Exclusive
20
min

Dziś jesteśmy tarczą Europejczyków. Jeśli jutro nas zabraknie, będą płakać nad grobami swoich dzieci

– Społeczeństwo musi być przygotowane na to, że wszyscy będą walczyć. Nawet ja nie mam pewności, że znowu nie będę musiała chwycić za broń. Jestem na to gotowa – mówi Liudmyła Meniuk, weteranka wojenna

Natalia Żukowska

Liudmyła Meniuk

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Liudmyła Meniuk, pseudonim „Malwa”, jest na froncie od 2014 roku. Trafiła tam jako wolontariuszka i działaczka na rzecz praw człowieka. Jednak gdy zginął jej młodszy syn, została żołnierką w jego jednostce „Ajdar”. Jest pierwszą kobietą w Ukrainie, która została szefową służby pancernej jednostki walczącej na froncie.

Ochotniczka od pierwszego dnia

Wraz z dwoma synami pomagała armii od samego początku wojny. Wspólnie dla matek żołnierzy założyli organizację na rzecz praw człowieka „Malwa”. Nazwę wymyślił Stanisław, jej młodszy syn – i taki właśnie znak wywoławczy sama później przyjęła. W tamtym czasie jeszcze nie wiedziała, że w Ukrainie malwy sadziły kiedyś matki, których dzieci oddały życie za kraj.

– Szukaliśmy mundurów wojskowych, gdzie tylko się dało, bo na początku żołnierze byli nadzy i bosi – wspomina Liudmyła. – Woziłam im na front wszystko, od skarpetek po amunicję. W 2014 r. większość chłopców i dziewcząt zgłaszała się do obrony Ukrainy na ochotnika, chociaż w naszym ustawodawstwie nie było takiego pojęcia jak „ochotnik”. Dlatego ci ludzie nie mieli żadnej ochrony socjalnej. Wielu zginęło, niektórzy zostali ranni. Musieliśmy więc zmienić ustawodawstwo, by ich chronić. I zrobiliśmy to.

Liudmyła w cywilu

Stanisław chciał iść na front już od pierwszych dni, ale z w biurze rekrutacyjnym odrzucali go z powodu problemów z kręgosłupem. Wstawił się za nim Serhij Kowrydze, dowódca jednej z jednostek batalionu „Ajdar”, przyjaciel rodziny. Stanisław został sanitariuszem:

– Ciągle się uczył, nie marnował ani minuty – mówi kobieta. – Studiował medycynę taktyczną, sporo dowiedział się dzięki filmom o wojnie. Oglądał nawet rosyjskie, poznając doświadczenia Rosjan z wojny w Czeczenii. Dziś nasi instruktorzy medyczni mają ogromne doświadczenie. Przez te 10 lat wojny mamy już się czym dzielić z innymi.

27 lipca 2014 r., podczas misji bojowej w pobliżu miasta Łutuhyne w obwodzie ługańskim, oddział Stanisława został rozbity.

Stanisław został pochowany wraz ze swoim dowódcą na cmentarzu w rodzinnym Hajsynie, w obwodzie winnickim

Żeby pomścić syna

W styczniu 2016 r. 50-letnia „Malwa” podpisała z siłami zbrojnymi swój pierwszy kontrakt. Dołączyła do „Ajdaru”, do 24. samodzielnego batalionu szturmowego. Żeby pomścić syna. Chciała zostać saperem, ale towarzysze się nie zgodzili. Zbyt ryzykowne:

– Na początku byłam urzędniczką w jednostce technicznej. Później przydzielili mnie jednak do kompanii szturmowej i przez następne dwa i pół roku pełniłam funkcję szefa służby pancernej. Do moich obowiązków należało głównie zapewnienie pojazdom opancerzonym zdolności bojowej. Musiałam terminowo składać wnioski o wymianę części zamiennych i jednostek sprzętu. Wszystko musiało być zrobione szybko i z wyprzedzeniem, by podczas bitwy nie było przykrych niespodzianek. Nasza jednostka była stale w czołówce, więc sprzęt był zawsze sprawny. Tylko podczas tak zwanego rozejmu w okresie ATO [operacji antyterrorystycznej Ukrainy przeciw separatystom z obwodów donieckiego i Ługańskiego w latach 2013-2014 – red.] nie używaliśmy czołgów – ciężki sprzęt został wtedy wycofany 25 kilometrów od linii frontu. Ale cały czas używaliśmy BMP i BRDM [opancerzone pojazdy rozpoznawcze – aut.].

Wśród towarzyszy broni

W tym czasie nie było znaczących uszkodzeń sprzętu, ale czasami musieli go naprawiać na miejscu, pod ostrzałem. Albo ewakuować. „Malwa” pamięta wiele historii ze swojej służby. Wspomina na przykład rotację – po roku i dziewięciu miesiącach na froncie:

– Kiedy zmieniamy jednostkę, nasz sprzęt idzie z nami. Nowa jednostka przychodzi ze wszystkim, co ma. Sprzęt był dostarczany na poligony na platformach kolejowych. Na jednej platformie mogły zmieścić się dwa transportery opancerzone lub jeden czołg, które trzeba było zabezpieczyć i oznaczyć specjalnymi znakami. Żeby to zrobić, musiałam mieć w kieszeni kredę, lecz jej wtedy nie znalazłam. Ale jestem kobietą i chociaż na froncie nie nosiłam makijażu, zawsze miałam ze sobą szminkę.

Jak tylko skończyłam pracę, zauważyłam, że jeden z szefów, który nadzorował załadunek, robi mi zdjęcie. „Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem” – powiedział.

Kiedy dowódca wydał rozkaz, by zajęła się jednostką pancerną, nie miała żadnej wiedzy o technice wojskowej. Ale dzięki wykształceniu technicznemu rozumiała schematy, co ułatwiało poznanie zasad działania wielu jednostek. Szybko musiała stać się specjalistką, bo przecież pojazdy opancerzone ratują życie piechurów:

– Koledzy z załóg czołgów i transporterów opancerzonych bardzo mi pomogli. Mój dowódca, pseudonim „Profesor”, przekazał mi mnóstwo wiedzy; wciąż jest na wojnie. Starałam się uczyć wszystkiego i być praktykiem, a nie teoretykiem. Tyle że jako kobiecie brakowało mi siły fizycznej.

U nas nie było seksizmu, upokorzeń czy dokuczania. Wręcz przeciwnie, było stałe wsparcie we wszystkim

Pod koniec 2019 roku, podczas ewakuacji sprzętu, została ranna od wybuchu miny: obrażenia narządów wewnętrznych. Uznano ją za niezdolną do służby wojskowej:

– A później miałam udar mózgu, nie mogłam chodzić ani normalnie mówić. Poprawiło się dopiero po rehabilitacji. Nadal jednak słabo słyszę na jedno ucho i nie widzę na jedno oko. Wzrok w drugim uratowali mi w centralnym szpitalu w Kijowie.

Po demobilizacji dostała drugą grupę inwalidzką. Nie siedziała jednak bezczynnie. Uprawiała sport i wzięła udział w Igrzyskach Niepokonanych. Zdobyła dwa złote medale w wioślarstwie i srebro w trójboju siłowym.

Nie myślałam, że znów będę walczyć

Przeczuwała, że nastąpi inwazja, bo wróg nie zatrzyma się na wschodzie kraju:

– Mój mąż jest zawodowym żołnierzem. Wielokrotnie brał udział w misjach pokojowych za granicą, a w 2014 roku poszedł na front. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym, co zrobimy, gdy wybuchnie wojna, więc to, co się stało, nie było dla nas szokiem. 24 lutego byłam w domu. Około 4 nad ranem wyszłam na taras zapalić. Usłyszałam, że nadlatuje rakieta, ale nie wiedziałam, co to było i gdzie leci. A potem na niskiej wysokości przeleciał samolot. Zrozumieliśmy, że to może być desant. Wskoczyliśmy do samochodu i pojechaliśmy do komisariatu wojskowego.

Do wojska jej nie przyjęli, więc wraz z mężem pojechała do Kijowa. 15 marca 2022 r. wstąpiła do 205. samodzielnego batalionu obrony terytorialnej (TRO):

– Byłam w szoku. Po pierwsze, bo nie wiedziałam, co to jest TRO. Oni też byli zaskoczeni, widząc mnie, starszą panią w okularach. Nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Nie mieli pojazdów opancerzonych, ledwie dwa samochody. Byli uzbrojeni w karabiny maszynowe. Zaproponowali mi jakąś papierkową robotę, podziękowałam. Powiedziałam, że w przeciwieństwie do wielu nowych kobiet i mężczyzn mam doświadczenie wojskowe, więc na pewno przydam się gdzie indziej.

Po drugie, byłam pod wrażeniem tego, jacy ludzie zgłaszali się do służby – piosenkarze, reżyserzy, naukowcy, menedżerowie. Był nawet chirurg plastyczny i barista
Liudmyła przeczuwała, że inwazja jest nieuchronna

Wraz z mężem w ramach 205. batalionu TRO brała udział w oczyszczaniu Kijowszczyzny z wroga. Nie brali udziału w bezpośrednich walkach. Przeczesywali okoliczne lasy, wkraczali do miast i wsi. Kobieta przyznaje, że skala zniszczeń była przytłaczająca.

A potem był Siewierodonieck, ciężkie walki:

– W pewnym momencie myślałam, że zostaniemy tam na zawsze, ale dostaliśmy rozkaz opuszczenia miasta. Byliśmy jedną z ostatnich jednostek, które je opuściły. Dzięki artylerii, która wzięła na siebie ciężar ataku, udało nam się wyjść bez szwanku. Wszystkie mosty były zerwane, więc rano wypłynęliśmy na tratwach. Naszej jednostce udało się zabrać całą amunicję; nie chcieliśmy zostawić jej dla wroga. Była nawet myśl, żeby wysadzić wszystko w powietrze, ale zdecydowaliśmy się spróbować – i udało się. Następna była trasa wzdłuż tak zwanej „drogi życia”, która prowadziła do Bachmutu. Strzelano do nas, ale Bóg zdawał się nieść nas na swoich rękach. Wtedy wszyscy wyszli żywi. Dziś wielu z nich już nie ma.

Jak film, który przeżyłam

W Bachmucie „Malwa” była sierżantem logistyki w 205. batalionie 241. brygady obrony terytorialnej. Wcześniej też bywało strasznie, ale tam było najgorzej. Fizycznie i psychicznie:

– Byliśmy w ogniu walki przez 64 dni bez przerwy. Jestem bardzo dumna z chłopaków. Widziałam ich odwagę i strategię walki z wrogiem, jakby od dzieciństwa byli szkoleni w akademiach wojskowych. Były problemy z logistyką. By dostarczyć amunicję, musieliśmy jechać do zbombardowanego mostu od strony Bachmutu, a potem go przekroczyć, i to pod ciągłym ostrzałem. Bierzesz broń, amunicję, wodę, suchy prowiant – i wracasz. Jedziesz polnymi drogami pod ciężkim ostrzałem. Wspominając to, czuję się, jakbym opowiadała jakiś film, który przeżyłam.

Jedyny raz, kiedy po żałowała, że służy, był w zeszłym roku – właśnie w Bachmucie. Najbardziej bała się, że zawiedzie walczących towarzyszy:

– Walki trwały non stop, byłam wyczerpana i miałam taką myśl: „Boże, może nie powinnam była jechać? Mogę teraz stać się ciężarem dla moich towarzyszy, tak źle się czuję”

Jest wiele historii, które przychodzą jej do głowy. Pamięta choćby to, jak pewnej zimy próbowała dostać się do punktu dowodzenia w Bachmucie. Lodowate zimno, dookoła zerwane przewody i nieustanny ostrzał. Postanowiła iść pieszo – a tu nagle wróg. Jechał prosto na nią na rowerze, po lodzie:

– Spojrzeliśmy na siebie w szoku, odruchowo uklękłam na jedno kolano. Miałam pistolet TT. On, jadąc na tym rowerze, miał na plecach karabin szturmowy. I wtedy słyszę huk pocisku, który spada między nas. On ginie, ja nie jestem nawet ranna. Dziś myślę, że pewnie się zgubił i skądś zabrał ten rower. Nie widziałam go zbyt wyraźnie, ale wiedziałam, że nawet gdybym była ślepa, na 100 procent bym go zabiła. Ale Bóg chciał inaczej.

Innym razem życie uratował jej grób małej dziewczynki. To też było w Bachmucie:

– Rosjanie zaczęli walić w nas rakietami. Kiedy upadłam, zobaczyłam mały kopczyk, a na nim odręczny napis. To był grób dwuletniej dziewczynki pochowanej na podwórku domu.

Podczas zeszłorocznej obrony Bachmutu „Malwa” został ranny po raz drugi. Nie była już w stanie kontynuować walki.

Wróg się zmienił się przez te 10 lat

Zauważyła, że w ostatnich latach intensywność walk znacznie się zmieniła. Wróg używa dziś różnych rodzajów broni, od samolotów i dronów po zakazaną broń chemiczną. Na dodatek jest wielokrotnie silniejszy. No i zmienił swoją taktykę ofensywną:

– W Bachmucie najpierw uruchamiali mniej wyszkolone siły, by nas wyczerpać. A potem wkraczali ich specjaliści. Z ciał tych, którzy polegli przed nimi, robili sobie coś w rodzaju osłon – i przechodzili do ofensywy. Nikt nie zabierał tych ciał. Jednak kiedy pojawili się zawodowi żołnierze, wszystko się zmieniało. Wszyscy byli dobrze wyposażeni w amunicję. Od razu zabierali też swoich rannych i zabitych.

Ludmiła marzy o otwarciu centrum rehabilitacji dla żołnierzy

Najtrudniejszą rzeczą na wojnie jest utrata towarzyszy broni, przyznaje kobieta. Jeśli chodzi o strach, każdy go odczuwa. Główną zasadą jest nie milczeć, mówić o tym:

– Kiedy jest zagrożenie życia, oczywiście boisz się, jak każdy człowiek. Ale muszę wykonywać rozkazy, jeśli jestem na wojnie. Po prostu mówię moim towarzyszom: „Chłopaki, bardzo się boję”. A wtedy słyszę: „My też” – lecz mimo wszystko idziemy walczyć.

Musisz głośno mówić o swoich obawach. Motywacja? Moim celem było trzymanie wroga z dala od mojego domu

Dziś misją „Malwy” jest opowiadanie światu o okropnościach wojny.

Bez wsparcia zwycięstwa nie będzie

W ramach projektu „Głos z frontu” Liudmyła Meniuk i inni ukraińscy żołnierze opowiadają światu o wojnie w Ukrainie. Przemawiała już w Davos, Monachium, Waszyngtonie i Austin w Teksasie. Za każdym razem apeluje do obcokrajowców o zwiększenie wsparcia dla Ukrainy. Podkreśla, że dla świata straty Ukrainy na froncie to tylko statystyki. Dla Ukraińców to bliscy i przyjaciele:

– Rozumiem, że Europejczycy żyją w pokoju i bardzo trudno jest im poczuć, jak to jest żyć w realiach wojny. Podczas podróży do Berlina spotkaliśmy się z wieloma przywódcami politycznymi. Dziękowaliśmy Niemcom za pomoc, ale prosiliśmy, by dostarczali nam ją w całości, a nie małymi partiami. Opowiadałam im historię kolegi żołnierza, z którym rozmawiałam przed wyjazdem. Poprosił mnie o podziękowanie za pomoc. Dwa dni później rosyjska rakieta uderzyła w jego dom w Charkowie, zabijając mu rodziców i dzieci. Jego żona jest w ciężkim stanie. Ta wojna toczy się nie tylko na froncie, ale w całej Ukrainie. Prosimy więc Europejczyków o ochronę naszego nieba, bo jesteśmy ich tarczą. Jeśli nas zabraknie, będą płakać na grobach swoich dzieci.

Weteranka rozumie, że Europejczykom trudno pojąć okropności tak krwawej wojny. Dla nich to wszystko dzieje się gdzieś daleko, tysiące kilometrów od domu. Tyle że dla rakiet to żadna odległość:

– Oni nie rozumieją, że w ogóle nie są gotowi do wojny. Bo samo posiadanie broni i amunicji nie wystarczy

Potrzebujesz wyszkolonej, profesjonalnej armii, i to dużej. Muszą też być psychologowie kryzysowi, ponieważ ludzie doznają traumy psychicznej. I musisz być przygotowany na horror – że możesz stracić dom, rodzinę, zdrowie. Jeśli społeczność międzynarodowa i politycy nie zainterweniują, wojna może trwać przez dziesięciolecia. Tyle że jeśli potrwa choćby jeszcze trzy lata, to nas już nie będzie. A wtedy walczyć będzie Europa.

Wszyscy będą w stanie wojny

Po powrocie do cywila „Malwa” ukończyła kolejne studia – z psychologii praktycznej. W rodzinnym Hajsynie otworzyła prywatny gabinet. Pomaga żołnierzom i ich rodzinom radzić sobie z problemami, w które wpędziła ich wojna. Za darmo. Dziennie przyjmuje maksymalnie czterech pacjentów. To wyczerpuje emocjonalnie:

– Często kontaktuję się z żołnierzami online, rozmawiamy o różnych rzeczach, najczęściej o braku amunicji. O tym, jak im ciężko, jak chcą odpocząć – przynajmniej przez 10 dni. I wziąć prysznic.

Ludzie pragną podstawowych rzeczy. Tych, których nie doceniasz tam, gdzie panuje pokój

Kiedy żołnierz jest na wojnie, cała jego rodzina jest na wojnie. Trzeba nauczyć się z tym żyć. W szczególności musisz wiedzieć, jak wspierać ukochaną osobę, jak się nie zatracić i gdzie znaleźć siłę:

– Społeczeństwo musi być przygotowane na to, że wszyscy będą w stanie wojny. Nawet ja nie jestem pewna, czy znowu nie będę musiała chwycić za broń. Jestem na to gotowa – mówi Liudmyła. – Po wojnie będziemy musieli ciężko pracować, niestety to będzie zadanie raczej dla moich dzieci i wnuków. Ale wierzę, że możemy sprawić, że Ukraina znów rozkwitnie. Moim marzeniem jest otwarcie ośrodka rehabilitacyjnego dla wojskowych. W Hajsynie mamy „Dolinę kombatantów”. To było opuszczone miejsce, urządzamy je od 2016 roku, wznieśliśmy już dwa budynki. Chcemy, by pracowali w nich psycholodzy i masażyści. To powinno być miejsce, w którym żołnierze będą mogli zacząć od nowa. Planujemy tam też otworzyć centrum doradztwa zawodowego, bo po powrocie z wojska wiele osób będzie chciało zmienić zawód.

„Malwa” jest przekonana, że całe społeczeństwo musi nauczyć się posługiwać bronią, bo wrogi sąsiad nie zniknie. Zawsze będzie zagrożeniem. Ludzie muszą się też nauczyć nowych zawodów, ponieważ wielu specjalistów zostało zabitych, a wielu wyjechało i już nie wróci.

Ale przede wszystkim musimy się szanować i kochać. I być dumni, że przeszliśmy tę trudną drogę – mówi Liudmyła

Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Liudmyły Meniuk

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz
Ołena Chochłatkina

Wojna dopadła ją dwukrotnie. W 2014 roku wyrwała ją z Doniecka, zmuszając do ucieczki do Kijowa. Potem zrównała z ziemią jej rodzinną Biłozerkę, wieś w obwodzie chersońskim.

Chersoń to jej ból, Donieck to jej ból, a Kijów – po prostu miejsce, w którym teraz pracuje. Gra główne role w teatrze i filmach.

– Nie mogę pojąć, dlaczego dziennikarze podczas wywiadów mówią: „Ołeno Anatoliwna, boimy się pani – zastanawia się Chochłatkina, znana m.in. z roli czarownicy konotopskiej wiedźmy w sztuce, która stała się sensacją w Ukrainie i za granicą.

Ołena Chochłatkina jest łagodna i uśmiechnięta, ale gdy podczas rozmowy jej oczy zaczynają mrugać, zaczynam czuć jej siłę. Rozmawiamy, a potem się przytulamy. Chcę ją wesprzeć, a jednocześnie czerpać z tej siły...

Zdjęcie: Kateryna Kozinska

Tylko ja i kwiaty

Oksana Gonczaruk: Wojna zaczęła się dla Pani 11 lat temu. Jak się Pani w tym wszystkim czuje? Co daje Pani siłę do grania, działania, życia?

Ołena Chochłatkina: Teraz często słyszę od ludzi, że nie chce im się dla siebie gotować, pracować czy w ogóle wychodzić z domu. W moim przypadku tak nie jest, bo mam wielką motywację: zobaczyć, jak to wszystko się skończy. Chcę też być z moimi dziećmi jak najdłużej, patrzeć, jak idą przez życie, iść razem z nimi.

To jest moja siła, mój życiowy napęd, to mnie trzyma i nie pozwala mi wpaść w otchłań użalania się nad sobą. Bo czasami mam ochotę się nad sobą poużalać; w moim życiu zaszło tyle zmian, że wystarczyłoby na dziesięć żyć innych ludzi. Nigdy nie sądziłam, że zobaczę wojnę na własne oczy.

Rok 2014 był dla mnie bardzo stresujący.

Przyjechałam do Kijowa z Doniecka z tą swoją wojną – i po miesiącu zdałam sobie sprawę, że dla ludzi w Kijowie wojna nie istnieje. W pewnym sensie tak jest do dziś

I ja na wolności o tym myślę. Nawet kwiaty, które mieszkają ze mną pod jednym dachem, czują ciężar moich myśli.

Rozmawia Pani ze swoimi kwiatami?

Tak, rozmawiam. Nie mam ich wiele, bo to wynajęte mieszkanie i nie mogę zapuścić w nim korzeni. Lubię mieć u siebie coś żywego i zielonego. Mam na przykład kwiat, który dostałam od przyjaciół w 2014 roku. Miałam też psa, który przyjechał ze mną z Doniecka, ale niedawno umarł, przeżył 16 lat. Więc teraz w domu jestem tylko ja i kwiaty.

Dzieci mówią, że teraz powinny dać mamie psa na urodziny, żeby nie była smutna. Ale powiedziałam im, żeby tego nie robiły, bo to duża odpowiedzialność. Nie bez powodu „Mały Książę” Exupery'ego to moja ulubiona książka. Otwieram ją i od razu płaczę – zupełnie jak wtedy, gdy czytałam ją moim dzieciom na dobranoc. Zawsze byłam bardzo odpowiedzialna. Tak zostałam wychowana.

Aktorska rodzina: Ołena Chochłatkina, Wiktor Żdanow i ich córka, Oksana Żdanowa. Zdjęcie: Arthouse Traffic

Nie jest Pani smutno samej w domu?

Nigdy nie jest mi smutno. Czasami się nudzę, gdy nie mam pracy, ale nigdy nie jestem smutna. Ostatnio pomyślałam sobie: „Dzięki niech będą bogom internetu, bo nie czujemy się samotni, kiedy nasze dzieci i przyjaciele nas opuszczają”. Mam dwie przyjaciółki, ale są bardzo daleko, więc nie możemy spotkać się na kawie, żeby poplotkować. Obie pochodzą z Chersonia i są teraz za granicą. Innych przyjaciół nie mam.

Prowadzi Pani życie wędrowne: prawie dziesięć lat w teatrze w Chersoniu, potem 14 lat w teatrze w Doniecku, od 11 lat pracuje Pani w Kijowie. Lubi Pani ruch?

Zawsze trudno mi się przeprowadzać, bo jestem domatorką. Nie rozumiem, dlaczego tak ciągle podróżowałam.

Kocham swój dom. Uważam, że on powinien być taki, jak to jest w zwyczaju Ukraińców: wiśniowy sad, majowe chrabąszcze... I nikt nie powinien wchodzić bez pozwolenia! Jeśli będzie trzeba, to sama wyjdę i go wpuszczę.

Wszyscy Ukraińcy tacy są: „Mój dom to moja twierdza”. Zbudowalibyśmy to nasze państwo, gdyby nie to, co nadeszło z zewnątrz

Jednak nigdy nie było mi trudno dowieść swojej wartości w nowym miejscu. Jestem dobrą aktorką, znam swoją wartość, mogę zagrać wszystko. Pod tym względem jest mi łatwo. Za to nie jest łatwo osobom z mojego otoczenia, gdy mówią, że przyszłam z prowincjonalnego teatru – i zaczyna się ferment. Mnie to nie przeszkadza, bo może myślałabym tak samo, gdyby ktoś przyszedł z ulicy, a ja byłabym lokalną artystką, która zrodziła się w tym teatrze. Ale jestem wolna od teatralnych uprzedzeń i wdzięczna wszystkim teatrom, które pojawiły się w moim życiu.

„Wiedźma konotopska” na gościnnych występach w Warszawie. Zdjęcie: Teatr Iwana Franki

Chersoń: życie bez marzeń i bez nadziei

W Chersoniu ma Pani wielu krewnych. Jak im się tam żyje?

Są tam teraz moi kuzyni i trzej bracia. Zostali i jakoś przetrwali. To przerażające, bo ciągłe niebezpieczeństwo stało się dla nich codzienną rutyną. Są wyczerpani, ale pracują, planują zasadzić ogród i karmić kury. Takie jest ich życie – bez marzeń, bez nadziei.

Kiedy [Rosjanie – red.] wysadzili w powietrze elektrownię wodną w Kachowce, jeden z moich braci wysłał mi filmik ze swojego domu, w którym woda sięgała sufitu. Powiedział: „Wiesz, czego mi teraz najbardziej brakuje? Moich pomidorów. Bo krzaki już urosły, nawoziłem je i podlewałem, i miałem nadzieję, że je zbierzemy i zjemy ”. Powiedział tak, chociaż, oprócz pomidorów został zniszczony też jego dom. Zawalił się i musiał go odbudować od zera.

A co dzieje się teraz w Pani Biłozerce?

Prawie wszystko zostało tam zrównane z ziemią, zwłaszcza to co było blisko wody – linia frontu oddziela nas od orków, biegnąc wzdłuż Dniepru i terenów zalewowych. W tym pięknym miejscu nie ma teraz ani jednego nienaruszonego domu. Dom mojego szkolnego kolegi został już cztery razy trafiony, okna są zabite deskami. To poraniony dom, jest jak sito. Ale oni tam zostali.

Moja przyjaciółka mówi, że nie może wyjechać, bo w Biłozerce zostało wielu starych ludzi, którymi nie ma się kto zająć.

Niedawno zadzwoniła do mnie i mówi: „Lena, co się dzieje w Kijowie? Dlaczego w telewizji macie programy rozrywkowe, dlaczego tam się cieszą, kiedy w Chersoniu i Biłozerce są takie tragedie?”

Wtedy zdałam sobie sprawę, że tego samego doświadczyłam w 2014 roku.

Nie potępiam ludzi, którzy występują w tych programach, bo wszyscy żyjemy w momencie tworzenia i sztuki. Wyjdę na scenę i zagram klauna, zaśpiewam i zatańczę, a potem zmyję makijaż i wrócę do domu, gdzie czekają na mnie nowe zbiórki na wojsko, tragedie ludzi, których znam, siedzących w piwnicach i bojących się wyjść – bo nie ma syren, a czas między wystrzeleniem pocisku a wybuchem to 10-15 sekund.

Zdjęcie: archiwum prywatne

Wstydzę się tego, choć nie powinnam. Nie wybraliśmy takiego życia. Wylądowałam w Kijowie w 2014 roku, bo moja córka tu studiowała.

Była możliwość pozostania w Doniecku...

Wie pani, są takie chwile, które wydają się nic nie znaczyć, ale pamiętasz je do końca życia. Miałam taki moment w Doniecku, kiedy poszłam do sklepu kupić chleb, a sprzedawczyni powiedziała mi: „Zbieramy na naszych chłopców”. Zbierali pieniądze na tych, którzy przyjechali okupować Donbas! Zabrałam dziecko, wróciłam pozałatwiać swoje sprawy i wyjechałam – dzień przed tym jak Girkin [Igor Girkin, ps. Igor Striełkow, rosyjski oficer i zbrodniarz wojenny, uczestnik aneksji Krymu, wojny w Donbasie i inwazji Rosji na Ukrainę – red.] wkroczył do miasta. Od tego czasu słowo „chłopcy” jest dla mnie przerażające.

Chociaż było o wiele więcej przerażających momentów, np. gdy Rosjanie mierzyli do mnie z karabinów, a Czeczeni na punktach kontrolnych mogli decydować o moim losie

Jak się Pani czuje w Kijowie?

Kiedy byłam młoda, uwielbiałam Kijów, przyjeżdżałam tu odwiedzać przyjaciół. Podobał mi się nastrój tego miasta, jak to się teraz mówi: vibe. Mój dzisiejszy Kijów to droga z pracy do domu. Teraz mieszkam na lewym brzegu, w Trojeszczynie [dzielnica Kijowa – red.], i lubię te miejsca, ponieważ przypominają mi, gdzie kiedyś mieszkałam. Gdzieś mogę rozpoznać Donieck, gdzieś indziej znaleźć kawałek Chersonia. Dużo zieleni, rzeka jest blisko. Dobrze się tu czuję.

Pensja w teatrze wystarcza na życie?

Tylko wtedy, gdy robię jeszcze coś dodatkowego, na przykład filmy. Gdy jest sesja zdjęciowa, możesz sobie pozwolić nie tylko na chleb i masło, ale także np. na drogie kiełbaski – chociaż ja nie jem kiełbasy.

W 2014 roku przeprowadzano ze mną wiele wywiadów i wszyscy pytali o to samo: „Przeprowadziła się pani z Doniecka. Jacy są tamtejsi ludzie?”. A tam byli normalni ludzie. Mieliśmy proukraiński wiec na taką skalę, o jakiej nikomu się nie śniło.

Ale potem zwieźli tych lumpów od sąsiadów i woda w regionie stała się mętna

Byłam bardzo zirytowana, gdy mówili, że mam szczęście, że dostałam pracę w Kijowie, że zostałam przyjęta do takiego teatru. Po pierwsze, długo starałam się o pracę tutaj. Nikt mnie nie zatrudnił ot tak po prostu. A po drugie, to gadanie o szczęściu tam mnie wzburzało, że odpowiadałam: „Zamieńmy się, skoro mam takie szczęście. Jestem gotowa na zamianę, bo ja nie chciałam tego wszystkiego”. Miałam udaną karierę w teatrze w Doniecku, ogromne mieszkanie, ulubioną daczę... Miałam życie, miałam przyjaciół. I nie wiem, co to za szczęście, że musiałam uciekać do Kijowa. Mam szczęście, że żyję. Tyle.

Zdjęcie: Anastasia Vodchenko

Pani matka, która mieszka w pobliżu Chersonia, na była z Panią w Kijowie 24 lutego 2022 r. Jak się teraz czuje?

Tak, była tutaj, ponieważ zawsze zabieraliśmy ją tu na zimę, a wiosną wracała do domu. Ale już nie wróci, miała wylew. Nigdy wcześniej nikomu o tym nie mówiłam. Robię to po to, żeby pani wiedziała, jak wygląda zawód aktora. Siedzę w kostiumie i makijażu, do występu mam 15 minut, a tu dzwoni telefon i moja mama krzyczy do słuchawki, że był wybuch. Okazało się, że w moim mieszkaniu wybuchł kanister z gazem i ją poparzył. Dzięki niech będą mojemu sąsiadowi – ten młody mężczyzna szybko zareagował, ugasił wszystko i wezwał karetkę. Ale mama była bardzo zdenerwowana – i wtedy dostała udaru. Jednego, a potem drugiego. Teraz jest przykuta do łóżka.

Dlatego wykonanie piosenki „Śpiewaj, Lola, śpiewaj” jest teraz dla mnie bardzo wyzwalające. Bo za każdym razem, gdy zakładam kostium klauna do mojej roli, słyszę krzyk matki. Wtedy cała rodzina bardzo szybko przyjechała na pogotowie, a ja grałam dalej. Taki jest ten zawód. Jest wiele piękna, gdy coś tworzysz, a jednocześnie wiele strasznych rzeczy.

Między dobrem a złem, światłem a ciemnością

Ale utrzymuje Pani tak zwany front kulturalny...

Zgadza się. Robimy dużo dla wojska, bo zbieramy sporo pieniędzy; każdy z nas organizuje jakąś zbiórkę. Robimy wszystko, by jak najwięcej chłopaków wróciło do domu żywych. Bo moje zwycięstwo będzie wtedy, gdy wszystkie chłopaki wrócą do domu. To właśnie będę świętować.

Życie pomaga mi odnaleźć sens w tej pracy. Niedawno na naszym najpopularniejszym przedstawieniu, „Konotopskiej wiedźmie”, na widowni znalazł się ważny człowiek – żołnierz bez nóg, na wózku inwalidzkim. Siedział, taki przystojny i młody, taki dumny, oglądając przedstawienie ze swoją dziewczyną. Po spektaklu aktorzy zostali, by się z nim przywitać. A on powiedział, że jest nam wdzięczny i teraz już rozumie, że nie bronił nas i nie ryzykował życia na darmo. Boże, byłam rozdarta na kawałki. Cały czas jestem rozdzierana przez tych chłopców na strzępy.

Bo jestem jednym z tych durnych ludzi, którzy widząc mężczyzn w mundurach i z plecakami w metrze, podchodzą i dziękują. Chciałabym, żeby wszyscy tak robili...
„Konotopska wiedźma”. Zdjęcie: Teatr im. Iwana Franki

Z „Konotopską wiedźmą” objechała już Pani pół Europy, otwierając ukraiński teatr na świat i zbierając pieniądze dla wojska. Jak przyjęli was w Europie?

Gdy byłam na tournée w Warszawie i Krakowie, prawie wszyscy widzowie byli Ukraińcami. Płakali i śmiali się, bo słyszeli ojczysty język i widzieli to piękne przedstawienie.

Dla mnie takie trasy są okazją do utrwalania naszej ukraińskiej kultury. To też okazja dla Europejczyków, by usłyszeć, czym jest współczesna Ukraina, czym jest ukraińska kultura wysoka. To dyplomacja kulturalna.

Z wywiadów, których Pani udzieliła, wywnioskowałam, że wierzy Pani w mistycyzm. Czy granie czarownicy w teatrze i filmie nie jest zbyt obciążające.

Nie. Lubię być wiedźmą. Lubię karać głupców, którzy przychodzą z głupimi pragnieniami. „Czy mogę sprawić, żeby mnie pokochała?”. Możesz, ale to się zemści. I może ci się nie spodobać to, co dostaniesz.

Czasami myślę, że gdybym był wiedźmą, to zamieniłbym naszych wrogów w popiół. Pani też tak ma?

Zdarza się, oczywiście. Wyobrażam sobie wroga, gdy nasz występ przerywa jakiś nalot. Jest wiele prawdziwych wiedźm (takich od słowa „wiedzieć”), które pracują nad przybliżeniem zwycięstwa, ale są też siły działające z zewnątrz. Walka między dobrem a złem, światłem a ciemnością – trwa.

My dokonaliśmy swojego wyboru, ale po ciemnej stronie jest wielu ludzi na świecie
20
хв

Ołena Chochłatkina: – Lubię być wiedźmą

Oksana Gonczaruk
Julia „Kuba” Sidorowa

– To była moja pierwsza misja podczas inwazji – wspomina Julia Sidorowa. – Pojazd naszych chłopaków znalazł się pod ostrzałem czołgów. Ja i „Alaska”, ratowniczka medyczna, z którą pracowałam w tej samej ekipie, ruszyłyśmy na pomoc. Na miejscu zobaczyłyśmy płonący samochód, ale chłopaków nigdzie nie było. Zaczęłyśmy ich szukać – i wtedy rosyjski czołg otworzył do nas ogień. Ukryłyśmy się w jedynym „schronie”, jaki mogłyśmy znaleźć – między przystankiem autobusowym a uliczną toaletą. Czołg strzela, za nami spadają pociski, a do mnie dociera, że zaraz zginiemy. Mimo to zaczynamy się śmiać: co za haniebna śmierć – umrzeć koło kibla na pierwszej akcji. „Alaska” nagrywa ten moment na wypadek, gdyby telefon przetrwał i ktoś kiedyś to obejrzał. Pyta mnie, jakie będą moje ostatnie słowa. Więc nagrywamy, a w tle eksplozje…

Ten filmik stał się wiralem w mediach społecznościowych. Dziś jest częścią filmu dokumentalnego „Kuba i Alaska”, nakręconego przez reżysera Jehora Trojanowskiego we współpracy z francuskimi, belgijskimi i ukraińskimi studiami produkcyjnymi. Ukaże się w tym roku. Opowiada historię ratowniczek medycznych Julii Sidorowej – „Kuby” i Ołeksandry Łysytskiej – „Alaski”, które ratują życie ukraińskich żołnierzy na froncie. „Kuba” robi to już od 2014 r., kiedy pojechała do Donbasu jako sanitariuszka, choć z medycyną nie miała wtedy jeszcze nic wspólnego.

Jest projektantką, jej kolekcje były pokazywane na Ukraińskim Tygodniu Mody – i w Paryżu. Teraz jej szwalnia szyje kobiece mundury wojskowe, a ona jest szefową służby medycznej „Veteranka”. Zaczynała od „Szpitalników”, potem wraz z Aliną Mychajłową stworzyła służbę medyczną „Ulf”. Serhij Żadan zadedykował jej wiersz „Szpitalniczka”.

„Czasami czuję się, jak w filmie: bohaterka ma bardzo ciężko, ale to, co przeżywa, jest bardzo interesujące”

Najważniejsza pierwsza godzina

– Żadan nam pomaga – mówi Julia. – Podczas wieczoru artystycznego w Kijowie zebrał pieniądze na projekt, który obecnie realizujemy: naziemnego robota do ewakuacji rannych. Wojna się zmienia, więc musimy szukać nowych rozwiązań.

Istnieje coś takiego jak „złota godzina”. To pierwsza godzina po tym jak ktoś został ranny. W tym czasie taka „trzysetka” [ranny – red.] musi zostać przewieziona do szpitala.

Kiedyś to było łatwiejsze, ale przy obecnej gęstości ognia rannych często można ewakuować w najlepszym wypadku w ciągu jednego dnia. W takiej sytuacji robot naziemny jest szansą, by podejść jak najbliżej i zabrać tego człowieka

Oczywiście wróg może go zniszczyć, jak każdy inny pojazd, ale kiedy używaliśmy quadów, straciliśmy kierowcę. Zaletą robota jest to, że nie potrzebuje kierowcy. Jeśli testy zakończą się sukcesem, będziemy pracować nad zwiększeniem liczby takich maszyn.

Szkolimy też nasz personel w zakresie medycyny taktycznej. W warunkach, w których nie można szybko przeprowadzić ewakuacji, ważne jest, by żołnierze wiedzieli, jak sobie nawzajem pomagać, i mogli na sobie polegać. Nie musisz mieć wykształcenia medycznego, by nauczyć się radzić sobie z urazami. Ja nie miałam, ale w czasie Majdanu pomagałam ludziom w bibliotece parlamentarnej przy Hruszewskiego, gdzie wtedy był szpital.

Kateryna Kopanieva: – Przed Majdanem mieszkałaś w Charkowie?

Julia „Kuba” Sidorowa: – Tak. Po tym jak studenci zostali pobici przez siły bezpieczeństwa po prostu wsiadłam do pociągu i pojechałam do Kijowa. Nawet mamie nie powiedziałam, dokąd jadę i po co. Podobną sytuację miałam jesienią 2014 r., kiedy zdecydowałam się pojechać na front. Rwałam się tam od pierwszego dnia wojny w Donbasie, choć przyjaciele zniechęcali mnie, a ja nie miałam pojęcia, co mnie czeka. Jednak zdałam sobie sprawę, że nie mogę dłużej pozostawać na tyłach... Przez przyjaciół skontaktowałam się z Marią Berlińską, a ona przedstawiła mnie Janie Zynkewycz – i tak trafiłam do „Szpitalników”. Bardzo chciałam być przydatna na froncie, chociaż wątpiłam, że będę w stanie tam przetrwać.

„Czasami musisz jechać na trzech kołach”

Psychicznie?

Fizycznie. Myślałam, że od razu mnie zabiją. W 2022 roku, kiedy po trzyletniej przerwie wróciłam na front, też miałam takie myśli. Ale jak widzisz, okazałam się całkiem odporna (śmiech).

Pamiętasz moment, który mogłabyś nazwać swoim chrztem bojowym?

Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do bazy, przywieziono ciało „Sewera” - najmłodszego „cyborga” z donieckiego lotniska [Serhij Tabała „Sewer” zginął w listopadzie 2014 roku, miał 18 lat – aut.].

Ale największy chrzest bojowy przeszliśmy, gdy wróg zniszczył dwa nasze pojazdy; byłam wtedy na misji z Kateryną Pryjmak [ratowniczką medyczną i późniejszą współzałożycielką Ruchu Kobiet Weteranów – aut.]. I kiedy Jewhen Tytarenko [filmowiec, który pojechał na front w 2014 r. – aut] i ja znaleźliśmy się pod ostrzałem, a odłamki trafiły w moją kamizelkę kuloodporną.

Nawet się cieszę, że to stało się od razu, bo szybko zrozumiałam, że śmierć zawsze jest blisko

Zdałam też sobie sprawę, że wiem, jak w krytycznym momencie się pozbierać i działać. Kiedy później wspominam to, co się wydarzyło, mam wrażenie, jakby wszystko zwolniło – choć w rzeczywistości to wszystko działo się bardzo szybko.

Nawet w ekstremalnej sytuacji potrafisz zdobyć się na humor.

Humor pomaga, to reakcja obronna. Pamiętam, jak ciągnęliśmy za sobą rannego kolegę o pseudonimie „Hipopotam”. Wokół była strzelanina, wybuchy. Gdy dociągnęliśmy go do pewnego punktu, wydyszał: „Wow, to cud, że przeżyliśmy”. „Jeszcze nie przeżyliśmy” – mówię. I nagle wszyscy poczuliśmy wesołość. Leżymy w trawie i się śmiejemy, choć perspektywa śmierci jest bardzo realna. Albo jak w tej sytuacji przy ulicznej toalecie, gdzie byłyśmy z „Alaską”. Nawiasem mówiąc, nasi chłopcy też wtedy przeżyli – kilku zostało tylko lekko rannych.

„Alaska” i „Kuba”

To niejedyna sytuacja, którą udało się Tobie i „Alasce” sfilmować podczas wojny.

Mamy wiele takich krótkich filmików z frontu. To był pomysł „Alaski”, która pracowała w mediach – chciała nagrywać, co się z nami dzieje. Po tym jak opublikowaliśmy kilka filmików w Internecie, reżyser Jehor Trojanowski powiedział, że chce nakręcić pełnometrażowy film. Od tego czasu każdą akcję filmujemy kamerką go-pro. Nasze filmiki pojawią się w tym filmie.

Zdarzyło Ci się stracić kontrolę nad emocjami?

Nigdy podczas misji bojowych. Ale potrafię wpaść w histerię przez niekompetentnych ludzi i ich nieodpowiednie decyzje. Potrafię się kłócić i krzyczeć, nawet w obecności przełożonych. Często powtarzam, że na wojnie to nie wróg mnie zabije, ale jakiś lokalny dowódca, który będzie miał „dość tej Kuby”.

Najgorszy dzień

Mówi się, że praca medyka bojowego jest jedną z najtrudniejszych pod względem psychologicznym. Ciągle widzisz śmierć i musisz zaakceptować to, że nie da się pomóc wszystkim.

Trudno tracić swoich, tych, których znałaś osobiście. Jednocześnie na wojnie przyzwyczajasz się do śmierci jako zjawiska. Tylko do śmierci bliskich nie można się przyzwyczaić. Naprawdę nie możesz uratować wszystkich. Jeśli umiera osoba, której obrażenia uniemożliwiały przeżycie, nie mam się o co obwiniać. Rozumiem to i skupiam się nie na tym, czego nie mogę zrobić, a na tym, co mogę. Na przykład wciąż pracujemy nad usprawnieniem procesu ewakuacji, nad radiomedycyną – kiedy medyk instruuje żołnierza przez radio, jak pomóc rannemu towarzyszowi.

A Twój najgorszy moment wojny?

Śmierć narzeczonego, zginął na froncie 8 czerwca 2023 roku. Straszne były też dni, kiedy ginęli moi przyjaciele, na tej wojnie straciłam wiele drogich mi osób. Ale ekstremalne sytuacje, ostrzał, naloty – to wszystko nigdy nie było dla mnie czymś przerażającym. Postrzegam to bardziej jako przygodę.

Wiesz co to strach przed śmiercią?

Nie sądzę. Czasami – znowu: nie podczas walki – jestem w złym nastroju i mam myśli, że nie chciałbym teraz umrzeć. Ale nie boję się śmierci.

„Wciąż pracujemy nad usprawnieniem procesu ewakuacji”

W 2019 r., po pięciu latach na froncie, zdecydowałaś się wrócić do cywila. Dlaczego?

Opuściłam armię w złym stanie psychicznym: wypalenie, PTSD, depresja. Nie chciałam widzieć ludzi, nawet odgłos kroków za drzwiami mógł wywołać atak paniki. Niesamowite osłabienie dosłownie wykręcało mi mięśnie. Cywile mnie denerwowali (czasami denerwują mnie nawet teraz). Po powrocie do Charkowa poszłam do psychoterapeuty – i pomogło. Radzę to wszystkim, nie tylko tym, którzy byli na froncie.

Główny problem z cywilami polega na tym, że zrzucają całą odpowiedzialność na wojsko. W ich rozumieniu my najpierw musimy walczyć, a potem się leczyć, adaptować, dostosowywać do społeczeństwa, żeby nikogo nie denerwować. Tyle że oni też powinni pracować ze specjalistami, by nas zrozumieć

To ci, którzy nie byli na wojnie, podzielili społeczeństwo na „wojskowych” i „cywilów”. Moim zdaniem powinniśmy być jednością. Dziś ja jestem na froncie, wy na tyłach – a jutro będzie na odwrót. Chciałabym, żeby ludzie tak na to patrzyli. Żeby zdali sobie sprawę, że czas z dala od wojny jest dla nich okazją do przygotowania się, biorąc udział w kursach medycyny taktycznej, zdobywając nowe umiejętności. Boisz się, że wezmą cię do piechoty? To naucz się czegoś innego – teraz. Na przykład latania dronami. Zostań specjalistą w jakiejś dziedzinie, a będziesz w wojsku mile widziany. Tymczasem wiele osób lubi narzekać i obwiniać wojsko za wszystkie problemy.

Kiedy mam czas, rysuję szkice

W 2019 r. wróciłaś do projektowania, stworzyłaś własną markę odzieżową i miałaś wiele planów. Wierzyłaś, że dojdzie do inwazji?

Wierzyłam w latach 2014-2016. Byłam pewna, że to się stanie, przygotowywałam się. Ale w 2022 roku nie byłam już tego taka pewna. Przed wybuchem wojny na pełną skalę byłam na Ukraińskim Tygodniu Mody, występując tam w imieniu szkoły projektowania, w której studiowałam. Zaczęłam tworzyć własny zakład krawiecki.

Wielka wojna złapała mnie w Kijowie. Z Kateryną Pryjmak natychmiast utworzyłyśmy sztab szybkiego reagowania. Za zebrane pieniądze zaczęłyśmy kupować kamizelki kuloodporne, apteczki i kamery termowizyjne. Nauczyciel ze szkoły projektowania został moim partnerem w warsztacie krawieckim, który również został przekształcony w punkt pomocy wojsku. Potem wygrałyśmy grant na zakup nowego sprzętu, zwiększyłyśmy nasze moce przerobowe, zatrudniłyśmy kolejny zespół i teraz warsztat pracuje na pełnych obrotach. Szyjemy kobiece mundury, torby i pokrowce. Stworzyłyśmy markę Cubitus Dei i w 2023 roku pokazałyśmy w Paryżu naszą kolekcję charytatywną Fire of Liberty.

W mundurze kobiecym

Kiedy w maju 2022 roku zdałam sobie sprawę, że nasza centrala logistyczna może pracować beze mnie, poszłam na front.

Co było trudniejsze: być na froncie po raz pierwszy – czy po trzyletniej przerwie i terapii?

Pierwszy raz jest trudniejszy, bo nie rozumiesz, jak tam jest. ATO [operacja antyterrorystyczna przeciw separatystom z obwodów Ługańskiego i donieckiego i wspierającym ich Rosjanom, rozpoczęta w 2014 r. – red.] w porównaniu z wojną na pełną skalę to poligon, skala i intensywność walk są nieporównywalne. W 2022 roku byłam już w pełni wyposażona, mój samochód był wypełniony torbami medycznymi.

Kolejna różnica polega na tym, że w 2014 roku to był naprawdę wybór, a w 2022 roku – wybór bez wyboru. Podczas inwazji opcja niepójścia na wojnę po prostu dla mnie nie istniała, nie mogłam sobie tego nawet wyobrazić. Co to znaczy nie bronić swojego kraju w takim czasie, wyjechać za granicę? Straciłabym szacunek do samej siebie.

Teraz jestem na swoim miejscu. Nie tylko robię swoją robotę, ale mogę też uczyć innych, a to pomaga ratować więcej istnień ludzkich. Kiedy mam czas, rysuję szkice. To moje ujście

Co jeszcze trzyma Cię w pionie?

Mój pies Arbuz, pochodzi z Chersonia. Od roku towarzyszy mi wszędzie. I ludzie, których kocham i którzy kochają mnie. Na wojnie spotykasz ludzi, których trudno spotkać w cywilu. Zwykle potrzebujemy dużo czasu, by się z kimś zaprzyjaźnić, szukamy wspólnych zainteresowań. Na wojnie wszystko dzieje się znacznie szybciej. Świadomość, że ktoś może odejść w każdej chwili, wyostrza uczucia, a ludzie szybko stają się rodziną. Nie bez powodu mówimy do siebie: „bracie”, „siostro”. Oni zawsze są kimś więcej niż tylko przyjaciółmi.

Z Serhijem Żadanem i „Tajrą” (z prawej)

***

Szpitalniczka
(Serhij Żadan)

Powinni nazywać cię siostrą.
Zmarli po prostu nie pamiętają swoich rodziców ani wykształcenia.
Prawda o świecie jest za mała,
by pomieścić wszystko, czego od świata chcesz.

A kiedy nosisz ich na plecach, szpitalniczko,
i odbijasz ich życie w ich śmierci,
śmierć mówi – ze mną nigdy nie jest łatwo,
ci, którzy mają ze mną sprawę, rzadko są szczerzy.

I ci, którzy naprawdę nie znają twojego imienia,
znają twój znak wywoławczy i do niego wołają.
Wykrzykują ból, jakby przerywali tamy,
jakby krzykiem chcieli powstrzymać morderczą krew.

I opuszczają ten świat z obowiązkami i prawami,
i mówią o świecie jak o największej stracie.
Ale prawda o świecie została zapisana w tych słowach:
że musimy usprawiedliwiać naszą prawdę.

Prawda o świecie jest taka, że nawet wiersze,
które czytasz, są propagandą i czyjąś grą.
Propaganda to nie to, co chce, byś porzuciła tych, w których wierzysz.
Propagandą jest to, co nazywa cię siostrą.

Polityka to nie umiejętność rzucania monetą,
ani umiejętność negocjowania ze złodziejami.
Polityka to uczeń czytający swój elementarz,
to pielęgniarka w szpitalu, która opatruje rany.

Polityka to dalsze życie w twoim kraju.
Kochanie go takim, jakim jest naprawdę.
Polityka to szukanie słów: trudnych słów, jedynych słów,
i naprawianie strzaskanych niebios życia.

Polityka to kochać, kiedy się boisz
to samo słowo miłość, gdy nie ma litości dla jeńców.
Religia to poczuć dotykiem, własnymi rękami,
jak zdejmuje się szwy komuś, komu nie dano szansy.

Religia to telefony wyprodukowane w Chinach.
księża z przestrzelonymi paszportami.
Wojna, jak suka, karmi szczenięta, które w nią wrzucają,
na zawsze czyniąc z nich siostry i braci.

Twoi bracia z groźnymi pseudonimami.
Twoi poeci z niedokończonymi wierszami.
Pod nimi ziemia z rozgrzanymi kamieniami.
Za nimi apostołowie z książkami i nożami.

Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Nie bez powodu na wojnie mówimy do siebie: „bracie”, „siostro”

Kateryna Kopanieva

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

O czym rozmawiała "koalicja chętnych" w Paryżu. Najważniejsze wnioski

Ексклюзив
20
хв

Nie będzie Norymbergi dla rosyjskich zbrodniarzy?

Ексклюзив
20
хв

Polska prezydencja i węgierskie weto: co wpływa na negocjacje Ukrainy z UE

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress