Exclusive
20
min

Marta Małecka, polska wolontariuszka: Nie każdy jest bohaterem, ale każdy może nim zostać

"Nie mam czasu iść do kosmetyczki, nie mam czasu odpocząć, ale mam ogromną satysfakcję z tego, co zrobiłam". Od początku wojny fundacja Marty Małeckiej dostarczyła na front 180 samochodów

Natalia Żukowska

Marta Małecka, założycielka Fundacji Be a Hero. fot: Piotr Kamionka/REPORTER

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Bizneswoman i filantropka Marta Małecka, właścicielka czterech odnoszących sukcesy polskich firm, założyła fundację, by pomóc Ukraińcom po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji. Dla niej nie ma rzeczy niemożliwych. Jeśli wojskowi na froncie potrzebują kamizelek kuloodpornych lub samochodów, dostaną je. Jeśli cywile na tyłach potrzebują rzeczy, leków lub sprzętu medycznego, otrzymają je. Marta Małecka jest w pełni zaangażowana w swoją pracę, bez względu na wszystko. Opowiedziała Sestrom o swojej pracy wolontariackiej, o tym, co motywuje ją do niepoddawania się i o swoich marzeniach po zwycięstwie Ukrainy.

Natalia Żukowska: Trzeciego dnia inwazji na pełną skalę byłaś już w Ukrainie. Dlaczego uznałaś, że musisz być po drugiej stronie granicy?

Marta Małecka: Jeszcze przed inwazją wszyscy widzieliśmy napięcie między Rosją a Ukrainą, a wiadomości pokazywały gromadzenie się rosyjskich wojsk na granicy białorusko-ukraińskiej. Ale nawet mnie, osobie bardzo zainteresowanej polityką, trudno było uwierzyć, że rozpoczęła się wojna na pełną skalę. Byłam w szoku, niezrozumieniu i strachu. Jedyne, o czym mogłam myśleć, to to, że nasz najbliższy sąsiad został zaatakowany. Tak się złożyło, że 24 lutego nie przebywałam w Polsce, tylko w Portugalii. Ale cały czas byłam pod telefonem. Razem z bratem, który zarządza jedną z moich firm, natychmiast zaczęliśmy zbierać potrzebne rzeczy. 27 lutego, kiedy lecieliśmy z mężem do domu, powiedziałam mu: "Kochanie, chciałabym, żebyśmy jeszcze dziś pojechali na Ukrainę. Jak tylko dotrzemy na miejsce, wyprowadzimy nasze psy, ubierzemy się ciepło i wyjedziemy". Zgodził się. Chcieliśmy zobaczyć na własne oczy, czego potrzebują ludzie.

NŻ: Jaki był klucz do tej pierwszej podróży?

MM: Pomyślałam, że gdyby wojna przyszła do Polski, nie byłabym w stanie uratować wszystkich. W naszym interesie była więc pomoc ludziom walczącym w Ukrainie. Po drodze po polskiej stronie widzieliśmy worki z ubraniami, namioty z ciepłym jedzeniem i kanapkami. Po stronie ukraińskiej to był koszmar: kobiety z małymi dziećmi stały w ogromnej kolejce przez kilka dni. Postanowiłam, że będziemy rozdawać żywność w drodze do Lwowa, a w mieście odbierzemy kobiety z dziećmi i zabierzemy je do Polski. Ważne było też dla mnie znalezienie wolontariuszy w Ukrainie, by nasza pomoc była ukierunkowana — trafiała bezpośrednio z rąk do rąk, a nie była składowana gdzieś w magazynach. Znaleźliśmy takich ludzi i zaczęliśmy z nimi pracować.  

: Po powrocie do Polski założyłaś grupę w mediach społecznościowych o nazwie Grupa Ratunkowa. Czym dokładnie się zajmujesz?

MM: Dodałam do niej każdego, kto według mnie chciał i mógł coś zrobić. Od samego początku mamy zgrany zespół. Razem ładujemy ciężarówki, które wysyłamy do Ukrainy. Nasi wolontariusze podróżują po całej Ukrainie. Ostatnio dostarczyliśmy 4 optyczne kamery termowizyjne, drony i odzież dla wojska. Wysłaliśmy również dwa pojazdy. Jedna z ciężarówek, pick-up, znajduje się na obrzeżach Bahmutu. Ponadto dostarczyliśmy koła do aut, bo wojskowi ich potrzebują, a także części do czterech pojazdów, które często się psują. Dostarczyliśmy również dwa generatory, dwie stacje ładowania i napoje energetyczne dla snajperów. W sumie wysłaliśmy towar o wartości 150 tysięcy złotych. I tak co tydzień. W ubiegłym roku wysłaliśmy na Ukrainę 88 konwojów. Od czasu do czasu pytają mnie: "Dlaczego poświęcacie swój czas i pieniądze? Po co jeździcie do Ukrainy? Dlaczego poświęcasz setki godzin na pomoc?". Odpowiadam wprost: "Nie trzeba zmuszać ludzi do heroicznych czynów. Każdy z nas do pewnego stopnia chce lub nie chce być bohaterem".

Marta Małecka w jednym z pojazdów, które przewiozą pomoc humanitarną do Ukrainy. Zdjęcie: archiwum prywatne

NŻ: Kiedy i dlaczego zdecydowałeś się stworzyć własną fundację?

MM: Skala potrzeb stawała się zbyt duża, by działać w oparciu o zbiórkę publiczną. Na początku marca 2022 r. utworzyliśmy więc fundację. W naszych działaniach kierujemy się zasadą przekazywania niezbędnych rzeczy tym, którzy ich potrzebują, i wtedy, kiedy ich potrzebują. Nie ma sensu wysyłać zimowych ubrań latem. Tak samo postępuję w biznesie — robię tylko te rzeczy, które mają sens. W przeciwnym razie po co pracować? Od początku szukałam różnych organizacji do współpracy - aplikowałam do wielu fundacji nie tylko w Polsce, ale i w Ukrainie. Byłam zaskoczona, że ludzie ze sobą konkurują. Zawsze powtarzałam, że to jest maraton, a nie sprint. Bo jeśli wojna potrwa dłużej niż dwa lata, to kto pomoże? Nasza Fundacja Be a Hero pomaga po cichu. Niewiele się o nas mówi, nie występujemy w telewizji. Z drugiej strony dostarczyliśmy 180 pojazdów dla wojska i 20 ultrasonografów dla szpitali. Gdy ktoś do nas podchodzi, pytamy: "Co możemy dla ciebie zrobić?". Zapraszamy wszystkich, jesteśmy otwarci na każdego, współpracujemy z każdym, kto chce robić dobre rzeczy. Jedyny wyjątek: nie współpracujemy z politykami.  

NJ: Skąd nazwa "Be a Hero"?

MM: Stąd, że każdy może być bohaterem i nie trzeba do tego wielkich czynów. W Chersoniu mam 90-letniego dziadka, który jest Polakiem z urodzenia. Mieszkał tam jeszcze przed Wielką Wojną. Aby być użytecznym i zajętym, uczy dzieci polskiego. Ogłosiliśmy zbiórkę podręczników i książek, z których dziadek mógłby korzystać podczas nauki. I okazało się, że każdy ma coś w domu. Czasem nawet 5 złotych to też pomoc. Jeśli 200 tysięcy osób da po 5 złotych, będziemy mieli milion. Aby zostać bohaterem, wystarczy przyjść w piątek do naszego magazynu i pomóc załadować samochody na Ukrainę. Albo ktoś może zrobić kanapki dla mężczyzn, którzy będą podróżować z pomocą humanitarną. Każdy może być bohaterem.

NŻ: Ile osób pracuje dla fundacji? Kim są?

MM: Ich liczba ciągle się zmienia, lecz regularnie to do 30 osób. Są też tacy, którzy przychodzą od czasu do czasu. Mamy w grupie dwie osoby z ukraińskimi korzeniami - syna i ojca, Daniela i Zenona Dowganów. Ten drugi ma 65 lat i nazywamy go "Rambo", jest emerytowanym mechanikiem. Nasi wolontariusze to ludzie różnych zawodów. Niektórzy remontują domy, inni naprawiają samochody, jeszcze inni pracują jako programiści, mamy też właścicieli firm - ludzi z wielkiego biznesu. Łączy nas to, że nie mamy żadnego interesu w tym, co robimy. Nikt z nas nie planuje zajmować się polityką. Jesteśmy nietypowym, demokratycznym stowarzyszeniem.    

NŻ: Gdzie je kupujecie pojazdy dla wojska, które wysyłacie do Ukrainy? Niektórzy wolontariusze mówią, że teraz w Polsce trudno znaleźć dobre samochody.

MM: To prawda, obecnie w Polsce bardzo trudno za nieduże pieniądze znaleźć samochody, które byłyby w dobrym stanie. Czasami trudniej jest znaleźć samochód niż pieniądze na niego. Generalnie kupujemy samochody albo w Polsce, albo za granicą, ostatnio szukaliśmy ich w Szwecji. Nasz "Rambo", Zenon Dowgan, jeździ kupować dla nas auta: ogląda je, wydaje profesjonalną opinię i dopiero wtedy kupujemy. Następnie samochody przechodzą coś, co ktoś na Ukrainie nazwał przeglądem ginekologicznym i serwisem. Samochód wyjeżdża od nas nie tylko odmalowany, ale i w pełni sprawny. Dostarczamy samochody dla wojska, więc musimy być pewni, że wszystko jest w porządku. Na życzenie klienta możemy zamontować dodatkową blachę, dodać z tyłu miejsce na karabin maszynowy.

Jeden z samochodów przekazanych przez fundację Marty Małeckiej na linię frontu. Zdjęcie: archiwum prywatne

NŻ: Skąd wiesz, że zgłaszają się do Ciebie ludzie, którzy naprawdę potrzebują pomocy?

MM: Współpracujemy ze wspaniałymi ludźmi w Ukrainie, mamy do nich zaufanie. Kiedy mam wątpliwości, mogę sprawdzić informacje, kontaktując się z moimi przyjaciółmi w Ukrainie, którzy są zaangażowani w walkę z korupcją. Wysyłam im informacje o konkretnej ukraińskiej fundacji, a oni mi mówią: "Tak, to są wiarygodni ludzie". Albo przeciwnie: "Lepiej się z nimi nie kontaktować". Dzięki temu oszczędzamy czas i pieniądze.  

NŻ: Kto teraz pomaga w finansowaniu pomocy?

MM: Nie mamy większych problemów z pozyskiwaniem pieniędzy. Mamy sponsorów, którzy na przykład przelali mi pieniądze w zeszłym tygodniu, a zakupów dokonaliśmy do piątku. Tego wieczora załadowaliśmy wszystko do ciężarówek i wysłaliśmy na trasę Lwów — Kijów — Charków — Kramatorsk — Dniepr — Zaporoże — Chersoń. Nasi sponsorzy są zaskoczeni tak szybkim tempem.

W Ukrainie fundacja Marty Małeckiej współpracuje z wolontariuszami, którzy przyjmują zlecenia pomocy. Zdjęcie: archiwum prywatne

NZ: Jak wygląda obecnie sytuacja z pomocą? Czego ludzie potrzebują najbardziej?

MM: Na początku pomagaliśmy wszędzie i każdemu. Ktoś potrzebował pomocy ze zwierzętami - w porządku. Jakaś kobieta urodziła dziecko, ale nie ma wózka — w porządku. Teraz skupiamy się na kilku obszarach. Przede wszystkim pomagamy wojsku. By Ukraina mogła wygrać wojnę, musimy stale ją wspierać i pomagać armii. Wysyłamy samochody, drony, ubrania, optykę. Otrzymujemy list z zapotrzebowaniem od wojska i zaczynamy działać. Szukamy, kupujemy i wyposażamy. Po drugie, pomagamy dzieciom. Staramy się wspierać sierocińce. Pomagamy również domom opieki. Dostajemy wózki inwalidzkie, materace przeciwodleżynowe i pieluchy.  

NŻ: Co motywuje Cię do jeżdżenia do Ukrainy?

MM: Nigdy nie zaakceptuję zła. Wiem, że mogłam wybrać inną ścieżkę, jestem właścicielką czterech firm. Daję pieniądze na pomoc, ponieważ to jedyny sposób, w jaki mogę zmienić świat na lepsze. Nie chcę też, by pewnego dnia Putin zaatakował inny kraj. Dlatego pomagam. Pomagam, by było mniej zła.  

Marzeniem Marty Małeckiej jest zobaczyć ukraińską flagę na Krymie. Zdjęcie: archiwum prywatne

NŻ: Jesteś laureatką Nagrody Edukacyjnej im. Marka Edelmana. Co ona dla Ciebie oznacza?

MM: Doktor Marek Edelman był człowiekiem, który nigdy nie udawał, że świat jest piękny, a ludzie dobrzy. Zawsze mówił, że ludzie są dobrzy i źli: jednego dnia mogą być dobrzy, a drugiego nie. A jeśli ludzie pytają mnie, kto jest dla mnie autorytetem, to wymieniam dwie osoby: profesora Władysława Bartoszewskiego [polski mąż stanu i polityk, dyplomata, historyk, publicysta - aut.] i doktora Marka Edelmana [polski polityk żydowskiego pochodzenia, kardiolog, jeden z przywódców powstania w warszawskim getcie w 1943 r., bojownik o wyzwolenie Polski spod reżimu komunistycznego - aut.]. Ci ludzie pokazali wszystkim, że nawet jeśli myślisz, że nie możesz dziś nic zrobić - to możesz. Zawsze jest jakiś wybór. Ta nagroda nie jest tylko dla mnie, ale dla całego naszego zespołu. Nie każdy musi być bohaterem, ale każdy może nim zostać. Czasem nawet tylko na jeden dzień. I nie trzeba oceniać, czy warto, czy nie. Wystarczy cieszyć się, że choć na chwilę sprawiło się komuś radość.

NŻ: Prowadzisz odnoszący sukcesy biznes, zarządzasz kilkoma firmami. Jak łączysz to z wolontariatem?

MM: Po prostu ciężko pracuję. Nie ma innych magicznych sposobów. Postanowiłam poświęcić swój czas, energię i pieniądze na pomaganie. Dlatego nie mam czasu chodzić do kosmetyczki, nie mam czasu na relaks. Mam za to ogromną satysfakcję z tego, co robię. O mam swoje sposoby na relaks. Mam trzy psy i codziennie rano i wieczorem spaceruję z nimi przez godzinę po lesie. Wróciłam też do sportu, bo wiadomo: czasami są stresujące momenty i trzeba coś z tym zrobić. Na przykład kiedy Zaporoże jest ostrzeliwane, a Liza, nasza wolontariuszka, nie kontaktuje się, martwię się, czy wszystko z nią w porządku. Życie to wybór. Być może moje życie nie jest zbyt wygodne, ale robię to, co ma sens.

NŻ: Jak zmienia się stosunek Polaków do Ukraińców?  

MM: To, że zwykli ludzie otworzyli swoje serca i domy, to cud. Czasami jest się tak sfrustrowanym, gdy widzi się, jak niektóre ukraińskie rodziny traktują bez szacunku nie tylko Polaków, ale ludzi w ogóle. Ale to statystyka. W każdym kraju są tacy ludzie. Ważne jest, aby kobiety z dziećmi, które przyjeżdżają do Polski, jak najszybciej znalazły pracę i usamodzielniły się. I oczywiście trzeba pamiętać, że jeśli jesteśmy gdzieś gośćmi, to powinniśmy zachowywać się jak goście, którym zależy na miejscu, do którego przyjechali. Szacunek powinien być po obu stronach.

NŻ: Co będzie pierwszą rzeczą, którą zrobisz po zakończeniu wojny w Ukrainie?

MM: Nie wiem, czy słyszałaś historię o tym, jak rakieta uderzyła w winiarnię gdzieś na obrzeżach Czerkasów. Prawie wszystkie produkty zostały zniszczone, zostało tylko kilka butelek. Kiedy wojna się skończy, będę świętowała jak wtedy, gdy dowiedziałam się o zwycięstwie polskiej opozycji w wyborach parlamentarnych. Będę piła to wino, pojadę też zobaczyć ukraińską flagę powiewającą na Krymie. I oczywiście chcę uściskać wszystkich żołnierzy i wolontariuszy, z którymi im pomagamy.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy..

Dołącz
олена гергель

Ołena Gergel jest wdową po białoruskim więźniu politycznym i weteranie Wasiliju „Siabro” Parfienkowie, który zginął w Ukrainie. Po śmierci męża wstąpiła do 93. Samodzielnej Brygady Zmechanizowanej „Chołodnyj Jar”. Pomaga krewnym zaginionych, zabitych i wziętych do niewoli żołnierzy.

Do Ukrainy z białoruskiego więzienia

Natalia Żukowska: – Wasylija Parfienkowa, swojego przyszłego męża, poznała Pani na spotkaniu ochotników w Kijowie w 2015 roku. Jakie zrobił wrażenie?

Ołena Gergel: – Nie był obojętny wobec wojny w Ukrainie, chociaż w tamtym czasie nawet wielu Ukraińców nie postrzegało jeszcze wydarzeń na wschodzie kraju jako wojny. Dla Wasyla ważna była walka. Wierzył, że jeśli będzie walczył, Białoruś będzie mogła stać się wolna, niezależna i demokratyczna.

Wasylij Parfienkow

Zaczęliśmy się ze sobą kontaktować. Pomagałam mu jako wolontariuszka, wysyłając paczki. Bardzo lubił słodycze, więc zawsze wkładałam je do tych paczek. Był zupełnie inny od moich przyjaciół, zawsze byłam pod wrażeniem jego uczciwości. Był albo biały, albo czarny – żadnych szarości. A spotykać zaczęliśmy się po tym jak został ranny w Piskach.

Był otwarty?

Z początku nie lubił opowiadać o swoim dawnym życiu na Białorusi, to nie było dla niego przyjemne. Po raz pierwszy został uwięziony po proteście, kiedy Łukaszenka sfałszował wybory prezydenckie. Był jedną z pierwszych osób skazanych na więzienie w procesie politycznym. Dostał dwa lata, ale zwolnili go wcześniej na mocy amnestii. Tyle że nawet po tym nie przestał walczyć z reżimem.

Brał udział we wszystkich akcjach ulicznych i wiecach, więc dostawał kolejne wyroki. Przebywał w więzieniu, kiedy w Ukrainie rozpoczęła się Rewolucja Godności. Tam dowiedział się o śmierci swojego kolegi z Białorusi, Michaiła Żyzniewskiego [białoruski aktywista, który zginął podczas Rewolucji Godności w Kijowie, pierwszy zagraniczny Bohater Ukrainy – przyp. aut.]. Wtedy Wasyl postanowił, że gdy tylko zostanie zwolniony, pojedzie do Ukrainy.

Został zwolniony po zwycięstwie rewolucji na Majdanie, gdy wojna na wschodzie Ukrainy już trwała. Chciał dołączyć do Prawego Sektora, ale do tego trzeba było przejść przez szereg procedur. A on był bardzo niecierpliwy, więc dołączył do ochotniczego batalionu OUN [Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów – red.], gdzie został przyjęty od razu. Po kilku tygodniach szkolenia wysłano go do wioski Piski w pobliżu lotniska w Doniecku. Tam zaczął się jego szlak bojowy.

Mieliście dwoje dzieci, ale oficjalnie pobraliście się dopiero w 2021 roku. Dlaczego?

Jakoś nie było okazji. Wydano mi nawet zaświadczenia dla moich dzieci jako samotnej matce, ponieważ kiedy Wasyl był na polu bitwy, nie mógł załatwić formalności w służbie migracyjnej. Ponadto, jak się okazało, białoruskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych złożyło wnioski do Interpolu w sprawie jego i innych białoruskich ochotników. Zgłosili utratę dokumentów, a tym samym ich nieważność. Innymi słowy, Wasyl miał paszport, tyle że nieważny.

Wasylij z dziećmi

Służba migracyjna nie miała prawa deportować go z Ukrainy jako bojownika, ale nie mogła też zapewnić mu nawet tymczasowego zezwolenia na pobyt. Przez jakiś czas był więc w zasadzie nielegalnym imigrantem. Wciąż się zastanawiam, jak w ogóle udało nam się pobrać.

Nasz związek był burzliwy, bo życie z rewolucjonistą nie jest łatwe. Z jednej strony jesteś z niego dumna, z drugiej – czasem chcesz ciszy i spokoju.

Rodzina w komplecie

Utrzymuje Pani kontakt z jego rodziną w Białorusi?

To byłoby dla nich niebezpieczne. Więcej kontaktu mam z kuzynem męża, który mieszka w USA, i jego bratem, który jest w Polsce. Druga siostra Wasyla, która mieszka na Białorusi, została aresztowana i uwięziona na rok tylko dlatego, że wyszło na jaw, że Wasyl zaginął w Ukrainie. Nie brała udziału w żadnych akcjach ani protestach.

Na Białorusi łatwo o pretekst, by wsadzić człowieka za kratki. Wystarczy, że znajdą w czyimś domu np. dziecięce rajstopy w biało-czerwonych barwach, by uznać, że tam się wspiera „nazistowskie organizacje”.

Krewnym Białorusinów walczących w Ukrainie nie ma czego zazdrościć. Dlatego, aby nie narażać ich na niebezpieczeństwo, podczas pogrzebów białoruskich ochotników często wymienia się tylko ich znaki wywoławcze. Nie podaje się imion ani nazwisk. Nawet na grobach

Oczywiście nieoficjalnie krewni są informowani o śmierci, o ile kontakt z nimi jest możliwy. Jednak nie wszyscy popierają decyzje swoich bliskich o obronie Ukrainy. Na Białorusi rosyjska propaganda jest bardzo silna.

Niewola gorsza niż śmierć

Kiedy Pani mąż zaginął, była nadzieja, że jest w niewoli. Kiedy zdała Pani sobie sprawę, że nie wróci?

26 czerwca 2022 r. nasze oddziały opuściły Łysyczańsk. W pierwszych dniach miałam nadzieję, że gdzieś odjechali, może ranni, ale żywi. Później z zeznań jego towarzyszy wyłonił się pewien obraz. A w lipcu jeden z białoruskich kanałów telewizyjnych pokazał materiał propagandowy ze zdjęciem, na którym były ciała naszych żołnierzy. Wśród nich zobaczyłam ciało mojego męża. Rozpoznałam jego twarz, rzeczy osobiste, szewron, a nawet pasek, który mu kiedyś dałam. Nie było tylko zegarka. Musieli go zdjąć.

Według jego towarzyszy broni, zginęli prawie wszyscy, którzy byli na misji tego dnia. Dwóch zostało schwytanych. Mój mąż zawsze powtarzał, że nie da się pojmać. Dla niego niewola była gorsza niż śmierć. Mówił, że zawsze ma dla siebie granat, że zabierze ze sobą kilku wrogów na tamten świat.

Wciąż nie udało się Pani go pochować. Coś się ruszyło w tej sprawie?

Nie udało nam się odzyskać jego ciała. Kilka dni po bitwie nasze wojsko uruchomiło drony, by sprawdzić, czy można ewakuować ciała w tym obszarze, ale ciał już nie było. Rosjanie je zabrali. Jest parę punktów na mapie, gdzie można by je pochować. Wielokrotnie próbowaliśmy negocjować z drugą stroną w sprawie ekshumacji, ewentualnie zwrotu ciał, jednak w ostatniej chwili zawsze wszystko było odwoływane. Nie mogliśmy tego zrobić nawet za pieniądze. Nasi chłopcy są prawdopodobnie pochowani gdzieś w obwodzie ługańskim.

Nie ma ciał na fundusz wymiany

W brygadzie zajmuje się Pani się osobami zaginionymi, organizacją pochówku zmarłych i zapewnianiem protez okaleczonym. Skąd taki wybór?

Bo rozumiem te rodziny lepiej niż jakikolwiek podpułkownik. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że dużo łatwiej pracuje się z rodzinami zmarłych niż zaginionych.

Rozmowy z rodzinami zaginionych są emocjonalne i trudne. Nie rozumieją, co się stało i jak do tego doszło

Moim zadaniem jest informowanie ich, że istniejemy, że jest numer, pod który mogą zadzwonić, gdy tylko poczują się na siłach.

Zawsze powtarzam, że dopóki nie ma zgodności DNA, jest nadzieja. W końcu w chaosie wojny często nie da się nawet podejść i zmierzyć pulsu żołnierza. A czasami dzieje się na odwrót: nawet po stwierdzeniu zgodności DNA rodziny nie wierzą. Mamy rodziny z Iłowajśka, których matki otrzymały wyniki badań DNA, ale nie uwierzyły w nie. Uważają, że ich bliscy nadal są w niewoli.

Czy uczestniczycie w wymianach ciał?

Obecnie przedstawiciele brygad praktycznie nie są już dopuszczani do udziału w wymianach. Pracujemy, by to zmienić. Za wymianę jest odpowiedzialna centrala koordynacyjna, wszystko odbywa się według standardowej procedury. Istnieją listy i określony punkt, w którym odbywa się wymiana. Przyjeżdżają przedstawiciele sztabu koordynacyjnego i lekarze ze strony ukraińskiej i wrogiej. Wymieniają się ciałami – i to wszystko.

Kiedyś powiedziała Pani, że w Ukrainie nie ma funduszu wymiany poległych. Jak to wygląda teraz?

Teraz niestety albo utrzymujemy terytorium, albo się wycofujemy. Nie mamy jak zbierać ciał wrogów na fundusz wymiany

Kiedy byliśmy w ofensywie, na przykład w regionie Charkowa, mieliśmy coś do oddania. Wyzwalaliśmy terytoria i mieliśmy taki fundusz.

Czy istnieją jakieś zasady komunikowania się z krewnymi zabitych lub zaginionych? Jak zaczyna się taka rozmowa?

Główną zasadą jest nie szkodzić i nie obiecywać niemożliwego. Zdarza się, że któryś z kolegów dzwoni do rodziny, coś mówi, a rodzice mają nadzieję, że ich syn żyje. A my wiemy już na pewno, że nie żyje. Czasem mamy więcej informacji, ale nie możemy ich jeszcze ujawnić. Każda komunikacja z rodziną opiera się na odrębnym, indywidualnym scenariuszu.

Nie możesz wypowiedzieć formułki: „Rozumiem was, rozumiem wasz ból”. Bo nikt tego nie rozumie

Najważniejsze to spróbować ich wesprzeć, powiedzieć, że mogą poprosić o pomoc w dowolnym momencie. Często jesteśmy postrzegani jak jakiś niebiański urząd, ludzie myślą, że możemy zrobić wszystko. Ale nasze możliwości są ograniczone. Zdecydowanie możemy pomóc z dokumentami, ale niestety nie możemy zwrócić bliskim osoby, która nie żyje.

Co powinna zrobić rodzina, której bliski zaginął na wojnie?

Krewni otrzymują wtedy zawiadomienia z Terytorialnego Ośrodka Rekrutacji i Wsparcia Społecznego. Jest tam napisane, że zaginął taki a taki żołnierz tam i wtedy. Komisariat wojskowy wydaje pierwsze instrukcje:

1. Napisz wniosek o wsparcie finansowe dla żołnierzy w wojskowym biurze rekrutacyjnym. Zgodnie z prawem, gdy dana osoba jest w niewoli lub zaginęła, krewni otrzymują jej wynagrodzenie. Wcześniej było to około 120 000 hrywien miesięcznie. Od lutego 2025 r. 50% wynagrodzenia jest zatrzymywane na rzecz żołnierza, a resztę otrzymują krewni.

Taka była prośba społeczeństwa, bo zdarzają się sytuacje, gdy żołnierz wraca z niewoli, a podczas jego nieobecności pieniądze otrzymywała na przykład matka ich wspólnego dziecka, która przez lata nie pozwalała żołnierzowi na kontakt z nim.

Ponadto wojsko ma teraz prawo do wydania rozkazu w takiej sprawie. Oznacza to, że jeśli żołnierz chce, by jego żona otrzymała 100% pieniędzy w przypadku jego zaginięcia, pisze oświadczenie, które jest przechowywane w jego aktach osobowych.

2. Napisz wniosek o wyciąg z dokumentu, który zawiera informacje o tym, co się stało, gdzie i jak.

3. Udaj się na najbliższy posterunek policji i spisz oświadczenie o zaginięciu. Na jego podstawie śledczy wszczyna postępowanie karne, wprowadza dane do JRDP [Jednolity Rejestr Dochodzeń Przedprocesowych – red.] i wydaje rodzinie wyciąg. Śledczy musi również pobrać próbki DNA od krewnych. Są one wysyłane do laboratorium, które wprowadza dane do ujednoliconej bazy danych DNA.

To minimum, które rodziny muszą zrobić. Istnieje również wiele innych struktur, na przykład Krajowe Biuro Informacji (KBI), które współpracuje z Międzynarodowym Czerwonym Krzyżem. To ono jest proszone o dostarczenie informacji o pobycie danej osoby w niewoli. Trzeba złożyć wniosek do NIB. Wtedy w ciągu dwóch miesięcy otrzymasz oficjalną odpowiedź, czy dana osoba jest w niewoli, czy też nie ma o tym żadnych informacji.

Najważniejszą strukturą jest centrala koordynacyjna, która zajmuje się wymianą ciał i więźniów. Oni proszą każdą rodzinę o utworzenie konta obrońcy na stronie internetowej centrali koordynacyjnej i podanie jak największej ilości informacji o zaginionym żołnierzu. Bo tylko ty wiesz, czy bliski ma jakiś pieprzyk, bliznę lub tatuaż.

Mamy bardzo mało oficjalnych informacji o jeńcach. Jedynym sposobem, by dowiedzieć się więcej, jest powrót chłopaków z niewoli. Są przesłuchiwani, pokazuje się im albumy ze zdjęciami. W ten sposób zbierane są szczegółowe informacje o innych

Cuda się zdarzają

Czy rozgłos pomaga, czy szkodzi żołnierzom w niewoli?

Zawsze wyjaśniamy rodzinom, że żołnierz może mieć „legendę”. I że kiedy publikujemy szczegółowe informacje na jego temat, możemy mu zaszkodzić. W niewoli może mówić np., że był tylko kierowcą i nikogo nie zabił. A wróg śledzi wszystko. Lepiej, żeby rodziny nie ujawniały szczegółowych informacji. Możesz oczywiście publikować zdjęcia, ale nie podawaj szczegółów na temat tego, gdzie służył i kim był.

Przez co muszą dziś przechodzić ci, których krewni mają status zaginionych?

Jestem dumna z tych bliskich, którzy mają wewnętrzną siłę, by się nie poddawać i kontynuować własną walkę. To tacy, którzy nieustannie domagają się czegoś od instytucji państwowych. Ich konstruktywne działania naprawdę pomagają zarówno w poszukiwaniach, jak w komunikacji między rodzinami a państwem.

Znam wiele kobiet, które samodzielnie pokonują biurokratyczne przeszkody, usprawniając w ten sposób system

Niestety są też przeciwne przykłady, które wywołują chaos. Ta kategoria ludzi widzi wokół siebie tylko zdradę. Nie rozumieją, że z powodu intensywnych działań wojennych żadna ze stron nie szuka zmarłych. I że nie chodzi tu o czyjąś niechęć.

W Pani pracy zdarzają się cuda?

Znam historię, którą opowiedział nam Ołeh Kotenko, były komisarz ds. praw osób zaginionych. Chodziło o mężczyznę z amputowaną ręką, który został wywieziony z pola bitwy podczas zbierania szczątków poległych. Była zgodność DNA, rodzinie powiedziano, że nie żyje. Ci ludzie przez kilka lat żyli w przekonaniu, że ich syn odszedł. I nagle, podczas jednej z wymian, niespodziewanie powrócił. W złym stanie fizycznym, z amputowaną ręką, gangreną, ale żywy.

Najbardziej niesamowite historie to te, w których odnajdujemy zaginionych ludzi w niewoli. Na przykład podczas ostatniej wymiany wrócił żołnierz, który był w niewoli przez trzy lata

Jak radzi sobie Pani ze stresem?

Pomagają mi przyjaciele i zespół. Mogę z nimi rozmawiać o wszystkim i śmiać się, choć to głównie czarny humor. Teraz pogoda się poprawia, mogę znów chodzić na strzelnicę, co również odwraca moją uwagę. Czasami prowadzę też szkolenia z medycyny taktycznej. W nich chodzi o życie, podczas gdy w naszej pracy niestety bardzo często chodzi o śmierć.

Kiedy nie mogę sobie poradzić, pracuję z psychologiem. Leki pomagają, ale antydepresanty nie. Pomaga terapia wspomagająca przeciw nadmiernemu lękowi.

Ołena Gergel: - Szanuj przeszłość, ale nie rób żadnych planów

Czego nauczyła Panią wojna?

Teraz nie mam czasu na media społecznościowe. Często poznajemy jakieś nowiny, gdy mamy informację zwrotną. I wtedy pojawia się pytanie: „Ale o co chodzi?”. Nawet gdy mam czas, nie rozumiem, dlaczego miałabym zapełniać swoją głowę rzeczami, na które nie mam wpływu. Kolejną rzeczą są wiadomości głosowe. Kiedyś nie rozumiałam, dlaczego wszyscy wojskowi je nagrywają. Teraz rozumiem.

Wojna nauczyła mnie też żyć teraźniejszością. Szanować przeszłość, ale nie robić planów.

Kiedyś można było planować, myśleć o wycieczkach w Karpaty, nad morze... Teraz to wszystko minęło. Powinieneś żyć dniem dzisiejszym

Zdjęcia:a rchiwum prywatne

20
хв

Ołena Gergel: – Wojna nauczyła mnie żyć teraźniejszością

Natalia Żukowska
зенон войтас допомога волонтер україна польща

Biolog, tropiciel, ekspert od dużych drapieżników, a od początku pełnoskalowej wojny w Ukrainie –aktywny działacz społeczny. Zenon Wojtas jako prezes zarządu Fundacji Linia Frontu regularnie wyjeżdża do Ukrainy, dostarczając sprzęt, samochody i ubrania dla żołnierzy. W rozmowie opowiada o rzeczywistości wojny, potrzebach ukraińskich żołnierzy oraz o tym, dlaczego ta pomoc jest tak istotna.

Zenon Wojtas

Dlaczego Pan pomaga?

Bo to konieczne. Jeśli Ukraina upadnie, to konsekwencje odczujemy wszyscy. Bo to nie Ukraina zaatakowała Rosję, tylko Rosja Ukrainę. A jeśli dziś odwrócimy wzrok, za kilka lat możemy sami znaleźć się w sytuacji, w której ktoś nie zechce pomóc nam.

Jeśli ktoś nie był na froncie, to może sobie wyobrażać, że ukraińscy żołnierze dostają wszystko z góry – broń, mundury, wyposażenie. W rzeczywistości wygląda to jednak zupełnie inaczej. Wielu żołnierzy działa niemal jak partyzanci – muszą sami organizować sobie sprzęt, a często to ich rodziny czy znajomi szukają dla nich odzieży, noktowizorów, broni, czy pojazdów. Znaczna część wsparcia pochodzi od fundacjii organizacji społecznych, zarówno ukraińskich, jak i zagranicznych. Ludziedostarczają żywność, baterie, elementy ogrzewania. To działanie przypomina trochę „turystykę wojenną” – ludzie przywożą, co mogą.

Jak to się w ogóle zaczęło?

Przed wojną byliśmy zaangażowani w działania na rzecz ochrony przyrody w ukraińskich Karpatach. Współpracowaliśmy z lokalnymi przyrodnikami, wspieraliśmy tworzenie nowych obszarów chronionych. Ukraińskie Karpaty są niezwykłe – w Polsce mamy tylko mały ich fragment, natomiast po ukraińskiej stronie rozciągają się wspaniałe, niemal dziewicze tereny.

Kiedy wybuchła wojna, naturalnym odruchem było działanie.

Już pierwszego dnia dostaliśmy telefon –rodzina znajomego była w Kijowie i potrzebowała pomocy. Bez wahania pojechaliśmy. W drugi dzień wojny byliśmy na miejscu i zaczęliśmy ewakuować ludzi.

Z czasem zaczęliśmy skupiać się na wsparciu dla walczących żołnierzy. Przez pierwszy rok zbieraliśmy pieniądze od znajomych, od ludzi, którzy nam ufali i wiedzieli, że każda złotówka trafia bezpośrednio na pomoc. Kupowaliśmy sprzęt, organizowaliśmy transporty. Po roku założyliśmy Fundację Linia Frontu, aby działać bardziej efektywnie i pozyskać szersze wsparcie.

Gdzie szukacie pieniędzy?

Organizujemy zbiórki publiczne, staramy się angażować partnerów biznesowych. W zeszłym roku wsparło nas około 260 osób, w tym roku jest podobnie. Czasem otrzymujemy wsparcie od firm, co pozwala nam finansować większe zakupy, np. samochodów.

Niestety, zainteresowanie pomocą spada. A potrzeby są wciąż ogromne.

Jak pomagacie?

Wspieramy głównie 18.Słowiańską Brygadę Gwardii Narodowej, w której skład wchodzi mniejsza jednostka artylerii rakietowej. To właśnie im pomagamy najczęściej.

Nasza pomoc skupia się na dostarczaniu sprzętu, którego żołnierze najbardziej potrzebują. Ostatnio były to przede wszystkim buty i odzież zimowa. Wcześniej koncentrowaliśmy się na dostarczaniu samochodów terenowych, głównie pickupów. To kluczowy sprzęt do działań manewrowych. Niestety, pojazdy te często ulegają zniszczeniu – ostatnio dostaliśmy zdjęcia dwóch naszych samochodów, które zostały trafione przez rosyjską artylerię.

Teraz zaczęliśmy współpracować z jeszcze jednym oddziałem Gwardii Narodowej Ukrainy – „Hartija”.

To dość specyficzna jednostka – dobrze zorganizowana i skuteczna. Działa tam między innymi Serhij Żadan, znany pisarz i muzyk, który aktywnie wspiera ich działania, nagłaśnia potrzeby i mobilizuje do pomocy. To sprawia, że ich sytuacja jest nieco lepsza niż w innych oddziałach – mają większe wsparcie społeczne, ale wciąż brakuje im sprzętu i wyposażenia.

Nasza współpraca z„Hartiją” koncentruje się na dostarczaniu im niezbędnego sprzętu – obecnie zorganizowaliśmy dla nich pick-upa, opony oraz zagłuszacze do dronów. To kluczowe narzędzia, które zwiększają szanse na przetrwanie i skuteczność w walce. Problemem, jak zawsze, jest finansowanie – nie mamy stałych źródeł wsparcia, więc każda pomoc, każda wpłata pozwala nam działać dalej.

Często Pan wyjeżdża do Ukrainy?

Wszystko zależy od tego, ile uda nam się zebrać środków i jakie są potrzeby na froncie. Kiedy tylko możemy coś dostarczyć, wsiadam w samochód i jadę.

Czyli Pan dociera aż do Słowiańska, na linię frontu?

Tak, byłem na linii frontu wielokrotnie. Razem z Andrzejem Stasiukiem przejeżdżaliśmy obok stref, w których istniało ryzyko ostrzału. To bardzo niebezpieczne miejsca, ale jeśli chcemy pomagać skutecznie, musimy jechać tam, gdzie pomoc jest najbardziej potrzebna. Utrzymuję regularny kontakt z żołnierzami, którym pomagamy. Dzięki temu wiemy, jakie są ich aktualne potrzeby i możemy reagować na bieżąco. To nie jest tak, że raz dostarczymy sprzęt i na tym kończy się nasza rola. Wojna to dynamiczna rzeczywistość, w której sytuacja zmienia się z dnia na dzień.

Często dostaję od żołnierzy wiadomości – zdjęcia, raporty, a czasem krótkie nagrania, które pokazują, jak wygląda ich codzienność. Wysyłają informacje o zniszczonym sprzęcie, o stratach, o tym, co jest pilnie potrzebne. Niektórych znam już osobiście, z innymi kontaktuję się głównie telefonicznie. Więzi, które się tworzą, nie są powierzchowne – to relacje oparte na zaufaniu, bo w sytuacjach ekstremalnych liczy się pewność, że druga strona dotrzyma słowa.

Zenon Wojtas i Andrzej Stasiuk

W jakim języku się porozumiewacie?

Po ukraińsku i po polsku. Jeśli rozmawiamy w grupie, każdy stara się mówić wolniej i wyraźniej, żebyśmy się dobrze rozumieli. Niektóre słowa w naszych językach są podobne, więc bariera językowa nie jest wielką przeszkodą.

Mamy wszystkie potrzebne papiery, ale gdy wjeżdżamy do Ukrainy z pomocą humanitarną czy sprzętem dla wojska, często wystarczy, że mamy polską i ukraińską flagę na samochodzie i nas przepuszczają. Ukraińscy żołnierze i straż graniczna traktują Polaków z ogromnym szacunkiem – gdy widzą, że przywozimy sprzęt dla ich armii, zwykle nie przeprowadzają drobiazgowych kontroli.

Zdarzały się sytuacje, kiedy ktoś z naszej ekipy zapomniał dokumentów, a mimo to udało się przejechać. Pół roku temu jeden z kierowców zostawił paszport w Kijowie i jechał dalej bez żadnych papierów – w krótkich spodenkach, bo była wtedy upalna pogoda. Mimo tego nikt go nie zatrzymał, bo po prostu wiedzieli, kim jesteśmy i co robimy.

Dla Ukraińców Polacy to sojusznicy i widać to na każdym kroku

Pamięta pan jakieś zaskakujące prośby od ukraińskich żołnierzy?

Samoloty F-16!

Żołnierze, z którymi rozmawiam, doskonale zdają sobie sprawę, jak ważne jest wsparcie sprzętowe i że ich możliwości bojowe zależą od tego, co dostaną. Wiedzą, że w tej wojnie przewaga technologiczna ma kluczowe znaczenie.

Zwykle ich prośby są bardzo racjonalne. Potrzebują butów, odzieży termicznej, noktowizorów, dronów, samochodów. Proszą o to, co faktycznie pozwala im przeżyć i skutecznie walczyć.

Ci, którzy walczą, to zwykle ludzie z bardzo silnym charakterem i poczuciem obowiązku. Oni wiedzą, że nikt za nich tej wojny nie wygra, że muszą liczyć przede wszystkim na siebie i na ludzi, którzy ich wspierają. Dlatego uważam, że naszym obowiązkiem jest im pomagać – nie tylko ze względu na nich, ale także ze względu na naszą własną przyszłość.

Kostantinowka, Ukraina. 2025

Jak ukraińscy żołnierze wyobrażają sobie przyszłość?

Wiedzą tyle, co my. A może nawet mniej. Wielu z nich od miesięcy nie opuszcza okopów, nie mają dostępu do pełnych informacji. To, co ich najbardziej martwi, to brak rotacji na froncie.

Mają świadomość, że jeśli Ukraina upadnie, to za kilka lat w tej samej wojnie mogą walczyć już nie przeciwko Rosjanom, ale przeciwko własnym rodakom, których Rosja wcieli do armii i wyśle na linię frontu.

A co mówią żołnierze, którzy wracają z przepustki np. z Kijowa na front?

Kijów to zupełnie inna rzeczywistość niż front. Widać tam dwa światy – jeden, w którym życie toczy się niemal normalnie, a drugi, w którym ludzie cały czas są świadomi wojny i aktywnie w nią zaangażowani.

Połowa mieszkańców Kijowa angażuje się w pomoc – organizują zbiórki, wspierają wojsko, wysyłają pomoc humanitarną. Ale można też zobaczyć pełne restauracje, kawiarnie, luksusowe samochody. To naturalne – ludzie nie mogą żyć w ciągłym stresie, więc próbują funkcjonować normalnie.

Dla żołnierzy, którzy wracają z frontu, ten kontrast bywa bolesny. Oni wracają do miasta i widzą, że nie wszyscy są równie zaangażowani w wysiłek wojenny. Niektórzy czują się sfrustrowani – oni walczą, ryzykują życie, a w tym samym czasie ktoś inny siedzi w eleganckiej restauracji i nie przejmuje się niczym. Ale z drugiej strony, czy można mieć o to pretensje? Każdy radzi sobie z wojną na swój sposób.

Dla mnie ważne jest to, że wciąż jest bardzo wielu ludzi, którzy pomagają. Mam przyjaciół w Kijowie, którzy udostępniają nam mieszkanie. Sami angażują się w pomoc, wspierają żołnierzy, organizują transporty. To pokazuje, że duch oporu w Kijowie jest wciąż bardzo silny.

Konstantinówka, 2024

Czy któryś z żołnierzy, którym pan pomagał, zginął?

Na szczęście nie. Większość żołnierzy, którym pomagamy, to artylerzyści – oni zazwyczaj nie znajdują się bezpośrednio w pierwszej linii, co daje im większe szanse na przeżycie. Oczywiście, to wciąż wojna i nikt nie jest w pełni bezpieczny, ale w porównaniu z piechotą czy jednostkami szturmowymi, ich straty są mniejsze.

Wielu z nich walczy w Donbasie już od 2014 roku, więc mają doświadczenie, wiedzą, jak unikać zagrożeń. To także ludzie, którzy doskonale znają teren, często są to miejscowi, którzy walczą u siebie. Dzięki temu potrafią lepiej manewrować, wiedzą, gdzie są bezpieczne drogi, jak się ukrywać, jak unikać ostrzału.

Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że to kwestia czasu – wojna jest brutalna i nikt nie ma gwarancji, że przeżyje. Dlatego tak ważne jest, żeby jak najlepiej ich wyposażyć, żeby mieli sprzęt, który może ich uratować. Każdy dodatkowy samochód, każda dobra kamizelka kuloodporna, każdy dron zwiększa ich szanse na przetrwanie.

Mimo wszystko, zawsze z niepokojem otwieram wiadomości od nich. Boję się dnia, w którym dostanę informację, że kogoś już nie ma. Ale dopóki są na froncie, dopóki walczą – my będziemy ich wspierać.

Czy myślał Pan kiedyś, że będzie pomagać na wojnie?

Nie. Nikt się tego nie spodziewał. Wydawało się, że to niemożliwe, żeby w XXI wieku ktoś w Europie zdecydował się na pełnoskalową inwazję. Owszem, wszyscy wiedzieliśmy o napięciach, o koncentracji wojsk rosyjskich przy granicy, ale wielu ludzi – w tym ja – łudziło się, że to jedynie demonstracja siły, że skończy się na zastraszaniu i pokazie sił.

A potem, nagle, Rosjanie po prostu wsiedli w czołgi i ruszyli. W jednej chwili wszystko, co do tej pory wydawało się nieprawdopodobne, stało się faktem.

Dziś, patrząc na to z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że Rosja nigdy nie ukrywała swoich zamiarów– po prostu my nie chcieliśmy w nie uwierzyć. I chyba właśnie to było najgorsze– ta naiwność, że coś takiego nie może się zdarzyć. A jednak się zdarzyło.

Ale nie wszyscy uciekli, nawet na linii frontu ludzi zostają.

Tak, i to jest jeden z największych paradoksów tej wojny. Są ludzie, którzy mogli wyjechać, ale zostali. Nie tylko żołnierze, ale także cywile, którzy nie chcą opuszczać swoich domów, nawet jeśli walki toczą się tuż obok nich.

Byłem w miejscowościach przy froncie, gdzie widać codzienność, która nie powinna tam istnieć – dzieci bawiące się między okopami, starsze osoby, które mówią: „Tu się urodziłem, tuumrę”. Ci ludzie nie chcą lub nie mogą wyjechać. Czasem chodzi o brak środków, czasem o poczucie, że nie mają dokąd pójść, a czasem po prostu o upór: ichziemia, ich dom, ich życie.

Podobnie jest z żołnierzami. Są tacy, którzy od miesięcy, a nawet lat, nie opuścili frontu. Nie mają rotacji, nie mają przerwy. To nie jest tak, że każdy walczy, bo musi –wielu walczy, bo chce. Wiedzą, że jeśli oni odejdą, jeśli się poddadzą, to niktinny ich nie zastąpi.

W Donbasie spotkałem żołnierzy, którzy walczą od 2014 roku. To nie są nowi poborowi, to ludzie, którzy przeszli już przez piekło i nadal tam są. I oni też widzą, że nie wszyscy w Ukrainie podchodzą do wojny tak samo. Mają w sobie dużo goryczy – bo gdy jedni walczą i giną, inni udają, że wojna ich nie dotyczy.

Ale mimo to zostają. Idlatego tak ważne jest, żebyśmy ich wspierali – bo oni nie walczą tylko zasiebie. Walczą za cały kraj. A jeśli oni się poddadzą, to będzie oznaczał koniec.

Czytałam, że miejscowi bardzo często nie tylko nie pomagają, ale jeszcze szkodzą, i w ogóle nie rozumieją, po co to wszystko.

Niestety, to się zdarza. Są miejsca, szczególnie w rejonach przyfrontowych, gdzie część miejscowej ludności nie tylko nie wspiera ukraińskiego wojska, ale wręcz działa na jego niekorzyść. Niektórzy przekazują informacje Rosjanom, wskazują pozycje wojskowe, donoszą o ruchach wojsk.

To jest bardzo trudne dla żołnierzy, którzy ryzykują życie, by bronić tych terenów, a jednocześnie widzą, że nie wszyscy chcą, żeby tam byli. Jest sporo ludzi, którzy czekają, aż Rosja przyjdzie i przejmie kontrolę – szczególnie na terenach, które od lat były pod wpływem rosyjskiej propagandy. Czasem można spotkać ludzi, którzy otwarcie mówią:„ A co to za różnica, kto tu rządzi?”. Dla nich najważniejsze jest to, żeby jakoś przeżyć, nieważne pod czyją władzą.

Z drugiej strony, są teżtacy, którzy pomagają w każdy możliwy sposób. Ryzykują życiem, żeby dostarczać żołnierzom jedzenie, przekazywać informacje o ruchach rosyjskich wojsk, organizować schronienia. Są miejscowości, gdzie cywile i wojsko stanowią jedność, gdzie ludzie doskonale wiedzą, że jeśli Ukraińcy się wycofają, to dla nich oznacza to koniec wolności.

To pokazuje, jak bardzo podzielone jest społeczeństwo na tych terenach. Wojna nie jest jedynie starciem militarnym – to także walka o świadomość, o to, kto czuje się częścią Ukrainy, a kto wciąż żyje w mentalności sowieckiej. I niestety, to nie zmieni się z dnia na dzień, nawet jeśli wojna się skończy. To będzie proces na pokolenia. 

20
хв

Słyszę od ukraińskich żołnierzy: przywieźcie nam samoloty F-16

Olga Pakosz

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Stefanie Babst: – USA mogą wyjść z NATO za 5 do 10 miesięcy

Ексклюзив
20
хв

Umowa Trumpa o ukraińskich złożach: szansa czy pułapka

Ексклюзив
20
хв

Ołena Gergel: – Wojna nauczyła mnie żyć teraźniejszością

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress