Opinie
Ważne zjawiska i wydarzenia oczami tych, którym ufamy i których słuchamy

Upadek Ameryki, jaką znamy
Kiedy rozmawiałam z ludźmi w Polsce o tym, które imperium wybraliby, gdyby ich kraj był w potrzebie, odpowiedź zawsze brzmiała: „Amerykę”. Teraz wydaje się, że to się zmienia.
Myślę, że ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jak źle było w Ameryce przed Trumpem. Jeśli już, to uważam Trumpa za osobę po prostu otwarcie mówiącą o rzeczach, które amerykański rząd robił przez wieki. W żadnym wypadku nie twierdzę, że to, co Trump robi, jest w porządku – ale on jest w tym szczery. W końcu administracja Bidena deportowała średnio 57 000 osób miesięcznie, podczas gdy administracja Trumpa odesłała w zeszłym miesiącu 37 660 osób, a mimo to nigdy nie słyszeliśmy o planach Bidena dotyczących deportacji. Chwalimy liberałów za ich zaangażowanie na rzecz praw człowieka, ale co tak naprawdę osiągnęli? Nie chronią praw kobiet, pozwalają na ludobójstwo Palestyńczyków, aresztują studentów za udział w protestach, umożliwiają Rosji kontynuowanie jej zbrodni i ograniczają naszą wolność słowa.
I mimo to oczekuje się, że będziemy na nich głosować, bo są „mniejszym złem”? Wciąż słyszę, że odpowiedzialność za naszą przyszłość „spoczywa w rękach młodych ludzi”, ponieważ to starsze pokolenie spowodowało cały ten bałagan. Oczekuje się ode mnie, że będę protestować, głosować, organizować się – podczas gdy jestem od tego wszystkiego odcinana. Jaką demokracją była Ameryka, skoro mamy wybór tylko między dwoma złami, a oba są wspierane przez te same potężne interesy?
Myślę, że patrząc na Amerykę musimy zadać sobie pytanie: „Dla kogo ona kiedykolwiek była dobra?” To zawsze był kraj dobry dla białego Amerykanina, a teraz jest dla niego prawdopodobnie jeszcze lepszy. Jednak czy kiedykolwiek to był dobry kraj dla kobiet? Czy kiedykolwiek ten kraj był dobry dla ludzi kolorowych? Myślę, że zapominamy o tym, idealizując Amerykę.
To nigdy nie był wielki kraj i nigdy nie będzie „znowu wielki”, chyba że przeszłością, do której się odnosimy, jest to kolonialne, rasistowskie imperium, które Trump chce przywrócić
Patrząc na „amerykański sen” z perspektywy postkomunistycznego kraju w Europie Wschodniej można dość łatwo go idealizować. Niemniej zawsze staram się przypominać ludziom z Europy Wschodniej, że społeczeństwo, bezpieczeństwo, edukacja i opieka zdrowotna, które mamy tutaj, są milion razy cenniejsze niż wyidealizowana wersja tego, jak mogłoby wyglądać ich życie w kapitalistycznej utopii Ameryki.
Niedawno odwiedziłam Nowy Jork. Chociaż jest to jedno z najdroższych miast w USA, wzrost cen, do którego doszło w ciągu ostatniego roku, zszokował mnie. Słyszałam od znajomych, że nie stać ich na czynsz, bo został podniesiony o 25%. Niektórzy z nich nie byli w stanie znaleźć pracy od zeszłego lata – a mówiąc o pracy mam na myśli jakąkolwiek pracę, w tym w kawiarni lub sklepie spożywczym. A to są ludzie, którzy ukończyli prestiżowe uniwersytety, jak Columbia czy Uniwersytet Nowojorski.

Ceny żywności wciąż rosną. W zeszłym roku za artykuły spożywcze, które wystarczały mi na około 10 dni, płaciłam około 120 dolarów. Kiedy przyjechałam do Nowego Jorku ostatnio, ta kwota się podwoiła. Oczywiste jest, że Trump chce załamania gospodarki, by na wszystko było stać 1% społeczeństwa – ale co dalej?
Czy ci wszyscy ludzie, których nie stać na nic, mają trafić do aresztu i stać się kolejną grupą świadczącą niewolniczą pracę na rzecz amerykańskiego supermocarstwa? Taki jest plan Trumpa?
Bezdomność w Ameryce to kolejna rzecz, którą zauważyłam dopiero po roku mojej nieobecności tam. Ku mojemu zaskoczeniu odkryłam, że Amerykanie są na nią jeszcze bardziej obojętni niż wcześniej. Wzrost liczby ludzi biorących narkotyki na ulicach jest przerażający, a epidemia fentanylu szybko zmienia kolejne miasta w „miasta zombie”. To był poważny problem już w czasie pandemii, lecz teraz jest jeszcze poważniejszy. Coraz więcej osób nie stać na opłacenie czynszu – i coraz więcej z nich ląduje na ulicy. Chociaż widok narkotyzujących się ludzi budzi u mnie strach, jeszcze silniejsza jest we mnie złość. Dlaczego nikt im nie pomaga? Jak Amerykanie mogą być tak nieczuli, patrząc na ludzi umierających codziennie na ulicach?
Teraz Trump chce zdelegalizować bycie bezdomnym. Wykorzysta tych, których nie da się zamknąć w kapitalistycznym systemie, jako kolejną siłę niewolniczej pracy w amerykańskich więzieniach.

Ameryka powoli się rozpada, jak każde imperium, tyle że jej problemy nie pojawiły się z dnia na dzień. Narastały od dawna – problemy systemowe, które zostały przegapione lub zlekceważone przez obywateli. Pęknięcia w fundamentach istniały od lat w kraju, którego rdzeń oparto na ludobójstwie i niewolnictwie, tyle że teraz nie można ich już zignorować.
Jak więc obywatele tego kraju mogą nadal odwracać wzrok i nie podejmować działań? Bo łatwiej im siedzieć w domu, rozpraszając się rozrywką, mediami społecznościowymi lub codziennymi obowiązkami, niż konfrontować się z trudnymi realiami tego, co dzieje się wokół. Ze smutkiem uświadamiam sobie, że powaga sytuacji dociera do wielu Amerykanów dopiero wtedy, gdy ucierpi ich własność. Dopiero gdy zagrożony jest ich dobytek, poczucie bezpieczeństwa czy codzienne życie, zaczynają rozumieć, że zmiana nie nastąpi poprzez bierne obserwowanie albo czekanie. Pilna potrzeba wyjścia na ulice, domagania się działań, staje się jasna dopiero wtedy, gdy osobiście odczuwa się skutki bezczynności. Ale z historii wiemy, że wtedy jest już za późno.
„Najpierw przyszli po socjalistów, ale ja milczałem, bo nie byłem socjalistą.
Potem przyszli po związkowców i znów nie protestowałem, bo nie należałem do związków zawodowych.
Potem przyszła kolej na Żydów i znowu nie protestowałem, bo nie byłem Żydem.
Wreszcie przyszli po mnie i nie było już nikogo, kto wstawiłby się za mną”.
Martin Niemöller


Walkirie Trumpa
Najważniejszą kobietą w politycznym otoczeniu Donalda Trumpa jest Susan Wiles, 68-letnia szefowa personelu Białego Domu, która kontroluje dostęp do prezydenta. To ona nie dopuściła, by Elon Musk urządził tam swój gabinet.
Pracę w politycznym PR Wiles rozpoczęła w 1979 roku. Jej pierwszym szefem był Jack Kemp, republikański polityk, a także gwiazda futbolu amerykańskiego z drużyny New York Giants, w której grał też ojciec Susan.

Ta praca stała się dla młodej specjalistki trampoliną do świata wielkiej polityki: w 1980 roku dołączyła do kampanii prezydenckiej nowej republikańskiej gwiazdy – Ronalda Reagana. To właśnie pod wpływem Wiles Trump zaczął na każdym kroku cytować prezydenta, który wygrał wyścig zbrojeń, i ogrzewać się jego autorytetem.
Po pracy nad kampaniami prezydenckimi George’a W. Busha i Mitta Romneya Wiles postanowiła zająć się zarabianiem poważnych pieniędzy. Otworzyła firmy konsultingowe i lobbingowe, dzięki którym stała się bogata. W najlepszych latach wśród jej kilkudziesięciu klientów byli giganci tytoniowi, firma SpaceX Elona Muska, amerykański monopolista telekomunikacyjny AT&T, a nawet całe państwa, jak Katar i Nigeria.
Gdy w 2015 r. Donald Trump wpadł na pomysł, by powalczyć o prezydenturę USA, zatrudnił Wiles – znaną już ze swych sukcesów lobbystkę i stratega politycznego. Dziś prezydent USA nazywa ją „Ice baby”, a media ochrzciły ją mianem „Królowej lodu”
Współpracownicy za mocne strony Wiles jako stratega politycznego uznają to, że zaprowadziła porządek w kampanii prezydenckiej, kontrolowała jej narrację (na tyle, na ile jest to możliwe w przypadku Trumpa) i skutecznie potrafiła wykorzystać w niej swoje wybitne umiejętności organizacyjne.
Nie dziwi więc, że jest najdłużej urzędującym doradcą Trumpa – uczestniczyła we wszystkich jego kluczowych spotkaniach. Otoczenie prezydenta USA twierdzi, że często włącza ją do rozmów telefonicznych dotyczących kwestii politycznych.
O jej stylu zarządzania sporo mówi wywiad, którego udzieliła serwisowi Axios. Stwierdziła tam m.in.: „Nie cenię ludzi, którzy chcą pracować solo lub być gwiazdami. Mój zespół i ja nie będziemy tolerować wbijania noża w plecy, niewłaściwych spekulacji czy intryg”.
Podczas ostatniej kampanii wyborczej gubernator Florydy Ron DeSantis rzucił wyzwanie Trumpowi, a następnie zażądał zwolnienia przez niego Wiles. Kiedy w styczniu 2024 roku DeSantis odpadł z prezydenckiego wyścigu, Wiles pożegnała go w mediach społecznościowych słowami: „Bye, bye”.
Kampania wyborcza w 2024 r., którą Wiles prowadziła razem z weteranem doradztwa politycznego Chrisem LaSevitą, była udana i przebiegła bez większych skandali. Trump słuchał jej rad, był spokojny i mniej niż zwykle korzystał z mediów społecznościowych. Jednocześnie zwrócił się o wsparcie do młodych podcasterów, co pomogło w przyciągnięciu do niego nowych wyborców.
To Susan Wiles jest osobą, z którą należy się skontaktować, jeśli chcesz liczysz na dostęp do ucha prezydenta USA. To ona kontroluje też wszystkie ruchy przyjaciół i znajomych Trumpa wokół Białego Domu.

Drugą najważniejszą polityczką w otoczeniu Donalda Trumpa jest charyzmatyczna chrześcijańska kaznodziejka Paula White. Niedawno stanęła na czele nowo utworzonego Biura Wiary Białego Domu (Office of Faith-Based Services), mającego, jak napisała na platformie X, „zwalczać dyskryminację chrześcijan w instytucjach federalnych i zapewnić przestrzeganie wolności religijnej w całym kraju”.
White zna rodzinę Trumpów od 2001 roku. Jest gwiazdą chrześcijańskich telewizji, a publiczność na jej występach zapełnia po brzegi sale koncertowe i stadiony.
Na Trumpie szczególne wrażenie zrobiła nie tylko jej teoria dobrobytu, zgodnie z którą sukces materialny ma być oznaką Bożej łaski, ale także styl jej występów. Prezydent USA wyraźnie naśladuje jej sposób mówienia i gestykulację.
Podczas pierwszej kampanii Trumpa White była przewodniczącą działającej przy nim ewangelickiej rady konsultacyjnej. 20 stycznia 2017 roku, podczas inauguracji pierwszej prezydentury Donalda Trumpa, White wygłosiła uroczystą inwokację – jako pierwsza duchowna w historii USA.
W wyścigach prezydenckich w 2020 i 2024 r. też poparła Trumpa, przysparzając mu wielu głosów chrześcijańskich wyborców. Z uwagi na to, że wielokrotnie publicznie popierała Izrael, zaliczono ją do grona „50 najlepszych chrześcijańskich sojuszników Izraela”
Jest też przychylna Ukraińcom. Od początku rosyjskiej inwazji organizowała pomoc charytatywną dla ukraińskich uchodźców w Europie, o czym regularnie informowała na swojej stronie internetowej.

Na nowym stanowisku Paula White będzie intensywnie współpracować z Pam Bondi, nową prokuratorką generalną USA, która została też mianowana szefową grupy zadaniowej do „wykorzenienia antychrześcijańskich uprzedzeń”. Rolą Bondi będzie powstrzymywać „wszelkie formy antychrześcijańskich ataków i dyskryminacji w rządzie federalnym”.
Ta 59-letnia była prokuratorka generalna stanu Floryda obiecuje zachować niezależność Departamentu Sprawiedliwości i nie mieszać go w politykę. To odpowiedź na powszechne w amerykańskim środowisku politycznym obawy, że Trump dąży do przejęcia kontroli nad departamentem, by zemścić się na tych, którzy prowadzili przeciw niemu śledztwo w związku ze szturmem na Kapitol w 2021 roku.
Co ciekawe, Bondi nie była pierwszym wyborem prezydenta na stanowisko prokuratora generalnego. Początkowo Trump chciał powierzyć je Mattowi Gaetzowi. Jednak Komisja Etyki Kongresu USA ustaliła, że Gaetz uprawiał seks z nieletnią, a w latach 2017-2020 regularnie płacił za seks 12 kobietom i wielokrotnie zażywał narkotyki.
Jak na ironię, podczas pierwszej kadencji Trumpa Pam Bondi była przewodniczącą Komisji ds. Nadużywania Substancji i Opioidów. Ostatnio doradzała America First Policy Institute, organizacji, która ma duży wpływ na program prezydenta elekta.
Już pierwszego dnia na stanowisku prokuratorki generalnej USA Pam Bondi postanowiła zlikwidować specjalną jednostkę odpowiedzialną za konfiskowanie aktywów rosyjskich oligarchów. Zamiast nich wzięła na cel innego wroga – kartele narkotykowe.
Nie oznacza to jednak, że rosyjscy oligarchowie szybko odzyskają swoje jachty, ponieważ Bondi nie zapowiedziała anulowania postępowań toczonych przez grupę KleptoCapture, powołaną w 2022 r. dla egzekwowania sankcji wobec Rosjan. Prawdopodobnie będą one kontynuowane, choć nie będzie już osobnego działu zajmującego się działalnością rosyjskich bogaczy.
Najprawdopodobniej nie będzie też śledztwa w głośnej sprawie czatu na komunikatorze Signal, podczas którego sekretarz obrony Pete Hegseth omawiał plany amerykańskiego nalotu na cele w Jemenie.
Bondi uznała takie postępowanie za „mało prawdopodobne”, dowodząc tym samym swojej bezwarunkowej lojalności wobec Trumpa
Pani prokurator generalna nie ukrywa bowiem, że swojemu szefowi chce zapewnić ochronę prawną, chroniąc go też go przed licznymi sprawami z przeszłości. Podobnie jak Susan Wiles i Paula White, należy do najściślejszego wewnętrznego kręgu Trumpa i na pewno pozostanie z nim do końca kadencji.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji





Wszystko jest okej, dopóki coś nie pieprznie
Spacer ulicami Kramatorska w niedzielne przedpołudnie pozwala zapomnieć, że kawałek dalej toczą się ciężkie boje, a linia frontu drży od huku artylerii. Choć przymrozek jeszcze kłuje w policzki, słońce grzeje tak mocno, że myśli uciekają ku wiośnie. Ulice tętnią życiem. Gdzie nie spojrzę, przemykają mi przed oczyma kolorowe, kraciaste torby bazarowe przypięte do rowerów, wózeczków, przewieszone przez ramiona. Mieszkańcy idą na zakupy w supermarketach, inni wędrują w kierunku ryneczku, na którym w niedzielny poranek można kupić wszystko: wiejskie jajka, domowe sery i wędliny, suszone ryby, ubrania, wojskowe naszywki, a nawet części do samochodów. Ten miejski kalejdoskop przeplata się ze wszechobecnym kamuflażem mundurów i zielenią wojskowych samochodów. Dwie równoległe rzeczywistości tak mocno ze sobą związane, a zarazem zupełnie sobie obce.
Przed południem otwierają się też liczne restauracje, w których można zjeść dania kuchni ukraińskiej, gruzińskiej, włoskiej czy japońskiej. Kawiarnie serwują kawę i kanapki na wynos, piekarnie od rana wypiekają świeże pieczywo. Pozorny spokój kilka razy na dzień zakłócają syreny alarmu przeciwlotniczego, na które i tak już niewielu zwraca uwagę. Trudno przywyknąć do nieustannego zagrożenia życia, ale też nie da się w tym nieustannym zagrożeniu żyć. Mieszkańcy Kramatorska w tyle głowy mają świadomość niebezpieczeństw, ale do niech przywykli, wkomponowali dźwięki wojny w swoją codzienność. Żyją z dnia na dzień, ciesząc się, że jest prąd, gaz, woda. I że tym razem spadło gdzieś indziej, nie na ich dom. Idą na ten bazarek po jajka, chociaż wiedzą, że to miejsce, szczególnie w niedzielę, to świetny cel. Przecież to wiele razy zdarzało się już wcześniej: w Chersoniu, w Konstantynowce, Pokrowsku. Idziesz ulicą, a śmierć chucha ci na plecy. I nigdy nie wiesz, czy dziś nie przyjdzie kolej na ciebie. Wszystko jest okej, dopóki pocisk nie pieprznie w sklep, w którym właśnie kupujesz żółty ser.
Trzeba żyć
Słońce już dawno zniknęło za horyzontem i zaczął się wieczorny przymrozek. Kiedy podjeżdżamy do ukrytyego w ciemności blokpostu, dostrzegam parę ulatującą z ust żołnierzy. Uchylam okno i zaczynam swoją standardową przemowę:
– Dobry wieczór, jesteśmy wolontariuszami. Wracamy z…
– Dokąd jedziecie? – przerywa mi w połowie zdania.
– Do Kramatorska.
– Możecie zabrać tego żołnierza? – skinieniem głowy wskazuje mężczyznę w mundurze, na oko 50-letniego. – Jedzie do Iziumu, spóźnił się na ostatni autobus.
– U nas mało miejsca – uśmiecham się – ale damy radę. Niech pan wskakuje!
Razem z nim do samochodu wtacza się przenikający chłód, zapach ziemi i powietrza. Mam wrażenie, że większość żołnierzy walczących na pierwszej linii frontu pachnie tak samo. Ziemią, którą wyzwalają, i wiatrem.
Na początku wymieniamy się kurtuazyjnymi frazami o autobusach, które mimo wojny kursują między przyfrontowymi miastami. Ale rozmowy z wojskowymi zawsze schodzą w jedną stronę. Wolontariusze są taką grupą, która widziała więcej i więcej rozumie. Czasami otwierają się więc przed nami bardziej niż przed swoimi bliskimi, których starają się nie obciążać. A potrzebują być wysłuchani.
– Polacy uratowali mi życie – żołnierz niespodziewanie zmienia temat. – Wasi medycy bojowi ewakuowali mnie, gdy zostałem ranny pod Czasiw Jarem.
– Pamięta pan ich imiona?
– Nie, mało co pamiętam z tego momentu. Wiem, że otoczyli mnie opieką. Nie wiem, kim byli, ale będę im do końca życia wdzięczny. Właśnie wracam ze szpitala w Charkowie, jeszcze mam zawroty głowy i czasem nie dosłyszę.
– I co, wraca pan na front nie wyleczywszy się do końca?
– A jak inaczej?
Andrij służy w 54. brygadzie. Najtrudniejszym momentem była dla niego bitwa o Mariupol. Trafił tam niemal od razu po zgłoszeniu się do armii na ochotnika. Na dźwięk słowa „Azowstal” marszczy mu się czoło, a wzrok ucieka w ciemność za oknem. Mówi, że było nielekko. Przeszedł krwawy szlak od Mariupola, przez Bachmut i Sołedar – aż po Czasiw Jar. I nigdy nie miał wątpliwości, czy podąża słuszną ścieżką.
– Być tak blisko śmierci i ciągle tam wracać… – trochę się waham, zadając to pytanie. – Jak to wytrzymać psychicznie?
– Być blisko śmierci to znaczy jeszcze mocniej cenić wolność i życie
– Wielu moich znajomych wolontariuszy po ataku na pizzerię „Ria” w Kramatorsku boi się tam wracać. Myślą sobie: to mogłam być ja. Tam zginęło 13 osób. Wielu aktywistów, wolontariuszy. Ja też mogłam tam siedzieć i jeść pizzę.
– Nie, to nie był twój czas. Masz tu wiele ważnych spraw do zrobienia. Trzeba żyć. Wiele razy żona mnie pytała, czy może już nie dosyć tego, czy nie powinienem wrócić do domu. Ale jak to wszystko zostawić? Nie można się poddać. Nie mogę zostawić chłopaków.
Andrij nabiera powietrza w płuca.
– Strasznie ją kocham.
Na skrzyżowaniu stoi czarna osobówka. Z daleka dostrzegam wielki i szczery uśmiech pulchnej brunetki, która macha do nas zza szyby. Wysiadamy z samochodu, by się przywitać, przekazujemy też Andrijowi kilka paczek, którą wieziemy na Donbas, dla jego towarzyszy. Pytamy jeszcze o drogę, bo po rozwalonym po okupacji mieście bardzo ciężko się przemieszczać. Andrij z żoną decydują się kawałek nas poprowadzić, więc ruszamy za ich samochodem. Rozstajemy się przy zbombardowanym moście, po czym ruszamy w kierunku Kramatorska.

Do miasta zostało nam jakieś dziesięć minut drogi, kiedy za oknem słyszę głośny świst. Chcę się upewnić, więc uchylam okno. Samolot? Tu, na Donbasie, dźwięk samolotu zawsze budzi lęk. Może oznaczać, że w powietrzu jest rosyjski myśliwiec z bombami szybującymi, którymi terroryzuje mieszkańców przyfrontowych miast i wiosek. Bo te bomby spadają tu codziennie, a z powodu bliskości granicy okupowanych terytoriów rzadko można ostrzec ludzi o zagrożeniu – więc alarmy przeciwlotnicze włączają się już po wybuchu. Świst za oknem oddala się od nas, powoli niknie, a potem zmienia się w potężne uderzenie, które wibruje mi w żołądku.
Nad Kramatorskiem pojawia się krwawa łuna, która rozświetla czarny horyzont. Kolejny paradoks tej wojny: to, co piękne, zazwyczaj oznacza czyjąś śmierć
Kiedy chwilę później skręcamy w naszą ulicę, dostrzegamy zastępy strażaków biegnących w kierunku pożaru. Trwa akcja gaszenia ognia, który trawi budynek po uderzeniu KAB-a. Płomienie zaczynają niebezpiecznie wychylać się za ogrodzenie, w kierunku sąsiadów, ulica posiekana jest odłamkami. Właśnie ta ulica, którą mamy jechać do domu. Przyglądam się tej surrealistycznej scenie, wstrzymując oddech. „Trzeba żyć” – pomyślałam. Na głos wykrztuszam z siebie tylko jedno zdanie:
– Gdyby nie Andrij, ten krótki przystanek w Iziumie, ta kawa… to mogliśmy być my.
Starych drzew się nie przesadza
W ciasnym pomieszczeniu stoją wysokie stelaże, z których zwisają sieci rybackie. Szybkimi ruchami palców na grubych niciach zaplątywany jest pocięty w paski materiał. Zielone, brązowe i czarne skrawki tworzą kamuflaż, który ma ukryć żołnierzy i ich pojazdy przed obserwującymi ich z powietrza oczyma wrogich dronów. Ale to nie żołnierzy można tu spotkać. W tej małej kramatorskiej społeczności spotykają się uchodźcy z Doniecka, Mariupola, Bachmutu czy Ługańska. Głównie emeryci, którzy chcą się czuć przydatni.
Najstarsza aktywistka ma 87 lat i przychodzi tu codziennie. Mówią, że to ich mała Sicz, ufortyfikowany kozacki obóz, ich mały wojenny front. Wyplatają siatki maskujące, które później wysyłają na front. I choć w większości pochodzą z rosyjskojęzycznych miejscowości, uczą się razem ukraińskiego, poprawiają nawzajem swoje pomyłki, wspierają się. Bo wiedzą, że język to broń, która w prosty sposób odróżnia „nas” od „nich”.
Przy jednym ze stelaży w różowej czapce na głowie pracuje w milczeniu i skupieniu Hałyna. W kwietniu 2022 roku w pośpiechu opuściła swój dom w Bachmucie. Mieszkańcy miasta wiedzieli, czym jest wojna, już od 2014 roku, jednak nikt nie wierzył w taką eskalację. Kiedy zaczęła się inwazja, rakieta wybuchła niedaleko jej domu. Wtedy zaczęła się pakować, ale trochę siedziała na tych walizkach, wzbraniając się przed wyjazdem. Bachmutczycy masowo zaczęli opuszczać miasto w kwietniu 2022 roku, gdy ulice zaczęły płonąć od pocisków artyleryjskich.
Ale byli i tacy, którzy zostali do samego końca. Żyli w piwnicach, dopóki miasto nie padło
– Wiem, że jesienią rakieta rozwaliła mój dom – mówi Halyna. – Cały spłonął, ostał się tylko fragment lodówki. Kawałek lodówki – to wszystko, co zostało z naszego domu.
Kiedy pytam ją, o czym w tej chwili marzy, odpowiada – oczywiście – że o końcu wojny. Żeby chłopcy na froncie przestali ginąć. Żeby wreszcie był pokój i spokój.
Tutaj, w Kramatorsku, mają wszystko, czego potrzeba: dach nad głową, ciepło, jedzenie, a przede wszystkim swoją małą Sicz, dzięki której jest zajęcie, czują się potrzebni i wiedzą, że to, co robią, przyczynia się do bezpieczeństwa żołnierzy na froncie i przybliża zwycięstwo. Cel jest jasny dla wszystkich. Tylko, co będzie później? Co będzie po wojnie? Do czego wrócą?
– Każdy Bachmutczyk ma marzenie, by wrócić do Bachmutu – oczy Halyny zaczynają się szklić
– Ale żebyście zrozumieli: ja wiem, że tam niczego nie ma, ja wiem, że wszystko jest zrujnowane. Ale chciałabym zobaczyć mój dom, rozwalony na kawałki pociskiem, zobaczyć, że to wszystko prawda, i w końcu się z tym pogodzić. Przyjąć to. A może uda się te domy odbudować? Wy jesteście młodzi, więc w swojej młodej duszy tego nie rozumiecie. Ja chcę do domu. Chcę być tam, gdzie są pochowani moi rodzice, gdzie są ulice znane mi z dzieciństwa, gdzie wychowałam dzieci. To moja mała ojczyzna, moje miejsce na ziemi. Stare drzewo, przesadzone w inne miejsce, nie przeżyje. Nieważne, jak ziemia pod nim byłaby żyzna.


Polska a broń jądrowa: ambicje i rzeczywistość
Podczas swej inwazji na Ukrainę Rosja wielokrotnie uciekała się do szantażu nuklearnego, który przybrał jakościowo inne formy niż w czasach zimnej wojny. Od jesieni 2022 roku Moskwa wielokrotnie bezpodstawnie mówiła o rzekomym pragnieniu użycia przez Kijów „brudnej bomby”. Dwa lata temu, 25 marca 2023 r., Putin ogłosił rozmieszczenie taktycznej broni jądrowej na Białorusi. Chociaż niektórzy analitycy mówili wtedy o chęci upokorzenia Białorusinów w ich Dniu Wolności [nieuznawanym przez reżim Łukaszenki – red.], logika Kremla wydaje się być inna. Decyzja Putina była związana z wydaniem przez Międzynarodowy Trybunał Karny nakazu aresztowania go za współudział w uprowadzaniu ukraińskich dzieci. To dlatego kremlowski szczur z radością pomachał pałką nuklearną.
Działania te zdesakralizowały czynnik broni jądrowej jako środka odstraszającego, a wiele krajów zachodnich pokazało w odpowiedzi, że w tę grę można grać we dwoje
Chociaż nie ma wiarygodnych dowodów na obecność rosyjskich taktycznych głowic nuklearnych na Białorusi, polski prezydent Andrzej Duda wyraził przekonanie o potrzebie ich obecności w swoim kraju w wywiadzie dla „Financial Times”. Oznacza to, że Kreml z powodzeniem wykorzystuje czynnik presji psychologicznej. Polska i kraje bałtyckie poczuły, że znalazły się w nuklearnym uścisku, ponieważ baterie Iskanderów [rakiet mogących być nośnikami głowic nuklearnych – red.] są rozmieszczone także w obwodzie królewieckim.
Duda omówił perspektywy rozmieszczenia amerykańskiej broni jądrowej w Polsce z Keithem Kelloggiem podczas wizyty Amerykanina w Warszawie w lutym 2025 roku. Jednak ostatnio polityczna waga Kelloga znacznie spadła. Dlatego powinniśmy kierować się stanowiskiem wiceprezydenta USA J.D. Vance'a, który w marcu powiedział, że byłby „zszokowany”, gdyby Donald Trump zdecydował się przenieść broń nuklearną na wschód Europy – czyli na terytoria krajów, które stały się członkami NATO pod koniec lat 90. i od których w grudniu 2021 roku Kreml zażądał zdemontowania infrastruktury wojskowej.

Przypomnę, że w ramach NATO-owskiego programu Nuclear Sharing Belgia, Holandia, Włochy, Niemcy i Turcja rozmieszczały u siebie amerykańską broń jądrową od 2009 roku. Wszystkie te kraje stały się członkami NATO podczas zimnej wojny. Ta praktyka nie została jednak jeszcze zastosowana wobec członków klubu euroatlantyckiego, którzy znaleźli się w nim w erze postsowieckiej.
Chęć przystąpienia Polski do programu Nuclear Sharing została ogłoszona w czerwcu 2023 roku przez ówczesnego premiera Mateusza Morawieckiego. Można przypuszczać, że jego deklaracja była częścią retoryki wyborczej PiS, lecz Duda rozmawiał o tym jeszcze z Joe Bidenem. W kwietniu 2024 r., gdy na czele rządu RP stał już Donald Tusk, nuklearna aktywność Dudy skłoniła polskie MSZ do komentarza o potrzebie jego konsultowania się z rządem w tej sprawie.
Polska posiada infrastrukturę do przechowywania broni jądrowej na swoim terytorium od czasów Układu Warszawskiego. Dziś jej przystąpienie do klubu nuklearnego, nawet jeśli w sposób pasywny, może wzmocnić jej pozycję polityczną w Europie
Sytuacja geopolityczna szybko się jednak zmienia. Donald Trump zdołał znaleźć zaledwie 10 minut na rozmowę z Andrzejem Dudą, który w lutym przyleciał do USA na konferencję CPAC [Conservative Political Action Conference]. W marcu 2025 r. Donald Tusk poinformował o gotowości do roztoczenia francuskiego „parasola nuklearnego” nad Unią Europejską, dodając, że Polska będzie bezpieczniejsza, jeśli plany Macrona zostaną wdrożone.
Z politycznego punktu widzenia kontakty Tuska i Macrona wyglądają bardziej obiecująco niż możliwość skutecznego dialogu między administracją Trumpa a przyszłym prezydentem Polski, którego nazwisko poznamy latem 2025 roku.
Polski program jądrowy jest finansowany od 2020 r., co powinno zaowocować budową w Polsce elektrowni jądrowej w latach 30. I chociaż to nadal tylko plany, nasilenie dyskusji na temat użycia broni jądrowej z pewnością może przyspieszyć ten proces. Ukraina może być w tej kwestii partnerem Polski, gdyż w naszym kraju jest wielu ekspertów nuklearnych i tych, którzy pamiętają gorzkie doświadczenie pożegnania się z arsenałem jądrowym. Logiczną konsekwencją współpracy Kijowa i Warszawy może być wspólna realizacja programu rakietowego, ponieważ bez środków przenoszenia wartość głowic nuklearnych jest znacznie mniejsza.
W kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej i iteracji zespołu Trumpa broń nuklearna traci status „broni dla nielicznych wybranych” i staje się narzędziem realizacji ambicji. Szczerze mówiąc, byłoby zaskakujące, gdyby Polska stała z boku dążeń do zdobycia arsenału nuklearnego i wykorzystania go do obrony oraz zwiększenia swojego geopolitycznego znaczenia w Europie.
Bo dziś jedynym formalnym środkiem odstraszającym jest układ o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, który na naszych oczach traci na znaczeniu


Agresor i zaatakowany to nie są takie same ofiary wojny
Wybuchła burza komentarzy po ogłoszeniu tegorocznych zwycięskich fotografii w konkursie World Press Photo. W jednej kategorii bowiem znalazł się oprawca i ofiara.
Na pierwszym zdjęciu, autorstwa Floriana Bachmeiera, jest sześcioletnia Anhelina, uchodźczyni z jednej z przyfrontowych wiosek niedaleko Kupiańska. Dziewczynka ma traumę spowodowaną wojną i cierpi na ataki paniki. Autor zdjęcia uwiecznił ją kilka chwil właśnie po takim ataku, który mógł być wywołały kolejnym rosyjskim bombardowaniem.

Drugie zdjęcie przedstawia rosyjski punkt stabilizacyjny, znajdujący się w podziemnej winiarni niedaleko okupowanego przez Rosję Bachmutu. Żołnierz ze zdjęcia został wcielony do armii wspieranej przez Rosję separatystycznej “Donieckiej Republiki Ludowej” dwa dni przed początkiem pełnowymiarowej inwazji. Gdzieś na polu boju, na terenach okupowanych przez Rosję, mężczyzna stracił rękę i nogę.
Agresor i zaatakowany to nie są takie same ofiary wojny
Z jakiegoś powodu uznano, że oba te zdjęcia można połączyć w jednym konkursie, w jednej, europejskiej kategorii. Że można postawić znak równości pomiędzy ofiarą, a oprawcą. Pokazać małe dziecko ze zniszczoną psychiką i tego, kto tę psychikę niszczy. Poprzez stylizację i symbolikę (nawiązanie do piety, zdjęcia Chrystusa z krzyża) stworzyć wrażenie, że obie osoby są ofiarami tej wojny, i obu stronom należy współczuć. Tymczasem to kolejny przykład normalizacji rosyjskich zbrodni, które, na rozkaz Putina, popełniane są w Ukrainie codziennie - zarówno na żołnierzach, jak i na ludności cywilnej.
Świat powoli daje przyzwolenie na udział rosyjskich artystów w życiu kulturalnym świata. Występy muzyków, rozgrywki sportowe, oscarowe filmy, udział w światowych konferencjach i debatach. A teraz, w prestiżowym konkursie fotografii prasowej, znalazł się rosyjski żołnierz. Leży w winiarni, prawdopodobniej tej, w jakiej produkowano słynne ukraińskie wino, lubiane na całym świecie, a która została zrównana z ziemią przez rosyjską artylerię. Jego cierpienie wzbudza współczucie. I zapominamy, kto jest tu agresorem.
Wiele osób, po wyzwoleniu z okupacji Buczy, mówiło: tego świat przecież Rosji nie wybaczy.
A później były odkryte masowe groby w lesie w Iziumie, żółta kuchnia w przepołowionym rosyjską rakietą bloku mieszkalnym w Dnipro, czy zasypywanie ukraińskich żołnierzy zakazaną przez Konwencję Genewską bronią fosforową. Dziś potężne bomby lotnicze, spadające na centrum Zaporoża, na nikim nie robią już wrażenia. Nocne ataki Szahedów na ukraińskie miasta traktowane są w kategorii kolejnego już “newsa z wojny”, która jest gdzieś daleko i nas przecież nie dotyczy. Tej nocy znowu zginęli niewinni ludzie.
A jurorzy konkursu World Press Photo stawiają znak równości między ofiarami i agresorami, idąc w sukurs rosyjskiej propagandzie.
Zmienia dyskurs społeczny, uczłowiecza działania nieludzi, którzy bezwstydnie i systematycznie, każdego dnia i nocy, mordują takie sześciolatki jak Anhelina, ich matki i ojców.


Nie będzie Norymbergi dla rosyjskich zbrodniarzy?
Wiadomość o wycofaniu się USA z Międzynarodowego Centrum Badania Zbrodni Agresji przeciwko Ukrainie, w skład którego wchodzili prokuratorzy zbierający wstępne dowody zbrodni popełnionych przez Rosjan, spadła jak grom z jasnego nieba. Rzeczniczka Białego Domu Caroline Leavitt w nieśmiałym komentarzu stwierdziła, że… nic o tej decyzji nie słyszała.
Tak czy inaczej, wpisuje się to w logikę przedłużającego się miesiąca miodowego administracji Donalda Trumpa z Władimirem Putinem. 47. prezydent USA wręcz pali się do zawarcia umowy z rosyjskim dyktatorem. Tak bardzo, że gotów jest przymknąć oko na fakt, że kwestie Ukrainy, irańskiego programu nuklearnego czy współpracy w zakresie syberyjskich minerałów będzie musiał załatwiać z prawdziwym zbrodniarzem wojennym.

Kiedy chodzi o okupantów z Federacji Rosyjskiej, nie wierzę w przyzwoite sądy. Wierzę w likwidację. Przemyślaną i podstępną. W grudniu ubiegłego roku Ukraińcy odczuli pewną satysfakcję po tym jak w Moskwie zlikwidowano Igora Kiryłowa, generała, który wydał rozkaz użycia broni chemicznej przeciwko ukraińskim żołnierzom. Kiedy opuszczał swój dom, w pobliżu wejścia eksplodowała hulajnoga.
„Urzędnik był odpowiedzialny za użycie broni chemicznej na wschodnim i południowym froncie Ukrainy. Z powodu rozkazu Kiriłłowa od początku wojny na pełną skalę odnotowano ponad 4800 przypadków użycia amunicji chemicznej przez wroga” – napisała Służba Bezpieczeństwa Ukrainy w jego nekrologu.
To na jego rozkaz okupanci zrzucali z dronów na punkty obrony Ukraińców amunicję z substancjami toksycznymi. Wielu żołnierzy trafiło do szpitala z poważnymi oparzeniami błon śluzowych i dróg oddechowych.
Likwidacja Kiryłowa była ciosem dla Putina znacznie cięższym niż zaoczne procesy, gdziekolwiek by one się nie odbywały
To po raz kolejny potwierdza, że to Rosjanie powinni bać się Ukraińców, Polaków, Litwinów – i wszystkich innych, w stronę których zwrócą swoje oczy i łapy – wszędzie. Na lądzie, na morzu czy w barach z alkoholem w pięciogwiazdkowych tureckich hotelach.
Polityczny stawka działań prezydenta Trumpa jest jasna. Jeśli zamierza odbywać zwycięskie spotkania z przywódcami Rosji, Iranu i Korei Północnej, z pewnością nie chce, aby zostali uznani za zbrodniarzy wojennych. W przeciwnym razie nie mógłby ściskać ich dłoni.
W otwartych źródłach można znaleźć informacje o tym, za co Stany Zjednoczone były odpowiedzialne w grupie, z której się wycofały: zapewniały pomoc logistyczną i pomagały naszym prokuratorom. Ale większość pracy spoczywa na ukraińskich ekspertach, których jest bardzo niewielu i którzy oprócz zbrodni wojennych badają też sprawy cywilne.
Jaki jest zakres tej pracy? Od początku inwazji na terytorium Ukrainy odnotowano ponad 150 000 rosyjskich zbrodni wojennych
Wszystkie te przypadki muszą zostać przynajmniej wniesione do jakiegoś sądu, by krewni torturowanych i zamordowanych otrzymali odszkodowanie i moralną satysfakcję. Pamiątkowy krzyż i drewniana kapliczka nie powinny być jedynymi śladami po ludobójstwie.
Dodajmy do tego jeszcze kilka nieprzyjemnych decyzji Stanów Zjednoczonych, które mogą tylko utwierdzić dyktatorów w przekonaniu, że „kto silny, ten ma rację”. Zaczęło się w lutym, gdy przedstawiciele USA na spotkaniu Core Group – krajów przygotowujących międzynarodowy trybunał dla Putina za jego zbrodnie wojenne w Ukrainie – odmówili nazwania Rosji „agresorem”. Co więcej, Waszyngton znienacka odmówił podpisania się pod oświadczeniem ONZ wspierającym integralność terytorialną Ukrainy i żądającym od Moskwy wycofania wojsk z okupowanych terytoriów.
Administracja Trumpa odmówiła też podpisania komunikatu G7 nazywającego Rosję „agresorem” w wojnie z Ukrainą z okazji trzeciej rocznicy wojny, przypadającej 24 lutego 2025 r.
„Europejscy urzędnicy obawiają się, że pochlebstwa pana Trumpa dla Putina mogą doprowadzić do tego, że rosyjski dyktator zostanie oszczędzony przed konsekwencjami swojej inwazji w ramach jakiegokolwiek porozumienia pokojowego” – napisała brytyjska gazeta „The Telegraph”.
Ostatnio na światło dzienne wypłynęła też inna sprawa. Otóż 43-letnia prokuratorka Jessica Aber, która prowadziła śledztwo w sprawie rosyjskich zbrodni wojennych, została znaleziona martwa w swoim domu. Przed dojściem Trumpa do władzy była członkinią zespołu Departamentu Sprawiedliwości USA badającego zbrodnie wojenne Rosji w Ukrainie. Prowadziła też przeciwko Rosjanom szereg dochodzeń w sprawie cyberprzestępczości i prania pieniędzy.
Gdy świadkowie zbrodni wojennych umierają, a uprowadzone dzieci są poddawane przez Rosję praniu mózgu, niezwykle trudno zebrać informacje o zbrodniach wojennych. A każdy stracony dzień to szansa dla zbrodniarzy na uniknięcie odpowiedzialności, wygodne życie i zdobywanie nowych doświadczeń dla kolejnych aktów ludobójstwa w przyszłych wojnach.

Może się zdarzyć, że po jakimś czasie, gdy rozmowy pokojowe zakończą się fiaskiem, USA zmienią swoje nastawienie do Putina i Rosji. Jeśli jednak Waszyngton wycofuje się gdzieś z gry, oznacza to tylko jedno: kraje europejskie muszą być bardziej aktywne i twarde. Bo rosyjscy „bohaterowie” tzw. specjalnej operacji wojskowej, którzy dziś publikują filmiki pokazujące zabijanie ukraińskich jeńców na Donbasie, jutro mogą nadawać gdzieś z nadbałtyckich lasów.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji





Oszustwo Rosji
Znowu pojawiły się głosy, że Kreml został oszukany na początku lat 90., kiedy zachodni politycy rzekomo obiecali ówczesnym rosyjskim przywódcom – najpierw prezydentowi ZSRR Michaiłowi Gorbaczowowi, a później prezydentowi Rosji Borysowi Jelcynowi – że NATO nie rozszerzy się na wschód. I chociaż nie ma oficjalnego potwierdzenia takich obietnic, to nadal się na to nalega – nie tylko w Rosji, ale także w Stanach Zjednoczonych i Unii Europejskiej.
Niedawno odbyłem nawet dyskusję z pewnym amerykańskim profesorem, który, demonstrując kolejną monografię naukową, upierał się, że takie wnioski są realistyczne.
Nie trzeba chyba wyjaśniać, że pod koniec lat 80. i na początku lat 90. nie było dyskusji na temat ewentualnego rozszerzenia NATO z tego prostego powodu, że Układ Warszawski wciąż istniał i nikt nie mógł sobie wyobrazić, jak szybko zniknie tak zwany „obóz socjalistyczny” – czyli radziecka strefa okupacyjna w Europie. No i sam Związek Radziecki.
Później przyznał to Michaił Gorbaczow, pierwszy i ostatni prezydent komunistycznego imperium, który podkreślił, że nie negocjował rozszerzenia NATO właśnie dlatego, że nie wierzył, że Układ Warszawski zniknie. A skoro Układ Warszawski nigdy nie miał zniknąć, to o czym tu było rozmawiać?
Dyskusje wokół „oszustwa” Gorbaczowa odnoszą się wyłącznie do kwestii zjednoczenia Niemiec
W tamtym czasie sowieckie przywództwo naprawdę starało się powstrzymać ten proces, a niektórzy niemieccy politycy uważali, że nie należy „budzić” sowieckiego niedźwiedzia, by nie przeszkadzał w zjednoczeniu narodu.
Jednak stanowisko to nigdy nie zostało oficjalnie wyrażone. Kiedy ówczesny niemiecki minister spraw zagranicznych Hans-Dietrich Genscher mówił na wiecu wyborczym o neutralności Niemiec, jego stanowisko zostało natychmiast odrzucone przez kanclerza federalnego Helmuta Kohla – jako osobista opinia nie tyle ministra, co lidera niemieckiej FDP, która wówczas walczyła o miejsca w parlamencie.
Twierdzenie o rzekomych obietnicach złożonych Gorbaczowowi przez sekretarza stanu USA Jamesa Bakera również nie wytrzymuje krytyki, ponieważ oficjalne oświadczenia prezydentów Gorbaczowa i Busha wyraźnie stwierdzały, że Stany Zjednoczone z zadowoleniem przyjmują zjednoczenie Niemiec w ramach NATO, ale nie będą się sprzeciwiać, jeśli naród niemiecki wybierze inną drogę.
Tak więc kwestia rozszerzenia NATO nie jest kwestią z epoki Gorbaczowa, ale jest już związana z erą Jelcyna i nowymi stosunkami między Zachodem a Rosją.

I to właśnie wtedy stanowisko Kremla, który nadal sprzeciwiał się rozszerzeniu NATO, było dość zaskakujące dla zachodnich polityków. W końcu, jeśli Rosja jest demokratycznym krajem, który chce być częścią cywilizowanego świata, a jej przywódca jest dumny z członkostwa w G8, to jakie zastrzeżenia może mieć Moskwa do rozszerzenia NATO?
Bo NATO jest sojuszem obronnym i z pewnością nie zagraża krajom demokratycznym, a jedynie konsoliduje siły do obrony przed autokracją.
Oświadczenia rosyjskich przywódców przeciwko ekspansji NATO były raczej grą mającą na celu zatrzymanie części elektoratu Jelcyna, który tęsknił za epoką komunizmu. W Rosji było wielu takich ludzi: lider rosyjskich komunistów, Giennadij Ziuganow, w 1996 roku prawie został prezydentem, a wielu uważa, że faktycznie wygrał, a nie dostał się na Kreml tylko z powodu oszustwa wyborczego.
Dlatego Jelcyn i jego zespół musieli składać oświadczenia, które przypominały politykę sowiecką. Dotyczyło to nie tylko ekspansji NATO, ale także na przykład utworzenia państwa związkowego z Białorusią. Jelcyn spełnił żądania Łukaszenki właśnie dlatego, że chciał utrzymać radziecki mit w umysłach Rosjan. Bo zdawał sobie sprawę, że zdecydowana większość populacji była daleka od demokracji i nadal żyła w imperialnych narracjach.
Później Władimir Putin w pełni wykorzystał te rewanżystowskie nastroje w rosyjskim społeczeństwie.
Należy jednak przyznać, że dla rosyjskich przywódców „czerwoną linię” zawsze stanowiły nie byłe kraje socjalistyczne, ale byłe republiki radzieckie
Już na szczyt NATO w Madrycie w 1997 roku, gdzie podjęto pierwszą decyzję o rozszerzeniu Sojuszu, Moskwa wysłała wicepremiera Walerija Sierowa, który był odpowiedzialny za stosunki z krajami Wspólnoty Niepodległych Państw.
Dlaczego?
Ponieważ na tym szczycie ówczesny prezydent Ukrainy Leonid Kuczma podpisał Kartę o szczególnym partnerstwie z NATO. Fakt ten podekscytował Moskwę znacznie bardziej niż przystąpienie Polski, Czech i Węgier do Sojuszu.
Od 1991 roku Moskwa nadal uważała wszystkie byłe republiki radzieckie (z możliwym wyjątkiem krajów bałtyckich) za państwa o tymczasowej suwerenności. Koncepcja ta obowiązywała zarówno pod rządami Jelcyna, jak Putina.
Uważano, że prędzej czy później wszystkie byłe republiki radzieckie – od Ukrainy i Białorusi po kraje Azji Środkowej – zostaną ponownie przyłączone do Rosji. Członkostwo którejkolwiek z tych republik w NATO uniemożliwiłoby osiągnięcie tego celu, ponieważ stworzyłoby zagrożenie konfliktem nuklearnym.
Dlatego Rosja jest zaniepokojona nie tyle ekspansją NATO, ile niemożnością okupacji byłych republik radzieckich i aneksji ich terytoriów
To główny powód żądań Kremla, by kraje te zrezygnowały z integracji z Sojuszem Północnoatlantyckim. Dlatego możemy powiedzieć, że to nie NATO „oszukało” Rosję, ale Rosja nadal oszukuje świat, nie ujawniając swoich prawdziwych intencji.
Jeśli Ukraina i inne byłe republiki radzieckie nie staną się częścią NATO lub nie otrzymają znaczących gwarancji bezpieczeństwa, nowe wojny w przestrzeni poradzieckiej są nieuniknione.
Powinni to zrozumieć wszyscy ci, którzy teraz myślą o „kompromisach” z agresorem.


Wymiana sygnałów
Jak w horrorze. Geopolityka
By być uczciwym, należy przyznać, że wiele działań podjętych w ciągu ostatnich 8 tygodni zostało zapowiedzianych przez Donalda Trumpa już podczas kampanii wyborczej i okresu przejściowego, poprzedzającego jego inaugurację. 47. prezydent Stanów Zjednoczonych zasługuje na różne oceny, ale jego kurs jest jasny: z powodów psychologicznych i politycznych potrzebuje globalnego sukcesu w ciągu pierwszych 100 dni swojej prezydentury.
Trump jest otoczony przez ludzi, którzy w pełni podzielają jego plany i nie mają wątpliwości co do możliwości ich realizacji. Wcześniejsze dokonania tych osób mają minimalne znaczenie, a ich obecne osobiste zaangażowanie nie budzi wątpliwości.
W rezultacie Stany Zjednoczone w krótkim czasie zmieniły się ze strategicznego sojusznika Ukrainy (podczas kadencji Trumpa jako 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych sekretarz stanu USA Mike Pompeo i ukraiński minister spraw zagranicznych Pawło Klimkin odbyli spotkanie w ramach Komisji Partnerstwa Strategicznego w listopadzie 2018 r.) – w mediatora. I pośrednika, który żąda zapłaty za swoje usługi, uciekając się do jawnego szantażu. Ten zwrot ma dla Ukrainy dramatyczne konsekwencje i raczej nie ograniczy się do gorącej dyskusji, która odbyła się w Gabinecie Owalnym 28 lutego.
W Waszyngtonie Ukraina jest postrzegana jako słabe ogniwo globalnej polityki i nie jest to tylko osobisty ogląd Donalda Trumpa. To także systematyczne podejście do budowania relacji. Jednak, przyznajmy uczciwie, wypowiedzi prezydenta USA pokazują nie tylko zachowanie człowieka, który jest przyzwyczajony do opisywania wszystkiego w najwyższych tonach. Trump najwyraźniej nie zapomniał o tym, że przed laty próbował wydobyć od Wołodymyra Zełenskiego brudy na temat Huntera Bidena. Sytuacja ta, jak wiemy, doprowadziła do rozpoczęcia wobec Trumpa procedury impeachmentu.
Ukraina nie jest jedynym celem ataków administracji Trumpa, ale jest jedynym krajem, który opiera się rosyjskiej agresji mimo utraty 20% swojego terytorium. Dlatego sygnały o zakulisowych porozumieniach między Moskwą a Waszyngtonem, które doprowadziły do sukcesu rosyjskich wojsk w Kursku i odmowy USA udziału w międzynarodowych działaniach prawnych przeciwko Kremlowi, wyglądają niestety logicznie. Putin stawia Trumpowi warunki wstępne, a Trump je akceptuje i spełnia z entuzjazmem.
Ani fakt bezprecedensowej agresji w XXI wieku, ani wielkie cierpienia innych nie są argumentami dla Trumpa, który z łatwością żongluje liczbami ofiar wojny rosyjsko-ukraińskiej, czerpiąc je raczej z własnej wyobraźni niż z doniesień wywiadu
Musimy to przyznać: 47. prezydent Stanów Zjednoczonych stał się obiektem kontroli Kremla. Stany Zjednoczone konsekwentnie odmawiały stosowania elementów presji prawnej na Kreml, co jest całkowicie zgodne z poglądami Trumpa na stosunki międzynarodowe. Jest on zainteresowany porozumieniem, głośnym porozumieniem, które miałoby przekonać świat o jego geniuszu i talentach dyplomatycznych. Bo jak wiadomo, to „stabilny geniusz”.

Biada tym, którzy stawiają opór
Ukraina ma do czynienia nie tylko ze zmianą globalnego klimatu politycznego (słowo „globalny” w Waszyngtonie może być używane tylko w odniesieniu do wielkości Trumpa). Wczorajszy strategiczny partner nie tylko domaga się „mineralnej” umowy, ale także zawiesza/wznawia dostarczanie pomocy wojskowej przydzielonej przez Joe Bidena, a także wymianę informacji wywiadowczych. I jest bardzo selektywny w swoim politycznym wsparciu.
Doszło do tego, że raporty ambasady USA na temat ostrzału ukraińskich miast nie wspominają już o Rosji, tak jakby rakiety i drony były wystrzeliwane przez Obcych
Warto przypomnieć, że Lloyd Austin, sekretarz obrony w administracji Bidena, swego czasu wyraził oburzenie z powodu ukraińskiego ostrzału rosyjskich rafinerii. I że to właśnie pod rządami 46. prezydenta USA proces ponownego mianowania Putina na prezydenta Rosji w marcu 2024 r., uzurpującego sobie władztwo nad okupowanymi terytoriami ukraińskimi, spowodował jedynie milczenie G-7. Stany Zjednoczone były liderem koalicji wspierającej Ukrainę, ale nie dostarczyły ani jednego F-16 ofierze agresji. Pokazuje to systematyczne dążenie Waszyngtonu do określenia stopnia zaangażowania USA w działania wojenne bez względu na imperatywy moralne.
Niestety Wołodymyr Zełenski nie zdołał dostosować polityki państwa do nowych wyzwań. „Plan zwycięstwa” i „plan odporności” okazały się jedynie deklaracjami i nie ma podstaw do organizowania nowego szczytu pokojowego. Poleganie na wąskim kręgu pełnomocników nadal dominuje w jego modus operandi, który został uzupełniony wprowadzeniem sankcji na dużą skalę przeciwko Petrowi Poroszence. Pomimo formalnego istnienia monowiększości, Rada Najwyższa Ukrainy nie przekształciła się w decyzyjną taśmę dla większości konstytucyjnej, a Gabinet Ministrów pozostaje „rządem nieuków”. Ukraiński rząd dostarcza zbyt wielu argumentów tym, którzy chcą nazywać nasz kraj państwem upadłym.
Chociaż dążenie USA do zapewnienia jak najszybszego przeprowadzenia wyborów w Ukrainie nie jest w kraju ideą popularną, większość graczy politycznych rozpoczęła przygotowania w tym kierunku. Bo zatrzymanie tego procesu jest prawie niemożliwe – ograniczymy się do przypomnienia, że dla społeczności międzynarodowej wybory to nie tylko określona liczba kart do głosowania w urnie, ale także międzynarodowe uznanie procesu wyrażania woli.
Kreml to rozumie, dlatego umiejętnie zaraził Biały Dom „głębokim zaniepokojeniem” stanem ukraińskiej demokracji. Faworytem Putina w tym nadchodzącym wyścigu wyborczym jest ogólny chaos, który rosyjskie służby wywiadowcze są gotowe zorganizować już teraz
Cel Kremla jest oczywisty: pokazać na przykładzie Ukrainy, że żaden kraj z wyimaginowanej strefy wpływów Rosji nie powinien stawiać oporu. To nie Monachium 1938 czy Jałta 1945 – to kwintesencja kremlowskiego myślenia i chęci dyktowania innym swojej woli. Nie załamując się pod pierwszymi uderzeniami rosyjskiej armii w lutym 2022 roku, Ukraina udowodniła swoją podmiotowość, lecz nie zdołała zmienić nastawienia wielu globalnych aktorów politycznych. Silna Ukraina nie jest potrzebna nikomu poza jej obywatelami i należy to sobie uświadomić. Inni globalni aktorzy muszą nabrać przekonania o potrzebie istnienia niezależnej i silnej Ukrainy.
Europejski dylemat
Przemówienie wiceprezydenta USA J.D. Vance’a na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa było nie tylko mrocznym sygnałem. USA zademonstrowały nim swoją gotowość do radykalnej zmiany polityki wobec Starego Świata. Europejczycy poczuli się jeszcze bardziej osamotnieni po lutowym sporze w formacie Trump i Vance vs Zełenski, który ma wszelkie szanse trafić do podręczników dyplomacji.
Z jednej strony UE i USA pozostają konkurentami gospodarczymi, co podkreślał Donald Trump. Z drugiej – bez europejskiego komponentu NATO w dużej mierze traci na znaczeniu, co dobrze rozumieją ci, którzy doradzali 47. prezydentowi USA, by podkreślał potrzebę zwiększenia wydatków wojskowych przez kraje Starego Świata.
Tyle że między uświadomieniem sobie tej potrzeby (poprzez podpisanie przez przywódców UE komunikatu popierającego plan ReArm Europe) a znaczącym zwiększeniem wydatków na obronność musi upłynąć trochę czasu. Czas ten będzie rozciągany nie tylko przez zwolenników porozumienia z Kremlem, ale także przez przedstawicieli państw europejskich, które liczą się z Waszyngtonem. To będzie naprawdę trudne.
Nie powinniśmy jednak pomijać kilku interesujących faktów. Widzimy ostentacyjną determinację Emmanuela Macrona, gotowość Kiera Starmera do pełnienia roli moderatora „koalicji zdeterminowanych” oraz aktywność krajów skandynawskich w pomaganiu Ukrainie. Można tu przywołać słowa sekretarza generalnego NATO Marka Rutte: „Europa nie jest już w stanie pokoju, Europa nie jest jeszcze w stanie wojny”. Wybór paradygmatu zależy od samych Europejczyków.

Pokusa Kremla
Wiele mówi się o tym, że Kreml wręcz dławi się teraz szampanem, ponieważ przebieg wydarzeń potwierdza długoletnią hipotezę Putina, że „każda zachodnia potęga może zostać pokonana”. Przekonanie to opiera się na jakościowym badaniu zachodnich procedur politycznych przez rosyjskie służby wywiadowcze, które nie zawahały się przeprowadzić już „praktycznych ćwiczeń” w zachodnich kampaniach wyborczych.
Rosja przestudiowała mechanizmy polityczne Zachodu znacznie lepiej niż jej przeciwnicy przestudiowali jej istotę
Władimir Putin nie tylko chce powrócić do klubu przywódców czołowych państw świata (będącego reprezentowanym przez format Rosja-USA-Chiny). Jego celem jest jak największa dezorganizacja Zachodu, osłabienie NATO i zwiększenie napięć między Stanami Zjednoczonymi a Unią Europejską. W ten sposób Kreml próbuje zwiększyć swoje globalne wpływy i ograniczyć sankcje.
Putin osiągnął już dość poważny sukces: dzięki stanowisku USA największa wojna we współczesnym świecie zostanie zawieszona bez ukarania agresora i jego neutralizacji. Dlatego wznowienie działań wojennych w Europie jest tylko kwestią czasu
W końcu ani logika postępowania Putina (lub jego ewentualnego następcy), ani argumenty jego transatlantyckich wrogów nie zmienią się radykalnie w najbliższej przyszłości. Polityka Trumpa tworzy niezwykle niepewną tymczasową równowagę w Europie, rodzaj „niechlujnego świata”, utrwalanego przez psychologiczne cechy Trumpa.
Jak odczytywać sygnały?
- Przede wszystkim musimy zrozumieć, że administracja Trumpa nie dba zbytnio o ograniczenia moralne i jest gotowa działać zgodnie z prawami dżungli;
- Pamiętajmy, że Władimir Putin i Xi Jinping nie są uzależnieni od wyników wyborów, w przeciwieństwie do polityków europejskich i amerykańskich;
- Uświadommy sobie, że zespół Trumpa często kieruje się myśleniem życzeniowym, nie zwracając uwagi na jego skutki;
- Wiedzmy, że proces podejmowania decyzji politycznych w Europie znacznie różni się od podobnych działań w USA, Rosji czy Chinach;
- Trzeźwo oceniajmy zdolność Rosji do wprowadzania fałszywych i dezinformujących wiadomości do globalnej przestrzeni informacyjnej;
- Szukajmy oznak polegania na wartościach, a nie na wartości aktywów, niezależnie od stopnia ich globalizacji;
- Zrozummy, że biorąc pod uwagę charakter tej wojny negocjacje w sprawie zakończenia wojny rosyjsko-ukraińskiej nie mogą być błyskawiczne.


W świecie odwróconych znaków musimy walczyć o demokrację bez oglądania się na wujka Sama
Pamiętam, jak późno wieczorem tato stroił radio, żeby złapać falę Głosu Ameryki lub Radia Wolna Europa i dowiedzieć się co naprawdę dzieje się w Polsce i za żelazną kurtyną. Byłam dzieckiem, ale wiedziałam, że biorę udział w czymś zakazanym, do czego nie mogę się przyznać koleżankom w szkole.
Myślę, że to było wspólne doświadczenie wielu mieszkańców krajów byłego bloku sowieckiego przed 1989 rokiem. Dobrze pamiętamy, jaką rolę odgrywał dostęp do wolnych mediów w krajach, gdzie dozwolony był tylko jeden, prorządowy, propagandowy przekaz. Nadal tak jest w wielu miejscach, gdzie rządzą dyktatorzy - na Białorusi czy w Rosji lub tam, gdzie demokracja jest poważnie zagrożona, jak dziś w Gruzji.
Trudno więc nie mieć wrażenia, że Stany Zjednoczone Donalda Trumpa realizują od miesiąca wymarzony scenariusz napisany na Kremlu. Bo jak inaczej rozumieć informację Białego Domu, że zamknięcie Głosu Ameryki i Radia Wolna Europa oznacza, że podatnicy Amerykańscy nie będą dłużej płacić za swoich podatków na radykalną propagandę?
Dzieje się to w czasach wojny hybrydowej, gdy dla Rosji propagandowy przekaz i sianie dezinformacji jest tak samo ważne jak podporządkowanie sobie Ukrainy.
Zamknięcie Głosu Ameryki, która to rozgłośnia została powołana w 1942 roku do walki z nazistowską propagandą jest przerażające i symboliczne w kontekście tego, co ostatnio o Europie powiedział Vance w Monachium oraz otwartego poparcia jego i Muska dla skrajnie prawicowej niemieckiej partii AfD.
Zamknięcie tych emblematycznych dla demokracji stacji oraz pewnie rychły upadek wielu małych, niezależnych mediów z powodu obciętych funduszy z USAID to wielkie ryzyko, że zło w najczystszej postaci jak autorytaryzmy i faszyzmy, szybko się odrodzą.
Widzimy jak przez ostatnie dwa miesiące wiele granic zostało przesuniętych. Niemalże o dekady. Całe lata wydarzyły się w te dwa miesiące. I nie jest tak, do czego byliśmy przyzwyczajeni, że zmiany to rozwój, że celem polityki jest zmienianie świata na lepszy, bardziej sprawiedliwy, bardziej demokratyczny, bardziej przestrzegający praw człowieka.
Ostatnie zmiany i stojące za nimi decyzje cofają nas o dekady. Wrzucają całe społeczeństwa w ramiona dezinformacji, propagandy finansowanej przez autorytarne reżimy. Stany zdradzają nie tylko Europę. One zdradzają świat wartości, które były fundamentem, na którym zostały zbudowane.
Wartości, których Trump, Vance i ich koalicji już nie cenią, bo według nich to nie Rosja czy Chiny są największym zagrożeniem dla Europy, ale europejskie demokracje.
A walkę z dezinformacją nazywają, jak Vance w Monachium, cenzurą.
Teraz jest tylko jedno pewne: w świecie odwróconych znaków musimy walczyć o demokrację bez oglądania się na wujka Sama.

.jpg)
Zemsta Trumpa. Jak USA pomagają Rosji wygrać wojnę w Ukrainie i dokonać inwazji na Europę
Oczywiście nawet Trump, Musk i Vance nie są w stanie zmiażdżyć amerykańskiej biurokracji za jednym zamachem. Zgodnie z najnowszymi informacjami, amerykański wywiad nadal dzieli się więc z Ukrainą informacjami wywiadowczymi, które mogą pomóc jej wojskom w obronie. Amerykanie ograniczyli już jednak udostępnianie tych danych wywiadowczych, które ukraińskie siły obronne mogą wykorzystać do operacji ofensywnych przeciwko siłom rosyjskim. Znacząco utrudnia to przeprowadzanie precyzyjnych uderzeń na tyłach rosyjskich okupantów.
W ramach ograniczeń 7 marca amerykańska firma lotnicza Maxar Technologies przestała dostarczać ukraińskiemu wojsku informacje wywiadowcze na temat rosyjskich obiektów wojskowych oraz lokalizacji i ruchów sił wroga. Tym samym ukraińskie siły zbrojne nie są już w stanie otrzymywać bezpłatnych informacji wywiadowczych. Jak się jednak okazało, mogą je uzyskiwać za pieniądze. Oznacza to stracony czas i dodatkowe zasoby, które można by przeznaczyć na inne potrzeby wojenne.

Na uwagę, że w ten sposób Ameryka pomaga Rosji w wojnie, Trump beznamiętnie odrzekł, że Putin „robi to, co zrobiłby każdy inny”
Co więcej, spotkanie amerykańskich negocjatorów z ukraińską delegacją w Arabii Saudyjskiej raczej nie przywróci dostaw amerykańskiej pomocy wojskowej dla Ukrainy. Trumpowi nie wystarczy umowa w sprawie minerałów. Chce skłonić Wołodymyra Zełenskiego do kolejnych ustępstw: oddania niektórych ukraińskich terytoriów Rosji, podania się ukraińskiego prezydenta do dymisji i przeprowadzenia wyborów.
Można uznać, że formuła „pokoju poprzez siłę” w rozumieniu ekipy Trumpa przekształciła się w przymuszanie siłą ofiary agresji do „pokoju”
Wiosną 2024 r. wieloletni przyjaciel Trumpa, generał armii USA Keith Kellogg, przedstawił swój plan pokojowy. Nie był idealny, ale przewidywał jednoczesną presję na Rosję i Ukrainę, by zatrzymać gorącą fazę wojny. Ukraina miała być szantażowana odcięciem pomocy wojskowej, Rosji grożono znacznym zwiększeniem zdolności wojskowych Kijowa i nałożeniem kolejnych bolesnych sankcji. Teraz widzimy, że kij na Rosję gdzieś się zgubił, a Waszyngton stawia Zełenskiego pod ścianą. Dla dobra negocjacji z Kremlem nowi pracownicy administracji Trumpa wprowadzili nawet zakaz nazywania Rosji agresorem, który siłą łamie granice i umowy.
Szalony crash test w stosunkach z Ameryką zmusza państwa europejskie do zastanowienia się, czy powinny ślepo polegać na Ameryce w kwestii własnego bezpieczeństwa i kupować broń tylko od niej. Bo jutro satelity mogą zostać wyłączone, dostęp do danych CIA może zostać zablokowany, a dostawy komponentów – odcięte. I jaki jest sens kupowania za bajońskie sumy zaawansowanego technologicznie sprzętu, jak F-35 czy M142 HIMARS, jeśli w praktyce będzie to tylko złom w stodole?
Obecni faworyci Trumpa są gotowi nawet zrezygnować z umów biznesowych, za których realizację płacimy im mnóstwo pieniędzy. Weźmy na przykład groźby Elona Muska dotyczące odłączenia Ukrainy od systemu łączności satelitarnej Starlink. Mówi, że bez tego cała linia frontu załamałaby się – ale on jest spokojny, bo ma dość wojny.
Kilka dni temu pojawiło się oficjalne wyjaśnienie ze strony polskiego rządu, że była to umowa biznesowa ze Space X i Pentagonem o wartości 50 milionów dolarów rocznie, więc odcięcie czegoś takiego było nieuczciwe
Kiedy minister spraw zagranicznych RP Radosław Sikorski zasugerował, że w najgorszym przypadku jeśli „SpaceX okaże się niewiarygodnym dostawcą, będziemy zmuszeni szukać innych dostawców” – obecne elity rządowe USA rozpętały brudny atak w mediach społecznościowych. Sekretarz stanu Mark Rubio stwierdził, że bez amerykańskiej technologii „Rosjanie byliby już na granicy z Polską”. Natomiast Elon Musk, ulubieniec prezydenta, nazwał Sikorskiego, wysokiego urzędnika państwowego kraju będącego sojusznikiem USA, „człowieczkiem”, który powinien się zamknąć.
Nie sposób sobie wyobrazić, by coś takiego mogło się wydarzyć pod rządami Anthony’ego Blinkena, Joe Bidena, Dicka Cheneya, a nawet Mike’a Pence’a, wiceprezydenta Trumpa w jego pierwszej kadencji. To nic więcej jak lekcja robienia sobie wrogów bez powodu i zastępowania poważnej polityki uliczną bandyterką.

Jaką lekcję powinny z tego wyciągnąć Ukraina, Polska i cała Unia Europejska? Gdy pisałam ten artykuł, Forbes poinformował, że Stany Zjednoczone w ramach zawieszenia pomocy wojskowej dla Ukrainy przestały serwisować ALQ-131, elektroniczne jednostki wsparcia samoobrony ukraińskich F-16. Na szczęście francuskie myśliwce Mirage-2000 uratowały życie ukraińskim pilotom i w pewnym stopniu zaspokoiły pilną potrzebę obrony powietrznej. Ale to nie wystarczy.
Ta gorzka lekcja od Waszyngtonu, polegająca na wymuszaniu pokoju na ofierze, a nie na agresorze, pokazuje jedno: nie możesz polegać na kraju, który w każdej chwili może pozbawić cię możliwości korzystania z systemów uzbrojenia mających kluczowe znaczenie dla broniącej się armii
Dziś Stany Zjednoczone pozbawiają broni Ukrainę. Jutro czegoś podobnego mogą doświadczyć Litwa czy Polska, ponieważ Trump ma dobre relacje z Putinem i chce szybkiego porozumienia pokojowego, by dostać pokojową Nagrodę Nobla.
Zachowanie Trumpa i jego ludzi, którzy bez hamulców publikują w mediach społecznościowych wszystko, co tylko przyjdzie im do głowy, sugeruje, że o tej dawnej Ameryce, z filmów, która uratowała wszystkich przed wojną i terroryzmem, możemy już zapomnieć. Teraz wybawienie Europy jest w jej rękach. Nadszedł więc czas, aby opracować plany rozwoju naszych własnych armii i nie oszczędzać na własnej broni.
Magnaci technologiczni, którzy przejęli Biały Dom i Mar-a-Lago, nie uznają zasad, sojuszy ani umów. Dlatego najlepszą karą dla nich będzie złamanie ich monopolu i stworzenie własnych, odrębnych sojuszy bezpieczeństwa, z niezależnym wywiadem i komunikacją.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji





Wciąż muszę być feministką
Nazywam siebie feministką w 2025 roku, chociaż określenie siebie tym mianem nie oddaje do końca istoty mojego zaangażowania w walkę o prawa kobiet.
Żyjemy w czasach, w których faszyzm rośnie w siłę, w różnych częściach świata dochodzi do ludobójstw, a kobiety wciąż tracą swoje prawa. Trudno ignorować fakt, że ich życie jest dziś bardziej zagrożone niż kiedykolwiek, a świat milczy. Milczy, ponieważ jest rządzony przez mężczyzn.
Historia pokazuje, że dopóki problem nie dotyka bezpośrednio życia białego mężczyzny, nic się nie zmienia.
Ciało mężczyzny, ciało kobiety
Bycie kobietą we współczesnym świecie jest nieustanną walką. Nawet w Europie, gdzie sytuacja kobiet wydaje się lepsza niż w wielu innych regionach, codziennie martwimy się o swoje bezpieczeństwo i o to, jak chronić swoje prawa. W Polsce, kraju określanym jako „rozwinięty”, nadal nie mamy dostępu do legalnej aborcji, stosujemy antykoncepcję uznawaną za szkodliwą, a lęk przed przemocą towarzyszy nam każdego dnia. Może te problemy wydają się mniej dotkliwe w porównaniu do sytuacji kobiet w innych częściach świata, ale skłaniają do refleksji: dlaczego mężczyźni nie podlegają podobnym restrykcjom?
Czy istnieje kraj, w którym prawo narzuca mężczyznom, co mogą, a czego nie mogą robić ze swoim zdrowiem reprodukcyjnym? Czy gdziekolwiek istnieją przepisy ograniczające dostęp do wazektomii, antykoncepcji lub penalizujące decyzje dotyczące ich własnego ciała?
Tymczasem w Polsce gwałt, kazirodztwo i zagrożenia medyczne to jedynie tematy debat prowadzonych przez mężczyzn, którzy nigdy nie doświadczą ich skutków na własnej skórze.
Opieka zdrowotna nie jest przywilejem, lecz podstawowym prawem człowieka. Jednak w Polsce kobiety są pozbawiane ratującej życie opieki medycznej w imię patriarchalnych wartości.
Patriarchat nie ma żadnych oporów przed naruszaniem fundamentalnych praw człowieka. Gdy rządowa kontrola nad naszym ciałem staje się normą, nie kończy się tylko na kwestiach reprodukcyjnych. Umacnia to system, w którym prawa kobiet zawsze pozostają warunkowe, zawsze są przedmiotem dyskusji. Jeśli raz na to pozwoliliśmy i przyjęliśmy to obojętnie, co powstrzyma rząd przed rozszerzaniem tych ograniczeń na inne sfery naszego życia?

Krytykowana, bo jest
Każda interakcja z mężczyzną przypomina mi o patriarchacie – nie jako abstrakcyjnej idei, czy formie rządów, ale jako realnej strukturze społecznej, w której ja i inne kobiety żyjemy od urodzenia. Musimy o tym myśleć, ponieważ wciąż jesteśmy oceniane, niezależnie od naszych wyborów. Krytykuje się nas za to, że nie mamy dzieci, ale także za to, że jesteśmy „złymi matkami”. Za to, że pracujemy, ale również za to, że nie wracamy do pracy. Za nasz wygląd, sposób mówienia, sposób spędzania czasu. Mam dość. Kiedy wreszcie będziemy postrzegane jako wystarczające tylko dlatego, że istniejemy?
Smuci mnie świat, w którym żyję. Świat, o który moja matka, babcia i prababka walczyły tak zaciekle. Świat, w którym moje prawa są odbierane kawałek po kawałku. Świat, w którym muszę walczyć o równą płacę, o autonomię mojego ciała, o prawo do głosu. Świat, w którym muszę krzyczeć, by w ogóle zostać usłyszaną
Większość mężczyzn nie ma świadomości działania patriarchatu ani nie zastanawia się nad własnymi przywilejami. Nigdy nie słyszałam mężczyzny mówiącego: „Żyję w patriarchacie”, ale nie można być feministą, nie będąc jednocześnie aktywnie anty-patriarchalnym i nie konfrontując się codziennie ze swoimi przywilejami wynikającymi z płci.
U podstaw: kapitalizm
Co więc możemy zrobić? Walczyć – jak zawsze. Ale nie możemy tego robić skutecznie, jeśli nie zrozumiemy prawdziwej przyczyny problemu. Musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego faszyzm rośnie i dlaczego kobiety są dziś bardziej zagrożone niż kiedykolwiek.
Systemowy patriarchat, rasizm i homofobia to oczywiste elementy tej układanki, ale nie można ignorować faktu, że u podstaw problemu leży kapitalizm. Historia jest cykliczna – powtarzamy te same błędy, ponieważ funkcjonujemy w opresyjnym systemie, który nieustannie nas wykorzystuje. To kobiety dają życie, a patriarchalny, heteronormatywny porządek idealnie współgra z kapitalizmem, który nieustannie łaknie taniej siły roboczej. Bez wielowymiarowego podejścia do walki o sprawiedliwość nigdy nie osiągniemy prawdziwego pokoju.
Feministką nie jestem z wyboru, ale dlatego, że nie mam innej opcji.


Ćwiczenia z dekolonizacji
Dajemy – albo Bóg daje przez nas – ludzkości szansę naprawienia błędów przeszłości. To krzyż, ale także misja, w której nie możemy wspólnie zawieść. Bo tu stawką jest: „maszeruj albo giń” – nie tylko dla nas, ale także dla ludzkości. Myślałam, że wszyscy to rozumieją. Okazało się, że nie wszyscy.
Fala rozpaczliwych postów w duchu „Zełenski zawiódł w negocjacjach, teraz USA nas opuszczą, oj co to będzieeee!” – z długachnymi passusami gdybologii. Że gdyby Zełenski siedział cicho, to Trump wkrótce sam by się przekonał, że to nie my, a Putin jest niechętny do współpracy, byłby na niego wściekły i przeszedłby na stronę dobra (nie żartuję, widziałam to na własne oczy, doktorzy nauk ścisłych tak piszą!).
A gdyby zamiast Zełenskiego był inny negocjator, to byłoby wow!!! (przy czym nie piszą tego prorosyjskie boty, które klaszczą łapkami, czekając na zniesienie sankcji przeciw Rosji, ale Ukraińcy, w innych sprawach całkiem rozsądni).
I smutek mnie ogarnął wielki na ten widok, i wielki żal, bo te desperackie fantazje, niczym trzymanie się krawędzi okapu, mają tyle samo wspólnego z rzeczywistością, co fantazje Putina o Ukrainie, wymyślone przez austriacki sztab generalny i jego nazistowską juntę, i mają to samo psychologiczne źródło co Putin: strach. Strach małego człowieka przed rzeczywistością, która uciekła gdzieś w nieznanym kierunku, i pragnienie przywrócenia za wszelką cenę (tylko, oczywiście, każdy ma własne zasoby!) tej rzeczywistości „na swoje miejsce”.
Rozumiem, że wszyscy jesteśmy „potomkami Hołodomoru” (3-4 pokolenia), a zatem wszyscy mamy silną genetyczną, a od 2014 roku biograficzną, podstawową potrzebę bezpieczeństwa. Zdaję sobie również sprawę, że wszystkie obecne pokolenia Ukraińców zostały ukształtowane pod kolonialną czapką dwubiegunowego świata, a mit „wielkiego i potężnego Wuja Sama”, który „w razie czego” będzie bronił i chronił słabego i skrzywdzonego (to znaczy obraz supermocarstwa z lat 1950-80, które już dawno przestało istnieć i które Trump obiecał przywrócić swoim wyborcom „again”) jest częścią naszej osobistej mitologii: potrzeba wiary w „starszego w domu”, w „dobrego Reagana”, który jest „po naszej stronie” (czytaj: nie pozwoli Kremlowi na drugie ludobójstwo, jeśli będziemy mili).
To jest paternalizm, tak. I postkolonializm, rzecz jasna
Niezliczona liczba naszych zaniepokojonych rodaków musiała już pozbyć się pod bombami tych młodzieńczych kompleksów na temat „wielkiej i silnej Rosji” (i odkryć, że wcale nie jest wielka i silna, jak im powiedziano, że to kłamstwo!) – a teraz co, zrobić to samo z Ameryką?.. Nieee, teraz dużo łatwiej rzucić się na tego małego z naszego podwórka, który awanturował się z dorosłym wujkiem, pobić go wraz z całym tym podwórkiem – zobaczmy, może wujek nam wybaczy i nie będzie się na nas gniewał?.. kajdawszczyna*
Oprzytomniejmy, rodacy. Dorośnijmy. Rozumiem, że to przerażające, ale nie można chować głowy w ciepłym, przytulnym worku domowej kajdawszczyny, bo dopóki w tym niespokojnym świecie przełomu epok historycznych będziecie szukać sposobów na zachowanie wygodnej „foliowej czapeczki”, możecie nie zauważyć, jak wróg wykorzysta tę waszą czapeczkę, by was zabić.
Udowodniliśmy już światu i samym sobie, zarówno w 2014 r., jak w 2022 r., że potrafimy być odważni. A odwaga obejmuje bez wątpienia trzeźwy ogląd rzeczy i nazywanie ich po imieniu.
By więc ułatwić tym, którzy nie nadążają za biegiem historii, przejście do rzeczywistości, proponuję na początek proste ćwiczenie: możesz zamknąć się w łazience i patrząc na siebie w lustrze (tak będzie mniej przerażająco!), powiedzieć głośno (koniecznie głośno!):
– Wspólnik Putina (mówią, że nawet agent KGB, ale ty nie musisz tego mówić, jeśli nazbyt się boisz!) został prezydentem Stanów Zjednoczonych, a jego zadaniem jest uratowanie Rosji przed upadkiem.
Powtórz to kilka razy. Poświęć trochę czasu, aby uświadomić sobie, że to prawda (Bo to prawda, szturm na Kapitol w 2021 roku pod nadzorem „rosyjskojęzycznych obywateli amerykańskich” był tylko próbą, a ja szczerze współczuję Amerykanom i życzę im, aby poprzednie ponad 20 lat podkopywania amerykańskiej demokracji od wewnątrz, które rozpoczęło się od Busha juniora, nie okazało się zgubne dla tego kraju). Przetrzyj swoje mentalne okulary tą świadomością, a zobaczysz, że wszystkie elementy od razu znajdą się na swoim miejscu.
A wkrótce potem (dopiero potem!) powiedz sobie – także na głos, z przepony, prostując ramiona:
– Ukraina nie podpisała kapitulacji
– Ukraina nie stała się Czechosłowacją z 1938 roku
W tym właśnie miejscu teraz jesteśmy
I co, poczułeś? Poczułeś – warto zdjąć z głowy foliową torbę – jak wiatr historii wieje ci w uszy?
(To przerażające, oczywiście. Ale nie mów, że nie zostałeś ostrzeżony – rozpoczęła się era turbulencji, zapnij pasy! – rozpoczęła się i będzie trzęsło jeszcze bardziej, aż Wielki Reset się skończy...).
Dajemy – albo Bóg daje przez nas – ludzkości szansę na naprawienie błędów przeszłości. To krzyż, ale także misja, w której nie mamy prawa wspólnie zawieść. Stawka jest tu bowiem: „maszeruj albo giń” – nie tylko dla nas, ale i dla
ludzkości.
Putin obudził Ukrainę. Trump obudził Europę. 2 marca 2025 r. jest nie mniej epokowy dla historii niż 28.02.25 – stawką jest przyszłość europejskiego bezpieczeństwa, książę Witold macha do nas z Łucka (1429), tektonika procesów pogłębia się, słyszysz dudnienie? (kto pamięta strajki z lat 1990-1991, ten mnie zrozumie!)
„Nie lękajcie się!” – powiedział pewien przyzwoity (w przeciwieństwie do obecnego) papież. To jest to, co wszyscy musimy sobie stanowczo powiedzieć. (I zapiąć pasy, rzecz jasna!).
Szanujmy się.
*Określenie odwołujące się do klasycznej ukraińskiej powieści Iwana Neczuj-Łewyckiego "Kajdaszewa Simja", rysującej obraz skłóconej wsi ukraińskiej w II połowie XIX wieku.
Tekst pochodzi z profilu FB autorki. Publikujemy go za Jej zgodą.

Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Wpłać dotację