Exclusive
20
min

Z Wall Street na front

„Mieszkałam na Manhattanie, pracowałam na Wall Street. Moje życie było jak film, gdyby nie jedno, ale bardzo duże ‘ale’ – wojna w moim kraju”. Oto historia Wiktorii Honczaruk, która porzuciła karierę nowojorskiego bankowca, by bronić Ukrainy

Natalia Żukowska

Wiktoria Honczaruk na froncie. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Pracowała dla jednego z największych banków inwestycyjnych na świecie – Morgan Stanley, miała bardzo ambitne plany. Jednak gdy wybuchła wojna na pełną skalę, najpierw zajęła się wolontaruiatem, a potem rzuciła wszystko i wróciła do Ukrainy. Dziś Wiktoria Honczaruk ma 23 lata, nosi pseudonim „Tori” i jest medykiem pola walki w batalionie „Szpitalnicy”. Każdego dnia ratuje rannych żołnierzy.

Podbój Ameryki

Pochodzę z małego miasteczka Baraniwka w obwodzie żytomierskim. Dorastałam w zwyczajnej rodzinie, moja matka była nauczycielką, a ojciec robotnikiem – opowiada nam Wiktoria. – Kiedy miałam 13 lat, zdecydowałam, że nauczę się angielskiego. Uczyłam się z korepetytorami, oglądałam różne kursy, aż któregoś dnia usłyszałam, że można otrzymać stypendium na roczne studia za granicą. Gdy tylko skończyłam 15 lat, pojechałam do Teksasu w ramach programu wymiany kulturowej FLEX. Po powrocie do Ukrainy ukończyłam szkołę średnią i przez rok studiowałam na jednym z europejskich uniwersytetów. A potem spełniłam swoje marzenie i wstąpiłam na Minerva University w Kalifornii.

Wiktoria jako absolwentka Minerva University w Kalifornii

Zainteresowała mnie tam nietypowa metoda edukacji: co semestr jako studenci wyjeżdżaliśmy do innego kraju. Celem było zdobycie nie tylko wiedzy, ale też zdolności do adaptacji i pracy w różnych środowiskach. I tak udało mi się poznać Niemcy, Wielką Brytanię, Indie... Zrobiłam dwa kierunki studiów: programowanie i finanse. Po studiach zostałam zaproszona do pracy w Morgan Stanley, jednym z największych banków inwestycyjnych w Ameryce.

Pracowałam w Nowym Jorku na Wall Street. Miałam w głowie jasny plan kariery na następne dziesięć lat. Marzyłam o pracy w bankowości inwestycyjnej

Po zdobyciu pewnego doświadczenia planowałam pojechać do Ukrainy i założyć fundusz venture capital, by pomagać obiecującym ukraińskim start-upom. Rozumiałam wyzwania, które przed nimi stoją, wiedziałam, że trudno im zdobyć pieniądze na swoje projekty. Dlatego wielu z tych przedsiębiorców albo porzucało swoje marzenia, albo przenosiło się do innych krajów. A ja chciałam, aby utalentowani i obiecujący ludzie pozostali w Ukrainie. To były moje wielkie plany.

Nie swoje życie

Kiedy wybuchła pełnoskalowa wojna, w San Francisco, gdzie pracowałam w przestrzeni coworkingowej, był jeszcze 23 lutego. W pewnym momencie zaczęłam otrzymywać wiadomości jedna po drugiej: „Kijów jest bombardowany”. „Jak się masz?” „Zadzwoniłaś do rodziców?”. Nie rozumiałam, co się dzieje i powiedziałam do innych w sali: „Wybaczcie, ale chyba stało się coś bardzo poważnego”.

Moją pierwszą myślą było: natychmiast wracam do domu. Ale po rozmowie z rodzicami zmieniłam zdanie. Musiałam skończyć studia, wkrótce miałam obronę pracy dyplomowej. No i pracowałam na dwa etaty – moi rodzice nic wtedy nie zarabiali. Mama wstąpiła do obrony terytorialnej, tata do sił zbrojnych, a starsza siostra zgłosiła się na ochotnika do batalionu Azow.

Od razu zaczęły się pojawiać różne potrzeby związane z wojskiem, więc się na nich skupiłam. Kupowałam wszystko, czego potrzebowały jednostki moich bliskich, i wysyłałam to do Ukrainy. Tak było przez pierwsze sześć miesięcy inwazji. Kiedy sytuacja się w miarę ustabilizowała, zdałam sobie sprawę, że nadszedł czas wrócić do domu.

Bo chociaż w tamtym czasie w Ameryce było mi idealnie, nie czułam, że żyję tam swoim życiem

Pracowałam z klientami, o współpracy z którymi nigdy nawet nie marzyłam, z potężnymi firmami technologicznymi, mieszkałam na Manhattanie. To było jak życie w filmie.

W nowojorskiej siedzibie banku Morgan Stanley

Było jednak jedno wielkie „ale” – wojna w moim kraju. Nie mogłam cieszyć się tym wszystkim, gdy wróg szalał w Ukrainie. Z jednej strony decyzja była logiczna, ale z drugiej wszystko, na co pracowałam przez te wszystkie lata, poszło za jej sprawą na marne. Pod koniec grudnia 2022 r. zamknęłam wszystkie swoje interesy w USA i wróciłam do Ukrainy. Moja mama bardzo mnie do tego zniechęcała, więc na początku powiedziałam jej, że przyjeżdżam tylko na wakacje. Ale z czasem zdała sobie sprawę, że to nieprawda.

Z Manhattanu na wojnę

Jestem wolontariuszką, nie otrzymuję wynagrodzenia, służę w batalionie medycznym „Szpitalnicy”. Jeszcze będąc w Ameryce wiedziałam, że chcę do niego dołączyć. By to zrobić, musiałam wziąć udział w kilku kursach medycyny taktycznej, później „Szpitalnicy” zaprosili mnie na swoje szkolenie. Nie było trudne. Ogólnie rzecz biorąc, zawsze przygotowuję się na najgorsze, a potem jest łatwiej.

Oprócz medycyny był też trening fizyczny i testy wytrzymałościowe. Na przykład śpimy, a tu o trzeciej nad ranem budzi nas krzyk: „Macie dwie minuty na przygotowanie się, pełna gotowość bojowa!”. I zabierają nas gdzieś na pole. Są tam fajerwerki, petardy i granaty. Musisz przeczołgać się kilkaset metrów do rannych, szukać ich, wyciągać – a to wszystko w krzyku i upokorzeniu. I nie możesz dać się zmylić, nie możesz zostawić rannych.

Pracuję przy ewakuacjach. Nie pamiętam mojego pierwszego dnia na służbie. Nie był szczególny. Ranni byli lekko ranni lub już ustabilizowani

Dobrze pamiętam zdarzenie sprzed roku. Jechaliśmy nocą samochodem z czterema rannymi, ich stan był już ustabilizowany. Po drodze musiałam zrobić im zastrzyki. Nie spaliśmy od kilku dni, byliśmy zdenerwowani, a artyleria ostrzeliwała nas z obu stron, wokół wiele eksplozji. I wtedy jeden z rannych, któremu już amputowano rękę, widząc strzykawkę z igłą zaczął krzyczeć, że bardzo boi się zastrzyków i żeby go nie kłuć. Inny szukał czegoś w plecaku. Wszystko to mnie zirytowało i powiedziałam: „Tak, pokaż mi swoje ręce i nogi. Zrobię ci zastrzyk i nie obchodzi mnie, co o tym myślisz”. I w tym momencie mężczyzna, który grzebał w swoim plecaku, wręczył mi tabliczkę czekolady. To było takie miłe.

Wiktoria przy rannych żołnierzach

To niesamowite, że w nawet takich sytuacjach żołnierze zachowują człowieczeństwo i życzliwość. Prawie się wtedy popłakałam, chociaż zawsze staram się jakoś trzymać. Staram się skupiać na swojej pracy, jednak nie zawsze mi wychodzi. Kiedyś do mojego samochodu wsiadł 18-letni chłopak. Przez 15 godzin miał na ramieniu opaskę uciskową – tak wysoko, jak to tylko możliwe. Spojrzał na mnie i zaczął płakać, mówiąc: „Nie odetną mi ręki, prawda?”. Niestety, nic nie dało się zrobić. Nie jesteśmy czarodziejami.

Przekleństwo chińskich apteczek

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy wraz z moim amerykańskim przyjacielem, z którym pracowaliśmy w załodze, było sprawdzenie u żołnierzy apteczek pierwszej pomocy. Byliśmy przerażeni. W tym czasie dosłownie żaden żołnierz nie miał choćby jednej porządnej opaski uciskowej. Chińskie apteczki, które mieli, nie nadawały się do warunków bojowych. Trzeba je było wyrzucić. Za własne pieniądze kupiliśmy porządne, wojskowe. Nie mieliśmy czasu na użeranie się z dowództwem, które je wydawało, bo stawką było życie żołnierzy.

W medycznym pojeździe ewakuacyjnym

Zdarzały się też przypadki, że ewakuowano z pola walki ciała żołnierzy z chińskimi opaskami uciskowymi, które nie tamowały krwawienia. Najpewniej to przez nie ci żołnierze umierali, bo nie było żadnych innych obrażeń. Takie sytuacje wciąż się zdarzają. Czasami przyjaciele wysyłają zdjęcia ciał, które zabrali z pola bitwy – i na nich też są chińskie stazy.

Kolejna bolesna sprawa: brak medyka bojowego na pozycjach. Osoby, która nosi ze sobą plecak medyczny. W większości jednostek takich medyków nie ma

Dlaczego amputacje są tak częste? Pierwszym powodem jest nieprawidłowe założenie opaski uciskowej. Drugim jest to, że żołnierz musiał czekać na pomoc przez zbyt długi czas. Ludzie widzą krew na ramieniu, zakładają stazę, mija 10 godzin i ręka lub noga zostaje amputowana. A trzecim – że czasami żołnierz nie wie, czy w ogóle potrzebuje opaski uciskowej.

Wojna zmienia wszystko

W czasie wojny zmieniły się moje priorytety i wartości. Zdajesz sobie sprawę, że nie ma nic ważniejszego niż ludzkie życie. Wszystkie codzienne problemy schodzą na dalszy plan. Sytuacja staje się szczególnie dotkliwa, gdy odchodzą bliskie ci osoby. Nigdy nie żałowałam swoich wyborów i decyzji.

Nie mam czasu tęsknić za dawnym życiem

Myślę, że osoba, która była na wojnie, nigdy nie będzie w stanie wrócić do życia, jakie mieliśmy przed inwazją. Przynajmniej moralnie. Wszyscy musimy się zjednoczyć i pracować na zwycięstwo.

Z braćmi na froncie

Bo cokolwiek się stanie, picie lawendowej latte we Lwowie do naszego zwycięstwa się nie przyczyni. To wstyd, ale czasami mam wrażenie, że w kraju nie ma wojny. Że ona istnieje tylko dla mnie, moich walczących braci i sióstr. Myślę, że Rosja właśnie to próbuje osiągnąć: sprawić, by ukraińscy cywile coraz bardziej abstrahowali się od wojny. Niektórzy ludzie nie rozumieją, że jeśli naprawdę nam nie pomogą, czołgi pojawią się nad Dnieprem w ciągu kilku godzin. Linia frontu jest bardzo blisko, Charków wciąż jest zagrożony.

Plany? Nie lubię teraz mówić o planach na przyszłość. One będą po wojnie. O ile dla mnie będzie jakieś „po wojnie”.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Olga Bereżna: – Nie uratowałam syna, uratuję czyjeś dziecko

Ексклюзив
20
хв

„Kto powiedział, że kobiety się nie oświadczają?” Wojenna miłość medyków wojskowych

Ексклюзив
20
хв

Nadieżda Yarish, pielęgniarka z Mariupola: „Nawet teraz, kiedy słyszę dźwięk taśmy, wszystko we mnie przewraca się do góry nogami”

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress