Exclusive
20
min

Łarysa Fesenko: Marzę o Ukrainie bez zdrajców

Oto historia nauczycielki, dyrektorki liceum w Lisnostyniwce w obwodzie kupańskim, która z powodu odmowy współpracy okupantem spędziła w niewoli 45 dni. Wydali ją koledzy z pracy. Na 17 z nich 9 poszło na służbę do Rosjan

Natalia Żukowska

Łarysa Fesenko. Fot: Maria Linnik

No items found.

Inwazja, okupacja i nowe zasady

Już kilka dni przed inwazją zaczęłam przeczuwać, że coś się wydarzy, choć nie wierzyłam, że Rosja zaatakuje – wspomina Pani Łarysa. – Wciąż uspokajałam moich nauczycieli, że wszystko będzie dobrze. Ostrzegałam ich jednak, że w nieprzewidzianej sytuacji najważniejsze to nie panikować.

24 lutego, mimo wybuchów, poszłam do pracy – liceum jest niedaleko mojego domu. Zadzwoniłam do kierowniczki wydziału oświaty w Kupiańsku: kazała mi wysłać dzieci na nauczanie zdalne. Jeszcze tego samego dnia spotkaliśmy się z nauczycielami, by omówić kolejne kroki. Dwa dni później Kupiańsk został zajęty. Rosjanie natychmiast zaczęli wprowadzać swoje porządki – m.in. organizować swoją administrację. Do naszej wioski Lisna Stenka, która leży 45 kilometrów od Kupiańska, nie przybyli jednak od razu.

Ludzie starali się przeszkadzać im w każdy możliwy sposób – demontowali tablice z nazwami miejscowości, zamalowywali znaki drogowe. Ale w końcu i tak do nas dotarli

Tak czy inaczej, pod koniec marca udało nam się zdalnie zakończyć rok szkolny i wydać świadectwa dzieciom. W międzyczasie okupanci nakłaniali ludzi do współpracy. Mówili nam o nowych zasadach prowadzenia biznesu i płacenia podatków. Oczywiście, naszego liceum w spokoju nie zostawili.

Ludzie nie do poznania

Na początku czerwca 2022 r. starosta wioski przyniósł nam notatkę – dał ją mojemu mężowi i szybko zniknął. Było w niej napisane, że ja, jako kierowniczka placówki, muszę przyjechać do Kupiańska, do wydziału edukacji, by przywieźć listy pracowników, którzy będą pracować dla Rosji. Każdy miał za to otrzymać nagrodę w wysokości 10 000 rubli. Musiałam też przywieźć całą dokumentację związaną ze szkołą. Wszystko to miałam zrobić następnego dnia. Natychmiast zebrałam pracowników i powiedziałam im, co się dzieje. Jasno przedstawiłam swoje stanowisko: nie będę współpracowała z Rosjanami – i wezwałem wszystkich do zrobienia tego samego. Ale ludzie byli nie do poznania. Niektórzy patrzyli na mnie zdezorientowani, jak mi się wydawało, mieli radość w oczach.

Spodziewałem się, że cały zespół powie: „Łariso Władimirowna, nie martw się, jesteśmy z tobą” – ale zobaczyłam wyobcowanie. Byłam zraniona i urażona

Weszli do mojego biura jeden po drugim i ogłosili decyzję. Z 17 nauczycieli, którzy pracowali w liceum, 9 zdecydowało się na współpracę z Rosjanami. Wśród nich była nauczycielka, która pracowała w liceum od wielu lat. Otrzymała certyfikaty od Ministerstwa Edukacji i Nauki za patriotyczne wychowanie dzieci. Kiedy grano ukraiński hymn, po jej twarzy zawsze spływały łzy, trzymała rękę na sercu i udawała patriotkę. Ale tego dnia od progu powiedziała: „Będę współpracować”. Zastanawiałam się, co motywowało tych ludzi do podjęcia takiej decyzji. Niektórzy oczywiście wierzyli, że dostaną duże pieniądze, inni byli po prostu oportunistami. Zaniosłam listy do wydziału edukacji, ale dokumentacji im nie przekazałam im dokumentacji.

Dlaczego miałabym wyjeżdżać?

Ci nauczyciele, którzy zgodzili się pracować dla Rosji, napisali oszczerczy donos przeciwko mnie do wrogiej administracji. Stwierdzili, że mam proukraińskie stanowisko, że trzeba mi wyłączyć światło i trzymać mnie do góry nogami, żebym zastanowił się nad swoim zachowaniem. Tydzień później pod mój dom podjechał czarny jeep z literą „Z”. Wysiadło z niego trzech uzbrojonych mężczyzn, przedstawili się jako funkcjonariusze FSB. Mówili po rosyjsku: „Mamy na ciebie wielką skargę. Nie rozumiesz, że Rosja będzie tu zawsze? Ukrainy nie będzie. Jesteśmy bardzo zaniepokojeni twoją postawą”.

Stałam przed nimi i po prostu milczałam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. A oni mówili dalej: „To dobrze, że przyszliśmy do ciebie, ale mogą przyjść inni i nie wiemy, co się z tobą stanie. Nie boisz się? Jeśli tak bardzo nas nienawidzisz, dlaczego nie wyjechałaś?”.

Wtedy się odezwałam: „Dlaczego miałabym wyjeżdżać? Urodziłam się tutaj, to moja ziemia, jestem dyrektorką tego liceum. A kim wy jesteście?”.

„Radzimy się zastanowić. Mamy nadzieję, że wyciągniesz właściwe wnioski” – odpowiedzieli.

Kiedy wyszli, poczułam strach. Słyszeliśmy już o ludziach zabieranych do „piwnicy” i zabijanych

W ciągu następnych kilku dni starszy wioski, który już pracował dla Federacji Rosyjskiej, próbował przekonać mnie do współpracy. Oczywiście nie zmieniłam zdania. Kilka dni później na moje podwórko podjechał samochód z sześcioma uzbrojonymi mężczyznami. Krzyczeli: „Czy to tutaj mieszka Ukrainka!?”.

Odpowiedziałam: „Tak, tutaj”.

Raszyści wykręcili mi ręce i wciągnęli do domu. W tym czasie mój mąż, który wrócił z pracy na obiad, oglądał ukraińskie wiadomości. Kiedy to zobaczyli, zaciągnęli go na korytarz i zaczęli przeszukiwać dom. Rozrzucili wszystkie rzeczy, a jeden z nich szturchnął mnie boleśnie w bok karabinem. Krzyknęłam: „Zabijcie mnie tutaj. Nigdzie z wami nie pójdę!”. A oni powiedzieli: „Jeśli odkryjemy, że cokolwiek przed nami ukrywasz, zastrzelimy cię”.

„Niczego nie ukrywam. Oto niebieskie i żółte wstążki od dzwonka, podręczniki, szkolne laptopy, których nauczyciele nie mieli czasu zabrać do nauki na odległość” – odpowiedziałam.

Skonfiskowali moje telefony, zabrali laptopy, znaleźli wiele ukraińskich symboli. Kazali mi się przygotować. Potem założyli mi worek na głowę, skuli ręce kajdankami i wepchnęli do samochodu

Było gorąco, ciężko było oddychać. Wozili mnie przez jakieś dwie godziny, w końcu trafiłam do policyjnego aresztu w Kupiańsku. Zabrano mnie do małego pokoju, który wyglądał jak kabina prysznicowa; podłoga była śliska. Zdjęli mi worek z głowy, kajdanki i zaczęli mnie przeszukiwać. Kobieta w obecności strażników zdjęła mi stanik, oni wyciągnęli sznurówki z moich butów i zaprowadzili do celi..

Kotlet w 20 kawałkach

W areszcie było 14 cel, tylko jedna dla kobiet. Byłam szóstą w celi dla dwóch osób – od czasu do czasu było nas w niej 12. Część pomieszczenia zajmowała toaleta z zepsutą spłuczką. Wśród kobiet była wolontariuszka, sołtyska z Kupiańska, rolniczka i nauczycielka z Ługańska. Spałyśmy na podłodze, bo były tylko dwie prycze. Nigdy nie wyprowadzano nas na zewnątrz. Nie było czym oddychać. Przez pierwsze dwa dni leżałam na podłodze i szukałam dziury do oddychania. Raszyści szydzili z nas i zamykali podajniki w drzwiach, przez które do celi dostawało się trochę powietrza.

Piłyśmy wodę techniczną, która płynęła z kranu. Nie było jak się umyć

Jednak niektóre z dziewcząt, które przebywały w więzieniu od dłuższego czasu, miały nawet mydło i papier toaletowy. Dzieliły się tym z nami. Kiedy mój mąż dowiedział się, gdzie jestem, znalazł mnie. Stał w kilometrowej kolejce, by przekazać mi paczkę w dniu mojego przyjęcia. Już w celi powiedziano mi, że jeśli potrzebuję papieru toaletowego, to mam włożyć jego kawałek do pojemnika z jedzeniem, który został przysłany z domu. To było jak podpowiedź, czego potrzebuję. Jeśli ktoś chciał herbatę, wkładał zużytą saszetkę. Wszystkie paczki były dokładnie sprawdzane. Jeśli był w niej kotlet, krojono go na 20 części, a bułkę rozrywano. Zresztą strażnicy często kradli to, co wysyłali nam krewni. Mój mąż ciągle wysyłał mi banany, ale otrzymałam je tylko raz. Karmiono nas dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Nie było naczyń, jadłyśmy z plastikowych pojemników na solone ryby: 2-3 łyżki gotowanego makaronu i dwie kromki chleba. Nie byłam głodna. Przede wszystkim chciałam, by mnie wypuścili.

Możesz stąd nie wyjść

Najgorsze było to, jak przesłuchiwali ludzi. W naszych celach słyszeliśmy, jak szydzą – głównie z mężczyzn. Rosjanie przesłuchiwali nas w nocy. Ludzie krzyczeli głosem innym niż ich własny. Pamiętam, jak jeden z bitych mężczyzn krzyczał: „Jestem Ukraińcem, nadal jestem Ukraińcem!”. A oni wtedy powiedzieli: „To teraz przyprowadzimy tu twoją żonę i dziecko”.

Zaczął prosić, żeby go zabili, ale nie tykali jego rodziny.

Płakałam. Siedziałyśmy w celi i wkładałyśmy palce do uszu, żeby tego nie słyszeć

Mnie też zabrali na przesłuchanie, ale mnie nie pobili. Może miałam szczęście. Po raz pierwszy wezwali mnie trzeciego dnia po zatrzymaniu. Naprzeciwko siedziało dwóch mężczyzn w wojskowych mundurach. Pierwsze, o co mnie zapytali, to czy oddałam wszystkie klucze do liceum. Kiedy zapytałam, jak długo będą mnie tu trzymać, usłyszałam: „Możesz stąd nie wyjść”. Rozmowa była krótka.

Drugie przesłuchanie odbyło się w celi, w której torturowano ludzi. Na środku stał żelazny stół, na ścianach i podłodze były ślady krwi. Tym razem też miałem szczęście, bo zadzwonił telefon przesłuchującego – jego partner też niemal natychmiast wybiegł z pokoju. Wróciłam do celi i już nigdy, aż do mojego zwolnienia, nie byłam wzywana na przesłuchania.

Nie można było tego powiedzieć o innych dziewczynach. Mieliśmy 25-letnią, była blada. Poprosiłyśmy ją, żeby usiadła. Powiedziała: „Nie mogę. Zobacz, jak mnie pobili”. Zdjęła bluzkę i spodnie, to było straszne. Została pobita tak mocno, że mogła tylko stać. Biły ją kobiety, które prowadziły przesłuchanie.

Na szczęście udało nam się przeżyć. W Iziumie każdy, kto był przetrzymywany w takich warunkach jak my, został zastrzelony

Uwolnienie

Łarysa Fesenko po uwolnieniu z francuską dziennikarką. Zdjęcie: archiwum prywatne

To było między 7 a 8 września 2022 roku. Dwa dni wcześniej w pokój, w którym przebywali raszyści, uderzyła rakieta; było wiele ofiar. Słyszałyśmy latające helikoptery. Miałyśmy nadzieję, że to nasi nadlatują. Tego dnia nie pozwolono nam jeść – miałyśmy bułkę z makiem, którą kiedyś dostałam od męża, taki zapas na wypadek braku jedzenia – podzieliłyśmy tę bułkę na sześć części. Była noc, panowała dziwna cisza. Usłyszałyśmy, że ktoś puka do drzwi albo w ścianę. Później powiedziano nam, że chłopakom z sąsiedniej celi udało się wyłamać kraty, a jeden z nich wydostał się przez małe okienko na górze. Wszedł głównym wejściem, znalazł klucze i zaczął otwierać cele. Była pierwsza w nocy. Z jednej strony byłyśmy szczęśliwe, ale z drugiej nie rozumiałyśmy, co się dzieje. Myślałyśmy: a co jeśli wyjdziemy z komisariatu i nas zastrzelą?

Wszyscy rzucili się do pokoju, w którym znajdowały się rzeczy więźniów; były w podpisanych workach. Nie mogłam znaleźć swojego. Najbardziej martwiłam się o paszport, bo jak mogłabym wyjść bez niego? I wtedy Julia, z którą siedziałyśmy w celi, przybiegła i przyniosła moje dokumenty. Kiedy wyszłyśmy na zewnątrz, nie wiedziałyśmy, co robić. Było nas dziesięć, poszłyśmy w stronę kościoła, który stał 200 metrów od komisariatu. Musiałyśmy się gdzieś ukryć, przynajmniej do rana. Wysoka żelazna brama była zamknięta. Nie wiem, skąd wzięliśmy siły, ale wszyscy wspięliśmy się na ogrodzenie i podeszliśmy do wartowni.

Nie mogliśmy przedstawić się jako zbiegli więźniowie. Wymyśliliśmy więc historyjkę, że jesteśmy uchodźcami z Donbasu

Może strażnik naprawdę nam uwierzył, a może było mu nas żal? Pozwolił nam zostać do 6 rano, dał nam nawet herbatę.

Zapach smażonki

Rano latały rakiety, wszystko się paliło. Wrogie transportery opancerzone stały na skrzyżowaniu i sprawdzały dokumenty przechodniów. Myślałam, że to już koniec, ale dostrzegłam autobus ze znajomym kierowcą. Wskoczyłam do środka i ruszyliśmy – lecz niemal natychmiast drogę zagrodził nam transporter, a Rosjanie powiedzieli, że z Kupiańska nie ma wyjazdu.

Postanowiłem więc iść pieszo – i znów natknęłam się na Rosjan: sprawdzali ludziom dokumenty. Mimo to szłam dalej, odmawiając pod nosem Ojcze Nasz. Akurat byli zajęci dokumentami jakiegoś mężczyzny, więc postanowiłam się nie zatrzymywać. Nikt mnie nie zatrzymał.

Kiedy dotarłam na przystanek autobusowy, zobaczyłam machającą do mnie kobietę. To była Anżela, z którą dzieliłam celę. Pochodziła z Kupiańska. Uciekła tej samej nocy co ja i ukryła się w swoim sklepie, a rano przyszła na przystanek. Powiedziała: „Pomogę ci”. Właśnie przejeżdżało stare żiguli ze znakiem taksówki. Zatrzymaliśmy je, Anżela wyjęła trochę pieniędzy i powiedziała do kierowcy: „Zawieź tę kobietę do Leśnej ścianki”. A on na to: „Nie ma mowy, jeżdżę tylko po mieście”. Wtedy uświadomiłam sobie, że znam tego człowieka. Powiedziałem: „Mykoła, proszę, zawieź mnie do domu”.

Zgodził się podwieźć mnie kawałek, ale w końcu zawiózł mnie pod sam dom. Była siódma rano, mąż gotował zupę, zapach smażonki unosił się w całej kuchni. Przytulił mnie i nakarmił.

„Wiesz, mogą przyjść po mnie, bo uciekłam” - powiedziałam.

„Nie, nie, nie, nie oddam cię teraz nikomu” – odrzekł.

W tym czasie naziści wciąż byli w wiosce, ale następnego dnia nasze wojska ją wyzwoliły

Moja wiara jest niezachwiana

W ciągu tych 45 dni w areszcie schudłam 12 kilogramów. Trzymałam się, bo wierzyłam w Ukrainę, w naszą armię, w to, że Rosja nie będzie tu długo. Teraz jestem na rosyjskiej liście poszukiwanych: mówią, że jestem nazistką, że wspieram reżim w Kijowie. Myślę, że to robota tych zdradzieckich nauczycieli i tych dobrych ludzi z mojej wioski, którzy nadal chcą mnie zniszczyć.

A jeśli chodzi o zdrajców, to są tacy, którzy nadal mieszkają we wsi, jak gdyby nic się nie stało

Niektórzy wyjechali do Charkowa i pracują w prywatnej szkole. Jeden nauczyciel uciekł do Rosji, inny, który był dyrektorem liceum pod rządami raszystów, został aresztowany dopiero w styczniu tego roku, choć dowodów jego winy było aż nadto.

Bo jeśli wziąć pod uwagę naszą wioskę, to większość jej mieszkańców to tak zwane żduny [żdun to uosobienie inercji, bezwładu i braku pojęcia o świecie – red.]. Patrzą na mnie jak na dziwowisko.

Proces wójta wciąż trwa. Nie rozumiem, dlaczego to wszystko toczy się tak wolno. Zdrajcy muszą zostać ukarani. Spowodowali tak wiele smutku, tak wielu ludzi przez nich zginęło, tak wiele dzieci cierpiało psychicznie, w szczególności z powodu opresji i przymusu studiowania według rosyjskiego programu nauczania. Rodzice byli zastraszani ich odebraniem i pozbawienia praw rodzicielskich.

Łarysa ze swoimi uczniami. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wróciłam już do swoich obowiązków dyrektorki liceum, oczywiście zwolniłam wszystkich zdrajców. Nauczanie odbywa się na odległość. Odnowiłam kadrę, mamy nauczycieli z całej Ukrainy – z Kijowa, Kramatorska, obwodu sumskiego. Oczywiście martwimy się, że znów możemy znaleźć się pod okupacją. Jest mało prawdopodobne, że jeśli tak się stanie, wyjdę z tego żywa po raz drugi. Marzę o życiu w Ukrainie bez zdrajców. Chcę, aby żyli tu prawdziwi Ukraińcy, gotowi bronić swojego domu w każdych okolicznościach.

Bo patriotyzm nie polega na noszeniu haftowanej koszuli lub machaniu niebiesko-żółtą flagą. Patriotyzm oznacza bycie Ukraińcem wewnątrz, czucie tego w sercu
No items found.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.

Na froncie

Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?

Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.

Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?

Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.

Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Okopy na cmentarzu

Jak radzicie sobie ze strachem?

Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.

Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać

Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?

Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.

„Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem”

Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?

Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.

Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość

Kiedy niebezpieczeństwo było największe?

Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.

Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów

Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?

Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.

Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?

Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.

Liberowie towarzyszyli swojemu przyjacielowi w narodzinach jego dziecka

Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?

Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.

Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?

Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.

Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.

Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie

Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.

„Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń”

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?

Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.

Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?

Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.

Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia

Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?

Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.

To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.

Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym

Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?

Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.

Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?

Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.

Uwolnieni ukraińscy jeńcy

Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.

Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.

Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej

Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?

Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.

Andrij Smolenski stracił oczy, ręce i ucho

Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.

Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów

20
хв

„Zdjęcia, które krzyczą": jak Liberowie dokumentują wojnę

Natalia Żukowska
pomoc Ukraińców Walencja Hiszpania

Hiszpania próbuje stanąć na nogi po huraganie Dana, który pochłonął co najmniej 217 ofiar śmiertelnych (wciąż poszukuje się setek zaginionych). 29 października 2024 r. we wspólnocie autonomicznej Walencji doszło do niespodziewanej i bardzo gwałtownej powodzi. Deszcz padał przez całą noc, rzeki wystąpiły z brzegów, niektóre mosty zostały zniszczone, a miejscowości – odcięte od świata. Połączenie kolejowe między Madrytem a Walencją usa się przywrócić najwcześniej za dwa tygodnie. Rząd wysłał do regionów dotkniętych kataklizmem największą liczbę żołnierzy w historii kraju.

Deszcz wciąż pada – ogłoszono alarm w regionach Murcji, Katalonii i Wspólnoty Walenckiej. Intensywne opady są spowodowane przez zjawisko o nazwie „gota fria”. To rodzaj burzy spowodowanej przez zimne powietrze, które odłącza się od głównego prądu powietrznego na dużych wysokościach i przemieszcza się niezależnie. Gdy to zimne powietrze spotyka się z ciepłym i wilgotnym powietrzem w niższych warstwach atmosfery, może wywołać gwałtowne burze, silne opady deszczu, a nawet grad.

W 1957 roku Walencja doświadczyła już podobnej katastrofy. W powodzi zginęło wtedy ponad 300 osób. Tym razem zmiany w infrastrukturze rzeki Turia pomogły miastu uniknąć powtórzenia się tragedii. Niestety, nie uratowało to wielu mniejszych miejscowości i wsi.

Sestry rozmawiały z Ukraińcami, którzy znaleźli się w epicentrum katastrofy. A także z tymi, którzy zaangażowali się w pomoc poszkodowanym Hiszpanom.

Skutki powodzi w gminie Sedavi, rejon Walencji. 30.10.2024. Fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Jakby ktoś odkręcił wielki kran

Wiktoria Ilczi, uchodźczyni wojenna z Kijowa, mówi, że w samej Walencji nie było wcześniej żadnych oznak nadchodzącego huraganu. Wieczorem 29 października pojechała do sklepu IKEA, 10 kilometrów od Walencji.

– Dotarłam tam około 20:00, było cicho i spokojnie – wspomina. – 20 minut później w sklepie podali komunikat, że proszą ludzi o przeniesienie samochodów na górny parking, ponieważ woda się podnosi. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, ponieważ mój hiszpański nie jest jeszcze za dobry i nie znałam słowa „inundacion”, które oznacza „powódź”. Kiedy poszłam przestawić samochód, woda na dolnym parkingu sięgała już kolan. A gdy wjeżdżałam na górny poziom, sięgała już szyb.

Wiktoria Ilczi pokazuje, co żywioł zrobił z ulicą i jej samochodem w ciągu zaledwie kilku minut. Zdjęcie: archiwum prywatne

Woda podnosiła się bardzo szybko. Było jej tak dużo, jakby ktoś odkręcił wielki kran. Zalała mój samochód – myślę, że już nic z niego nie będzie. Ale najważniejsze, że żyję. To, że trafiłam do tego marketu, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się wtedy przytrafić.

Bo ci, którzy byli wtedy na drodze, ucierpieli najbardziej. Samochody stały się pułapkami dla wielu z nich. Gdybym wyjechała trochę wcześniej, być może nie rozmawiałbym teraz z panią

W markecie spędziłam noc, na podłodze. Pracownicy zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy: ubrania na zmianę, materace do spania, koce, poduszki, kapcie. Nakarmili nas ciepłym jedzeniem. Wykonali fenomenalną robotę. Ściągali też do środka ludzi z ulicy – jak tylko mogli: rzucając im liny, ciągnąc ich za ręce… Wszyscy byli zaangażowani w akcję ratunkową. Niektórych udało się uratować, innych niestety nie. Widziałam ludzi trzymających się słupa przez 7 godzin, w zimnej wodzie. Krzyczeli: „Pomocy!”, ale byli za daleko. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze.

Do sklepu pojechałam sama, moje dzieci zostały w domu z nianią. Mieszkamy w samej Walencji, gdzie nic się nie stało, ale i tak było strasznie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w tym sklepie będę musiała spędzić noc, zadzwoniła do przyjaciół i poprosiłam ich, by zabrali dzieci do siebie. Mój młodszy syn nie był zbyt przestraszony, ale córka nie spała całą noc. Martwiła się.

Noc powodzi w IKEA. fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Rano, gdy woda ustąpiła, ludzie zaczęli się ewakuować – przed ustąpieniem wody nie prowadzono akcji ratunkowych. Jednak droga była zablokowana, nie można było wyjechać, więc czekaliśmy. Udało mi się wyjechać około 13.00. To, co zobaczyłam, to był armagedon. Tysiące rozbitych, porozrzucanych na drodze samochodów. I wszędzie błoto. Poczucie katastrofy. Znam ludzi, którzy wciąż nie odnaleźli swoich bliskich.

Teraz wszyscy przyłączyli się do pomocy. Zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, bardzo wielu Ukraińców. Zbierają ubrania, jedzenie, pieniądze. Zapewniają tymczasowe zakwaterowanie tym, którzy stracili domy. Albo po prostu wychodzą na ulice, by uprzątnąć gruzy.

Horror widziany z balkonu

Igor z obwodu żytomierskiego pracuje w Hiszpanii od kilku lat. Mieszka w gminie Benetusser, w prowincji Walencja. Podczas powodzi wraz z sąsiadem uratował dziewczynę. Nie chce podać swojego nazwiska, bo nie uważa się za bohatera.

– My, Ukraińcy, jesteśmy narodem, który wydaje się być przygotowany na wszystko – mówi. – Ogromny strumień wody złapał mnie w domu. Oglądałem wiadomości, ale nie zwracałem większej uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy w mieszkaniu wysiadło zasilanie, wyszedłem na balkon; mieszkam na 4. piętrze. Zobaczyłem wodę płynącą ulicami, sięgała już do kolan. 5 minut później rwący potok zaczął niszczyć samochody. Wszystko działo się bardzo szybko.

Widok z balkonu Igora. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wkrótce nie było już ani prądu, ani internetu, ani wody w kranach. Zostałem uwięziony w mieszkaniu, obserwowałem ten horror z balkonu. I nagle zobaczyłem, że woda zalała już parter naszego budynku – a mój sąsiad Wołodymyr, też Ukrainiec, próbuje wyciągnąć z wody dziewczynę, którą porwał nurt. Trzymała się jednego z okien na naszym parterze, który był już zalany prawie po sufit.

Próbowaliśmy wybić szybę w drzwiach wejściowych. Była z utwardzonego szkła, więc walczyliśmy z nią jakieś 5 minut – w pewnym momencie pomyślałem nawet, że nam się nie uda. Ale się udało – i wciągnęliśmy tę dziewczynę do środka. Okazało się, że jest Hiszpanką, zabraliśmy ją więc do naszych hiszpańskich sąsiadów.

Tysiące ludzi z pomocą

Hanna Kriuczkowa z Krzywego Rogu jest wstrząśnięta skutkami huraganu. Też przyłączyła się do pomocy.

– O 6.00 rano zabrałam dziecko do szkoły, po czym pojechałam do pracy – mówi. – Pierwsza syrena zawyła około 8 rano. W tym czasie trwała już powódź, choć u nas nie spadła ani kropla deszczu – wiał tylko silny wiatr. O tym, co się dzieje gdzie indziej, czytaliśmy w mediach społecznościowych.

Moja szefowa jechała wzdłuż portu w Kartagenie. Powiedziała mi, że woda płynęła tam ulicami bardzo rwącym nurtem, a syreny wyły bez przerwy. Ledwo udało jej się wydostać.

Dopiero gdy przyjaciele, koledzy i znajomi zaczęli wysyłać filmy pokazujące, co się dzieje na przedmieściach, zdałam sobie sprawę, że żywioł mógł zabić setki ludzi. Tej pierwszej nocy nie mogłam spać. Nie mogłam też nic zrobić, by pomóc. Zżerało mnie poczucie bezsilności.

Hanna w drodze do Walencji. Zdjęcie: archiwum prywatne

Następnego ranka zebraliśmy się w biurze – ci, którzy mogli do niego dotrzeć. Postanowiliśmy, że pomożemy Hiszpanom. Zaczęliśmy wydzwaniać do Czerwonego Krzyża, do szpitali i punktów gromadzenia pomocy, by dowiedzieć się, co jest potrzebne. Wszędzie panował chaos – nikt nie wiedział, co robić. Udaliśmy się nawet do ukraińskiego konsulatu, by się dowiedzieć, jak możemy pomóc. Ostatecznie otworzyliśmy punkty zbiórki pomocy humanitarnej w trzech miastach – pracuję dla dużej agencji nieruchomości, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Jedną z naszych ekip budowlanych wysłaliśmy, by pomogła ukraińskim firmom uprzątnąć gruzy powstałe w wyniku huraganu. Kupiliśmy narzędzia i prowiant. Wszystko, co było potrzebne.

Widzę, że wielu Ukraińców jest teraz zaangażowanych w pomoc dla Hiszpanii

Przedsiębiorcy zbierają pomoc i dostarczają ją ofiarom, pomagają oczyszczać drogi. Komunikacja między miastami jest zakłócona, na drogach pozostawiono setki samochodów – to wygląda jak cmentarzysko aut. Zginęło wiele zwierząt. W epicentrum kataklizmu ludzie noszą maski, bo wszędzie czuć woń zwłok. Próbowaliśmy się tam dostać, lecz policja nas nie wpuściła.

To wszystko wygląda jak horror, ale ludzie są niesamowici. Tysiące z nich idzie teraz pieszo do zniszczonych miast, niedostępnych dla samochodów, by pomagać.

20
хв

Hiszpański armagedon oczyma Ukraińców

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

Odliczanie dla Scholza

Ексклюзив
20
хв

Rybny biznes daleko od domu. Historia Andżeliki z Bachmutu

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress