychowujące niepełnosprawne dzieci. Świadczenie pielęgnacyjne z tytułu opieki nad osobą z niepełnosprawnością wynosi 2 458 zł miesięcznie. Jest przyznawane rodzinom, w których opiekunowie nie pracują i muszą poświęcać większość czasu na opiekę nad dzieckiem. Maria Kowalowa mówi, że to wsparcie, wraz ze świadczeniem 800 plus na dziecko, pozwala jej opłacić mieszkanie dla siebie i syna. Chłopiec ma ciężki autyzm i porażenie mózgowe.
– Pieniędzy ledwo nam starcza. W ciągu dnia, kiedy dziecko jest w szkole specjalnej, mogłabym pracować – ale nie pracuję, bo mogłabym stracić zasiłek. To dobre dla tych kobiet, które mają pracujących mężów. Wtedy takie wsparcie naprawdę pomaga matce skupić się na wychowaniu dziecka i opiece nad nim.
Większość samotnych matek – uchodźczyń w Polsce skarży się na trudności ze znalezieniem pracy ze względu na grafik, który nie pozwala łączyć pracy z macierzyństwem. Na grupach uchodźczyń w mediach społecznościowych pojawiają się dziesiątki próśb w rodzaju: „Praca bez nocnych zmian” albo: „Praca umożliwiająca odbiór dziecka po szkole”.
Niestandardowe rozwiązania, czyli żyjąc w strachu
Postawione pod ścianą kobiety szukają niestandardowych rozwiązań. Pracują, podejmując ryzyko. Switłana musi na noc zostawiać dwójkę swoich małoletnich dzieci samych. Walentyna mówi, że dostała pracę w fabryce, która wymagała przychodzenia na wieczorne zmiany kończące się o północy. Wtedy musiała zostawiać swoje 11-letnie dziecko samo w domu.
– Ta praca pozwoliła mi opłacić mieszkanie i utrzymać rodzinę. Przyjaciółka odbierała moją córkę ze szkoły, a w domu mała sama sobie gotowała, odrabiała lekcje, kąpała się i kładła spać. W ciągu kilku miesięcy schudłam 28 kilogramów. Nie z powodu ciężkiej pracy, ale dlatego, że bardzo martwiłam się o córkę. Postanowiłam więc przenieść się do kraju z mieszkaniami socjalnymi i lepszą polityką społeczną dla rodzin z dziećmi. Teraz jestem w Norwegii i czuję się tu spokojniejsza.
Niektóre Ukrainki – przeciwnie. Doszły do wniosku, że w domu, chociaż nie było wsparcia społecznego ze strony państwa, była rodzina i przyjaźnie, które odciążały samotne matki. Mieszkały we własnych domach i nie bały się, że w każdej chwili mogą stać się bezdomne.
– Na uchodźstwie byłam naprawdę samotna – przyznaje Olga Ładna. – W domu miałam własny krąg, mogłam zostawić dzieci z rodziną i przynajmniej czasami wyjść.
Tutaj wydaje się to łatwiejsze: szkoły są blisko, transport jest wygodny, a dzieci są bardziej niezależne i pomagają w pracach domowych. Ale pustka, egzystencjalna samotność, świadomość, że jesteś tu jedyna za wszystkich, nigdy nie były tak silne jak teraz
Z Dnipra w świat i z powrotem
Melania Kryh: Kim jesteś Sofia?
Sofiia Tuholukova: Po pierwsze i najważniejsze: jestem dumną Ukrainką. A poza tym jestem artystką i studiuję prawo.
Gdy miałam 16 lat, wybuchła rewolucja na Majdanie. Nie mogłam tylko oglądać jej w telewizji, założyłam zespół muzyczny w rodzinnym Dniprze – rosyjskojęzycznym mieście w środkowej Ukrainie. Chodziło o ożywienie ukraińskiej tożsamości i kultury. Braliśmy na warsztat ukraińskie pieśni i nadawaliśmy im nowy, świeży charakter.
Ku mojemu zaskoczeniu ludzie to pokochali – stare pieśni uderzyły w czułą strunę. Graliśmy na festiwalach, nawet zauważono nas w szkole. To było wspaniałe, że komuś spodobała się muzyka śpiewana w języku ukraińskim, o którym mówiono, że to „język biedy”. Niby niewiele, ale trochę zmieniliśmy swoim graniem w postrzeganiu ukraińskiego. Bardzo jestem z tego dumna.
Zgłosiłam się do programu FLEX – dziesięciomiesięcznej wymiany dla młodzieży z krajów postsowieckich do USA. Mimo ograniczonego angielskiego udało mi się opowiedzieć o moim muzycznym projekcie. I dostałam się! Byłam dumna, bo znalazłam się w 2 procentach tych, których przyjęto. Myślę, że przeważył mój patriotyzm, nie tylko w słowach, ale i w działaniu. I wyjechałam do USA, a to zmieniło moje życie.
Ale wróciłaś do Europy.
Po powrocie z USA złożyłam podanie do amerykańskiej szkoły z internatem w Szwajcarii. Skończyłem studia w Szwajcarii, a następnie wyjechałam do Belgii na studia licencjackie. Początkowo chciałam zostać dyplomatką, więc wybrałem Belgię, centralny ośrodek europejskiej polityki i dyplomacji.
Belgia jednak nie wypaliła. Kobiecie w Brukseli jest trudno ze względu na wysoki wskaźnik przestępczości i nie czułam się bezpiecznie. Po czterech miesiącach przerwałam studia i wróciłam do Szwajcarii.
To był rok rosyjskiej inwazji na pełną skalę. Czułam, że moje życie się rozpada
Byłam z powrotem w Szwajcarii, bez pewności co dalej, nie mogłam wrócić do Ukrainy z powodu wojny.
Kiedy wybuchła wojna cała maja szkoła zebrała pieniądze na pomoc Ukrainie. Grałam na koncertach charytatywnych dla ukraińskich dzieci. Udało nam się również wydostać z Ukrainy moją mamę, kuzyna i kuzynkę - dołączyli do mnie. Dwóm innym rodzinom pomogliśmy przedostać się do Niemiec.
Aplikowałam na 18 amerykańskich uczelni. Pierwszą ofertę dostałam z New York University w Abu Dhabi, gdzie teraz studiuję.
Czy reszta Twojej rodziny nadal jest w Ukrainie?
Mój kuzyn wrócił do Ukrainy, mama została w Szwajcarii.
Jak żyje się młodemu człowiekowi, gdy jego rodzina jest rozsiana po całym świecie?
Świat jest pogrążony w chaosie. Trudno to ogarnąć rozumem, że ta wojna ciągle trwa.
Ale ważne jest, aby wspierać naszych starszych rodziców, gdziekolwiek się znajdują. Myślę o mojej mamie, która przed wojną zawsze mieszkała w Ukrainie. Jej angielski byłkiepski, ale powiedziałam jej: „Jestem z Tobą w tej podróży do dobrego życia w Szwajcarii”.
Jako jedynaczka czuję wielką odpowiedzialność za mamę. Wiedziałam, że wyjadę dalej na studia, więc wymyśliłam, że stworzę dla niej społeczność, w której będzie czuła oparcie.
Przedstawiłam ją różnym znajomym. Gotowałyśmy ukraińskie pierogi, vareniki i obdarowywaliśmy nimi ludzi w dowód wdzięczności za pomoc. A było za co dziękować. Ludzie byli niezwykle pomocni, robili wszystko, żebyśmy nie pogrążyły się w rozpaczy, przypominało nam to, że na końcu ciemnego tunelu jest światło.
Namówiłam mamę, żeby nauczyła się angielskiego. Teraz płynnie mówi po angielsku i uczy się francuskiego, bez którego nie da się żyć w szwajcarskiej wiosce. Ma 45 lat i wciąż chce się uczyć.
Czasy są traumatyczne, ale życie się nie kończy. To jest moje przesłanie dla ukraińskich kobiet, z których większość wychowała się w tradycyjnych społecznościach, gdzie wszystko kręciło się wokół mężczyzn. Teraz są na uchodźstwie, z dziećmi, ale bez partnera.
I to jest wielka zmiana.
I tu, na zachodzie, jest wiele możliwości, wiele otwartych drzwi. Mówią dziewczynom: sprawdź, jakie uczelnie w kraju, w którym jesteś dają ci możliwość skorzystania z bezpłatnych kursów w dziedzinie, która Cię interesuje. Nie bój się z nich skorzystać, bez względu na to, czy masz 45, czy 65 lat. Pomoże ci to zintegrować się, otworzyć na nowych znajomych, również spoza środowiska ukraińsko, czy rosyjskojęzycznego. A takie relacje są niezbędne.
Studiujesz prawo. Czy myślisz, że może Ci się przydać w kontekście Ukrainy i jej przyszłości?
Oczywiście. Wybrałam prawo, bo nie mogłam zrozumieć, jak to się stało, że sprawy doszły do punktu, kiedy nasze prawa jako ludzi przestały istnieć. Teraz to mój obowiązek, żeby pomóc Ukraińcom domagać się swoich praw, które Rosja tak brutalnie chce nam odebrać. Musimy je znać, żebyśmy byli odpowiedzialnymi, zaangażowanymi obywatelami, którzy kształtują przyszłość kraju.
Jak radzi sobie Twoja rodzina?
Właśnie w Ukrainie urodził się mój kuzyn. On i cała rodzina żyją w ciągłym zagrożeniu, ciągle lecą na nich bomby.
Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie chcą wyjechać, dla mnie bezpieczeństwo jest najważniejsze. Ale oni mi mówią: Jesteśmy rodziną, skoro nie możemy wyjechać wszyscy, zostaniemy tutaj.
Jest wiele takich rodzin. I ja to rozumiem. Wyobraź sobie, że pracujesz całe życie, tworzysz rodzinę, budujesz dom – nie da się ot tak po prostu odejść z takiego miejsca.
Smuci mnie, że Ukraina, która była dla mnie symbolem wolności i oporu, stała się miejscem, gdzie dochodzi do niesprawiedliwości.
Walczą biedni, bogaci żyją nietknięci – albo mają pieniądze, żeby się wykupić ze służby albo dawno wyjechali za granicę. To frustrujące.
Wyobraź sobie, ze jesteś młodym mężczyzną w Ukrainie, idziesz do supermarketu, a tu zatrzymuje się autobus, każą Ci wsiadać i jedziesz na front. Nie pozwolą Ci nawet pożegnać się z rodziną.
Czy w ten sposób naprawdę walczymy o wolność i demokrację? To rozdzierające serce. Koszt ludzkiego życia, który płacimy każdego dnia, jest nie do zniesienia.... To musi się skończyć.
O jakiej Ukrainie marzysz?
O unikalnym państwie, które jest pomostem między Wschodem i Zachodem. Silne między Rosją i Europą Zachodnią. Państwie, w którym wszyscy chcieliby żyć.
Zobacz, nas Słowian łączy tak wiele, historia, kultura, religia. Ludzie to czują. Kiedy się poznałyśmy zaraz nawiązałyśmy więź, zrozumiałyśmy się. Czuję się z Tobą dobrze, nie muszę przed Tobą niczego udawać.
Wiele osób na Zachodzie tego nie rozumie. Często jesteśmy postrzegani jako zbyt surowi, szczerzy, dosadni.
Więc nasza siła leży w naszej współpracy. Musimy siebie wzajemnie słuchać, wspólnie pokonywać trudności i trzymać się szacunku oraz braterstwa.
Jakie nadzieje wiążesz z Ojczyzną?
Ukraina przetrwa jeśli zbuduje prawdziwie odporną, samowystarczalną gospodarkę. Musimy zidentyfikować unikalne zasoby, które uczynią nas stabilnymi i niezależnymi. I na nie postawić.
Nasze rolnictwo jest już ogromnym atutem - ukraińska pszenica jest wszędzie, od francuskich rogalików po inne podstawowe produkty na całym świecie. Chcę jednak, byśmy wyszli poza rolnictwo, byśmy znaleźliinne sektory, w których możemy się wyróżnić i stać się niezbędni światu. Mam nadzieję, że osiągniemy punkt, w którym nie będziemy stale zależni od pomocy z zewnątrz tylko po to, aby przetrwać.
Na poziomie społecznym mam nadzieję, że znajdziemy sposoby na uzdrowienie i ponowne połączenie, pomimo ogromnej traumy i gniewu, które wielu z nas odczuwa.
Marzę o Ukrainie, w której ten gniew nie jest tłumiony, ale kierowany na odbudowę, na wzmocnienie naszych społeczności, na jedność, która jest jeszcze silniejsza niż wcześniej
A w szerszej skali, mam nadzieję na stabilne, dyplomatyczne relacje z naszymi sąsiadami, w tym z tymi, w tym z tymi, z którymi mamy trudną historię. Rozumiem frustrację i gniew - jestem jej częścią.
Ale na poziomie osobistym zawsze zadaję sobie pytanie: Co mogę zrobić z tą energią? Jak mogę ją konstruktywnie wykorzystać? Wierzę, że jako naród musimy wykorzystać całą naszą inteligencję i zasoby, aby zbudować silną gospodarkę. Znaleźć sposoby, w których nasze interesy mogą być nawet zbieżne z interesami innych, w tym z Rosją. Jeśli uda nam się osiągnąć punkt, w którym będziemy mieli coś wartościowego do zaoferowania, będziemy mieli większą przewagę. Ponieważ ostatecznie wojna toczy się o władzę i zyski - ale dlaczego walutą miałoby być ludzkie życie? Mam nadzieję, że uda nam się zbudować coś tak silnego, że będziemy negocjować z pozycji siły, a nie desperacji.
Jak wzmocnić państwo ukraińskie?
Choćby inwestując w system opieki zdrowotnej, bo to nam zapewni odporność.Silna infrastruktura zdrowotna jest tak samo istotna dla naszego bezpieczeństwa narodowego jak dobre wojsko, ponieważ zapewnia obywatelom bezpieczeństwo i dobre samopoczucie,
W pewnym momencie wygramy tę wojnę. Pytanie brzmi, jakiego rodzaju kraj będziemy mieli po niej? Musimy nadal rozwijać naszą opiekę zdrowotną, edukację, IT i inne sektory gospodarki, aby Ukraina była nie tylko odporna na zagrożenia zewnętrzne, ale także silna i kwitnąca od wewnątrz.
Chodzi o zbudowanie kraju, który będzie w stanie utrzymać się samodzielnie, niezależnie od tego, co nas spotka.
Na świecie jest teraz tak trudny czas, w którym łatwo jest zostać w tyle i po prostu leżeć w łóżku, dygotać ze strachu. Smutno mi, gdy widzę, jak łatwo jest czuć się pokonanym w takich czasach.
Moim celem jest przekazanie tej wiedzę z powrotem do Ukrainy, aby pomóc ludziom zobaczyć, że możemy pracować mądrzej, więcej i lepiej, aby zbudować kraj, w którym naprawdę chcemy żyć.
Zacznijmy od skupienia się na własnych dzielnicach - naszych ulicach, ogrodach, miastach. To mój ostateczny cel: zainspirować do lokalnych zmian, które przerodzą się w coś znacznie większego
Zdecydowanie się z tym zgadzam, ponieważ mam podobne odczucia, jeśli chodzi o Polskę. Chcę pracować, aby uczynić ten kraj lepszym miejscem.
Mam wielu przyjaciół, którzy przyjechali do Polski, niektórzy ruszyli dalej, a inni zostali, w tej podróży jest tyle odwagi. Nie każdyUkrainiec jest idealny, ale jestem wdzięczna za tę więź między nami, miedzy Polakami i Ukraińcami. Wierzę, że możemy się rozwijać razem i wspierać.
Dziękuję Ci bardzo za tę rozmowę. Slava Ukraini!
Inny kraj, Polska, nauczył mnie bardziej kochać mój własny kraj
Maria Górska: Boże Narodzenie bez drugiej części
Przed wojną Boże Narodzenie obchodziliśmy w dwóch etapach. Najpierw u rodziców mojego męża świętowaliśmy katolickie Boże Narodzenie w Polsce. 24 grudnia śpiewaliśmy polskie kolędy, oglądaliśmy koncerty w telewizji, łamaliśmy się opłatkiem i jedliśmy karpia z rodzynkami oraz makowiec. Żartowaliśmy, że to trening przed naszymi ukraińskimi świętami w Kijowie, z moimi rodzicami.
6 stycznia zbieraliśmy się w domu mojego ojca, wystawiliśmy ukraińskie jasełka do melodii „Nowa radość nadeszła” (grałam pasterkę), a potem jedliśmy kutię i gołąbki, popijając to rosołem.
W tym roku 24 grudnia też byliśmy w Polsce, jak przed wojną. Wigilię spędziliśmy u rodziny mojego męża pod Lublinem, z jego siostrami, ciotkami, siostrzeńcami i naszymi dziećmi. Teraz spędzamy razem święta i razem śpiewamy „Cichą noc” w dwóch językach.
To były moje najsmaczniejsze święta – tylko że że moje serce było w Ukrainie, z moimi rodzicami wpatrującymi przez okno Gwiazdy Betlejemskiej. I myślącymi o dniu, w którym ich dzieci wrócą do domu, żeby znowu zagrać w jasełkach i świętować narodziny Boga. I naszej nowej, wyzwolonej i wspaniałej Ukrainy. Razem.
Olena Klepa: Domowa atmosfera sztucznej choinki
Kiedy mieszkaliśmy na wsi, a było to jeszcze w latach 90., mój tata w przeddzień świąt chodził do lasu i przynosił puszystą sosnę od zajączka. Potem ja, mama i siostra przystrajałyśmy ją papierowymi śnieżynkami, girlandami, zabawkami z kolorowego szkła, włosami anielskimi i słodyczami. Nie pamiętam, czy po przeprowadzce do miasta było tak samo pięknie. A kiedy urodziła się moja młodsza siostra, kupiłam jej sztuczną, metrową choinkę, żeby Święty Mikołaj miał gdzie zostawiać prezenty.
Mój syn Eduard i ja jesteśmy w Polsce od początku inwazji. Przez cały ten czas świąteczna przytulność kojarzyła mi się z panią Joanną, która zapraszała nas do siebie na święta, żebyśmy nie zostali sami ze swoimi myślami. W tym roku postanowiłam wreszcie odtworzyć świąteczną atmosferę w moim warszawskim mieszkaniu.
Eduard ma już prawie 13 lat. To może być ostatni rok, kiedy jeszcze będzie witał mnie zmęczoną w drzwiach po pracy szczerym uściskiem. Wkrótce przestanie prosić mnie o wspólną grę w piłkę, nieśmiało będzie trzymał mnie za rękę czy całował na pożegnanie w szkole. Jest jednocześnie dorosłym mężczyzną i małym dzieckiem, zmuszonym do życia w obcym kraju z powodu wojny. A ja chcę dać mu choć odrobinę tej radości, którą miałam w dzieciństwie.
Dlatego kupiłam wysoką sztuczną choinkę i teraz każdego ranka budzę się i nie mogę przestać jej podziwiać. „Dlaczego nie zrobiłam tego wcześniej?” – pytam samą siebie. To takie ciepłe i przytulne uczucie...
Tetiana Wyhowska: Nauczyłam się gotować karpia w sosie
Mam polskie korzenie, a moja rodzina zawsze obchodziła Boże Narodzenie 25 grudnia. W Wigilię zawsze mieliśmy na stole karpia i barszcz z uszkami. I opłatek, który przysyłali nam w kopercie krewni ze Śląska.
Jednocześnie, będąc w święta po raz pierwszy tak daleko od domu, czułam przemożną tęsknotę za Ukrainą (jakoś szczególnie nasila się to u mnie w czasie świąt). Bardzo przygnębiał mnie też widok pustych krzeseł przy stole, bo nigdy nie byliśmy z synem w Boże Narodzenie sami. I nawet jedzenie, choć przygotowane zgodnie ze wszystkimi kanonami, nie stworzyło świątecznej atmosfery. Nie sprawiło, że czuliśmy się mniej samotni, pozbawieni czegoś ważnego.
Bardzo się martwiłam, że nie uda mi się przyrządzić karpia tak pysznie, jak robiły to moja babcia i mama. Przejrzałam więc mnóstwo przepisów w internecie i wybrałam karpia w sosie piernikowym. Mój pierwszy sos był przypalony. Udało się przy drugiej próbie – i byłam z siebie bardzo dumna. Mojej babci i mamy nie ma już z nami, a ja mam nadzieję, że patrząc na te moje kulinarne wyczyny ze swoich chmurek też były dumne.
Syn i ja mieszkamy w Polsce już prawie trzy lata. Wiecie, co bardzo chciałam zrobić w tym roku? Zanurzyć się w atmosferze ukraińskich świąt. Z kolędami, świąteczną celebrą, pędzeniem kozy [obrzęd, który symbolizuje płodność, bogactwo i ochronę przed złymi mocami; uczestnicy przebierają się za kozę, diabła, dziadka i inne postacie i odgrywają zabawne scenki – red.] i beztroską zabawą. Zdaję sobie sprawę, że podczas wojny moje marzenie jest nierealne. Bo grupa z „gwiazdą” i „kozą” mogłaby na drodze spotkać kondukt z poległym żołnierzem...
Dlatego wciąż żyję wiarą w odrodzenie Ukrainy, w której wszyscy będziemy świętować Boże Narodzenie tego samego dnia, a kolędnicy nie będą płoszeni alarmami lotniczymi. Gdzie będziemy szczęśliwi w domu.
Tetiana Bakocka: Ci, którzy już nie żyją, też czekają na pierwszą gwiazdkę, by spotkać się z nami przy wigilijnym stole
24 grudnia 2022 roku, kiedy moje dzieci i ja po raz pierwszy zostaliśmy zaproszeni na kolację wigilijną do polskiej rodziny, dowiedziałam się o wspaniałej tradycji: kładzeniu na stole dodatkowego talerza dla niespodziewanego gościa.
W następnym roku świętowaliśmy Boże Narodzenie z inną polską rodziną. I po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że mamy ze sobą więcej wspólnego, niż mogłoby się wydawać. W Wigilię w Polsce krewni z różnych miast też przyjeżdżają do siebie, by spędzić razem czas, wymienić się prezentami, przejrzeć rodzinne albumy, porozmawiać o sukcesach swoich dzieci i wnuków oraz powspominać osoby, których już z nimi nie ma.
Na przykład jeden z najstarszych członków rodziny, gdy dowiedział się, że jesteśmy Ukraińcami, zapytał swoje dzieci i siostrzeńców: „Czy wiecie, że wasza prababcia urodziła się w ukraińskim mieście Charków na początku XX wieku?”. Nikt nie wiedział. Wszyscy zaczęli dyskutować: „Jak historia naszej rodziny może być związana z Ukrainą? Dlaczego prababcia Ireny urodziła się w Charkowie, skoro to miasto nigdy nie było polskie?”. Ktoś przypomniał sobie, że w rodzinnej bibliotece jest książka, którą Irena komuś podarowała. Odnaleźli tę książkę i przeczytali datę: „24.12.1984”. To znaczy, że był to bożonarodzeniowy prezent od Ireny dla jej wnuka, pierwszoklasisty.
Nawiasem mówiąc, w Polsce też istnieje tradycja gotowania kutii, ale robi to coraz mniej rodzin. Gotowania jej nauczyła mnie moja prababcia Jewhenija. Urodziła się w Wigilię w 1909 roku w obwodzie czernihowskim. Przeżyła rewolucję październikową, trzy Hołodomory i II wojnę światową. W latach trzydziestych XX wieku przeniosła się na południe Ukrainy wraz z kilkoma rodzinami z regionu Czernihowa. Wraz z nimi założyła wioskę Czernihiwka w obwodzie mikołajowskim. Chociaż był to czas ateizmu, w jej domu w wigilię Bożego Narodzenia zawsze zapalano świecę w pobliżu ikon ozdobionych haftowanymi ręcznikami. A na tych ręcznikach były wizerunki dobrych mitycznych, przedchrześcijańskich istot – niebiańskich dziewic ze skrzydłami.
Na świątecznym stole zawsze znajdował się talerz dla tych, którzy odeszli. W końcu Ukraińcy od dawna wierzą, że oni przychodzą do nas w Wigilię, by podtrzymać więź między pokoleniami. „Oni też czekają na pierwszą gwiazdkę, by spotkać się z nami przy świątecznym stole. Na tym stole jest 12 potraw, a wśród nich kutia. To nasz sposób na oddanie czci przodkom, podziękowanie im za to, że dali nam życie” – wyjaśniała mi prababcia. Dziś stosuję się do jej słów.
Ksenia Mińczuk: Co się zmieniło w moich świętach? Całe moje Boże Narodzenie
Zmuszona do życia z dala od Ukrainy, zaczęłam bardziej doceniać ją i wszystko, co ukraińskie. Moje święta bardzo się zmieniły, bo zaczęłam zwracać większą uwagę na nasze tradycje. Teraz co roku robię własnego „pająka” [to tradycyjna dekoracja domu w Ukrainie na Boże Narodzenie i Nowy Rok, wykonana ze słomy – red.] i dyducha [ukraińska ozdoba bożonarodzeniowa z kłosów zboża – red.], kupuję ukraińskie dekoracje do domu i ubieram się w tradycyjne stroje. Ważne jest dla mnie, by stworzyć tutaj kawałek domu i pokazać na swoim przykładzie, że musimy zachować naszą kulturę – nawet jeśli znajdujemy się w innych krajach. Robię to z wielką przyjemnością i dumą.
Co roku chodzę też na koncerty kolęd, jasełka i wertepy [wertep to tradycyjny objazdowy ukraiński teatr kukiełkowy, w którym wystawiano sztuki religijne – red.]. Zaczęłam nawet sama organizować takie wydarzenia. W Krakowie zorganizowałam charytatywny koncert kolęd, podczas którego 30 uczestników zaśpiewało i zagrało ponad 20 ukraińskich i polskich pieśni bożonarodzeniowych. Przyszło 80 osób, chociaż miejsc było dla 50. Wśród publiczności i wykonawców byli Polacy. Jeden z polskich wokalistów zaśpiewał dwie kolędy, polską i ukraińską. Powiedział, że poznawanie ukraińskiej tradycji kolęd było dla niego bardzo interesujące i trudno było wybrać jedną, bo wszystkie takie piękne. Śpiewaliśmy razem i tego wieczoru byliśmy jak jedna wielka rodzina, zjednoczona wspólną kulturą.
Chciałabym, żeby tak było zawsze. Dlatego będę nadal organizować takie wydarzenia i starać się w ten sposób jednoczyć Ukraińców. Wcześniej tego nie czułam. Inny kraj, Polska, nauczył mnie bardziej kochać mój własny kraj.
Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek
Boże Narodzenie bez kutii: świąteczne tradycje innych krajów oczami Ukrainek
Szwecja: skrzaty zamiast Mikołaja i światło św. Łucji
– Okres adwentu w Szwecji jest wyjątkowy – mówi Iryna Łytwyn-Komarowska z Kijowa, która obecnie mieszka w szwedzkim mieście Västeros. – W grudniu w Szwecji jest zimno i nie ma słońca: o 8 rano jeszcze jest ciemno, a o 15 – już jest ciemno. Aby to zrekompensować, Szwedzi dbają o przytulność w swoich domach. Każdy szwedzki dom musi mieć gwiazdy w oknach. Girlandy nie są tu zbyt popularne, ale elektryczne świeczniki adwentowe stoją na prawie każdym parapecie, co tworzy miłą atmosferę również na zewnątrz. Chodzisz i wszystko jest oświetlone, a z każdego okna bije ciepło.
W Szwecji bardzo popularne są również świeczniki adwentowe z czterema świecami, z których pierwsza zapalana jest w pierwszą niedzielę adwentu. W drugą niedzielę zapala się drugą świecę – i tak dalej. Ale w domach nie ma zbyt wielu świątecznych dekoracji, zgodnie z „lagom” – szwedzką filozofią umiaru. Choinki zwykle są naturalne i skromnie udekorowane: wystarczy dziesięć bombek na 180-centymetrowym drzewku.
W każdym domu są też krasnale. Zamiast Świętego Mikołaja Szwedzi mają Tomtena. To postać folklorystyczna, która nie ma nic wspólnego z religią. Ten skrzat mieszka na farmie i karmi się go owsianką, żeby był grzeczny i strzegł domu. W noc poprzedzającą Boże Narodzenie dzieci zostawiają mu owsiankę, a rano znajdują pusty talerz i prezenty.
Większość szwedzkich tradycji bożonarodzeniowych nie jest związana z chrześcijaństwem, ale ze dawnymi wierzeniami pogańskimi. Nawet nazwa Bożego Narodzenia, Jul, oznacza przesilenie zimowe. Dawni Szwedzi świętowali ten dzień, ponieważ po nim godzin dziennych zaczynało przybywać
Nawiasem mówiąc, jednym z ulubionych świąt Szwedów do dziś jest Midsummer, czyli przesilenie letnie. W tym dniu Szwedzi tańczą i śpiewają.
W Boże Narodzenie nie śpiewają zbyt wiele. Piosenki można raczej usłyszeć w Dzień Świętej Łucji, który obchodzony jest 13 grudnia. Zarówno kościoły, jak szkoły poważnie się do niego przygotowują. Święta Łucja to chrześcijańska męczennica, która kojarzona jest ze światłem i miłosierdziem (imię Łucja pochodzi od łacińskiego słowa lux, które oznacza „światło”). Kobieta wcielająca się w św. Łucję ma na głowie wieniec lub koronę z zapalonymi świecami (niegdyś to były prawdziwe świece, obecnie zastąpiono je elektrycznymi). W tym dniu Szwedzi pieką szafranowe bułeczki w kształcie ósemek [dwie spirale w kształcie „8” symbolizują oczy Lucyfera, który został pokonany przez św. Łucję - red.].
W czasie Adwentu Szwedzi piją glögg, napój podobny do grzanego wina. Kupują go w gotowej postaci i tylko podgrzewają, rozlewając do małych kubeczków. Glögg jest bardzo słodki, smak grzanego wina jest bardziej intensywny. Do glöggu Szwedzi jedzą imbirowe ciasteczka w kształcie serduszek, na które nakłada się ser brie w formie pasty.
Jeśli chodzi o świąteczny stół, głównym daniem jest śledź, który podawany jest w różnych solankach (byłam kiedyś w restauracji, która oferowała 32 rodzaje solanek). Na wigilijnym stole zawsze będzie też szynka i kiełbasy, najczęściej z łososia lub dziczyzny. W tym czasie w Szwecji trwa sezon polowań, a Szwedzi uwielbiają dziczyznę. Zwyczajowo polewa się mięso konfiturą, najczęściej z borówek. Na stole może być również 38-procentowy snaps (samogon) – ale tylko wtedy, gdy jest też śledź. Wino Szwedzi piją do mięsa.
Szkocja: szukanie elfów i list do króla
– Kiedy skockie dzieci budzą się w pierwszy dzień adwentu, biegną do kalendarza adwentowego, a potem zaczynają szukać niegrzecznych elfów – mówi Julia Pandyk, która mieszka z dwiema córkami niedaleko Edynburga. – Znajdują je w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Elf to taka lalka z długimi nogami.
Zadaniem dorosłych jest ukrycie elfa tak, by nie było go łatwo znaleźć: w pralce, lodówce, piekarniku... Istnieją nawet książki ze wskazówkami dla rodziców, gdzie elfa ukryć
Czas adwentu w Szkocji to czas kolęd. Śpiewa się je na ulicach, w szkołach i kościołach. Szkoci wokół mnie nie są zbyt religijni, dla nich Boże Narodzenie to bardziej okazja do spotkania się z całą rodziną. Ale moje dziewczynki chodzą do miejscowego kościoła i śpiewają tam kolędy, a w soboty śpiewają je w ukraińskiej szkole. Świątecznym zwyczajem jest też dekorowanie domów girlandami, gwiazdkami i świecami adwentowymi.
W każdym szkockim i brytyjskim domu są kartki świąteczne, kartki z życzeniami. Tutaj nawet po otrzymaniu prezentu urodzinowego wysyła się kartki z wyrazami wdzięczności. W święta wysyła się je do krewnych, sąsiadów i kolegów z pracy. W zeszłym roku moje córki i ja wysłaliśmy kartkę do króla Karola, do Pałacu Buckingham – i otrzymałyśmy odpowiedź!
Inną uroczą lokalną tradycją jest Christmas Jumper Day (dzień świątecznego swetra), obchodzony 12 grudnia. Tego dnia zarówno dorośli, jak dzieci noszą świąteczne swetry. Organizowane są imprezy charytatywne, a ludzie zbierają pieniądze na pomoc dzieciom na całym świecie. Kolejnym dniem poświęconym dobroczynności jest Boxing Day, obchodzony 26 grudnia. Przynosi się wtedy prezenty i jedzenie dla potrzebujących – na przykład do kościoła. To święto narodowe.
Jeśli chodzi o samo Boże Narodzenie, to nie ma Wigilii – 24 grudnia jest zwykłym dniem roboczym. Rankiem 25 grudnia dzieci znajdują prezenty, które przyniósł im Mikołaj (Santa), a po południu rodziny zbierają się na świąteczny obiad. Głównym daniem na stole jest pieczony indyk lub udziec jagnięcy. Popularne są również chipolatas – smażone kiełbaski zawinięte w boczek – i brukselka. Świąteczny pudding to król słodyczy. Mieszanka owoców jest moczona w rumie lub whisky, a następnie dodawana do ciasta i pieczona. Ostatnim krokiem jest wymieszanie rumu z cukrem pudrem, wylanie mieszanki na ciasto i podpalenie.
Podczas nakrywania świątecznego stołu wiele osób kładzie na talerzach Christmas crackers – kartonowe rolki przypominające duże cukierki, zawierające różne niespodzianki – m.in. koronę, którą się nosi przez resztę dnia.
Sylwester (w Szkocji nazywany Hogmanay) nie jest świętowany. Za to 26 grudnia, w Boxing Day, idzie się do pubu na piwo.
Puby w Szkocji nie przypominają tych w Ukrainie. W 99% szkockich pubów nie ma jedzenia – tylko alkohol. W wielu lokalach nie ma nawet krzeseł, ludzie piją piwo na stojąco. Dla Szkotów pub nie jest miejscem do jedzenia, ale przestrzenią publiczną, do której przychodzi się w celach towarzyskich
W wioskach pub jest zazwyczaj miejscem, w którym toczy się całe lokalne życie kulturalne.
Portugalia: gotowany dorsz i pływanie w oceanie
– Portugalczycy są bardzo rodzinni, a Boże Narodzenie jest dla nich okazją do spotkania się jak wielka rodzina – mówi Anastazja Terech z Kijowa, która obecnie mieszka w portugalskim mieście Oeiras niedaleko Lizbony. – W portugalskiej rodzinie, którą dobrze znamy, babcia zaczyna przygotowywać prezenty świąteczne dla swoich dzieci i wnuków już w kwietniu. Są zawsze pięknie zapakowane, nawet jeśli to coś małego.
Wieczorem 24 grudnia rodzina zbiera się razem i wybiera kogoś, kto odegra rolę Pai Natal (portugalskiego Świętego Mikołaja, czyli „Ojca Bożego Narodzenia”). Zakłada on czapkę i rozdaje prezenty, które zostały wcześniej umieszczone pod choinką.
Rozpakowywanie prezentów jest główną atrakcją wieczoru. Rodziny są tu duże, więc prezentów jest zazwyczaj bardzo wiele, a ich rozpakowywanie trwa nawet do dwóch godzin
Jeśli chodzi o stół wigilijny, pierwszą rzeczą serwowaną na nim są przekąski: kulki i rurki z ryb, kurczaka lub warzyw – w cieście. Zawsze są też oliwki polane oliwą (nie smakują jak te z puszki), krakersy z różnymi smarowidłami, sery i szynka jamon. Zamiast zwykłych kiełbas jest tradycyjne portugalskie chouriço assado, smażona kiełbasa wieprzowa o specyficznym smaku i zapachu. Jedzeniu przekąsek towarzyszą żarty, śmiech, gry planszowe i oglądanie świątecznych filmów (Kevin jest bardzo popularny w Portugalii).
Następnie serwowane jest danie główne – bacalhau (dorsz). Kupuje się go solonego, moczy w wodzie przez kilka godzin, a następnie gotuje. Wraz z bacalhau na talerzu znajdą się gotowane ziemniaki i gotowane jajka. Wszystko to polewa się oliwą i dodaje czosnek. Zwyczajem jest również gotowanie ośmiornicy i pieczenie koziej nogi z ziemniakami. Jeśli chodzi o słodycze, jest ciasto bożonarodzeniowe Bolo Rei, z dużą ilością suszonych i kandyzowanych owoców, które nazywa się Ciastem Trzech Króli. Popularne są również pączki ze skórką cytryny.
Portugalczycy nie świętują Nowego Roku tak hucznie, jak my. Mają jednak ciekawą tradycję chodzenia 1 stycznia nad ocean, a nawet pływania w nim
Holandia: elektroniczne kalendarze adwentowe i specjalne dekoracje
– Holandia nie jest krajem ludzi religijnych. Jeśli zapytasz Holendra o genezę Bożego Narodzenia, nie każdy będzie w stanie ci powiedzieć, skąd się wzięło – mówi Galina Palijczuk z Kijowa, obecnie mieszkająca w Hadze.
Według legendy Sinterklaas (jak nazywany jest Święty Mikołaj) przybywa do Holandii z Hiszpanii na początku listopada wraz ze swoimi „pitas” (elfami). W domach zawieszane są wtedy świąteczne buty, do których dzieci wieczorem wkładają marchewki, by rano zamiast nich znaleźć tam słodycze
Kalendarze adwentowe są bardzo popularne i istnieje wiele ich rodzajów: zarówno tradycyjne, jak elektroniczne (otwierając taki kalendarz kolejnego dnia, znajdziesz w nim kupony rabatowe, zniżki na przejazdy itp.) Dzieci otrzymują prezenty 5 grudnia (dzień przed mikołajkami), a w dzień Bożego Narodzenia rodziny zbierają się na świąteczny posiłek.
Jest grochówka z kiełbaskami (Snert) i tłuczone ziemniaki z warzywami, kiszoną kapustą lub ziołami (Stamppot). Holendrzy uwielbiają także frytki i różne lokalne przekąski, z których wiele wywodzi się z czasów kolonialnych. Na przykład frikandel speciaal to kiełbasa z sosem curry, majonezem i cebulą.
Dla Holendrów Boże Narodzenie to święto rodzinne, duchowe i estetyczne. Nawet podczas przygotowywania prezentów mój holenderski chłopak starannie wybiera papier do pakowania, własnoręcznie wiąże kokardy i przykleja świece do pudełek. Żadna ozdoba na choince nie jest przypadkowa – jest starannie dobrana i ma własną historię.
Nowa Zelandia: każdy ma swoje Boże Narodzenie
– Nowa Zelandia jest krajem wieloetnicznym, więc ludzie mają tu różne tradycje bożonarodzeniowe – mówi Iryna Chorużenko z Krzywego Rogu, która obecnie mieszka w Fangarei na Wyspie Północnej. – Dlatego ludzie, którzy mieszkają w tym samym mieście, mogą obchodzić Boże Narodzenie w odmienny sposób.
Tutaj nie ma Wigilii. Większość ludzi 25 grudnia obchodzi Boże Narodzenie: rano otwierają prezenty, a po południu zbierają się na świąteczny lunch. W Nowej Zelandii, podobnie jak w Wielkiej Brytanii, 26 grudnia to Boxing Day, ale tutaj ten dzień kojarzy się przede wszystkim z wyprzedażami. Sklepy obniżają ceny, ponieważ wszystkie prezenty świąteczne zostały już kupione i wręczone (i nie kupuje się ich na Nowy Rok).
Jeśli chodzi o jedzenie, kuchnia nowozelandzka jest bardzo prosta. W Boże Narodzenie bardzo popularna jest szynka. Ludzie kupują ją gotową w supermarketach, a następnie glazurują i pieką w piekarniku. Podaje się również pieczone warzywa, najczęściej słodkie ziemniaki, i pieczonego indyka. Sałatki są bardzo proste. Na przykład popularna tu sałatka ziemniaczana to po prostu duże kawałki ziemniaków z majonezem. Przekąski na świątecznym stole to krakersy i pokrojony ser.
Jeśli chodzi o słodycze, to podaje się świąteczne ciasto z suszonymi owocami, które jest wstępnie namaczane w wodzie lub alkoholu, a następnie pieczone. Innym przysmakiem jest tutaj ciasto „Pawłowa”, również bardzo łatwe do zrobienia: kupuje się gotowe ciasto bezowe, smaruje je kremem i dekoruje owocami. Ciasto można też upiec samemu, ale ludzie tutaj nie są przyzwyczajeni do spędzania godzin w kuchni, nawet przed świętami. Nie ma tu gotowania według rodzinnych przepisów, nikt nie stara się upichcić czegoś oryginalnego.
Wydaje mi się, że na przygotowanie zwykłego obiadu poświęcam tyle samo czasu, co Nowozelandczycy na przygotowanie całego świątecznego stołu. Są zaskoczeni tym, ile czasu my spędzamy w kuchni
Miejscowi wielokrotnie nazywali moje dania „kulinarnymi arcydziełami”.
W Nowej Zelandii grudzień jest miesiącem letnim, więc na przykład w sylwestra można iść na plażę. Inni Ukraińcy i ja ustanowiliśmy już tutaj swego rodzaju tradycję grillowania 1 stycznia. Nowozelandczykom, których zawsze zapraszamy, bardzo spodobała się ta tradycja.
Zdjęcia: archiwa prywatne i Shutterstock
2024 w Ukrainie: rok na zdjęciach
Wybraliśmy zdjęcia, które pokazują wojnę z różnych perspektyw. 2024 był bardzo trudny dla każdego Ukraińca i każdej Ukrainki. Rosja przeprowadzała masowe ataki na ukraińskie miasta, niszczyła domy, szpitale i szkoły oraz zabijała ukraińskie dzieci i dorosłych. Jednak żaden pocisk nie pozbawi nas pragnienia życia i planowania przyszłości - dla Ukrainy i całego świata.
Ewakuacja bywa jedynym rozsądnym wyborem. Jak w Pokrowsku, mieście, które stało się linią frontu. Ewakuację ludzi z Pokrowska i pobliskich wiosek utrudniają rosyjskie drony. Mimo to wolontariusze pomagają tym, którzy chcą opuścić miasto. To zdjęcie pokazuje chwilę, w której pociąg odjeżdża z peronu 30 sierpnia 2024 r. Ludzie wysyłają sobie nawzajem serca. Kto wie, czy znów się zobaczą.
7 lutego 2024 r. Rosjanie zaatakowali budynek mieszkalny w dzielnicy Golosiewo w Kijowie. W wyniku ataku sześć osób zginęło, a kolejne 40 zostało ranne. Tego dnia siły obrony powietrznej zestrzeliły około 20 pocisków nad stolicą. Rosja jak zwykle zaprzecza, że ostrzelała cywilów.
Z powodu walk w Ukrainie około 20 proc. gruntów rolnych leży odłogiem. Wrogie pociski zmieniły ukraiński krajobraz. Pola, na których ostatnio rosła pszenica, są teraz pokryte lejami. To zdjęcie zrobione w pobliżu Awdijiwka w obwodzie donieckim, pokazuje, co pozostawiły rosyjskie pociski.
4 września 2024 roku dla mieszkańca Lwowa Jarosława Bazilewicza był najczarniejszym dniem w jego życiu. W jednej chwili stracił żonę i trzy córki. Tego dnia, 4 września, Federacja Rosyjska zaatakowała obwód lwowski.
W marcu 2024 roku Rosja zniszczyła około połowy mocy elektrycznej Ukrainy. Poinformowała o tym na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa ONZ 16 grudnia przedstawicielka USA przy ONZ Linda Thomas Greenfield. Sytuacja energetyczna Ukrainy tej zimy będzie bardzo trudna. Niedobory prądu i przerwy w dostawie prądu będą zależeć od skali dalszych rosyjskich ataków. Tymczasem Ukraińcy przyzwyczajają się do nowych realiów. Na tym zdjęciu kasjer używa latarki telefonicznej do obsługi klientów w restauracji podczas częściowej przerwy w dostawie prądu w Kijowie 28 listopada 2024 r.
8 lipca 2024 roku Rosja wystrzeliła na Ukrainę 38 pocisków Dagger i X-101. Jeden z nich trafił do budynku specjalistycznego szpitala dziecięcego „Okhmatdyt”. W momencie ataku było tam ponad 600 dzieci. W wyniku rosyjskiego ataku na szpital zginęło dwóch dorosłych, a 32 zostało rannych.
Po rosyjskim ataku na szpital Okhmatdyt setki ludzi — pracowników miejskich, ratowników, wolontariuszy, zwykłych mieszkańców Kijowa i pracowników służby zdrowia — skrzyknęło się, żeby szukać pod gruzami rannych. Mężczyzna z plamą krwi na plecach to chirurg dziecięcy Oleg Golubchenko. Mimo odniesionych ran ratował ludzi i odgruzowywał budynek.
Charków jest ostrzeliwany codziennie. 30 sierpnia 2024 r. wróg przeprowadził pięć nalotów z terytorium regionu Biełgorod na miasto, używając amunicji UMPB D-30. W wyniku ataku zginęło pięć osób, a kolejne 47 zostało rannych. To zdjęcie przedstawia mężczyznę, który wyskoczył z okna płonącego mieszkania. Niestety nie przeżył.
Alexandri Pascal ma 8 lat. Dziewczyna straciła nogę w wyniku rosyjskiego ostrzału w maju 2022 roku. Jednak mała gimnastyczka nie przestaje ćwiczyć. Dziewczynka nauczyła się chodzić z protezą i wróciła do gimnastyki artystycznej i tańca towarzyskiego.
11 listopada w Kijowie odbyła się premiera sztuki „Szewczenko 2.0” Teatru Tarasa Szewczenki w Charkowie. Spektakl oparty na osobistych pamiętnikach Szewczenki, łączy historię i nowoczesność, wydarzenia życiowe i fikcję, teksty i czarny humor. Na zdjęciu — aktor Mykhailo Tershchenko dziękuje publiczności pod koniec spektaklu.
Wojna radykalnie zmieniła życie Ukraińców. Tam, gdzie trzy lata temu było głośno i radośnie, teraz panuje tylko cisza, którą przerywają częste rosyjskie pociski. Te morele na spalonej ziemi w pobliżu Pokrowska — jako symbol, że życie tu powróci. Prędzej czy później. Wojna się skończy, a Ukraińcy odbudują swoje domy i wrócą na te opuszczone ziemie.
Za kilka godzin ten żołnierz wyruszy na front w obwodzie donieckim. Na razie cieszy się ostatnimi chwilami w towarzystwie swojego rudego kota.
Ukraińska lekkoatletka Jarosława Ołeksijiwna Mahuczich zdobyła złoto w skoku w wysokości na Igrzyskach Olimpijskich 2024 w Paryżu. „Śpiąca Królowa, która zdobyła złoto” - tak światowe media i użytkownicy sieci społecznościowych mówili o Jarosławie. Pomiędzy skokami Ukrainka odpoczywała w śpiworze. Te zdjęcia obiegły świat.
Pociągi codziennie transportują rannych obrońców Ukrainy z miast pierwszej linii do szpitali. Na zdjęciu jeden z ewakuowanych rannych.
Tekst: Nataliia Ryaba
Przygody Ukrainek na Tinderze: Polska
<frame>To już ostatni tekst z tego cyklu. Opisywane tu doświadczenia kobiet mają charakter osobisty i nie powinny być traktowane jako studium socjologiczne. <frame>
Jak to jest poznać Polaka online
Większość Ukrainek, które szukają nowych znajomości na portalach randkowych szukają, mówi, że nie czują znaczącej różnicy kulturowej między Ukraińcami a Polakami w podejściu do kobiet.
– Dla mnie polscy mężczyźni początkowo wyglądali jak dobrzy ukraińscy mężczyźni – mówi 38-letnia Olga. – Ale bądźmy szczerzy: procentowo mężczyzn jest w Polsce więcej niż w Ukrainie. Zazwyczaj Polacy są dość szarmanccy, łatwo się do nich zbliżyć i nie wywierają presji, by jak najszybciej zaciągnąć cię do łóżka. Nie zachowują się pożądliwie, nie pytają o rozmiar piersi, nie wysyłają wulgarnych zdjęć. Jeśli nie pasujecie do siebie, Polak dobrze zniesie odrzucenie.
Polak nie napisze: „Smaż się w piekle, suko! Nikt cię nie zechce w wieku 35 lat i z dzieckiem”. To prawdziwa wiadomość, którą kiedyś otrzymałam od Ukraińca
Jedną z pozytywnych cech, które ukraińskie kobiety zauważają w Polakach, jest to, że są dość empatyczni. W korespondencji nie ukrywają swoich potrzeb, emocji i nie pozują na macho.
– Mój chłopak, Marcin, kupił mnie pierwszą wysłaną do mnie wiadomością: „Szukam kobiety do wspólnego gotowania obiadów, potem oglądania filmów, porannych spacerów z psem, robienia sobie nawzajem herbaty, gdy któreś jest chore, wyjazdów w góry, czytania książek i dyskutowania o nich. I oczywiście będziemy się kochać, gdy tylko będziemy w nastroju” – mówi 39-letnia Marina. – Te szczere słowa do mnie trafiły. Jesteśmy razem od kilku lat i planujemy się pobrać.
Randkujący Polacy chętnie wysyłają Ukrainkom serduszka i zapraszają je na kawę w celu bliższego poznania.
„Czerwone flagi” i „niebieskie karty”
Jednak nie brakuje też negatywnych historii.
40-letnia Ołeksandra opowiedziała nam, jak poznała na Tinderze Polaka, który stworzył tam profil specjalnie po to, by znaleźć ukraińskie pracowniczki do swojej pizzerii. Każdej proponował połączenie prywatnych spotkań z pracą. A te, które się nie zgadzały, obrzucał szowinistycznymi obelgami.
– Z jakiegoś powodu mam „szczęście” pakować się takie historie – mówi Oleksandra. – Kiedyś odpowiedziałam na ogłoszenie na Facebooku, w którym Polak oferował pomoc w nauce języka polskiego. Po krótkiej, słodkiej rozmowie 62-letni mężczyzna zaproponował mi „sponsoring”: lekcję polskiego i 50-100 zł na zakupy w zamian za intymne spotkanie. Kiedy usłyszał „nie”, grzecznie pożegnał się w oldschoolowy sposób.
Kolejny szok kulturowy przyszedł, gdy odkryłam, że na lokalnych portalach randkowych nie brakuje żonatych mężczyzn. Polska jest krajem ludzi religijnych, więc było to dla mnie przykre odkrycie
– Zanim przeprowadziłam się do Polski, mieszkałam i pracowałam w Norwegii – mówi Olga. – Miałam konto na Tinderze, ale nieprzyjemne niespodzianki mnie nie spotykały. Mężczyźni od razu pisali, kogo szukają, jaki jest ich status społeczny i jaki rodzaj związku ich interesuje. W Polsce poznałam na portalu 40-letniego mężczyznę, umówiliśmy się na kilka randek, a potem okazało się, że ma żonę, z którą oczywiście żyje „dla dobra dzieci”. To było bardzo nieprzyjemne.
Niektóre Ukrainki dowiadywały się również od swoich polskich przyjaciół, że tysiące Polaków ma założoną „niebieską kartę” z powodu przemocy domowej. W 2022 roku takich kart wydano ponad 83 000.
„Kodeks randkowy” Polaków
Ukrainki twierdzą, że to, co zdecydowanie różni randkowanie z Ukraińcami od randkowania z Polakami, to fakt, że zaloty tych drugich są bardziej „europejskie”.
Na pierwszej randce zazwyczaj nie starają się zaimponować wielkimi gestami, eleganckimi bukietami, drogimi restauracjami, jak to dzieje się w Ukrainie.
Są bardziej pragmatyczni i nie są rozrzutni. Obserwacje te potwierdza badanie przeprowadzone przez jeden z polskich portali randkowych, który przeprowadził wywiady ze swoimi użytkownikami, by poznać zasady „polskiego kodeksu randkowego”.
Ukrainiec, który na pierwszej randce zaprasza kobietę na spacer po parku, to klasyka. Tymczasem 63% ankietowanych Polaków stwierdziło, że na pierwszej randce wolałoby wybrać się na spacer, który może zakończyć się kawą. 65% respondentów planuje wydać na pierwszą randkę do 100 zł, natomiast 45% stwierdziło, że są gotowi na szczerość, gdyby nie mieli zamiaru kontynuować znajomości, zamiast wodzić kobietę za nos lub znikać bez wyjaśnienia.
Ponadto Polacy potrafią przyjaźnić się z kobietami bez żadnych intymnych podtekstów, nie oczekując bliższego związku
Często życzliwość, uprzejmość i szczera próba pomocy nie oznaczają nic więcej niż przyjazne zainteresowanie, co dezorientuje ukraińskie kobiety.
– Wiem, że ostentacyjna uprzejmość Polaków postawiła wiele Ukrainek w niezręcznej sytuacji. Tak też było w moim przypadku – mówi 39-letnia Juliana. – Poznałam mężczyznę na portalu randkowym, wydawał się być mną zainteresowany, pomógł mi się przeprowadzić i poznał moje dzieci. Postawiłabym ostatnią stówę, że mu się podobam. Myślałam, że jest nieśmiały i dlatego nie podjął kolejnych kroków, by się do mnie zbliżyć. Jednak po pewnym czasie dowiedziałam się, że on tylko się ze mną przyjaźnił, a na randki chodził z innymi kobietami.
Iryna poślubiła Polaka poznanego przez Internet. Mówi, że jeśli Polak jest w tobie zakochany, to na pewno się o tym dowiesz:
– Mój mąż ma 54 lata i, jak to mówią, jest jednym z tych „dinozaurów” – nasze małżeństwo jest jego pierwszym i jedynym. Nigdy nawet nie mieszkał z inną kobietą.
Nawiasem mówiąc, w Polsce jest znacznie więcej samotnych mężczyzn niż samotnych kobiet [odpowiednio: 5,2 miliona i 4,1 miliona – red.]. Miesiąc po tym jak się poznaliśmy umówił się ze mną na randkę we Lwowie, a potem zaczął przyjeżdżać do mnie co miesiąc i w końcu wyznał mi miłość. Rozwijałam nasz związek dalej. Postanowiłam przeprowadzić się do Polski, potem wyjść za mąż i kupić wspólne mieszkanie”.
Polski mąż Iryny nigdy nie próżnuje, nie unika prac domowych, radzi sobie z opieką nad dzieckiem. Nie jest zazdrosny, nie stawia ograniczeń i wymagań w kwestii samorealizacji. Ale czy są to cechy narodowe Polaków? Iryna nie jest tego pewna
Rady dla tych, które szukają
Rozpoczynając publikowanie serii artykułów o randkowaniu Ukrainek na Tinderze zapowiedziałyśmy, że zakończymy je poradami, jak znaleźć miłość wśród milionów profili, po dziesiątkach nieudanych randek i rozczarowań.
Takimi wskazówkami podzieliła się z nami 47-letnia Chrystyna, która od wielu lat poszukuje miłości, a kilka lat temu wyszła za mąż za Polaka. Jest szczęśliwą mężatką i wydała już za mąż kilka swoich zdesperowanych przyjaciółek.
Historia poszukiwań Chrystyny rozpoczęła się dawno temu, kiedy rozwiodła się po swoim pierwszym, bardzo wczesnym małżeństwie. Pochodzi z Odessy, miasta portowego, w którym panuje ostra konkurencja na rynku narzeczonych. Przeprowadziła się do Kijowa i dostała pracę w salonie luksusowych samochodów.
– Byłam otoczoną przez mężczyzn piękną 30-letnią kobietą, ale mówili mi, że jestem już „towarem niechodliwym” – wspomina.
– Ukraińscy mężczyźni są naprawdę rozpieszczeni: mamy wiele pięknych kobiet, które są gotowe się do nich dostosować
Postanowiła osiedlić się w Polsce. Tutaj pracowała, uczyła się języka i integrowała. Postawiła sobie za cel, by w końcu znaleźć osobę, za którą mogłaby wyjść za mąż.
– Stworzyłam sobie kilka zasad, które pomogły mi znaleźć mężczyznę, którego szukałam przez całe życie – mówi.
Oto one:
1. Wyrzuć ze swojej głowy wszystkie myśli w rodzaju: „jak zadowolić mężczyznę”
Kobiety rzadko myślą o tym, czy dany mężczyzna im się podoba. Są gotowe znosić wiele rzeczy, które wywołują w nich opór, byle tylko mieć mężczyznę u swego boku. Z takich relacji nie wychodzi nic dobrego. Miałam dziesiątki sytuacji, w których przychodziłam na randkę w sukience koktajlowej, w szpilkach, żując przez cały wieczór pół krewetki...
Ale to nie byłam ja! Jestem elegancką kobietą o pełnych kształtach, noszącą sportowe buty i wygodne ubrania, która uwielbia jeść. Właściwie już dawno przestałam to ukrywać. Mój mąż powiedział mi kiedyś: „Zakochałem się w tobie, gdy pierwszy raz wyszliśmy coś zjeść – i ty jadłaś! Najbardziej bałem się, że będziesz wegetarianką żyjącą na jednym liściu sałaty”. Okazało się, że pierwsza żona mojego męża była właśnie taka i rozstali się między innymi z tego powodu. Banalna rada: „bądź sobą” nie gwarantuje, że spodobasz się każdemu mężczyźnie. Ale gwarantuje, że w końcu znajdziesz tego, który szuka takiej jak ty.
Jeśli mężczyzna mówi, że nie jesteś dla niego odpowiednia – to świetnie! On po prostu oszczędza twój czas, byś mogła znaleźć kogoś właściwego
2. Autoprezentacja na stronie: dwa aktualne zdjęcia
Aby zbudować związek, przynajmniej jedna osoba (choć najlepiej obie) powinna być człowiekiem dojrzałym emocjonalnie i zdrowym. Nie powinnaś traktować każdego odrzucenia lub zniewagi jak powodu do schowania się w skorupie. Bo często problem nie leży w tobie. Możesz jednak ograniczyć liczbę takich sytuacji, po prostu zmieniając swoje podejście do autoprezentacji.
Dziesiątki razy zostałam zraniona, gdy mężczyźni mówili: „Na zdjęciu wyglądasz ładniej!”. No, bo jakie zdjęcia zamieszczałam w swoim profilu? Te najbardziej artystyczne, piękne, na których podobałam się sobie. Albo wrzucałam kilkanaście zdjęć z różnymi fryzurami i włosami w różnych kolorach.
Jak zmienił się mój profil, gdy już siebie zaakceptowałam? To była ankieta z dwoma aktualnymi zdjęciami, zrobionymi nie dalej niż pół roku wcześniej – portret i zdjęcie w całej okazałości. Nie podobały mi się, ale to byłam prawdziwa ja. Zaczęło do mnie pisać mniej mężczyzn, ale ci, którzy mnie wybrali, mówili, gdy się spotykaliśmy: „Wyglądasz dokładnie tak jak na zdjęciu” albo: „Na żywo jesteś jeszcze ładniejsza”.
To prawda, że mężczyźni kochają oczami. Ale mają różne oczy. To, co nie spodoba się tysiącom, przypadnie do gustu temu jedynemu, z którym poczujesz się dobrze
Ważne jest, by zdjęcia pasowały do twojego stylu życia. Mój mąż zareagował na zdjęcie z mojej wyprawy na ryby: miałam na sobie dres, zero makijażu. Kobieta po czterdziestce, zgrabna, choć z nadwagą, lubiąca spędzać czas na świeżym powietrzu. Rozczarowanie na randce często pojawia się wtedy, gdy wcześniej przedstawiłaś mężczyźnie inny swój wizerunek, on na niego zareagował, a potem okazało się, że nie jesteś tą, której on potrzebuje.
Jestem przeciwna wulgarnym i zbyt jednoznacznym zdjęciom. One przyciągają określony typ mężczyzn. Celem publikowania zdjęcia na portalu randkowym jest to, by mężczyzna rozpoznał cię, gdy cię spotka, i zawczasu rozumiał, jaką jesteś kobietą. Rozumiem, że to niełatwe, bo wiele kobiet wątpi w swoją atrakcyjność, zwłaszcza po bolesnych zniewagach. Ale to najważniejszy krok: zaakceptowanie siebie taką, jaką naprawdę jesteś.
3. Określ swoje oczekiwania. Na świecie są miliardy mężczyzn, ale ty potrzebujesz tylko jednego
Aby nie zgubić się w tych miliardach, napisz precyzyjnie, kogo szukasz. Moja lista idealnych cech partnera składała się z 45 punktów: musiał kochać podróże, wędkarstwo, chodzenie na grzyby, bezpiecznie prowadzić samochód, nie nadużywać alkoholu i odnosić sukcesy w pracy. Musiał być niepalący, dobrze gotować. Nie mógł być chciwy, ale oszczędnego też nie chciałam. Moje absolutne „nie”: maminsynek lub mężczyzna będący w niezakończonym związku. Omówiliśmy z moim przyszłym mężem tę listę i okazało się, że idealnie do niej pasował!
4. Nie prowadź długiej korespondencji
Długie e-maile to pułapka. Tworzą wrażenie, że to już jest związek. Komunikujesz się z wyimaginowanym obrazem, a nie prawdziwą osobą, a często nawet się w niej zakochujesz. Kiedy ją spotykasz, okazuje się, że jest zupełnie kimś innym niż wyobrażenie, które nosisz głowie.
Moja zasada jest taka: kilka dni pisania, potem dwie lub trzy rozmowy telefoniczne, rozmowa wideo – a po niej przechodzimy do prawdziwego spotkania. W miejscu publicznym, nie w domu
W ten sposób oszczędzasz czas i nerwy, a także nie dajesz się wciągnąć w fantazje. Większość mężczyzn odpada podczas pierwszej rozmowy telefonicznej, bo nie podoba im się twój głos. Kolejna część odpada podczas drugiej lub trzeciej rozmowy, gdy mężczyzna odsłania swoją gorszą stronę. Miałam rozmowę z lekarzem z Gdańska. Wcześniej, gdy do siebie pisaliśmy, wszystko było w porządku. Po pierwszej rozmowie uznałam, że ma miły głos. Ale podczas drugiej powiedział coś w stylu: „Na rynku matrymonialnym jestem trofeum, podobasz mi się, ale kiepsko ci idzie czarowanie mnie”. I to była ostatnia nasza rozmowa.
Po rozmowie przez telefon trzeba iść na prawdziwą randkę. Zobacz, jak on się zachowuje, jak pachnie, jak wygląda, czy w jego samochodzie jest porządek. Bo to też ważne. Kiedyś odpuściłam sobie faceta, bo przyjechał po mnie samochodem brudnym w środku, a pod paznokciami też miał brud.
Na randce nie daj się ponieść. Pamiętaj, że twoim celem jest zbudowanie związku. Kiedy idziesz na randkę nie ze świadomością celu, lecz z poczuciem, że świat stoi dla ciebie otworem, możesz zapomnieć, jaki był twój cel – i będziesz tak randkować bez końca.
5. Nie ukrywaj swoich prawdziwych potrzeb i pragnień
Często widziałam to w ankietach moich przyjaciółek, którym pomogłam zorganizować życie osobiste. Pytałam: „Czego szukasz na tej stronie?”. Odpowiedź zazwyczaj brzmiała: „Chcę wyjść za mąż, mieć dziecko, mieć rodzinę”. A co napisała? „Szukam znajomości, a potem zobaczę. Chcę poprawić swój polski, szukam native speakera na Tinderze, z którym mogłabym rozmawiać”.
Jestem za szczerością. Jeśli chcesz wyjść za mąż, napisz o tym. Chcesz krótkiego romansu – napisz o tym. A jeśli nie chcesz niczego, po prostu dobrze się baw – ale bądź szczera z mężczyznami. Nie kradnij ich czasu
Warto pamiętać, że on to człowiek taki jak ty. Mężczyźni też mają swoje oczekiwania, na dodatek to oni muszą przejąć inicjatywę. Od razu ustaw filtry, przez które facet musi przejść. Takie same oczekiwania powinnaś mieć wobec randek w realu.
Nie bój się wyjść na wrażliwą, przyznać, że szukasz idealnego związku. Nie myśl, że rozmywając swoje wymagania i potrzeby ułatwisz sobie znalezienie tego jedynego. Ogólnikami przyciągniesz niewłaściwych mężczyzn.
Nie bój się mówić o swoich pragnieniach i oczekiwaniach. Nie bój się pytać: „A co z tobą i ze mną? Jakie są perspektywy naszego związku?”.
Nie próbuj ogrzewać przestrzeni, która jest pusta. W rzeczywistości wszystko w związku jest bardzo proste: albo zostałaś wybrana, albo nie
Im szybciej usłyszysz prawdę, tym szybciej pozbędziesz się balastu w swoim życiu i zbliżysz się do spotkania z tym, który cię potrzebuje i którego ty potrzebujesz.
Po kilku rozmowach telefonicznych z moim przyszłym mężem zapytałam, kiedy odbędzie się nasze prawdziwe spotkanie. Mieszkaliśmy w miastach oddalonych od siebie o cztery godziny jazdy pociągiem. Powiedział, że przyjedzie na wakacje za miesiąc, a ja odpowiedziałam: „Chciałabym wcześniej. Nie mogę obiecać, że nie znajdę sobie kogoś innego i nie umówię się z nim w międzyczasie”.
Wziął trzy dni bezpłatnego urlopu i do mnie przyjechał. Potem zaprosił mnie do siebie, a ja przetestowałam go pod kątem chciwości – poprosiłam, żeby kupił mi buty. Kupił. Nie bał się nawet pojechać ze mną do Lwowa, choć trwała już wtedy rosyjska inwazja. Tam się pobraliśmy.
6. Bądź centrum swojego życia
Wiele lat samotności i krótkotrwałych romansów, które nie dawały mi poczucia szczęścia, radości czy satysfakcji, nauczyło mnie kochać siebie. Świadomość tego przyszła nie wtedy, gdy byłam młoda i bardzo piękna, ale po latach samotności, gdy starałam się przypodobać mężczyznom, sprawiać im przyjemność.
Teraz moim credo jest to, że jestem centrum mojego życia. Jeśli jedne drzwi się zamykają, otwierają się kolejne. Nie będę niczego opłakiwać, nie będę się tym martwić. Nie zniosę ani sekundy niczego, co mi się nie podoba, co odbiera mi komfort czy radość. Znalazłam miłość, kiedy pokochałam siebie.
Jeśli kobieta jest szczęśliwa, cała rodzina wokół niej jest szczęśliwa. Wokół mnie jest mniej ludzi, ale są oni dla mnie o wiele lepsi. Moją zasadą miłości jest teraz kochać siebie w 51%, a innych, w tym mojego męża, rodziców i dzieci, w 49%.
Nawet jeśli wszyscy cię nie lubią, kochając siebie, zachowujesz „pakiet kontrolny”
Zdjęcia: Shutterstock
Odeszła Switłana Oleszko
O śmierci Switłany poinformował na Facebooku pisarz Serhij Żadan.
Wczoraj zmarła Switłana Oleszko, założycielka i dyrektorka Teatru „Arabeska”.
Byliśmy ze sobą od 1995 do 2007 roku.
Wspominam ją z miłością…
Dziennikarz i działacz społeczny Jewhen Klimakin napisał z kolei o pogrzebie Artyski.
Przyjaciele, wczoraj zmarła nasza droga Switłana Oleszko. Pogrzeb odbędzie się w poniedziałek 23 grudnia o godzinie 12:00 w Warszawie przy ul. Powązkowskiej 14 (kaplica zakładu pogrzebowego Pruszyńskich). Zapraszamy przyjaciół Switłany, jej kolegów, Ukraińców w Polsce, gdzie tak wiele zrobiła przez ostatnie trzy lata.
Proszę Was o wsparcie dla rodziny Switłany. Jej syn Iwan otworzył konto bankowe. Oto link https://send.monobank.ua/jar/22tfVCSNuh
Numer karty bankowej 4441111128363292
Dane bankowe
IBAN UA063220010000026201353320888
Odbiorca Żadan Iwan Serhijowicz
Tetiana Teren, dziennikarka, dyrektorka wykonawcza Ukraińskiego PEN Clubu:
„Switłana odeszła... Człowiek, który stworzył Teatr „Arabeska”, wprowadził poezję do teatru, zbuntował się przeciw sztuczności i stęchliźnie, mówił o Szewelowie i Jurze Zojferze, o naszych torturowanych i represjonowanych. Człowiek, który ucieleśniał Charków i był częścią jego serca”.
„Utalentowana, charyzmatyczna, błyskotliwa, była źródłem inspiracji dla wielu z nas. Swoją energią i życzliwością Switłana zmieniła świat wokół siebie, przynosząc miłość, wsparcie i siłę każdemu, kto ją znał” - pożegnała Switłanę Natalka Panczenko, liderka inicjatywy Euromajdan – Warszawa.
Po rozpoczęciu inwazji Oleszko przeniosła się do Polski. Pracowała w Teatrze Polskim im. Szyfmana w Warszawie.
<span class="teaser"><img src="https://cdn.prod.website-files.com/64ae8bc0e4312cd55033950d/6512974ff15ba88aec92030f_Yuliia_Natalia_Svitlana_Fot.Tymofii%20Klubenko-male.jpg">Moje trzy siostry. Jesteśmy teraz w różnych krajach, ale chcemy ponownie mieszkać razem w Charkowie</span>
Pod koniec marca tego roku w Warszawie odbyła się premiera jej sztuki „Charków, Charków”. W formie musicalu opowiada ona historię Teatru „Bereził” i jego założyciela Łesia Kurbasa. Tekst został napisany przez Serhija Żadana. „To bardzo charkowska historia o tym, jak teatr ‘Bereził’ przybywa do Charkowa z Kijowa i co się z nim dzieje później – mówiła Switłana. – Serhij Żadan trzyma się prawdy historycznej. Prawie. Zmieniliśmy tylko zakończenie. Uznaliśmy, że dość już zabijania naszych artystów, więc zostawiliśmy Kurbasa przy życiu i daliśmy mu Oscara”.
W styczniu reżyserka zorganizowała w Teatrze Polskim czytanie antologii „Wojna 2022”. Książka zawiera utwory 42 ukraińskich autorów napisane po 24 lutego 2022 roku.
Switłana Oleszko miała 51 lat. Była dwukrotnie zamężna. Jej pierwszym mężem był pisarz Serhij Żadan. Drugim – Miśko Barbara, lider zespołu Marty Kogut, który zmarł w 2021 roku.
Switłana była założycielką, reżyserką i dyrektorką Teatru „Arabeska”. Ukończyła staż w Polskim Instytucie Teatralnym. W latach 1993-2019 pracowała jako badaczka w Muzeum Literackim w Charkowie. Była też inicjatorką stworzenia Instytutu Teatralnego w Charkowie. Do jej najbardziej znanych produkcji należą „Dekalog: lokalna wojna światowa”, „Czerwony Elvis”, „Czarnobyl™” i „RadioSzanson: Osiem historii o Jurze Zojferze”.
Pisała też dla naszego serwisu – od momentu jego powstania, przeprowadzała wywiady z wybitnymi współczesnymi postaciami. Jej rodzinie i przyjaciołom składamy najgłębsze wyrazy współczucia.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Wpłać dotację