Exclusive
20
min

Dziś jesteśmy tarczą Europejczyków. Jeśli jutro nas zabraknie, będą płakać nad grobami swoich dzieci

– Społeczeństwo musi być przygotowane na to, że wszyscy będą walczyć. Nawet ja nie mam pewności, że znowu nie będę musiała chwycić za broń. Jestem na to gotowa – mówi Liudmyła Meniuk, weteranka wojenna

Natalia Żukowska

Liudmyła Meniuk

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Liudmyła Meniuk, pseudonim „Malwa”, jest na froncie od 2014 roku. Trafiła tam jako wolontariuszka i działaczka na rzecz praw człowieka. Jednak gdy zginął jej młodszy syn, została żołnierką w jego jednostce „Ajdar”. Jest pierwszą kobietą w Ukrainie, która została szefową służby pancernej jednostki walczącej na froncie.

Ochotniczka od pierwszego dnia

Wraz z dwoma synami pomagała armii od samego początku wojny. Wspólnie dla matek żołnierzy założyli organizację na rzecz praw człowieka „Malwa”. Nazwę wymyślił Stanisław, jej młodszy syn – i taki właśnie znak wywoławczy sama później przyjęła. W tamtym czasie jeszcze nie wiedziała, że w Ukrainie malwy sadziły kiedyś matki, których dzieci oddały życie za kraj.

– Szukaliśmy mundurów wojskowych, gdzie tylko się dało, bo na początku żołnierze byli nadzy i bosi – wspomina Liudmyła. – Woziłam im na front wszystko, od skarpetek po amunicję. W 2014 r. większość chłopców i dziewcząt zgłaszała się do obrony Ukrainy na ochotnika, chociaż w naszym ustawodawstwie nie było takiego pojęcia jak „ochotnik”. Dlatego ci ludzie nie mieli żadnej ochrony socjalnej. Wielu zginęło, niektórzy zostali ranni. Musieliśmy więc zmienić ustawodawstwo, by ich chronić. I zrobiliśmy to.

Liudmyła w cywilu

Stanisław chciał iść na front już od pierwszych dni, ale z w biurze rekrutacyjnym odrzucali go z powodu problemów z kręgosłupem. Wstawił się za nim Serhij Kowrydze, dowódca jednej z jednostek batalionu „Ajdar”, przyjaciel rodziny. Stanisław został sanitariuszem:

– Ciągle się uczył, nie marnował ani minuty – mówi kobieta. – Studiował medycynę taktyczną, sporo dowiedział się dzięki filmom o wojnie. Oglądał nawet rosyjskie, poznając doświadczenia Rosjan z wojny w Czeczenii. Dziś nasi instruktorzy medyczni mają ogromne doświadczenie. Przez te 10 lat wojny mamy już się czym dzielić z innymi.

27 lipca 2014 r., podczas misji bojowej w pobliżu miasta Łutuhyne w obwodzie ługańskim, oddział Stanisława został rozbity.

Stanisław został pochowany wraz ze swoim dowódcą na cmentarzu w rodzinnym Hajsynie, w obwodzie winnickim

Żeby pomścić syna

W styczniu 2016 r. 50-letnia „Malwa” podpisała z siłami zbrojnymi swój pierwszy kontrakt. Dołączyła do „Ajdaru”, do 24. samodzielnego batalionu szturmowego. Żeby pomścić syna. Chciała zostać saperem, ale towarzysze się nie zgodzili. Zbyt ryzykowne:

– Na początku byłam urzędniczką w jednostce technicznej. Później przydzielili mnie jednak do kompanii szturmowej i przez następne dwa i pół roku pełniłam funkcję szefa służby pancernej. Do moich obowiązków należało głównie zapewnienie pojazdom opancerzonym zdolności bojowej. Musiałam terminowo składać wnioski o wymianę części zamiennych i jednostek sprzętu. Wszystko musiało być zrobione szybko i z wyprzedzeniem, by podczas bitwy nie było przykrych niespodzianek. Nasza jednostka była stale w czołówce, więc sprzęt był zawsze sprawny. Tylko podczas tak zwanego rozejmu w okresie ATO [operacji antyterrorystycznej Ukrainy przeciw separatystom z obwodów donieckiego i Ługańskiego w latach 2013-2014 – red.] nie używaliśmy czołgów – ciężki sprzęt został wtedy wycofany 25 kilometrów od linii frontu. Ale cały czas używaliśmy BMP i BRDM [opancerzone pojazdy rozpoznawcze – aut.].

Wśród towarzyszy broni

W tym czasie nie było znaczących uszkodzeń sprzętu, ale czasami musieli go naprawiać na miejscu, pod ostrzałem. Albo ewakuować. „Malwa” pamięta wiele historii ze swojej służby. Wspomina na przykład rotację – po roku i dziewięciu miesiącach na froncie:

– Kiedy zmieniamy jednostkę, nasz sprzęt idzie z nami. Nowa jednostka przychodzi ze wszystkim, co ma. Sprzęt był dostarczany na poligony na platformach kolejowych. Na jednej platformie mogły zmieścić się dwa transportery opancerzone lub jeden czołg, które trzeba było zabezpieczyć i oznaczyć specjalnymi znakami. Żeby to zrobić, musiałam mieć w kieszeni kredę, lecz jej wtedy nie znalazłam. Ale jestem kobietą i chociaż na froncie nie nosiłam makijażu, zawsze miałam ze sobą szminkę.

Jak tylko skończyłam pracę, zauważyłam, że jeden z szefów, który nadzorował załadunek, robi mi zdjęcie. „Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem” – powiedział.

Kiedy dowódca wydał rozkaz, by zajęła się jednostką pancerną, nie miała żadnej wiedzy o technice wojskowej. Ale dzięki wykształceniu technicznemu rozumiała schematy, co ułatwiało poznanie zasad działania wielu jednostek. Szybko musiała stać się specjalistką, bo przecież pojazdy opancerzone ratują życie piechurów:

– Koledzy z załóg czołgów i transporterów opancerzonych bardzo mi pomogli. Mój dowódca, pseudonim „Profesor”, przekazał mi mnóstwo wiedzy; wciąż jest na wojnie. Starałam się uczyć wszystkiego i być praktykiem, a nie teoretykiem. Tyle że jako kobiecie brakowało mi siły fizycznej.

U nas nie było seksizmu, upokorzeń czy dokuczania. Wręcz przeciwnie, było stałe wsparcie we wszystkim

Pod koniec 2019 roku, podczas ewakuacji sprzętu, została ranna od wybuchu miny: obrażenia narządów wewnętrznych. Uznano ją za niezdolną do służby wojskowej:

– A później miałam udar mózgu, nie mogłam chodzić ani normalnie mówić. Poprawiło się dopiero po rehabilitacji. Nadal jednak słabo słyszę na jedno ucho i nie widzę na jedno oko. Wzrok w drugim uratowali mi w centralnym szpitalu w Kijowie.

Po demobilizacji dostała drugą grupę inwalidzką. Nie siedziała jednak bezczynnie. Uprawiała sport i wzięła udział w Igrzyskach Niepokonanych. Zdobyła dwa złote medale w wioślarstwie i srebro w trójboju siłowym.

Nie myślałam, że znów będę walczyć

Przeczuwała, że nastąpi inwazja, bo wróg nie zatrzyma się na wschodzie kraju:

– Mój mąż jest zawodowym żołnierzem. Wielokrotnie brał udział w misjach pokojowych za granicą, a w 2014 roku poszedł na front. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym, co zrobimy, gdy wybuchnie wojna, więc to, co się stało, nie było dla nas szokiem. 24 lutego byłam w domu. Około 4 nad ranem wyszłam na taras zapalić. Usłyszałam, że nadlatuje rakieta, ale nie wiedziałam, co to było i gdzie leci. A potem na niskiej wysokości przeleciał samolot. Zrozumieliśmy, że to może być desant. Wskoczyliśmy do samochodu i pojechaliśmy do komisariatu wojskowego.

Do wojska jej nie przyjęli, więc wraz z mężem pojechała do Kijowa. 15 marca 2022 r. wstąpiła do 205. samodzielnego batalionu obrony terytorialnej (TRO):

– Byłam w szoku. Po pierwsze, bo nie wiedziałam, co to jest TRO. Oni też byli zaskoczeni, widząc mnie, starszą panią w okularach. Nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Nie mieli pojazdów opancerzonych, ledwie dwa samochody. Byli uzbrojeni w karabiny maszynowe. Zaproponowali mi jakąś papierkową robotę, podziękowałam. Powiedziałam, że w przeciwieństwie do wielu nowych kobiet i mężczyzn mam doświadczenie wojskowe, więc na pewno przydam się gdzie indziej.

Po drugie, byłam pod wrażeniem tego, jacy ludzie zgłaszali się do służby – piosenkarze, reżyserzy, naukowcy, menedżerowie. Był nawet chirurg plastyczny i barista
Liudmyła przeczuwała, że inwazja jest nieuchronna

Wraz z mężem w ramach 205. batalionu TRO brała udział w oczyszczaniu Kijowszczyzny z wroga. Nie brali udziału w bezpośrednich walkach. Przeczesywali okoliczne lasy, wkraczali do miast i wsi. Kobieta przyznaje, że skala zniszczeń była przytłaczająca.

A potem był Siewierodonieck, ciężkie walki:

– W pewnym momencie myślałam, że zostaniemy tam na zawsze, ale dostaliśmy rozkaz opuszczenia miasta. Byliśmy jedną z ostatnich jednostek, które je opuściły. Dzięki artylerii, która wzięła na siebie ciężar ataku, udało nam się wyjść bez szwanku. Wszystkie mosty były zerwane, więc rano wypłynęliśmy na tratwach. Naszej jednostce udało się zabrać całą amunicję; nie chcieliśmy zostawić jej dla wroga. Była nawet myśl, żeby wysadzić wszystko w powietrze, ale zdecydowaliśmy się spróbować – i udało się. Następna była trasa wzdłuż tak zwanej „drogi życia”, która prowadziła do Bachmutu. Strzelano do nas, ale Bóg zdawał się nieść nas na swoich rękach. Wtedy wszyscy wyszli żywi. Dziś wielu z nich już nie ma.

Jak film, który przeżyłam

W Bachmucie „Malwa” była sierżantem logistyki w 205. batalionie 241. brygady obrony terytorialnej. Wcześniej też bywało strasznie, ale tam było najgorzej. Fizycznie i psychicznie:

– Byliśmy w ogniu walki przez 64 dni bez przerwy. Jestem bardzo dumna z chłopaków. Widziałam ich odwagę i strategię walki z wrogiem, jakby od dzieciństwa byli szkoleni w akademiach wojskowych. Były problemy z logistyką. By dostarczyć amunicję, musieliśmy jechać do zbombardowanego mostu od strony Bachmutu, a potem go przekroczyć, i to pod ciągłym ostrzałem. Bierzesz broń, amunicję, wodę, suchy prowiant – i wracasz. Jedziesz polnymi drogami pod ciężkim ostrzałem. Wspominając to, czuję się, jakbym opowiadała jakiś film, który przeżyłam.

Jedyny raz, kiedy po żałowała, że służy, był w zeszłym roku – właśnie w Bachmucie. Najbardziej bała się, że zawiedzie walczących towarzyszy:

– Walki trwały non stop, byłam wyczerpana i miałam taką myśl: „Boże, może nie powinnam była jechać? Mogę teraz stać się ciężarem dla moich towarzyszy, tak źle się czuję”

Jest wiele historii, które przychodzą jej do głowy. Pamięta choćby to, jak pewnej zimy próbowała dostać się do punktu dowodzenia w Bachmucie. Lodowate zimno, dookoła zerwane przewody i nieustanny ostrzał. Postanowiła iść pieszo – a tu nagle wróg. Jechał prosto na nią na rowerze, po lodzie:

– Spojrzeliśmy na siebie w szoku, odruchowo uklękłam na jedno kolano. Miałam pistolet TT. On, jadąc na tym rowerze, miał na plecach karabin szturmowy. I wtedy słyszę huk pocisku, który spada między nas. On ginie, ja nie jestem nawet ranna. Dziś myślę, że pewnie się zgubił i skądś zabrał ten rower. Nie widziałam go zbyt wyraźnie, ale wiedziałam, że nawet gdybym była ślepa, na 100 procent bym go zabiła. Ale Bóg chciał inaczej.

Innym razem życie uratował jej grób małej dziewczynki. To też było w Bachmucie:

– Rosjanie zaczęli walić w nas rakietami. Kiedy upadłam, zobaczyłam mały kopczyk, a na nim odręczny napis. To był grób dwuletniej dziewczynki pochowanej na podwórku domu.

Podczas zeszłorocznej obrony Bachmutu „Malwa” został ranny po raz drugi. Nie była już w stanie kontynuować walki.

Wróg się zmienił się przez te 10 lat

Zauważyła, że w ostatnich latach intensywność walk znacznie się zmieniła. Wróg używa dziś różnych rodzajów broni, od samolotów i dronów po zakazaną broń chemiczną. Na dodatek jest wielokrotnie silniejszy. No i zmienił swoją taktykę ofensywną:

– W Bachmucie najpierw uruchamiali mniej wyszkolone siły, by nas wyczerpać. A potem wkraczali ich specjaliści. Z ciał tych, którzy polegli przed nimi, robili sobie coś w rodzaju osłon – i przechodzili do ofensywy. Nikt nie zabierał tych ciał. Jednak kiedy pojawili się zawodowi żołnierze, wszystko się zmieniało. Wszyscy byli dobrze wyposażeni w amunicję. Od razu zabierali też swoich rannych i zabitych.

Ludmiła marzy o otwarciu centrum rehabilitacji dla żołnierzy

Najtrudniejszą rzeczą na wojnie jest utrata towarzyszy broni, przyznaje kobieta. Jeśli chodzi o strach, każdy go odczuwa. Główną zasadą jest nie milczeć, mówić o tym:

– Kiedy jest zagrożenie życia, oczywiście boisz się, jak każdy człowiek. Ale muszę wykonywać rozkazy, jeśli jestem na wojnie. Po prostu mówię moim towarzyszom: „Chłopaki, bardzo się boję”. A wtedy słyszę: „My też” – lecz mimo wszystko idziemy walczyć.

Musisz głośno mówić o swoich obawach. Motywacja? Moim celem było trzymanie wroga z dala od mojego domu

Dziś misją „Malwy” jest opowiadanie światu o okropnościach wojny.

Bez wsparcia zwycięstwa nie będzie

W ramach projektu „Głos z frontu” Liudmyła Meniuk i inni ukraińscy żołnierze opowiadają światu o wojnie w Ukrainie. Przemawiała już w Davos, Monachium, Waszyngtonie i Austin w Teksasie. Za każdym razem apeluje do obcokrajowców o zwiększenie wsparcia dla Ukrainy. Podkreśla, że dla świata straty Ukrainy na froncie to tylko statystyki. Dla Ukraińców to bliscy i przyjaciele:

– Rozumiem, że Europejczycy żyją w pokoju i bardzo trudno jest im poczuć, jak to jest żyć w realiach wojny. Podczas podróży do Berlina spotkaliśmy się z wieloma przywódcami politycznymi. Dziękowaliśmy Niemcom za pomoc, ale prosiliśmy, by dostarczali nam ją w całości, a nie małymi partiami. Opowiadałam im historię kolegi żołnierza, z którym rozmawiałam przed wyjazdem. Poprosił mnie o podziękowanie za pomoc. Dwa dni później rosyjska rakieta uderzyła w jego dom w Charkowie, zabijając mu rodziców i dzieci. Jego żona jest w ciężkim stanie. Ta wojna toczy się nie tylko na froncie, ale w całej Ukrainie. Prosimy więc Europejczyków o ochronę naszego nieba, bo jesteśmy ich tarczą. Jeśli nas zabraknie, będą płakać na grobach swoich dzieci.

Weteranka rozumie, że Europejczykom trudno pojąć okropności tak krwawej wojny. Dla nich to wszystko dzieje się gdzieś daleko, tysiące kilometrów od domu. Tyle że dla rakiet to żadna odległość:

– Oni nie rozumieją, że w ogóle nie są gotowi do wojny. Bo samo posiadanie broni i amunicji nie wystarczy

Potrzebujesz wyszkolonej, profesjonalnej armii, i to dużej. Muszą też być psychologowie kryzysowi, ponieważ ludzie doznają traumy psychicznej. I musisz być przygotowany na horror – że możesz stracić dom, rodzinę, zdrowie. Jeśli społeczność międzynarodowa i politycy nie zainterweniują, wojna może trwać przez dziesięciolecia. Tyle że jeśli potrwa choćby jeszcze trzy lata, to nas już nie będzie. A wtedy walczyć będzie Europa.

Wszyscy będą w stanie wojny

Po powrocie do cywila „Malwa” ukończyła kolejne studia – z psychologii praktycznej. W rodzinnym Hajsynie otworzyła prywatny gabinet. Pomaga żołnierzom i ich rodzinom radzić sobie z problemami, w które wpędziła ich wojna. Za darmo. Dziennie przyjmuje maksymalnie czterech pacjentów. To wyczerpuje emocjonalnie:

– Często kontaktuję się z żołnierzami online, rozmawiamy o różnych rzeczach, najczęściej o braku amunicji. O tym, jak im ciężko, jak chcą odpocząć – przynajmniej przez 10 dni. I wziąć prysznic.

Ludzie pragną podstawowych rzeczy. Tych, których nie doceniasz tam, gdzie panuje pokój

Kiedy żołnierz jest na wojnie, cała jego rodzina jest na wojnie. Trzeba nauczyć się z tym żyć. W szczególności musisz wiedzieć, jak wspierać ukochaną osobę, jak się nie zatracić i gdzie znaleźć siłę:

– Społeczeństwo musi być przygotowane na to, że wszyscy będą w stanie wojny. Nawet ja nie jestem pewna, czy znowu nie będę musiała chwycić za broń. Jestem na to gotowa – mówi Liudmyła. – Po wojnie będziemy musieli ciężko pracować, niestety to będzie zadanie raczej dla moich dzieci i wnuków. Ale wierzę, że możemy sprawić, że Ukraina znów rozkwitnie. Moim marzeniem jest otwarcie ośrodka rehabilitacyjnego dla wojskowych. W Hajsynie mamy „Dolinę kombatantów”. To było opuszczone miejsce, urządzamy je od 2016 roku, wznieśliśmy już dwa budynki. Chcemy, by pracowali w nich psycholodzy i masażyści. To powinno być miejsce, w którym żołnierze będą mogli zacząć od nowa. Planujemy tam też otworzyć centrum doradztwa zawodowego, bo po powrocie z wojska wiele osób będzie chciało zmienić zawód.

„Malwa” jest przekonana, że całe społeczeństwo musi nauczyć się posługiwać bronią, bo wrogi sąsiad nie zniknie. Zawsze będzie zagrożeniem. Ludzie muszą się też nauczyć nowych zawodów, ponieważ wielu specjalistów zostało zabitych, a wielu wyjechało i już nie wróci.

Ale przede wszystkim musimy się szanować i kochać. I być dumni, że przeszliśmy tę trudną drogę – mówi Liudmyła

Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Liudmyły Meniuk

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Im więcej kobiet w armii, tym większe ich prawa

Ексклюзив
20
хв

Stefanie Babst: – USA mogą wyjść z NATO za 5 do 10 miesięcy

Ексклюзив
20
хв

Umowa Trumpa o ukraińskich złożach: szansa czy pułapka

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress