Exclusive
20
min

Łarysa Fesenko: Marzę o Ukrainie bez zdrajców

Oto historia nauczycielki, dyrektorki liceum w Lisnostyniwce w obwodzie kupańskim, która z powodu odmowy współpracy okupantem spędziła w niewoli 45 dni. Wydali ją koledzy z pracy. Na 17 z nich 9 poszło na służbę do Rosjan

Natalia Żukowska

Łarysa Fesenko. Fot: Maria Linnik

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Inwazja, okupacja i nowe zasady

Już kilka dni przed inwazją zaczęłam przeczuwać, że coś się wydarzy, choć nie wierzyłam, że Rosja zaatakuje – wspomina Pani Łarysa. – Wciąż uspokajałam moich nauczycieli, że wszystko będzie dobrze. Ostrzegałam ich jednak, że w nieprzewidzianej sytuacji najważniejsze to nie panikować.

24 lutego, mimo wybuchów, poszłam do pracy – liceum jest niedaleko mojego domu. Zadzwoniłam do kierowniczki wydziału oświaty w Kupiańsku: kazała mi wysłać dzieci na nauczanie zdalne. Jeszcze tego samego dnia spotkaliśmy się z nauczycielami, by omówić kolejne kroki. Dwa dni później Kupiańsk został zajęty. Rosjanie natychmiast zaczęli wprowadzać swoje porządki – m.in. organizować swoją administrację. Do naszej wioski Lisna Stenka, która leży 45 kilometrów od Kupiańska, nie przybyli jednak od razu.

Ludzie starali się przeszkadzać im w każdy możliwy sposób – demontowali tablice z nazwami miejscowości, zamalowywali znaki drogowe. Ale w końcu i tak do nas dotarli

Tak czy inaczej, pod koniec marca udało nam się zdalnie zakończyć rok szkolny i wydać świadectwa dzieciom. W międzyczasie okupanci nakłaniali ludzi do współpracy. Mówili nam o nowych zasadach prowadzenia biznesu i płacenia podatków. Oczywiście, naszego liceum w spokoju nie zostawili.

Ludzie nie do poznania

Na początku czerwca 2022 r. starosta wioski przyniósł nam notatkę – dał ją mojemu mężowi i szybko zniknął. Było w niej napisane, że ja, jako kierowniczka placówki, muszę przyjechać do Kupiańska, do wydziału edukacji, by przywieźć listy pracowników, którzy będą pracować dla Rosji. Każdy miał za to otrzymać nagrodę w wysokości 10 000 rubli. Musiałam też przywieźć całą dokumentację związaną ze szkołą. Wszystko to miałam zrobić następnego dnia. Natychmiast zebrałam pracowników i powiedziałam im, co się dzieje. Jasno przedstawiłam swoje stanowisko: nie będę współpracowała z Rosjanami – i wezwałem wszystkich do zrobienia tego samego. Ale ludzie byli nie do poznania. Niektórzy patrzyli na mnie zdezorientowani, jak mi się wydawało, mieli radość w oczach.

Spodziewałem się, że cały zespół powie: „Łariso Władimirowna, nie martw się, jesteśmy z tobą” – ale zobaczyłam wyobcowanie. Byłam zraniona i urażona

Weszli do mojego biura jeden po drugim i ogłosili decyzję. Z 17 nauczycieli, którzy pracowali w liceum, 9 zdecydowało się na współpracę z Rosjanami. Wśród nich była nauczycielka, która pracowała w liceum od wielu lat. Otrzymała certyfikaty od Ministerstwa Edukacji i Nauki za patriotyczne wychowanie dzieci. Kiedy grano ukraiński hymn, po jej twarzy zawsze spływały łzy, trzymała rękę na sercu i udawała patriotkę. Ale tego dnia od progu powiedziała: „Będę współpracować”. Zastanawiałam się, co motywowało tych ludzi do podjęcia takiej decyzji. Niektórzy oczywiście wierzyli, że dostaną duże pieniądze, inni byli po prostu oportunistami. Zaniosłam listy do wydziału edukacji, ale dokumentacji im nie przekazałam im dokumentacji.

Dlaczego miałabym wyjeżdżać?

Ci nauczyciele, którzy zgodzili się pracować dla Rosji, napisali oszczerczy donos przeciwko mnie do wrogiej administracji. Stwierdzili, że mam proukraińskie stanowisko, że trzeba mi wyłączyć światło i trzymać mnie do góry nogami, żebym zastanowił się nad swoim zachowaniem. Tydzień później pod mój dom podjechał czarny jeep z literą „Z”. Wysiadło z niego trzech uzbrojonych mężczyzn, przedstawili się jako funkcjonariusze FSB. Mówili po rosyjsku: „Mamy na ciebie wielką skargę. Nie rozumiesz, że Rosja będzie tu zawsze? Ukrainy nie będzie. Jesteśmy bardzo zaniepokojeni twoją postawą”.

Stałam przed nimi i po prostu milczałam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. A oni mówili dalej: „To dobrze, że przyszliśmy do ciebie, ale mogą przyjść inni i nie wiemy, co się z tobą stanie. Nie boisz się? Jeśli tak bardzo nas nienawidzisz, dlaczego nie wyjechałaś?”.

Wtedy się odezwałam: „Dlaczego miałabym wyjeżdżać? Urodziłam się tutaj, to moja ziemia, jestem dyrektorką tego liceum. A kim wy jesteście?”.

„Radzimy się zastanowić. Mamy nadzieję, że wyciągniesz właściwe wnioski” – odpowiedzieli.

Kiedy wyszli, poczułam strach. Słyszeliśmy już o ludziach zabieranych do „piwnicy” i zabijanych

W ciągu następnych kilku dni starszy wioski, który już pracował dla Federacji Rosyjskiej, próbował przekonać mnie do współpracy. Oczywiście nie zmieniłam zdania. Kilka dni później na moje podwórko podjechał samochód z sześcioma uzbrojonymi mężczyznami. Krzyczeli: „Czy to tutaj mieszka Ukrainka!?”.

Odpowiedziałam: „Tak, tutaj”.

Raszyści wykręcili mi ręce i wciągnęli do domu. W tym czasie mój mąż, który wrócił z pracy na obiad, oglądał ukraińskie wiadomości. Kiedy to zobaczyli, zaciągnęli go na korytarz i zaczęli przeszukiwać dom. Rozrzucili wszystkie rzeczy, a jeden z nich szturchnął mnie boleśnie w bok karabinem. Krzyknęłam: „Zabijcie mnie tutaj. Nigdzie z wami nie pójdę!”. A oni powiedzieli: „Jeśli odkryjemy, że cokolwiek przed nami ukrywasz, zastrzelimy cię”.

„Niczego nie ukrywam. Oto niebieskie i żółte wstążki od dzwonka, podręczniki, szkolne laptopy, których nauczyciele nie mieli czasu zabrać do nauki na odległość” – odpowiedziałam.

Skonfiskowali moje telefony, zabrali laptopy, znaleźli wiele ukraińskich symboli. Kazali mi się przygotować. Potem założyli mi worek na głowę, skuli ręce kajdankami i wepchnęli do samochodu

Było gorąco, ciężko było oddychać. Wozili mnie przez jakieś dwie godziny, w końcu trafiłam do policyjnego aresztu w Kupiańsku. Zabrano mnie do małego pokoju, który wyglądał jak kabina prysznicowa; podłoga była śliska. Zdjęli mi worek z głowy, kajdanki i zaczęli mnie przeszukiwać. Kobieta w obecności strażników zdjęła mi stanik, oni wyciągnęli sznurówki z moich butów i zaprowadzili do celi..

Kotlet w 20 kawałkach

W areszcie było 14 cel, tylko jedna dla kobiet. Byłam szóstą w celi dla dwóch osób – od czasu do czasu było nas w niej 12. Część pomieszczenia zajmowała toaleta z zepsutą spłuczką. Wśród kobiet była wolontariuszka, sołtyska z Kupiańska, rolniczka i nauczycielka z Ługańska. Spałyśmy na podłodze, bo były tylko dwie prycze. Nigdy nie wyprowadzano nas na zewnątrz. Nie było czym oddychać. Przez pierwsze dwa dni leżałam na podłodze i szukałam dziury do oddychania. Raszyści szydzili z nas i zamykali podajniki w drzwiach, przez które do celi dostawało się trochę powietrza.

Piłyśmy wodę techniczną, która płynęła z kranu. Nie było jak się umyć

Jednak niektóre z dziewcząt, które przebywały w więzieniu od dłuższego czasu, miały nawet mydło i papier toaletowy. Dzieliły się tym z nami. Kiedy mój mąż dowiedział się, gdzie jestem, znalazł mnie. Stał w kilometrowej kolejce, by przekazać mi paczkę w dniu mojego przyjęcia. Już w celi powiedziano mi, że jeśli potrzebuję papieru toaletowego, to mam włożyć jego kawałek do pojemnika z jedzeniem, który został przysłany z domu. To było jak podpowiedź, czego potrzebuję. Jeśli ktoś chciał herbatę, wkładał zużytą saszetkę. Wszystkie paczki były dokładnie sprawdzane. Jeśli był w niej kotlet, krojono go na 20 części, a bułkę rozrywano. Zresztą strażnicy często kradli to, co wysyłali nam krewni. Mój mąż ciągle wysyłał mi banany, ale otrzymałam je tylko raz. Karmiono nas dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Nie było naczyń, jadłyśmy z plastikowych pojemników na solone ryby: 2-3 łyżki gotowanego makaronu i dwie kromki chleba. Nie byłam głodna. Przede wszystkim chciałam, by mnie wypuścili.

Możesz stąd nie wyjść

Najgorsze było to, jak przesłuchiwali ludzi. W naszych celach słyszeliśmy, jak szydzą – głównie z mężczyzn. Rosjanie przesłuchiwali nas w nocy. Ludzie krzyczeli głosem innym niż ich własny. Pamiętam, jak jeden z bitych mężczyzn krzyczał: „Jestem Ukraińcem, nadal jestem Ukraińcem!”. A oni wtedy powiedzieli: „To teraz przyprowadzimy tu twoją żonę i dziecko”.

Zaczął prosić, żeby go zabili, ale nie tykali jego rodziny.

Płakałam. Siedziałyśmy w celi i wkładałyśmy palce do uszu, żeby tego nie słyszeć

Mnie też zabrali na przesłuchanie, ale mnie nie pobili. Może miałam szczęście. Po raz pierwszy wezwali mnie trzeciego dnia po zatrzymaniu. Naprzeciwko siedziało dwóch mężczyzn w wojskowych mundurach. Pierwsze, o co mnie zapytali, to czy oddałam wszystkie klucze do liceum. Kiedy zapytałam, jak długo będą mnie tu trzymać, usłyszałam: „Możesz stąd nie wyjść”. Rozmowa była krótka.

Drugie przesłuchanie odbyło się w celi, w której torturowano ludzi. Na środku stał żelazny stół, na ścianach i podłodze były ślady krwi. Tym razem też miałem szczęście, bo zadzwonił telefon przesłuchującego – jego partner też niemal natychmiast wybiegł z pokoju. Wróciłam do celi i już nigdy, aż do mojego zwolnienia, nie byłam wzywana na przesłuchania.

Nie można było tego powiedzieć o innych dziewczynach. Mieliśmy 25-letnią, była blada. Poprosiłyśmy ją, żeby usiadła. Powiedziała: „Nie mogę. Zobacz, jak mnie pobili”. Zdjęła bluzkę i spodnie, to było straszne. Została pobita tak mocno, że mogła tylko stać. Biły ją kobiety, które prowadziły przesłuchanie.

Na szczęście udało nam się przeżyć. W Iziumie każdy, kto był przetrzymywany w takich warunkach jak my, został zastrzelony

Uwolnienie

Łarysa Fesenko po uwolnieniu z francuską dziennikarką. Zdjęcie: archiwum prywatne

To było między 7 a 8 września 2022 roku. Dwa dni wcześniej w pokój, w którym przebywali raszyści, uderzyła rakieta; było wiele ofiar. Słyszałyśmy latające helikoptery. Miałyśmy nadzieję, że to nasi nadlatują. Tego dnia nie pozwolono nam jeść – miałyśmy bułkę z makiem, którą kiedyś dostałam od męża, taki zapas na wypadek braku jedzenia – podzieliłyśmy tę bułkę na sześć części. Była noc, panowała dziwna cisza. Usłyszałyśmy, że ktoś puka do drzwi albo w ścianę. Później powiedziano nam, że chłopakom z sąsiedniej celi udało się wyłamać kraty, a jeden z nich wydostał się przez małe okienko na górze. Wszedł głównym wejściem, znalazł klucze i zaczął otwierać cele. Była pierwsza w nocy. Z jednej strony byłyśmy szczęśliwe, ale z drugiej nie rozumiałyśmy, co się dzieje. Myślałyśmy: a co jeśli wyjdziemy z komisariatu i nas zastrzelą?

Wszyscy rzucili się do pokoju, w którym znajdowały się rzeczy więźniów; były w podpisanych workach. Nie mogłam znaleźć swojego. Najbardziej martwiłam się o paszport, bo jak mogłabym wyjść bez niego? I wtedy Julia, z którą siedziałyśmy w celi, przybiegła i przyniosła moje dokumenty. Kiedy wyszłyśmy na zewnątrz, nie wiedziałyśmy, co robić. Było nas dziesięć, poszłyśmy w stronę kościoła, który stał 200 metrów od komisariatu. Musiałyśmy się gdzieś ukryć, przynajmniej do rana. Wysoka żelazna brama była zamknięta. Nie wiem, skąd wzięliśmy siły, ale wszyscy wspięliśmy się na ogrodzenie i podeszliśmy do wartowni.

Nie mogliśmy przedstawić się jako zbiegli więźniowie. Wymyśliliśmy więc historyjkę, że jesteśmy uchodźcami z Donbasu

Może strażnik naprawdę nam uwierzył, a może było mu nas żal? Pozwolił nam zostać do 6 rano, dał nam nawet herbatę.

Zapach smażonki

Rano latały rakiety, wszystko się paliło. Wrogie transportery opancerzone stały na skrzyżowaniu i sprawdzały dokumenty przechodniów. Myślałam, że to już koniec, ale dostrzegłam autobus ze znajomym kierowcą. Wskoczyłam do środka i ruszyliśmy – lecz niemal natychmiast drogę zagrodził nam transporter, a Rosjanie powiedzieli, że z Kupiańska nie ma wyjazdu.

Postanowiłem więc iść pieszo – i znów natknęłam się na Rosjan: sprawdzali ludziom dokumenty. Mimo to szłam dalej, odmawiając pod nosem Ojcze Nasz. Akurat byli zajęci dokumentami jakiegoś mężczyzny, więc postanowiłam się nie zatrzymywać. Nikt mnie nie zatrzymał.

Kiedy dotarłam na przystanek autobusowy, zobaczyłam machającą do mnie kobietę. To była Anżela, z którą dzieliłam celę. Pochodziła z Kupiańska. Uciekła tej samej nocy co ja i ukryła się w swoim sklepie, a rano przyszła na przystanek. Powiedziała: „Pomogę ci”. Właśnie przejeżdżało stare żiguli ze znakiem taksówki. Zatrzymaliśmy je, Anżela wyjęła trochę pieniędzy i powiedziała do kierowcy: „Zawieź tę kobietę do Leśnej ścianki”. A on na to: „Nie ma mowy, jeżdżę tylko po mieście”. Wtedy uświadomiłam sobie, że znam tego człowieka. Powiedziałem: „Mykoła, proszę, zawieź mnie do domu”.

Zgodził się podwieźć mnie kawałek, ale w końcu zawiózł mnie pod sam dom. Była siódma rano, mąż gotował zupę, zapach smażonki unosił się w całej kuchni. Przytulił mnie i nakarmił.

„Wiesz, mogą przyjść po mnie, bo uciekłam” - powiedziałam.

„Nie, nie, nie, nie oddam cię teraz nikomu” – odrzekł.

W tym czasie naziści wciąż byli w wiosce, ale następnego dnia nasze wojska ją wyzwoliły

Moja wiara jest niezachwiana

W ciągu tych 45 dni w areszcie schudłam 12 kilogramów. Trzymałam się, bo wierzyłam w Ukrainę, w naszą armię, w to, że Rosja nie będzie tu długo. Teraz jestem na rosyjskiej liście poszukiwanych: mówią, że jestem nazistką, że wspieram reżim w Kijowie. Myślę, że to robota tych zdradzieckich nauczycieli i tych dobrych ludzi z mojej wioski, którzy nadal chcą mnie zniszczyć.

A jeśli chodzi o zdrajców, to są tacy, którzy nadal mieszkają we wsi, jak gdyby nic się nie stało

Niektórzy wyjechali do Charkowa i pracują w prywatnej szkole. Jeden nauczyciel uciekł do Rosji, inny, który był dyrektorem liceum pod rządami raszystów, został aresztowany dopiero w styczniu tego roku, choć dowodów jego winy było aż nadto.

Bo jeśli wziąć pod uwagę naszą wioskę, to większość jej mieszkańców to tak zwane żduny [żdun to uosobienie inercji, bezwładu i braku pojęcia o świecie – red.]. Patrzą na mnie jak na dziwowisko.

Proces wójta wciąż trwa. Nie rozumiem, dlaczego to wszystko toczy się tak wolno. Zdrajcy muszą zostać ukarani. Spowodowali tak wiele smutku, tak wielu ludzi przez nich zginęło, tak wiele dzieci cierpiało psychicznie, w szczególności z powodu opresji i przymusu studiowania według rosyjskiego programu nauczania. Rodzice byli zastraszani ich odebraniem i pozbawienia praw rodzicielskich.

Łarysa ze swoimi uczniami. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wróciłam już do swoich obowiązków dyrektorki liceum, oczywiście zwolniłam wszystkich zdrajców. Nauczanie odbywa się na odległość. Odnowiłam kadrę, mamy nauczycieli z całej Ukrainy – z Kijowa, Kramatorska, obwodu sumskiego. Oczywiście martwimy się, że znów możemy znaleźć się pod okupacją. Jest mało prawdopodobne, że jeśli tak się stanie, wyjdę z tego żywa po raz drugi. Marzę o życiu w Ukrainie bez zdrajców. Chcę, aby żyli tu prawdziwi Ukraińcy, gotowi bronić swojego domu w każdych okolicznościach.

Bo patriotyzm nie polega na noszeniu haftowanej koszuli lub machaniu niebiesko-żółtą flagą. Patriotyzm oznacza bycie Ukraińcem wewnątrz, czucie tego w sercu
No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy..

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Stefanie Babst: – USA mogą wyjść z NATO za 5 do 10 miesięcy

Ексклюзив
20
хв

Umowa Trumpa o ukraińskich złożach: szansa czy pułapka

Ексклюзив
Dezinformacja
20
хв

Stalin miał „Prawdę”, Putin ma Pravdę

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress