Kultura
Погляд наших колумністок на найважливіші культурні події — вистави, фільми та книги, важливі для нашого майбутнього
„Musimy nauczyć się sztuki tłumaczenia samych siebie”. Esej Wołodymyra Jermolenki
Suspilne Kultura [kanał ukraińskiej telewizji publicznej – red.] wraz z ukraińskim Pen Clubem (Ukraiński PEN) rozpoczął publikację serii esejów ukraińskich intelektualistów na temat miejsca ukraińskiej kultury w kontekście globalnym. Temat przewodni ukraińskiego Pen Clubu na rok 2025 brzmi: „Być w świecie”. „Nasze przetrwanie zależy od nas. Ale bez innych to niemożliwe” – pisze Wołodymyr Jermolenko, filozof, pisarz, prezes Ukraińskiego PEN, autor pierwszego eseju.
Wojna zawęża przestrzeń. Wciskasz się w ziemię, skręcasz w sobie, zakopujesz w swoim doświadczeniu, jak w kryjówce. Twoje ciało coraz mniej przypomina linię prostą, a coraz bardziej elipsę; otulasz się sobą, próbując być swoją własną ochroną, początkiem i końcem.
Żegnaj, wielości światów, nie wierzymy już w twoje istnienie, coraz częściej postrzegamy inne światy jako nieporozumienie, zdradę, zbrodnię. Czyż przyjemność pośród cierpienia nie jest zbrodnią? Czy normalność pośród nienormalności nie jest zdradą? Czy spokojny, zrównoważony świat podczas ataków rakietowych nie jest iluzją? Nie opowiadajcie nam więcej o zamorskich krainach z rzekami, ptakami i ciepłymi wiatrami od mórz, wiemy, że one nie istnieją. Przynajmniej dla nas.
Mój świat to mieszkanie, piwnica, ziemianka, karetka, schron przeciwbombowy, okop, droga, ramiona mojego dziecka, miejsce na cmentarzu dla tych, których kochałem. Mogę zmierzyć swój świat linijką. Nie będzie dużo większy niż moje ciało
Radykalne zawężenie świata. Przynajmniej to jest uczciwe. Przynajmniej jesteśmy skupieni. Przynajmniej widzimy cel.
Ale... istnieje ryzyko przekroczenia cienkiej linii. Stania się skupionym i ślepym. Stania się wyrazistym i niewidocznym. Krzyczenia z bólu, gdy z drugiej strony, z wielkiego świata, słychać tylko głuchą ciszę.
Nasz własny świat to dla nas za dużo – ale i za mało
Czy nie tego właśnie chce wróg? Abyśmy stracili wielki świat, do którego chcemy dotrzeć, abyśmy wypuścili go z rąk, jak balon? Abyśmy oderwali go od siebie, jak ciężki plecak? Czyż wróg nie chce, byśmy zawsze patrzyli w dół? Czyż wróg nie chce wbić nas w naszą własną ziemię po szyję?
Wojna zawęża przestrzeń, niesie nas w strumieniu do wąskiego, ciemnego tunelu. Nie mamy innego wyboru, musimy być skupieni.
Ale wróg chce również, byśmy nie mieli powietrza, byśmy nie mieli czym oddychać. Chce, byśmy mówili tylko językiem własnego bólu, dla którego coraz bardziej będzie brakować tłumaczy.
Czy pozwolimy mu na to? Czy pozwolimy mu pozbawić nas naszego języka? Czy pozwolimy mu pozbawić nas szansy na bycie zrozumianymi – tysiące kilometrów od naszych fortyfikacji?
Nie, nie możemy na to pozwolić.
Jednak by to zrobić, musimy nauczyć się sztuki tłumaczenia samych siebie. Tłumaczyć język naszych doświadczeń na języki doświadczeń innych.
Kultura jest przede wszystkim tłumaczeniem doświadczeń. To podróż przez gąszcz niezrozumienia
To tłumaczenie nieprzetłumaczalnego. Bo nigdy nie możesz w pełni przetłumaczyć doświadczenia. Każde doświadczenie jest hieroglifem, szyfrem, zagadką. Ale możesz zacząć próbować. Możesz zacząć się zbliżać.
Bo czyż nie mamy wielkiemu światu czegoś do powiedzenia? Czy nie musimy powiedzieć mu czegoś nie tylko o sobie, ale także o nim? Powiedzieć mu czegoś, czego sam o sobie nie wie?
Być może on nie wie, że doceniasz życie bardziej, gdy ono może od ciebie uciec. Że piękno pojawia się tam, gdzie wcześniej widziałeś to, co przyziemne, banalne, zwyczajne. Że miłość staje się silniejsza przez stratę. Że wolność jest cenna przede wszystkim wtedy, gdy jest pomimo. Że być – to być pomimo.
On być może nie wie, że bycie jest wyjątkiem, a nie regułą. Że życie, być może, istnieje tylko w maleńkiej części czasu i przestrzeni. Że jego mikroskopijna natura nie jest powodem, by je lekceważyć, lecz powodem, by kochać je jeszcze bardziej. Że wiara w przyszłość może uczynić cię niewrażliwym na cuda. I że kiedy tracisz tę pewność, w rzeczywistości zaczynasz coś rozumieć.
Byt i świat nie są tablicami pojęć wciskanymi nam przez autorytety z mądrych książek filozoficznych. Nie jesteśmy maleńkimi owadami na wielkim ciele istnienia ani niewidzialnymi bakteriami na wielkim ciele świata. Bo świat i istnienie również są małe, również mikroskopijne, również zagrożone na tle rozległego pustkowia, które je otacza.
My wszyscy – razem z tym istnieniem, razem z tym światem – jesteśmy krusi i bezbronni. Wszyscy jesteśmy poranieni i niepewni. Wszyscy jesteśmy piękni w swojej złamanej niezłomności. Wszyscy z desperacji zanurzamy się w czułości. Wszyscy jesteśmy rzeczywistością pomimo niemożliwości, kroplami niepojętego cudu
Dla dzisiejszych Ukraińców bycie w świecie nie oznacza zdrady tego, co do nich należy. Być w świecie oznacza widzieć wrażliwość innych poprzez wrażliwość własną. Widzieć niebezpieczeństwo tam, gdzie inni widzą tylko kolejne jutro. Być gotowym na konfrontację z tym, co jest silniejsze od ciebie.
Bycie w świecie oznacza dopuszczanie do siebie innych doświadczeń. Ale oznacza również przekonanie innych kultur i narodów, że bez naszego doświadczenia nie mogą się obejść. Uczyć się na pamięć historii plemion innych ludzi, wiedząc, że one wkrótce przetną się z naszymi. Rysować mapy odległych kontynentów, rozpoznając na nich nasze góry i rzeki.
Bycie w świecie oznacza bycie w domu. Tyle tylko, że ten dom stał się dziś nieco większy.
Wojna zawęża przestrzeń. Ale też nagle dramatycznie ją rozszerza. A my, wciskając się w swoją ziemię, zyskujemy zdolność objęcia całej planety.
Tekst eseju można również przeczytać na stronie Suspilne Kultura
Polecamy: 7 kijowskich premier teatralnych w styczniu i lutym
7 premier teatralnych Kijowa w styczniu i lutym 2025 r.:
1. „Kopanie”
Kiedy: 3 lutego
Gdzie: Teatr Operacji Wojennych – w pomieszczeniach Narodowego Centrum Łesia Kurbasa, ul. Wołodymyrska 23w
Teatr Operacji Wojennych to nowy teatr na mapie Kijowa. Został stworzony przez reżysera Aleksa Boroweńskego, a grają w nim wyłącznie wojskowi i weterani wojenni (nie wszyscy byli wcześniej aktorami).
„Kopanie” to sztuka oparta na biografii Wasyla Stusa, która bada mity o męskości i odbrązawia wyobrażenia o poecie. Wykorzystuje wiersze Stusa, materiały z protokołów jego przesłuchań, muzykę Rammstein i Bohren & der Club of Gore, a także ukraińskie pieśni ludowe i rocka syberyjskiego. Spektakl jest immersyjny, co oznacza, że publiczność będzie zaangażowana w proces twórczy.
2. „Falstaff”
Kiedy: 24 i 25 stycznia, 21 i 22 lutego
Gdzie: Opera Kijowska, ulica Meżyhirska 2
Opera Kijowska prezentuje pierwszą premierę 2025 roku: operę „Falstaff” Giuseppe Verdiego, komedię muzyczną o przebiegłym awanturniku i jego przygodach. To ostatnia, 26., opera słynnego włoskiego kompozytora i jego trzecia opera oparta na historii z Szekspira. To też prawdziwy ewenement w historii Opery Kijowskiej, ponieważ do tej pory dzieło to nigdy nie było wystawiane w Kijowie. Dzięki wysiłkom zespołu kreatywnego teatru błyskotliwa i pełna humoru opera buffo „Falstaff” pojawia się teraz na kijowskiej scenie po ukraińsku.
3. „Chudnę od poniedziałku”
Kiedy: 17 i 18 stycznia (pokaz przedpremierowy)
Gdzie: Teatr Dziki – w siedzibie Teatru Brawo, ul. Ołesia Honczara 79
Dramatopisarka Olga Maciupa stworzyła sztukę opartą na prawdziwych wydarzeniach – na podstawie ankiety dotyczącej problemów kobiet plus size. W ankiecie wzięło udział ponad 200 kobiet.
Byłe uczestniczki popularnego programu o odchudzaniu spotykają się na pogrzebie koleżanki, która zmarła w dziwnych okolicznościach. Nie widziały się od dwóch lat, ale każda otrzymała list od zmarłej, co sprawiło, że porzuciły swoje zajęcia i udały się na spotkanie. Jakie tajemnice poznają na pogrzebie. I po tym czy będą się w stanie ze sobą kontaktować?
Projekt jest realizowany przy wsparciu Ukraińskiego Funduszu Kobiet.
4. „Niebezpieczne związki”
Kiedy: 10 i 30 stycznia, 9 lutego
Gdzie: Teatr Młody, ul. Prorizna 17
Andrij Biłous, dyrektor artystyczny Teatru Młodego, przedstawia własną wizję powieści francuskiego pisarza Pierre’a Chauderlos de Laclosa, który w XVIII wieku, w przededniu rewolucji francuskiej, opisywał obyczaje francuskiej szlachty. W wersji Biłousa akcja rozgrywa się w latach 20. XX wieku – ponad 120 kostiumów i imponująca scenografia robią wrażenie.
Życie markizy Isabelle de Merteuil jest pełne gwałtownych namiętności i intryg. W swoją kolejną grę angażuje starego przyjaciela Valmonta, cynicznego zdobywcę kobiecych serc. Dla zabawy żąda od niego, by uwiódł 15-letnią Cecile Volange, która wkrótce ma zostać wydana za mąż. Podstępny plan intrygantki zostaje jednak pokrzyżowany przez niespodziewane zauroczenie Valmonta niedostępną dotąd Cecile.
Aby pokonać największą przeszkodę, markiza i Valmont są zmuszeni zawrzeć diabelski zakład. A ten zmienia ich życie w okrutną grę, z której nikt nie wyjdzie zwycięsko.
5. „Złote dziewczyny”
Kiedy: 18, 19 i 31 stycznia oraz 8, 9 i 23 lutego
Gdzie: Teatr na Padole, zejście Andrijiwskie 20a
Teatr na Padole i reżyser Ihor Matwijiw przedstawiają lekki dramat „Złote dziewczyny” – o tym, że można zacząć życie na nowo, nawet jeśli wydaje się, że wszystko się skończyło. Sztuka została napisana przez amerykańskiego dramaturga Ivana Menchella, znanego z pracy nad serialami telewizyjnymi „Filip z przyszłości” i „Jonas”.
Trzy wdowy spotykają się raz w miesiącu, aby wypić herbatę i poplotkować, a potem przyciąć bluszcz na grobach swoich mężów. Po jakimś czasie okazuje się, że Ida, Doris i Lucille nie mają nic przeciwko dobrej zabawie, a nawet romansowi z siwowłosym mężczyzną na cmentarzu.
6. „Syn”
Kiedy: 18 i 19 stycznia, 5 i 16 lutego
Gdzie: Teatr Dramatu i Komedii na lewym brzegu Dniepru, aleja Browarska 25
Po raz pierwszy w Ukrainie. Spektakl „Syn” oparty jest na kultowej sztuce z trylogii współczesnego francuskiego dramaturga Floriana Zellera, w tłumaczeniu Iwana Riabczija. Reżyserem jest Jewhen Rezniczenko.
Dlaczego członkowie rodziny czasami się nie słyszą lub nie rozumieją? Dlaczego coś, co wczoraj sprawiało przyjemność, dziś traci smak? I jak możesz uratować najbliższą osobę, jeśli nie potrafisz poradzić sobie ze swoimi wewnętrznymi demonami?
Pierre jest odnoszącym sukcesy prawnikiem, który zaczyna swoje szczęśliwe życie od zera. Ale czy będzie w stanie zostawić przeszłość za sobą?
7. „Tatuowana róża”
Kiedy: 1, 2 i 21 lutego
Gdzie: Teatr im. Łesi Ukrainki, ulica Bohdana Chmielnickiego 5
Reżyser Dmytro Bohomazow wraz z aktorem Andrijem Samininem, który dołączył jako drugi reżyser, wystawili sztukę Tennessee Williamsa, klasyka amerykańskiego dramatu XX wieku. Sam autor określił „Tatuowaną różę” jako „dramatyczny list miłosny do świata”.
Serafina przez długi czas żyła wyłącznie miłością do zmarłego męża Rosario. Odcinając się od świata, skupia się na przetrwaniu swojej tragedii. Plotki o jego licznych zdradach tylko podsycają ogień zazdrości w jej sercu, a kiełki pierwszej miłości jej młodej córki zostają poświęcone na ołtarzu matczynych lęków. Wydaje się, że nic nie może wstrząsnąć zaciekłym oddaniem Serafiny dla jej dawnej miłości. Ale wszystko nagle się zmienia, gdy w jej domu pojawia się dziwny młody mężczyzna, Alvaro.
„Tatuowana róża” to profesjonalny debiut studentów studia Dmitrija Bohomazowa. Warsztat młodych aktorów może nie jest jeszcze dopracowany, ale z pewnością są pełni pasji. A do wydarzeń na scenie przygrywa zespół muzyczny grający na żywo.
<span class="teaser"><img src="https://cdn.prod.website-files.com/64ae8bc0e4312cd55033950d/6781332bd907b894cfc7b426_%D0%B2%D0%B0%D1%80%D1%88%D0%B0%D0%B2%D0%B0%20%D1%82%D0%B5%D0%B0%D1%82%D1%80.jpg">„Przeczytaj także: Polecamy: 7 warszawskich premier teatralnych w styczniu i lutym ”</span>
Menstruacja nie zatrzymuje się na czas wojny
Według słów Hanny Malyar, wiceminister obrony Ukrainy, statystyki mówią o ponad 70 tysiącach kobiet w armii.
Od stycznia tego roku całkowita liczba kobiet w Siłach Zbrojnych Ukrainy wynosi 66900, z czego 47200 to kobiety pełniące służbę. Jednocześnie 6500 zajmuje stanowiska kierownicze, a około 4000 znajduje się na pierwszej linii frontu.
Wiele z nich walczy w okopach. Powoli przestaje zaskakiwać, że żołnierki nie pełnią tradycyjnych funkcji takich jak administrowanie czy zaopatrzenie, ale służą jako snajperki, medyczki bojowe, operatorki karabinów maszynowych, czy kierowczynie wozów bojowych.
Życie na froncie utrudniają im trywialne problemy.
Wyposażenie NIE dla kobiet
Wszelkie wyposażenie wojskowe było zawsze produkowane z myślą o mężczyznach. Problemy żołnierek zaczynają się już w kwestii umundurowania. Ciężko jest dostać buty wojskowe w odpowiednio małych rozmiarach. Spodnie typu bojówki są dla kobiet niewygodne, bo ich konstrukcja nie bierze pod uwagę różnic anatomicznych, dlatego często wybierają spodnie o kilka rozmiarów za duże, by nie uciskały w newralgicznych miejscach, a górę zaciskają pasem. Prawdziwą bolączką są kamizelki kuloodporne i wkłady balistyczne, których budowa nie uwzględnia faktu posiadania biustu. Nie tylko uciskają, ale też układają się na ciele w ten sposób, że odsłaniają newralgiczne dla życia miejsca. Wojskowe kominiarki, które zakłada się na głowę pod hełm, nie są dostosowane do kobiet. Zazwyczaj rozmiary są za duże, a producenci zakładali, że użytkownik będzie miał krótkie, a nie długie włosy, nie mówiąc już o warkoczach czy kucykach.
Osobnym problemem jest ograniczona dostępność środków higienicznych dla kobiet. Nie chodzi tylko o podpaski czy tampony, ale też o wkładki higieniczne czy nawilżane chusteczki. Stąd narodził się pomysł, aby ułatwić żołnierkom dostęp do środków higienicznych.
Wolontariusze zebrali od zaprzyjaźnionych brygad w Donbasie metalowe skrzynki po zapalnikach, które oddali na Wydział Wzornictwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Tam zostały przeprojektowane tak, aby mogły służyć jako dyspensery środków higienicznych dla kobiet.
Ideą akcji jest to, aby dyspensery były montowane w damskich łazienkach w szpitalach, punktach stabilizacyjnych, jednostkach wojskowych oraz szkołach w strefie przyfrontowej
Aby zdobyć finansowanie na przeprowadzenie akcji powstał pomysł licytacji skrzynek pomalowanych przez polskich artystów i artystki.
Wojna nie zaczęła się w 2022 roku
Pomysłodawcami akcji “Private Case. Artystki i Artyści dla kobiet w Ukrainie” byli Viola Głowacka, Anka Łazar i Mikołaj Chylak.
- Dużo osób mi wręcz zarzuca obsesyjne zajmowanie się wojną, Ukrainą - mówi malarka Viola Głowacka. - Codziennie o tym czytam, o sytuacji na froncie, przeżywam każde przełamanie, każdy utracony kawałek terytorium. Od 24 lutego śledzę to codziennie, ale już w 2014 roku zrobiłam pierwsze prace, które wyraziły mój sprzeciw wobec tego, co wydarzyło się w Ukrainie, przede wszystkim na aneksję Krymu.
Viola wspomina, że w interesowało ją dojście do władzy Putina, a najbardziej nią wstrząsnęły filmy dokumentalne o zatonięciu łodzi podwodnej Kursk. Kiedy w 2007 roku prezydent Rosji został wybrany “Człowiekiem roku” przez magazyn Time, po raz pierwszy poczuła, że musi się zbuntować. Jej pierwsza praca, na której pojawił się Putin, była pełna łopatologicznej i grubo ciosanej symboliki, z jakiej artystka nigdy nie korzysta. Pojawiła się tam kobieta z nagimi piersiami, wokół których umieściła gwiazdy z unijnej flagi. Złość na niesprawiedliwość za naszą wschodnią granicą w 2014 roku znalazła swoje odzwierciedlenie w pracy “Bunt na Bounty”, gdzie Viola przedstawiła Putina jako wampira na okręcie.
Pracę kupiło Muzeum Narodowe w Gdańsku i zaraz po pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę umieścili wpis w mediach społecznościowych, gdzie napisali, że wyrażają nadzieję, że to wszystko skończy się jak w “Buncie na Bounty”: że załoga się zbuntuje przeciwko dyktatorowi.
- Ja jako artystka nie mogłam wtedy zrobić nic więcej, oczywiście poza wspieraniem różnych zbiórek na pomoc ukraińskiej armii. Bardzo chciałabym tam pojechać, uzbierać na jakąś terenówkę. Ale czasami wręcz czuję bezsilność. I nagle pojawił się Mikołaj Chylak i pomysł aukcji.
Mikołaj Chylak, jak sam mówi, pochodzi z mieszanej rodziny. Od strony ojca jest Łemkiem z pogranicza polsko-ukraińskiego. Z dzieciństwa pamięta msze w cerkwi na ulicy Miodowej i język ukraiński.
Tam też zetknął się po raz pierwszy z ukraińskim nacjonalizmem - nie był do końca “swój”, bo pochodził z mieszanego małżeństwa, a w jego domu mówiło się po polsku. Z kolei w polskiej szkole też był trochę obcy, często słysząc od kolegów: a weź coś powiedz po ukraińsku!
Z tych cerkwianych czasów pamięta też Ankę Łazar, która później odegra ważną rolę w skrzyneczkowej akcji. Choć znali się z dzieciństwa, ich drogi rozeszły się dawno temu, a w dorosłym życiu połączyła je znowu Ukraina. Mikołaj ukończył malarstwo, a Anka historię sztuki. Chwilę po tym, jak przypadkiem na siebie wpadli, zaczęli ze sobą współpracować, Anka była nawet kuratorką wystawy jego prac. Ale wojna dość szybko przyciągnęła ich oboje blisko frontu.
Wojna na żywo
Choć Mikołaj był całe życie związany pośrednio z Ukrainą, to przed wybuchem pełnoskalowej inwazji nigdy tam nie pojechał. Dla niego inwazja Rosji to splot ważnych i wstrząsających doświadczeń.
- Jakieś pół godziny od oficjalnej informacji z mediach, że wojska rosyjskie wkroczyły do Ukrainy, moja mama dostała udaru. Sparaliżowało ją, zabrało ją pogotowie. Jestem pewien, że to było na skutek tego potężnego stresu, wywołanego wiadomościami ze wschodu. Ojciec mój też miał kłopoty ze zdrowiem, wylądował w szpitalu. My z siostrą tak jeździliśmy od szpitala do szpitala. Ja starałem się mamie tłumaczyć, co się dzieje, że Kijów nie został zdobyty, że zatrzymali ofensywę. Ale ja nie wiem, czy ona to rozumiała. Ze szpitala już nigdy nie wyszła, zmarła trzy miesiące później. Jakkolwiek to nie brzmi, za jej śmierć obwiniam Putina.
Niedługo po pogrzebie matki Mikołaja zadzwoniła Anka Łazar. Okazało się, że są potrzebni kierowcy, którzy dostarczą samochody na front. Pierwszy w życiu wyjazd na Ukrainę i od razu na Donbas? Brzmiało to dość abstrakcyjnie, ale Anka też zamierzała pojechać, więc długo się nie zastanawiał.
- Dla mnie to było niesamowite przeżycie, bo do tej pory oglądałem te wydarzenia przez ekran komputera czy telefonu, a teraz te wszystkie nazwy - Azow, Bachmut, Bucza, to wszystko nagle jest na wyciągnięcie ręki. I jest takie realne. Do tej pory oglądałem wojenną Ukrainę
przez kamery uliczne. Obserwowałem ruch ludności, czasem nawet zasypiałem przy tym, jak przy jakimś wygaszaczu ekranu, i z tym widokiem się budziłem. I podczas tego wyjazdu te miejsca, które obserwowałem i stały mi się bliskie, urzeczywistniły się. Nagle spotykasz tych ludzi, widzisz te ulice, mosty, te obrazy. Bardzo tego potrzebowałem, bo byłem w dziwnym stanie - miejsca tak bliskie, a jednocześnie dalekie, jak na jakiejś innej planecie.
Sztuka z wojny
Z początku wyjazd na Ukrainę w żaden sposób nie miał być połączony ze sztuką. Nigdy nie zajmował się sztuką, która odpowiadała na jakieś bieżące wydarzenia. Pojechał tam z myślą, że jego matka jest poniekąd ofiarą tej wojny i powinien tam jechać dla niej. Ale z kolejnymi wyjazdami zrozumiał, że w środku ma jakiś bagaż, który ciąży i który potrzebuje się zmaterializować, jak te obrazy z kamer ulicznych. Tak powstał pierwszy cykl prac: o stacjach benzynowych. Dla każdego wolontariusza, podróżującego po Ukrainie, to takie miejsce, gdzie spędza się mnóstwo czasu. Jesz tam śniadania, obiady, kolacje, pijesz kawę, regenerujesz siły. Myśl o stacjach siedziała w głowie tak długo, że nie mógł jej ignorować.
- Na jednej z charytatywnych aukcji kupiłam jedną z grafik Mikołaja, to była chyba jakaś stacja w pobliżu Kramatorska - mówi Viola Głowacka - Wtedy akurat miałam swoją wystawę i zaprosiłam Mikołaja. Pomyślałam, że fajnie będzie się w końcu poznać i odebrać osobiście grafikę. Dla mnie on był w ogóle super hero, jedyny artysta, który rzeczywiście jeździ z pomocą na front. Okazało się, że mamy wielu wspólnych znajomych i tak zaczęliśmy działać razem.
Podczas jednego ze swoich wyjazdów na front Mikołaj poznał innego wolontariusza, Kubę Wojtunia. To on wpadł na pomysł, że można skrzynki po zapalnikach przerobić na dystrybutory środków higienicznych, które później będzie można rozlokować po różnych miejscach w Ukrainie, wspomagając w ten sposób kobiety. Ten pomysł bardzo się spodobał: przerobić coś typowo wojennego, co niekoniecznie służy kobietom, odciąć się od wojny, od żołnierzy i nadać temu inną, pokojową formę. Pomysł na finansowanie akcji przyszedł spontanicznie. Razem z Violą i Anką Łazar zaczęli namawiać czołowych polskich artystów do dołączenia się do akcji malowania skrzynek, które później zostaną przekazane na aukcję. Wśród artystów znaleźli się Joanna Rajkowska, Andrew Dixon, Agata Bogacka, Robert Kuśmirowski, Pola Dwurnik, Viola Głowacka, Adam Adach, Paulina Włostowska, Mikołaj Chylak, Łukasz Zembaty, Alicja Bielawska, Michał Frydrych, Marta Nadolle, Patryk Różycki, Karol Radziszewski, Veronika Hapchenko i Jakub Gliński. Zdaniem Violi Głowackiej akcja okazała się dużym sukcesem, bo zazwyczaj artyści nie przekazują swoich prac na aukcje tego typu, a tu większość poproszonych o wsparcie osób od razu się zgodziła i wykonała swoje prace specjalnie z myślą o wsparciu kobiet na Ukrainie.
- Przekazaliśmy skrzynki artystom, ale nie myślałem nawet o technicznym aspekcie - opowiada Mikołaj - Później pojawiły się pytania czy można skrzynkę pomalować farbą olejną, albo co to za zielona farba bazowa? Ja tego nie wiedziałem i wszystko było dość spontaniczne.
Do współpracy zaproszono Dom Aukcyjny DESA, który zgodził się przeprowadzić licytację. W międzyczasie ogłoszono konkurs skierowany do osób studiujących na Wydziale Wzornictwa ASP w Warszawie na zaprojektowanie identyfikacji wizualnej skrzyneczek. Dzięki Jerzemu Wasilewskiemu i Michałowi Oborzyńskiemu, którzy są opiekunami wydziałowej modelarni, a także dzięki osobom studiującym, skrzynki zostały przystosowane do nowych celów - otwierają się dużo łatwiej i wygodniej, stworzono też specjalny system do zawieszania. Powstał także film instruktażowy, który pozwoli na przerabianie skrzynek przez wolontariuszy w Ukrainie. Teraz należało je jedynie zabrać na miejsce, powiesić i uzupełniać środkami higienicznymi.
Mikołaj poprosił o wsparcie Fundację Uniters, która ma ogromną bazę logistyczną, sieć kontaktów w armii i wśród wolontariuszy, działających na miejscu, którą budowali jedenaście lat.
Mentalna ściana
Kiedy Halyna Andruszkow, prezes Fundacji Uniters, zaczęła dzwonić do swoich znajomych jednostek wojskowych, z którymi współpracuje od ponad dekady, wszyscy entuzjastycznie zareagowali na pomysł. Była przekonana, że akcja pójdzie szybko i sprawnie.
- Kiedy wysłałam skrzyneczki w kilka miejsc, nagle zaczęli do mnie dzwonić wolontariusze, pomagający przy tej akcji - opowiada Halyna Andruszkow. - Okazało się, że w tych jednostkach, do których one trafiły, dowódcy nie chcą ich powiesić. Mówią, żeby postawili je gdzieś w kącie, nie na widoku. A jeśli trzeba robić zdjęcie, jako dowód, że robimy akcję, to tak, by nie było wiadomo, jaka to jednostka.
Zdaniem prezeski fundacji Uniters Ukraina jest do tej pory niezwykle patriarchalnym krajem, szczególnie w kwestiach wojskowych
W wojsku dowodzą mężczyźni. Choć kobiet przybywa w armii z każdym tygodniem, to wciąż dostosowują one swoje potrzeby do mężczyzn, a nie na odwrót. Nie ma też postawionej jasnej granicy między kobietami, a mężczyznami - w bazach śpią wszyscy razem, mają też wspólne łazienki i toalety.
- Dziewczyny wstydzą się, że we wspólnej toalecie będzie wisieć skrzyneczka z podpaskami - mówi Halina. - Mam wrażenie, że trzy lata pełnoskalowej inwazji niewiele zmieniły pod kątem tych mentalnych zmian, choć mężczyźni przecież powinni przywyknąć do obecności kobiet w armii. Ten temat jest przemilczany. Byłam naprawdę w szoku, ale może to dlatego, że długo już mieszkam w Polsce?
Jednostki, które otrzymały skrzynki powieszą je, będą wykorzystywać zgodnie z przeznaczeniem i sumiennie wypełniać je przekazanymi środkami higienicznymi - zapewnia Andruszkow. Ale robią to niechętnie i raczej ze względu na wiele lat przyjaźni z Unitersami.
Była nawet taka sytuacja, w której Halyna zapewniała, że jako fundacja gotowi są zabezpieczyć ich tymi środkami do końca wojny. W odpowiedzi usłyszała: to one same sobie nie mogą tego kupić? Ta mentalna ściana ją zaskoczyła. To będzie ogrom pracy do wykonania, żeby ta zmiana mentalna w Ukraińcach końcu zaszła. Udało się to w zachodniej Europie, uda się też w Ukrainie.
- Można mówić, że mamy teraz zły czas na takie tematy. Mamy teraz wojnę, ludzie umierają, są ostrzały, pogrzeby,... Ale przecież miesiączka się nie zatrzyma na czas wojny.
Ukraina na styku wojny i hipermodernizacji: szansa na stworzenie nowego globalnego dyskursu
Anastazja Kanarska: Wygląda na to, że jesteś zaangażowana we wszystkie najciekawsze i najistotniejsze rzeczy związane z Ukrainą w Polsce. Jak to się zaczęło?
Anna Łazar: Moja Ukraina zaczęła się w latach dziewięćdziesiątych, a potem stale rozkwitała. Zrozumiałam, że interesuję się współczesną Ukrainą, która odważnie się sobie przygląda. Już jako studentka realizowałam projekty związane ze współczesną ukraińską sztuką i literaturą, pracowałam dla organizacji pozarządowych, które zajmowały się Ukrainą. Studiowałam filologię ukraińską i polską oraz historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. Mogę powiedzieć, że nadal operuję w tych trzech dziedzinach.
Poza tym zawsze interesowały mnie projekty zorientowane społecznie. Ze względu na mnogość zainteresowań i działań wygrałam konkurs na stanowisko zastępczyni dyrektora Instytutu Polskiego w Kijowie, gdzie pracowałam siedem lat. Potem jeszcze blisko cztery w Petersburgu. W ostatnim pięcioleciu moja praca wiązała się z wieloma instytucjami, kuratorstwem, sztuką współczesną, literaturą i projektami interdyscyplinarnymi.
Drugi obszar to tłumaczenia literatury ukraińskiej i anglojęzycznych tekstów związanych z Ukrainą, a trzeci to działania wolontariackie, które są dla mnie bardzo ważne. To również sposób na utrzymywanie kontaktu z tym, co się dzieje w Ukrainie poza moimi tradycyjnymi kontaktami. Wolontariatem zajmuję się nieregularnie, staram się rozwiązywać wybrane problemy, które do mnie docierają.
Do tego wszystkiego można jeszcze dodać czwarty obszar: czasami piszę o Ukrainie. To dla mnie trudne, bo choć sprawia mi to dużą satysfakcję, moje teksty powstają długo. Jednak w ostatecznym rozrachunku mają wartość właśnie dzięki temu długiemu procesowi, który pozwala na uniknięcie stereotypowych rozpoznań.
Ostatnią książką, którą przetłumaczyłam z ukraińskiego i angielskiego na język polski jest „Historia z wiedźmami. Procesy o czary w ukraińskich województwach Rzeczypospolitej XVII i XVIII wieku” autorstwa Kateryny Dysy. Opierając się o źródła od XVII do XIX wieku, Kateryna Dysa zbadała procesy czarownic w ukraińskich województwach Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Dogłębnie poznała kulturę prawną Ukrainy i mechanizmy rozwiązywania wewnętrznych konfliktów za pomocą procedur sądowych. Stworzyła opowieść o społeczeństwie ukraińskim, które już wtedy miało cechy, które dziś rozpoznalibyśmy jako charakterystyczne dla społeczeństwa obywatelskiego
Wcześniej przetłumaczyłam książkę, która nadal jest dla mnie bardzo ważna. To „Republika głuchych” Ilii Kamińskiego, poety, który w połowie lat 90. wraz z rodzicami wyemigrował z Ukrainy do Stanów Zjednoczonych. „Deaf Republic” przypomina sztukę teatralną, każdy wiersz może być osobną sceną. Cenię autora jako poetę i społecznika. Ilia od dawna pomaga uchodźcom w Stanach Zjednoczonych, zajmuje się kwestią rosyjskiej agresji od czasu aneksji Krymu. Od początku inwazji intensywnie pomaga ukraińskim poetkom i poetom. Często podróżuje do Ukrainy, a przy okazji odwiedzin swej rodziny w Odesie prowadzi warsztaty literackie dla dzieci.
W „Republice głuchych”, napisanej w 2018 roku, porusza kwestię żołnierzy, mówiących obcym językiem, którzy chcą „wyzwolić ludność”. Książka opisuje życie małego miasteczka w Europie Wschodniej, w którym ludzie mają swoje sprawy i troski, a inwazja niszczy ich świat. W centrum znajduje się rodzina lalkarzy, a pierwszą ofiarą najeźdźców staje się głuchy chłopiec.
Książka porusza również temat kultury głuchych. Głuchota jest tu przedstawiona jako zjawisko polityczne. To bardzo mocna książka, w Polsce była omawiana i stała się przedmiotem licznych wywiadów oraz dyskusji. Bardzo się cieszę, że Ilia Kamiński zagościł na polskiej scenie literackiej. Po raz pierwszy zaczęłam pracować z tą książką podczas Festiwalu Bliscy Nieznajomi, dzięki zaproszeniu Agaty Siwiak, jego dyrektorki artystycznej, kiedy to wraz z Danielem Kotowskim na podstawie „Republiki głuchych” stworzyliśmy wykład performatywny. Książka stała się również punktem wyjścia dla innych projektów. Na ukraiński przetłumaczyli tekst Łesyk Panasiuk i Daryna Hładun. Wkrótce w Warsztatach Kultury powinno ukazać się moje tłumaczenie zbioru opowiadań Tani Malarczuk „Jak zostałam świętą”.
Za cel stawiam sobie prezentowanie ukraińskiej literatury i kultury w szerszym spektrum, nie tylko w kontekście inwazji
Co masz w planach? Które z książek, które nie zostały jeszcze przetłumaczone, Twoim zdaniem powinny być dostępne w języku polskim?
Jest wiele takich książek. Na szczęście literatura ukraińska jest regularnie tłumaczona na polski. Grono tłumaczy z ukraińskiego znacznie się powiększyło, są wydawnictwa, które zajmują się literaturą ukraińską. W szczególności chciałbym wymienić Warsztaty Kultury, z którymi współpracuję, a także Kolegium Europy Wschodniej i Pogranicze. To wydawnictwa, które za jeden z podstawowych wektorów wybrały Ukrainę. Cieszy mnie również to, że inne wydawnictwa, z szerszą ofertą, zaczynają postrzegać literaturę ukraińską jako jeden z naturalnych kierunków, a nie egzotyczny ozdobnik.
Znani pisarze i pisarki są regularnie tłumaczone, mają już wydeptane ścieżki. Ja zawsze szukam czegoś nieoczywistego, czegoś, co powinno być zaskoczeniem lub w jakiś sposób uzupełniać kontekst. Teraz pracuję nad tłumaczeniem powieści „Kławka” Kateryny Hrymycz. „Kławka” opowiada o wydarzeniach wokół Związku Pisarzy Ukrainy w latach 40. Wybrałam tę książkę ze względu na ujawnienie schematu polityki Stalina wobec środowiska kulturalnego. Zatem refleksję nad obecną wojną obudowujemy obrazem długiego procesu represyjnej polityki wobec kultury ukraińskiej i innych kultur w Związku Radzieckim.
Wyprzedziłaś moje następne pytanie. Masz dużo kontaktów z czasu pracy w Instytucie Polskim, mogłabyś zostać tylko w tej bańce. Jak ważna jest nowa krew? Jak działają mechanizmy poszukiwania nowych nazwisk?
Jeżdżę do Ukrainy, rozmawiam z ludźmi i po prostu podążam za tym, co wydaje mi się ciekawą propozycją intelektualną. Moment, w którym zaczęłam pracować z ukraińską kulturą, był zupełnie inny niż czas obecny. Wtedy było niewielu ludzi, którzy rozumieli czy studiowali obie kultury.
Obecnie w Polsce mieszka dużo osób z Ukrainy, które pełnią bardzo ważną funkcję pośredniczenia
W Polsce są nie tylko intelektualiści, którzy interesują się tym, co dzieje się w Ukrainie, czy turyści, którzy piszą reportaże o podróżach na „dziki wschód”. Są też ludzie, którzy coraz głębiej integrują się z kulturą ukraińską. Nasze światy łączą się na nowych zasadach. Łączą się mimo stereotypów, również dlatego, że są już pokolenia, które tych stereotypów nie dziedziczą i nie muszą się z nimi mierzyć.
Jak możemy wykorzystać dzisiejsze zainteresowanie Ukrainą, utrzymać je i rozwijać?
To bardzo trudne pytanie. Myślę, że Ukrainę trzeba silnie zintegrować z ogólnymi procesami kulturowymi Europy i nie budować „ukraińsko-polskiego getta”, chociaż o dwustronny dialog koniecznie trzeba dbać. Stosunki ukraińsko-polskie mają własną dynamikę. Są „wieloryby”, które kształtowały ten dyskurs, lecz teraz paleta osób zainteresowanych Ukrainą poszerza się o ludzi, którzy szukają Ukrainy jako kontekstu dla swoich badań i pracy, postrzegają ją w szerszej, globalnej skali.
Szukam m.in. aspektów kultury ukraińskiej, które jednocześnie naświetlają oryginalnie specyfikę Polski czy Europy. Ukraina może się przejrzeć w lustrze Polski, a Polska może się przejrzeć w lustrze Ukrainy. Ale musimy pamiętać, że jest to także pokój luster, a nie tylko wzajemne poszukiwania. Chodzi o pracę z teraźniejszością i przyszłością, a także krytyczną refleksję nad przeszłością.
W styczniu 2022 roku w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie razem z Żanną Komar i Oksaną Barszynową przygotowałyśmy wystawę „Ukraina. Wzajemne spojrzenia”. Już w samym tytule zakodowane było zadanie dla publiczności: zastanowić się nad elementami ukraińskiego dyskursu widzianymi z polskiej perspektywy i ich przeformułowanie. Również sobie postawiłyśmy to zadanie wzywając do pomocy sztukę, poczynając od obiektów średniowiecznych aż po czasy współczesne.
Uważam, że najbardziej interesująca jest praca z dziełami współczesnych ukraińskich artystek i artystów, ponieważ świadomie i samodzielnie patrzą na różne punkty ukraińskiego spektrum kulturowego. Kiedy jesteś wrzucona w tak potworną sytuację, tak jak wojna, chcesz mieć czarno-biały świat. Ale czarno-biały obraz nie pomaga zrozumieć rzeczywistości. Ci, którzy rozumieją, że nadszedł czas, by myśleć strategii Ukrainy jako państwa wrażliwego i silnego, pracują z przyszłością.
Oczywiście istnieją obiektywnie złe rzeczy, z którymi nie możemy nic zrobić i które powinny być postrzegane takimi, jakie są. I w ten sposób musimy je komunikować. Myślę jednak, że kultura krytyczna jest największą szansą Ukrainy. To, że Ukraina wchodzi w moment takiej hipermodernizacji w czasie wojny, daje jej ogromną szansę na stworzenie nowoczesnego globalnego dyskursu na swój temat, który będzie połączony z humanistyką funkcjonującą na świecie, a jednocześnie nasyci tę humanistykę treścią własnej kultury.
Moim zdaniem to już coś znaczy, gdy ukraińska Dija [usługi państwowe online – red.] czy kolej działają sprawniej niż w Niemczech, rozumiejąc oczywiście, że jest to inna skala. Infrastruktura, zmodernizowana w latach dziewięćdziesiątych, jest już przestarzała. W Ukrainie jest ona niszczona, lecz odbudowuje i modernizuje się ją przy użyciu nowoczesnych technologii.
Ukraina ma największe w Europie doświadczenie na polu walki, w przeciwdziałaniu współczesnemu terroryzmowi wojskowemu. Kto jeszcze ma takie doświadczenie? A w ślad za tym doświadczeniem idzie cała infrastruktura
Nie mówię o korupcji, która częściowo niweczy efekty tej modernizacji, czy o nieodwracalnych zniszczeniach, nie mówię nawet o rosyjskich zabójstwach ludności cywilnej, ale o tym, że w tak napiętym środowisku intelekt działa szybciej i bardziej sprawnie. Nie traci czasu na rzeczy niekonieczne. Widać to w kulturze i innowacjach technologicznych Ukrainy.
To coś w rodzaju presji czasu, prawda? Kiedy mamy deadline, zaczynamy eliminować to, co niepotrzebne, i koncentrujemy się na najważniejszych rzeczach.
Tak, trafnie to ujęłaś.
Opowiedz nam więcej o swoich projektach wizualnych.
Ostatnią dużą wystawą była wspomniana wcześniej „Patrzcie na tę chwilę – jak drga” w Galerii Arsenał w Białymstoku. Tematem wystawy była ropa naftowa jako czynnik polityczny. Na wystawie można było zobaczyć pracę Rura gazowa, która reprezentowała Estonię na 11. Międzynarodowej Wystawie Architektury w Wenecji (2008). Projekt Rura gazowa, stworzony przez architektów Maarję Kask i Ralfa Lõoke, artystę Neeme Külma i kuratorkę Ingrid Ruudi. Był to naturalnej skali rurociąg gazowy łączący pawilony niemiecki i rosyjski. Pracy towarzyszyły eseje o aspektach filozoficznych, politycznych i ekologicznych handlu ropą.
Wizualnie dominowały prace niesamowitego ukraińskiego rzeźbiarza Iwana-Walentyna Zadorożnego, m.in. autora rzeźbiarskiego wystroju restauracji „Bratyna” w dawnym hotelu Dnipro, który odnosił się do prasłowańskich bóstw. Nie zabrakło również dzieł Łady Nakonecznej i Katii Libkind, które podjęły - każda w niepowtarzalny sposób - refleksję na temat kultury wizualnej kształtowanej przez akademie sztuk pięknych, realizm i bezrefleksyjnie dziedziczone schematy wizualne. Katia Libkind namalowała akty ludzi bez kończyn, które zaczerpnęła z filmów pornograficznych. Prace te dotyczyły zbiorowej podświadomości i zmian w obyczajowości seksualnej w Ukrainie. Jak zmienia się seksualność ludzi, gdy tracą kończyny? Pokazałam też prace Denysa Pankratowa, Iwana Melnyczuka, Ewy Zarzyckiej i Jarosława Futymskiego, Mikołaja Smoczyńskiego i Ołeha Kałsznikowa, Petera Valka, Liliany Zeic i Anny Szczerbyny.
Od ponad dwóch lat na zaproszenie Marcina Hamkało і miasta Gdańska tworzyłam program „Wolne Słowo” w ramach projektu Gdańsk Miasto Literatury. Był wielowymiarowy, z naciskiem na rozmowy, dyskusje i prezentacje różnych praktyk artystycznych i literackich, ale powstało też wiele ważnych interwencji ukraińskich artystów.
Nazwa programu Wolne Słowo odnosi się do Domu Słowa w Charkowie. Podstawowym partnerem jest dla nas, zgodnie z nurtem zadanym przez nazwę - Charkowskie Muzeum Literatury, zajmujące się intelektualną spuścizną twórców w latach 30. zamieszkujących Dom Słowa, którzy zostali w ramach czystek stalinowskich masowo rozstrzelani w 1937. Sam Dom Słowo ponownie ostrzelany został na początku pełnoskalowej inwazji Rosji przeciwko Ukrainie. To właśnie ten Dom w połączeniu z ważnym dla Gdańska epitetem "wolne" dał nazwę programowi Wolne Słowo.
Na szczególną uwagę zasługuje mural Wołodymyra Kuzniecowa zatytułowany „Tranzyt”, który zmienił atmosferę przestrzeni dawnej zajmowanej przez Rosyjskie Centrum Kultury i Nauki, któremu nie przedłużono umowy najmu z początkiem pełnoskalowej rosyjskiej inwazji na Ukrainę i które to pomieszczenia przekazano je na rzecz przedsięwzięć dotyczących refleksji nad wojną.
Udało nam się nawiązać współpracę na bardzo wysokim poziomie z ze wspaniałymi ukraińskimi artystami. Gościliśmy Alewtynę Kakchidze, Wołodymyra Kuzniecowa, Tanzlaboratorium, w skład którego wchodzili Larysa Vienediktowa, Mariana Matwijczuk i Ołeksandr Lebiediew. Byli u nas Jarosław Futymski, Stanisław Turina, Katia Libkind, Kateryna Badianowa, Ołeksandra Burłaka, Inga Lewi, Iwan Melnyczuk, Iwan Switłycznych, Liera Polanskowa, Mykyta Kadan, Iwanka Kozachenko, Andrii Dostliev, a także pisarze i pisarki: Serhij Żadan, Hałyna Kruk, Kostiantyn Moskalec, Bohdana Matiasz, Jurij Andruchowycz, Ija Kiwa. Przyjechała krytyczka Kateryna Jakowlenko, a także filmowcy Roman Bondarczuk i Daria Awerczenko, którzy pokazali „Ukraińskich szeryfów”. Odbyły się koncerty m.in. Karbido i Hajdamaków, gościliśmy też Ałłę Zahajkewycz.
Naszymi gośćmi byli też Ewa Zarzycka, Aneta Szyłak, Jesica Zychowicz, Piotr Marecki, Tomasz Szerszeń, Maciej Piotrowski, Piotr Wyrzykowski, twórcy kultury z Czech, Niemiec, Stanów Zjednoczonych i Węgier.
Intensywny program na styku wizualności i literatury z trzema wydarzeniami w miesiącu, dyskusje o tym, jak obraz Ukrainy, wojna i rosyjskie zbrodnie są rozumiane przez ukraińską kulturę. Kończę ten rok w Narodowym Muzeum Sztuki Ukrainy. 19 grudnia wraz ze współkuratorkami z Narodowego Muzeum Sztuki Urainy: Anną Alijewą, Tetianą Żmurko i Daryną Jakymową otworzyliśmy wystawę grupy R.E.P. (Rewolucyjna Przestrzeń Eksperymentalna: Lesia Chomenko, Ksenia Hnyłycka, Mykyta Kadan, Zhanna Kadyrowa, Wołodymyr Kuzniecow, Lada Nakonechna) „REP. Historia”. Wszystko się udało, mimo bombardowań i przerw w dostawach prądu, które są uciążliwe przy montażu. Współpracuję również z Muzeum Literackim w Charkowie.
Skoro mówimy o promocji kultury ukraińskiej w Polsce: czy uważasz, że należy coś zrobić dla tzw. masowego odbiorcy?
Infantylizacja kultury mnie drażni. Na tym opierała się m.in. radziecka polityka kulturalna, której celem było ukształtowanie niemyślącej publiczności. Tymczasem kultura jest czymś, co – wręcz przeciwnie – powinno pobudzać nas do bycia odpowiedzialnymi i myślącymi obywatelkami i obywatelami, ale nie w sposób ilustracyjny. Kultura kształtuje naszą wrażliwość. Ukraina zdała ten egzamin. To, że broni siebie i Europy, jest również wynikiem bardzo złożonego procesu kulturowego, w którym ludzie nie pozwolili się zinfantylizować i przekształcić w powolną masę.
Uważam, że wielu ludzi razem to nie tłum, a jednostki. I nie ma potrzeby tworzenia jakiegoś infantylnego przekazu
W przestrzeni publicznej powinno być też miejsce dla rozrywki, ale jestem przekonana, że nie musi być otępiająca.
Skupiasz się na sztuce wizualnej i literaturze. A jaki jest Twój związek z teatrem i muzyką?
W tej chwili interesuje mnie rozwój teatru weteranów, gdzie ludzie wykorzystują doświadczenie zdobyte podczas wojny do formułowania pewnych tez w sferze kultury. Wiele osób zostało wyrwanych ze sceny artystycznej i jest na froncie. Ale równie wielu zostało wyrwanych z innych środowisk zawodowych – i oni też są na froncie. Są różne podejścia i różne punkty widzenia.
Jeśli chodzi o teatr, to brałam kiedyś udział w projekcie „Bliscy nieznajomi”, stworzonym przez Joannę Wichowską i Agatę Siwiak. Dzięki temu projektowi można było zobaczyć propozycje z różnych części Ukrainy.
Bardzo interesujący jest moment aktywizacji ukraińskiego teatru, kiedy wyzwala się z powtarzania ludowych czy radzieckich schematów i proponuje kontakt z własnym doświadczeniem i przemyślenia na temat historii i teraźniejszości Ukrainy
Najbardziej interesują mnie działania Larisy Wieniediktowej, ale też Ołeny Apczel, Maksyma Kuroczkina, Wiktorii Myroniuk, Dimy Łewyckiego. Chcę też wspomnieć o nieodżałowanej Switłanie Oleszko i jej spektaklu “Charkiw, Charkiw”, o Rozie Sarkisjan - świetny spektakl “Fucking Truffaut / Bliadski Circus Queelektyw”. Jednak żeby zrozumieć dynamikę teatru, musisz w nim uczestniczyć, być tam. Jeżdżę do Ukrainy raz na dwa miesiące. Co mam czas zobaczyć? Dość regularnie odwiedzam otwarte pokazy studentek i studentów Larysy Wieniediktowej w Kijowskiej Miejskiej Akademii Sztuki Estradowej i Cyrkowej.
Muzyki po prostu słucham. Lubię nowoczesne eksperymenty, ale do tego też potrzebne są koncerty na żywo. Szybciej pójdę na koncert, niż podejmę jakąś świadomą decyzję o słuchaniu.
Co konkretnie lubisz?
Słuchanie muzyki wymaga czasu. Robię coś trochę innego. Jeśli jadę z jednego miejsca do drugiego, po prostu włączam radio.
A kiedy pracujesz, potrzebujesz ciszy?
Tak. A pracuję cały czas. Kontakt z przyjaciółmi jest dla mnie ważny. Wysyłają mi jakieś utwory, a ja ich słucham, lecz ich nie zapamiętuję. Interesuję się też ukraińską sceną alternatywną, współczesnymi kompozytorami, których znam od czasów kijowskich. To Iwan Switlycznyj i krąg Fotinusa, Ałła Zahajkewycz, Ołeksij Szmurak, Opera Aperta, bardzo lubię też działania Tomka Sikory i Karbido. Lubię muzykę tradycyjną, tęksnię za Danyłą Percowem, podobają mi Żadan i Psy.
O tych ostatnich nie mogę nie wspomnieć, bo mam do Serhija ogromną sympatię i rozumiem, że muzyka jest dla niego ważną ekspresją. Więc śpiewam razem z nim: „Kwitną malwy na maminym ganku”. Ale sentymentalnej, ckliwej muzyki słuchać nie potrafię.
2024: najlepsze seriale z silnymi kobietami
Silna kobieta w filmie oczywiście różni się od silnego mężczyzny, ponieważ z reguły jej siła nie polega na muskulaturze i zdolności do narzucenia komuś czegoś w fizycznej walce. To już nie lata 80., czasy, w których porządek ustalały pięści Cynthii Rothrock – mistrzyni sztuk walki i aktorki. Teraz siłę kobiet manifestuje się albo poprzez efekty specjalne (jak w przypadku Gal Gadot w komiksowej „Wonderwoman”), albo poprzez siłę autorytetu (jak w przypadku Robin Wright w serialu „House of Cards”). Oczywiście pięści nadal są obecne (nie zapominajmy o Ginie Carano w „Knockout”), ale opcja przemocy stała się bardziej atrakcyjna i, jak widać, bardziej skuteczna. A wraz z nią powiększyła się paleta możliwości wpływania, przewodzenia, zabijania, mszczenia się i rządzenia. Choć czasem odbywa się to w sposób karykaturalny, czasem jest zbyt idealistycznie, a przez to mało realistycznie.
W tegorocznych serialach z mocnymi kobietami widz dostaje wszystko: zachwyt i przerażenie, czasem uśmiech – a czasem łzy. Są w nich nieokiełznane ekscentryczki, profesjonalistki z sił specjalnych, ambitne dyplomatki, utytułowane sportowczynie, mściwe córki i zakochane żony.
„Yellowstone” (USA, SkyShowtime)
Ten epicki dramat rodzinny Taylora Sheridana porównywany do literackiej „Sagi rodu Forsythów” Johna Galsworthy'ego. „Yellowstone” jest historią walki między postępem, z jego niszczeniem lasów, mórz i tradycyjnych kultur – i tradycją, z jej etosem bycia twardym i opornym na ciosy, by przetrwać we wrogim świecie. Beth Dutton (Kelly Reilly), kobieta z ranczerskiej rodziny, żyje w zgodzie z tradycyjnymi zasadami swojego ojca, Johna Duttona (Kevin Costner), choć jest świetną prawniczką i zna świat finansjery. Jest inteligentna, nieokiełznana, pewna siebie i seksowna. Najlepsza!
„Szogun” (USA, Disney+)
Mariko (Anna Sawai) jest z pozoru inna niż Beth Dutton z „Yellowstone”. W XVI-wiecznej Japonii, kraju, w którym obowiązuje okrutny system feudalny i bezwzględne posłuszeństwo kobiet wobec mężczyzn, wygląda na nieszczęśliwą i słabą. Ale jest silniejsza niż otaczający ją mężczyźni, choć już dawno temu chciała umrzeć, cierpiąc z powodu upokorzenia i zhańbienia swojej rodziny. Służy i jest uległa, pielęgnując w sercu pragnienie zemsty. Piękna, inteligentna, religijna (katoliczka) i oddana – jest świecącą gwiazdą pośród ciemności.
„Wiatr zmian” (Korea Południowa, Netflix)
Kiedy się żyje w demokratycznym społeczeństwie, gdzie każdy twój ruch jest chroniony przez system praw i zasad, a sama płeć nie daje przewagi – wówczas dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta, będąc na szczycie struktur władzy, staje się potężnymi siłami yin i yang. Pod względem gatunkowym „Wiatr zmian” jest koreańskim odpowiednikiem amerykańskiego hitu politycznego „House of Cards”. Zasadniczo chodzi tu jednak o konfrontację prawdy/uczciwości z korupcją. Tak się złożyło, że prawda jest reprezentowana przez męskiego bohatera, a korupcja przez postać kobiecą. W tym przypadku dla nas liczą się jednak nie względy moralne, ale to, jak manifestuje się kobieca siła – a jest ona niezwykła. Bo tylko poprzez swoją śmierć bohater grany Kyung-gu Sola jest w stanie zdemaskować machinacje swojej przeciwniczki, granej przez Hee-ae Kim. Tylko w ten sposób mężczyzna może pokonać kobietę, która postanowiła pokazać swoją determinację i siłę perswazji. Pewnie ta bitwa zakończyłaby się inaczej, gdyby prawda była po jej stronie...
„The Serpent Queen” (USA, Starz)
Idealistka Katarzyna, dumna ze swojego pochodzenia (z rodu Medyceuszy), zakochuje się w swoim mężu, królu Henryku II z Walezjuszów [późniejszym ojcu polskiego króla Henryka Walezego – red.]. Niczego to jednak nie zmienia, a jedynie pogorsza jej egzystencję – kobieta dojrzewa, nieustannie się wszystkim kłaniając i rodząc kolejne dzieci. Aż w końcu zaczyna rozumieć, że aby przetrwać i wznieść się na wyżyny, musi nadepnąć na gardło każdemu, kto stanie na jej drodze. Inteligentne sztuczki, gry pozorów, zakulisowe negocjacje i intrygi, których staje się mistrzynią, sprawiają, że to ona przeżywa wszystkich swoich wrogów. Samantha Morton w roli Katarzyny zagrała życiową rolę.
„Scar” (Hiszpania, Amazon Prime/rtve)
Zemsta to najlepsza opowieść naszych czasów, szczególnie dla Ukraińców, wziąwszy pod uwagę już nawet nie te 300 lat krwawych „braterskich” stosunków z Rosjanami, ale obecną, najkrwawszą, wojnę.
W hiszpańskiem serialu mścicielką jest Ukrainka. Jej rodzina została brutalnie zamordowana przez rosyjskich najeźdźców, którzy w 2008 r. najechali małą wioskę Swesa w obwodzie sumskim. Od tego czasu cudem ocalała dziewczyna codziennie obiecuje sobie i światu: „Rozczłonkuję ich ciała tak, jak oni rozczłonkowali twoje, tato”. Dorastając jako sierota na ulicy, wśród bezdomnych, kieszonkowców i gangów, dziewczyna staje się twarda i zahartowana. Podróżuje po miastach i krajach, tropiąc przestępców i zabijając ich z nieuchronnością godną Nemezis. Jest furią Ukrainy, a imię jej Zemsta.
„Lioness” (USA, Paramount+)
Chociaż bohaterki tego serialu potrafią posługiwać się pięściami, główną metodą rozwiązywania problemów w „Lioness” jest polityka połączona z bronią. Bo dla kobiet to znacznie skuteczniejsze sposoby kontrolowania rzeczywistości. Reprezentantkami obu tych światów są postacie dwóch silnych kobiet, grane przez dwie znane aktorki: Nicole Kidman („Praktyczna magia”), której bohaterka reprezentuje rząd najpotężniejszego kraju na świecie, oraz Zoe Soldana („Strażnicy Galaktyki”), której umiejętność strzelania lub kontrolowania tych, którzy potrafią strzelać, jest równie duża. Do tej historii dodane zostają kobiety-komandosi, zdolne do latania helikopterami bojowymi i strzelania z wszelkiego rodzaju broni.
„Until I Kill You” (Wielka Brytania, ITV Studios)
W przeciwieństwie do „plastikowej” Wonderwoman, tutaj bohaterka nie posiada nadprzyrodzonych mocy ani hollywoodzkiego saksapilu. Wręcz przeciwnie: jej zwyczajność i fizyczna słabość pozwala jednemu maniakowi terroryzować ją, bić – i prawie zabić. Ale w tym serialu chodzi o siłę psychiczną i duchową postaci Delii, a grająca ją brytyjska aktorka Anna Maxwell jest bardziej przekonująca niż efekciarska Wonderwoman – Gal Gadot. Choć nie walczy i nie lata, to przezwycięża swój strach, by zeznawać w sądzie, przeżywa kolejny atak, a potem pisze o tym książkę. To naprawdę silna bohaterka, przezwyciężająca ból i przerażenie, pokonująca swoje naturalnie słabe ja i społeczeństwo z jego obłudnym kultem ekranowych supermocy. Bez wątpienia Maxwell zagrała jedną z najlepszych kobiecych ról tego roku.
Wszystkie zdjęcia: materiały prasowe
Na dobry nastrój: seriale Anno Domini 2024, które obejrzysz z przyjemnością
Nie da się zadowolić wszystkich jednym serialem. Bo każdy ma swój gust, swój wiek i swoje rozumienie tego, co nastrój poprawia, a co może go zepsuć. Dlatego dla każdego mam coś ciekawego.
Nikt tego nie chce (USA)
Nikt tak naprawdę nie chce dokonywać drastycznych zmian w swoim życiu, ale zakochanie się we właściwej osobie, zamiana samotności na związek, a przy okazji stanie się celebrytą z podcastu – przyznajmy, niejednemu by się spodobało. Ten serial od Netflixa jest przyjemny, wyjątkowy i optymalny na świąteczny czas. Tyle że lepiej go oglądać bez małych dzieci, biorąc pod uwagę skomplikowany klimat psychologiczny dorosłego życia bohaterów – wyluzowanej i inteligentnej kobiety oraz przystojnego, nieortodoksyjnego rabina w synagodze. Głównym ich dylematem jest to, że ona nie jest Żydówką, więc musi przejść na judaizm – jeśli on ma zostać głównym rabinem. W przeciwieństwie do mocnego „Unorthodox”, „Nikt tego nie chce” jest miękki i puszysty.
Star Wars: Skeleton Crew (USA)
Wszechstronnie dobry serial dla nastolatków to rzadki przypadek we współczesnym kinie. Ten jest jeszcze rzadszy i bardziej wyjątkowy, ponieważ jest atrakcyjny dla szerszej niż smarkata publiczności, a zatem może być oglądany przez wszystkich w rodzinie – w wieku od lat 7 do 107. Pełna przygód i wolna od dłużyzn opowieść wyciągnie cię natychmiast. Na początku łączy chłopców i dziewczęta z różnych cywilizacji, którzy od dawna żyją na tej samej planecie w społeczeństwie, które przypomina ziemskie, tyle że jest bardziej zaawansowane technologicznie. A potem wszyscy wyruszają w nieskończoną przestrzeń kosmiczną dzięki niespodziewanie odnalezionemu statkowi kosmicznemu, zakopanemu w leśnej gęstwinie nie wiadomo przez kogo i dlaczego. Piracki droid, baza na planecie bandytów, obalony kapitan i gwiezdne mapy Republiki – to świat Wyspy Skarbów Stevensona przeniesiony do uniwersum Gwiezdnych Wojen Lucasa. Ot, taki sympatyczny powrót do czasów naszej młodości.
Supersex (Włochy)
To oczywiste, że dobry seks sprawia, że czujesz się dobrze. Ale żeby go mieć, musisz być w dobrym nastroju. Oglądając historię giganta seksu, wzorowanego na włoskiej gwieździe porno Rocco Siffredim, taki nastrój można uzyskać. A jeśli nawet ta fikcyjna historia nie wywoła takich emocji, jakie wywołują prawdziwe filmy dla dorosłych – to przynajmniej będzie ciekawie. Wzloty i upadki przystojnego mężczyzny o nieprzeciętnych (w każdym tego słowa znaczeniu) przymiotach seksualnych pozwalają zajrzeć za kulisy pornobiznesu, a z drugiej strony zrozumieć, jaką płaci się cenę, gdy przyjemność zostaje odstawiona na dalszy plan, by nie przeszkadzać w pracy. 7 odcinków z udziałem Alessandra Borgi („Suburra”) to ścieżka do dobrego nastroju, na której poznasz tych, którzy za ów nastrój odpowiadają.
Maxima (Holandia)
Jeśli mógłby istnieć dobry serial o książętach i księżniczkach, bez dramatów i tragedii typu brytyjsko-francuskiego, byłby to serial o… holenderskich książętach i księżniczkach. Serial „Maxima” jest właśnie taki – miły, romantyczny, piękny, w dodatku pełen znaczeń i życiowych szczegółów „do przemyślenia”. Historia typowa dla współczesnej bajki: młodzieniec królewskiej krwi spotyka zwykłą kobietę. Ona, Maxima, jest pięknością, a on jest całkiem przystojny. By dostąpić wymarzonego szczęścia we dwoje, muszą pokonać wiele przeszkód. Bajka staje się rzeczywistością. Tyle że bajka pozytywna i pozbawiona brutalności, bez zamieniania w żaby, obdzierania ze skóry i palenia w piecu.
Dżentelmeni (Wielka Brytania)
Serial dla dużych chłopców, ze wszystkimi tymi zabawkami, które lubią – drogimi cygarami, szytymi na miarę garniturami, whisky single malt, grawerowanymi pistoletami, polowaniami, zabytkowymi samochodami i zamkami z epoki elżbietańskiej. Tak jak we wcześniejszych filmach, bohaterowie – ze swoimi kartami, pieniędzmi, rewolwerami, mosiężnymi kastetami, boksem i walkami psów – są mieszanką rodem z bohemy i świata ulicznych naciągaczy. Każdy, kto jakimś cudem przegapił „Dżentelmenów”, a teraz ma chwilę spokoju, by nadrobić zaległości, dostanie rozrywkę w pełnym pakiecie, śledząc losy zbankrutowanego, lecz nader pewnego siebie księcia próbującego pozbyć się mafii żyjącej z uprawy marihuany, która opanowała jego posiadłość.
Ludwig (Wielka Brytania)
Czasami, aby być w dobrym nastroju, musisz użyć mózgu i zagrać w intelektualną grę, zanurzając się w głębinach swoich myśli. Dobry serial detektywistyczny to w takim przypadku coś w sam raz. „Ludwig” oferuje ciekawą grę z widzem według najlepszych tradycji gatunku, ze sprytnymi zagadkami, nieoczywistymi sposobami ich rozwiązywania i dowcipnymi wątkami równoległymi. Sprawiają one, że serial nie jest tylko zestawem kolejnych konfliktów, które spadają na głowę widza w każdym odcinku, ale dobrze skrojoną i wartą uwagi dramatyczną historią horyzontalną. Reżyser prowadzi grę z widzem, a jednocześnie z głównym bohaterem – samotnikiem o nieprzeciętnej erudycji wynikającej z nieustannego rozwiązywania krzyżówek, który opuszcza swoje mieszkanie tylko dlatego, że zniknął jego brat…
The Chosen. Wybrani (USA)
Niesamowity serial. I wcale nie chodzi tu o cuda Jezusa Chrystusa czy jego czyny. Chodzi o sposób, w jaki opowiadane są znane historie biblijne. Wszystkie 4 sezony serialu to zwykłe rozmowy między ludźmi, którzy wyglądają niemal jak my – nieprzesadnie umięśnieni, dowcipni, na co dzień posługujący się środowiskowym żargonem. Jezus jest tutaj tak blisko człowieka, jak sam chciał, szczególnie podczas Kazania na Górze. Wnikliwy, zabawny i energiczny. I to też jest cud, bo przecież klasyczne seriale o Zbawicielu zwykle są przesycone patosem i pretensjonalnością. „Święta prostota” znakomicie spełnia tu swoją rolę, czyniąc rzeczy ważne jasnymi i przyjemnymi.
Wszystkie zdjęcia: materiały prasowe
Chcecie, by świat poznał ukraińską muzykę? Zadbajcie o nuty
Przez większość swojego życia Roman Rewakowicz przybliżał Ukraińcom polską muzykę, a Polakom – ukraińską muzykę akademicką. Jest inicjatorem i dyrektorem artystycznym festiwalu „Dni Muzyki Ukraińskiej w Warszawie” i co roku organizuje koncerty muzyki polskiej w Ukrainie. W rozmowie z Sestrami przyznaje, że chciałby, aby Ukraińcy mieszkający w Polsce uczestniczyli w jego koncertach, pokazując, że jego sprawa jest naprawdę ważna.
Świadomie zaniedbana obecność kultury
Oksana Honczaruk: Inwazja trwa już ponad tysiąc dni. Jak bardzo w tym czasie zmienił się stosunek do ukraińskiej muzyki na świecie, w szczególności w Polsce?
Roman Rewakowicz: Niewiele. Po 24 lutego 2022 roku odebrałem wiele telefonów z różnych polskich instytucji muzycznych z pytaniami o ukraiński repertuar. Ale po sześciu miesiącach zainteresowanie muzyką ukraińską wróciło do poprzedniego poziomu. Czyli zniknęło.
W sezonie 2024-2025 w repertuarze Filharmonii Narodowej nie znajdziecie ani jednego utworu ukraińskiego. Jednak 5 grudnia wystąpiła tam Narodowa Orkiestra Symfoniczna Ukrainy, która wróciła z tournée po Europie, więc na tej scenie wykonano kilka ukraińskich utworów.
I tu ciekawa uwaga: w lutym 2025 r. ukraiński dyrygent Kyryło Karabic wystąpi w tej samej Filharmonii Narodowej, lecz jego koncert nie został jeszcze zaanonsowany jako zawierający utwory ukraińskie. Oznacza to, że dyrygent nie uważa za konieczne, by zaoferować publiczności coś z muzyki swojego ojczystego kraju.
Po rozmowach z muzykami zdałam sobie sprawę, że proces promowania naszej muzyki na świecie jest dziś zadaniem dla osób, które jej nieobecność boli. I że ten proces będzie długi.
By leczyć, musimy określić stan choroby: dziś ukraińska kultura wysoka jest praktycznie na świecie nieobecna
Bez względu na to, jak głośno Ukraińcy, będąc we własnej bańce, mówią, że Ukraina jest ważna i że ukraińska kultura ma znaczenie globalne – tak nie jest. I są ku temu wyraźne powody.
Przez wieki Ukraina nie miała państwowości, a sowieckie rządy wymazały z niej wszystko, co nierosyjskie. A podczas 30 lat ukraińskiej niepodległości nie zrobiono tego, co powinno się zrobić. I bez ogromnych wysiłków ukraińskich instytucji państwowych ta sytuacja się nie zmieni.
Dziś Ukraina głośno mówi światu, że bez jego pomocy w sferze militarnej przestanie istnieć. Na tej samej zasadzie Ukraińcy powinni sygnalizować światu: poznajcie nas, mamy ciekawe i ważne rzeczy, umieramy za nasze wartości, więc dlaczego się nimi nie zainteresować?
Niestety pojedyncze inicjatywy, takie jak moja, nie zmienią sytuacji. Macie Instytut Ukraiński, którego zadaniem jest promowanie ukraińskiej kultury na świecie, ale dotychczas nie udało mi się nawiązać z nim żadnej współpracy.
Co jako menedżer kultury uważa Pan za ważne w promowaniu naszej kultury na Zachodzie?
Pierwszym krokiem w jej promowaniu jest udostępnienie jak największej ilości informacji o kulturze ukraińskiej w języku angielskim i ułatwienie dostępu do nich wszystkim na świecie. Drugą rzeczą, jeśli chodzi konkretnie o muzykę, jest to, że potrzebujemy dużo materiałów muzycznych.
Istnieje strona internetowa ukrainianlive.org, która oferuje nuty. Ale kiedy poprosisz o nuty do konkretnych utworów – to nie ma tego albo tamtego. A powinno być wiele różnych partytur, powinny być odpowiednio wykonane i łatwo dostępne. I oczywiście płatne.
Świat płaci za nuty. Jednak Ukraina, ze względu na wieloletni brak zrozumienia, czym są prawa autorskie, nie wykształciła w swoich instytucjach muzycznych świadomości, że nuty mogą przynosić zyski zarówno autorom utworów, jak tym, którzy je drukują. Świat płaciłby Ukrainie za wypożyczanie nut, gdyby wiedział, do kogo się zwrócić.
Proszę odwiedzić stronę internetową Polskiego Wydawnictwa Muzycznego (PWM), a zobaczy pani zupełnie inny obraz. Miałem w tym roku pięć koncertów w Ukrainie, na których wykonywaliśmy polską muzykę. Fundacja Pro Musica Viva, którą prowadzę od ponad ćwierć wieku, była organizatorką tych koncertów. Wypożyczyliśmy i opłaciliśmy cały materiał nutowy polskich utworów.
Polskie Wydawnictwo Muzyczne jest instytucją państwową i utrzymuje się z wypożyczania istniejących już nut i sprzedaży nowych nut. Polska muzyka ma takie muzyczne „lokomotywy” jak Penderecki, Lutosławski, Kilar czy Górecki. Ci kompozytorzy są wykonywani na całym świecie. W przyszłym roku planuję wykonać III Symfonię Henryka Mikołaja Góreckiego w Ukrainie. Wypożyczenie nut do tego utworu kosztuje 600 euro za jeden koncert.
Skąd bierze Pan nuty, gdy przygotowuje kolejne „Dni Muzyki Ukraińskiej w Warszawie”?
Wykonuję głównie muzykę żyjących ukraińskich kompozytorów, więc podpisuję umowy z nimi. Tylko jeden współczesny ukraiński kompozytor ma poważnego wydawcę – Walentyn Silwestrow. Twórczość Myrosława Skoryka jest obecnie wydawana przez Ołeksandra Piriewa, więc zwracam się do niego. Jeśli chodzi o twórczość Bohdana Froliaka, Zoltana Ałmaszy’ego, Ołeksandra Szymka i innych, w każdym przypadku podpisujemy umowy.
Rosyjska muzyka a image kremlowskich bandytów
Trwa walka o odwoływanie koncertów muzyki rosyjskiej na świecie. Co Pan o tym sądzi?
Rosyjski repertuar muzyczny powinien być teraz wszędzie odrzucany. Wiem, że to niełatwe, a może nawet niemożliwe. Twierdzę jednak, że konieczne jest maksymalne ograniczenie obecności Rosji w różnych publicznych miejscach kultury, ponieważ im dalej te miejsca znajdują się od Rosji, tym mniej tamtejsi ludzie rozumieją rosyjskie zagrożenie.
Obecność rosyjskiej muzyki na światowych scenach neutralizuje image kremlowskich bandytów. Słuchając na przykład Rachmaninowa człowiek myśli: jak oni mogą być źli, skoro mają tak wspaniałą kulturę? Nie mówię, że należy ją porzucić na zawsze, ale trzeba do czasu klęski Rosji, kiedy Rosja przejdzie taką samą sanację, jaką kiedyś przeszły hitlerowskie Niemcy.
Tylko wtedy Rosja może zostać wpuszczona z powrotem, ale powoli: najpierw na korytarz, a dopiero potem możemy pomyśleć o pokojach
Jednak to nie jest mój dylemat, nie jestem zapraszany na światowe estrady pod warunkiem: „jeśli zagrasz Czajkowskiego, to wystąpisz”. Ale rozumiem, że ukraińscy muzycy, którzy grają w ważnych miejscach, prawdopodobnie są, nawet prowokacyjnie, stawiani w podobnych sytuacjach i nadal w nich będą stawiani. W końcu duża część operacji specjalnych rosyjskich służb jest przeprowadzana w celu zdjęcia z Rosjan piętna bandytów.
Dziś rosyjscy i ukraińscy muzycy ścierają się na wielu wydarzeniach muzycznych. Czy powinniśmy wycofywać się z projektów, w które zaangażowani są Rosjanie? A może taka polityka doprowadzi do tego, że Ukraina nie będzie reprezentowana nigdzie?
Pytanie brzmi, z jak wielkim hukiem Ukrainiec opuszcza taki projekt. Jeśli manifestujesz swoje stanowisko głośno i za pośrednictwem mediów, to takie poświęcenie ma sens. Bo dzięki takiemu stanowisku łączysz się z tymi, którzy bronią wolności Ukrainy na froncie.
Jak image migrantów zarobkowych Ukraińców wpływa na zainteresowanie świata Ukrainą i popularność ukraińskiej kultury?
Raczej pozytywnie. Ukraińcy pokazali, że są uczciwi, pracowici i zdolni. Ale to nie wpływa bezpośrednio na ekspansję ukraińskiej kultury.
Paradoksalnie ta wojna dała światu impuls, by zacząć rozumieć podmiotowość Ukrainy. To jest kultura: literatura, muzyka itp. Teraz powinna nastąpić silna ekspansja tej podmiotowości. I nie ma co mówić, że dbanie o kulturę w Ukrainie to nie ten czas. Pamięta pani słynne zdanie Winstona Churchilla, kiedy poproszono go o obcięcie pieniędzy na kulturę przy tworzeniu budżetu? Powiedział: „Jeśli oszczędzamy na kulturze, to o co walczymy?”.
Niestety w Ameryce czy Kanadzie ekspansja kulturalna Ukrainy pozostaje na dość mizernym poziomie. Tamtejsze ukraińskie społeczności nie bombardują lokalnych orkiestr pytaniami o to, dlaczego nie mają ukraińskiego repertuaru w kontekście utworów symfonicznych lub operowych. I znowu: w kontekście globalnym sam Silwestrow nie wystarczy, by zainteresować świat ukraińską muzyką. Przed wami dużo pracy, choć teraz najważniejszą rzeczą jest utrzymanie frontu.
Dawne zbrodnie to już historia
Od 2014 roku często wracał Pan do Ukrainy. Co Pan czuł, gdy zaczęła się inwazja?
To było straszne – cóż mogę powiedzieć? My, w Polsce, też żyliśmy w strachu, że za trzy dni Ukraina przestanie istnieć, nerwowo przeglądaliśmy wiadomości i cieszyliśmy się, że Ukraina się trzyma. A potem chcieliśmy działać. Przyjechałem do Ukrainy we wrześniu 2022 roku i razem z orkiestrą „Kyiv Camerata” zorganizowaliśmy koncerty muzyki polskiej w czterech miastach: Kijowie, Żytomierzu, Kropywnyckim i Czerkasach. Koncert w Kropywnyckim został przerwany przez nalot – muzycy i publiczność musieli zejść do schronu.
Cieszę się, że wszystkie moje projekty, w których prezentuję polską muzykę w Ukrainie, są wspierane przez polskie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. I że ukraińskie instytucje muzyczne, w szczególności Filharmonia Narodowa Ukrainy, pozytywnie reagują na moje propozycje i udostępniają swoje orkiestry.
W ten sposób możemy pokazać ukraińskiej publiczności zarówno wartościową polską muzykę, jak polskie zaangażowanie w sprawy Ukrainy.
Już od 30 lat robi Pan świetną robotę, promując ukraińską muzykę w Polsce. Co dziś leży Panu na sercu? I dlaczego Pan to wszystko robi?
Bo moi rodzice są Ukraińcami – jak mogłoby być inaczej? Chociaż prawdopodobnie lepiej mówię po polsku niż po ukraińsku.
Czasami żartuję, że jestem Wschodnioeuropejczykiem, bo żyję w dwóch kulturach. Ale moi rodzice nie mieli wątpliwości, kim są. W naszym domu zawsze mówiło się po ukraińsku, a ja przejąłem od rodziców ukraińskiego ducha.
W latach 90. myślałem o profesjonalnym kontakcie ze sceną muzyczną w Ukrainie, ale jakoś nie doczekałem się odpowiedzi na moje prośby.
Wtedy wpadłem na pomysł Dni Muzyki Ukraińskiej w Warszawie, czyniąc je, że tak powiem, formą mojego życia. Z entuzjazmem organizowałem pierwsze festiwale i miałem jedno życzenie: żeby to się nie skończyło
Uczyniłem z tego festiwalu swój zawód. Od kilku lat wszystkie koncerty są nagrywane i umieszczane na YouTube do bezpłatnego i nieograniczonego użytku. To kolejna forma rozpowszechniania ukraińskiej muzyki.
W Polsce mieszka tylu Ukraińców, a tylko Pan organizuje Dni Muzyki Ukraińskiej.
Bardzo bym chciał, żeby Ukraińcy mieszkający w Polsce przychodzili na moje koncerty. Kupili bilet i pokazali, że moja sprawa jest ważna. To jest wskaźnik nie tylko dla mnie, ale także dla instytucji, które nas wspierają. Tak, mamy wsparcie miasta Warszawy, które przeznaczyło trzyletnią dotację na festiwal, polskie Ministerstwo Kultury też zapewniło nam trzyletnią dotację. Dla agencji rządowych ważne jest, czy to, co robię, jest pożądane przez publiczność. Tymczasem w warszawskiej sali, w której jest 400 miejsc, są puste krzesła.
Jak zareagowali Pana rodzice, kiedy jako polski dyrygent zaczął Pan koncertować z legendarnym ukraińskim chórem „Żurawli”, a następnie stworzył własny festiwal?
Mój ojciec zmarł w 1986 roku, kiedy pojechaliśmy do Ameryki z „Żurawli” [męski chór Związku Ukraińców w Polsce – red.]. Mama zmarła kilka lat temu, więc miała okazję zobaczyć, jak promuję kulturę ukraińską w Polsce. Dla niej moje stanowisko było naturalne i zdziwiłaby się, gdybym tego nie robił. Ukraińskość była dla niej ważna, żyła nią, prenumerowała ukraińską gazetę „Nasze Słowo” [tygodnik mniejszości ukraińskiej – red.], która ukazuje się w Polsce od 1956 roku. Chodziła do oddalonej o 25 kilometrów cerkwi greckokatolickiej, bo w naszym mieście takiej nie było. Była z pokolenia, które ucierpiało podczas akcji „Wisła” – jej matka została pobita, a ona do końca życia pamiętała ten straszny okres.
Ale choć ukraińskość była dla moich rodziców ważna, to po ukraińsku rozmawialiśmy tylko w domu – a za drzwiami już tylko po polsku. Ta dwoistość była dla mnie zarówno problemem, jak zagadką. Po jakimś czasie tę rodzinną traumę zamieniłem w misję budowania polsko-ukraińskiego porozumienia
I nie jestem wyjątkiem, bo akcja „Wisła” objęła 140 tysięcy ludzi. Wielu z nich się zasymilowało, lecz z tej społeczności wyszło wielu ukraińskich aktywistów – znam na przykład trzech Ukraińców, którzy są posłami na Sejm RP. Są też muzycy – potomkowie ofiar akcji.
Dziś tamte zbrodnie to już historia. Zostawmy historię historykom i pozwólmy naszym współczesnym budować naszą lepszą przyszłość.
Wojna nie ustaje, ale uczy kochać
Przemoc. Obojętność. Wstyd. A może wstyd rodzi się z obojętności wobec przemocy? Albo jest reakcją na przemoc i własną obojętność wobec niej? Przemoc to przecież ból i strach, często także śmierć. Kto chciałby dobrowolnie zanurzyć się w czymś takim? A nawet o tym pomyśleć?
Pięćdziesiąt pięć minut bólu i wstydu, pulsujących w ciele od pierwszych dźwięków „Szczedryka”, którym zaczyna się spektakl, aż po wybawcze, wręcz uzdrawiające słowa jednej z bohaterek: „Ta wojna uczy mnie kochać”. W rzeczywistości w spektaklu „Matki. Pieśń na czas wojny” nie ma bohaterek – a może każda z 21 uczestniczek jest bohaterką? Każda wnosi swoją historię w kilka zdań lub nawet kwestii, w pieśń śpiewaną w swoim języku, w strój czy krok. Jakże one różne! A jak wiele je łączy!
Pierwsze zawstydzenie pojawia się na początku spektaklu, gdy na scenie stoją kobiety w różnym wieku, a głos z offu opowiada, czym jest gwałt w czasie wojny. O tym, że ta forma przemocy jest zazwyczaj publiczna, bo ma świadków; niszczycielska, bo trauma po niej prowadzi nawet do pragnienia śmierci; wieczna, bo przekazywana genetycznie jako trauma kolejnym pokoleniom... Napięcie, strach, chęć ucieczki z sali, a jednocześnie paraliż – tak trudno usłyszeć te słowa, nie mówiąc już o zagłębieniu się w ten ból.
One stoją i patrzą na widownię. Najmłodsza ma 10 lat. Pozostałe – młode, dorosłe, dojrzałe, starsze. Mówią w trzech językach – ukraińskim, białoruskim i polskim. To ich języki ojczyste. Śpiewają w nich, recytują wiersze. Mówią nie tylko o tym, że „nie da się uciec, nie można odwrócić wzroku od cierpienia i bólu i przeskoczyć na memy, koty i psy”. W tle sceny wyświetlane są napisy, więc mimowolnie słowa zostają również przeczytane. Ich głosy wbijają widza w fotel. A potem rozbrzmiewa pieśń o jaskółce, która w rzeczywistości nie jest jaskółką, lecz matką – ale nawet ona nie może ochronić przed bólem i śmiercią...
Jednak jeśli spojrzeć na wojnę, nie odwracając wzroku, i chociaż na chwilę zastanowić się nad historiami o gwałtach, to już wystarczy, by nie być obojętnym.
Reżyserka i aktorki stworzyły wielowarstwowe dzieło, swoisty przepis na terapeutyczną praktykę: kiedy najpierw, w sposób asocjacyjny, bez szczegółów i zanurzenia, tworzy się pole traumy, a potem za pomocą prostych prawd – rad czy wskazówek – proponuje się jej uzdrowienie.
Każda scena spektaklu to osobna emocja o wojnie, którą pokazują aktorki. Gdy w pierwszej opowiadają o gwałtach, wydaje się, że dalej nie może być gorzej. A jednak jest gorzej. Bo jeśli od gwałtu można się zdystansować – „to mnie nie dotyczy” – to od niecierpliwości wobec wojny czy jej ignorowania już nie.
Stawiają widza przed faktem: oto wojna i oto twoja reakcja na nią. Jaka ona jest? Skłamać przed samą sobą nie sposób. Odpowiedź staje się uzdrowieniem. Jeśli jestem obojętna wobec wojny, mogę to zmienić, rozumiejąc swoje reakcje, oczekiwania i możliwości. Jeśli wojna dominuje w moim życiu – mogę się chronić, uświadamiając sobie własne granice.
„Matki. Pieśń na czas wojny” nazywane są dziełem artystyczno-politycznym. Myślę, że jest ono przede wszystkim terapeutyczne. Bo analizuje ból i cierpienie, które niesie wojna
Jego siła tkwi w tym, że w żadnym momencie spektaklu żadna z aktorek, nawet ta najmłodsza, gdy mama pisze na jej plecach flamastrem datę urodzenia, imię, nazwisko i numer telefonu, nie jest ofiarą. Tak, muszą uciekać przed wojną, tęsknią za domem i utraconymi marzeniami, ale są żywe, otwarte i gotowe opowiadać o tej wojnie nie z pozycji ofiar, lecz z perspektywy godności i współczucia.
„Ta wojna uczy mnie kochać”. Głębia tych słów i przeżytego bólu, które za nimi stoją, wywołuje katharsis. Są tak przekonujące w swoich historiach – prawdziwych, niewymyślonych – tak szczere i bliskie, że od razu widzi się ich szczęśliwe życie tutaj, w Polsce. I w końcu można odetchnąć. To również iluzja, ale tak słodka dla serca – że przed wojną można się schronić, ocalić i żyć dalej swoim szczęśliwym życiem.
Pięćdziesiąt pięć minut wierszy, śpiewu i deklamacji, które dają szersze i głębsze zrozumienie wojny niż wszystkie wiadomości, artykuły i reportaże przez ponad tysiąc dni wojny. Bo stawiają w centrum wojny każdego widza. Po spektaklu nie można już pozostać tą samą osobą, którą się było przed nim. „Bo wojna nie ustaje, ładuje się na nowo”. I nawet kiedy się skończy, będziemy ją wciąż analizować, tłumaczyć sobie i przeżywać z tymi, którzy postanowili nie być jej ofiarami.
Zdjęcia: Festiwal Teatralny Boska Komedia
Siedem warszawskich premier teatralnych, które warto zobaczyć w grudniu
Premiery teatralne dla dorosłych i dzieci w Warszawie, które warto zobaczyć w grudniu 2024 roku:
1. „Mahagonny — Ein Songspiel/Afterparty”
14, 15, 18, 19, 20 grudnia 2024 r., 23, 24, 26 stycznia 2025 r. – Teatr Studio, Pałac Kultury i Nauki, pl. Defilad 1
Na scenie spotykają się dwa miasta: Mahagonny, fikcyjne miasto w Europie lat 30. XX wieku, i współczesna Warszawa.
W XIX wieku Bertolt Brecht i Kurt Weill stworzyli gatunek teatru zwany Songspiel, który wykorzystuje śpiew jako formę ekspresji najgłębszych i najbardziej ukrytych stanów emocjonalnych. Songspiel miał być bardziej przystępny niż tradycyjna opera. Brecht i Weill tworzyli piosenki inspirowane dynamiką miasta i berlińskich pubów, zwłaszcza tych w najgorszych dzielnicach. Bo takie miejsca artyści uważali za najbardziej ludzkie.
Klimat współczesnej Warszawy, która jest tematem drugiej części spektaklu, odmalowuje muzyka Kasi Głowickiej, a teksty, czy – jak mawiał Kurt Weill – numery wokalne, napisał Bartosz Fisz Waglewski.
Reżyserem i scenografem spektaklu jest Krystian Lada.
2. „Szaleństwo we dwoje”
18 grudnia 2024 r. – Teatr Druga Strefa, ul. Magazynowa 14a
Eugene Yonesco w swoim dziele „Szaleństwo we dwoje” (w oryginale „Délire a deux”) stworzył przenikliwe studium ludzkiej natury, osadzone w świecie pełnym absurdu i chaosu. Sztuka, wystawiona po raz pierwszy w 1962 roku w Studio des Champs-Elysées, opowiada historię pary małżonków, którzy po siedemnastu latach małżeństwa nieustannie kłócą się o najdrobniejsze kwestie – takie jak to, czy żółw i ślimak należą do tego samego gatunku. Podczas gdy za oknem szaleje wojna, której przyczyny pozostają nieznane, mieszkanie staje się polem bitwy małżonków.
Dramat ten jest manifestacją absurdu, pokazującą, jak wojna i chaos mogą wypaczyć ludzkie zachowania i relacje w ekstremalnych warunkach. Codzienność staje się groteskowa, a rutynowe czynności nabierają osobliwych znaczeń. Sercem tej historii jest jednak miłość – twarda, szorstka, ale prawdziwa i zdolna przetrwać najbardziej gwałtowne burze.
„Szaleństwo we dwoje” nie tylko uwypukla absurdalność ludzkich działań w czasie wojny, ale także ukazuje paradoksy ludzkiej natury, gdzie okrucieństwo fizyczne konkuruje z okrucieństwem języka. To historia, która uświadamia wpływ wojny na psychikę i relacje międzyludzkie, tworząc niezwykły, a zarazem tragiczny obraz rzeczywistości.
3. „Inne rozkosze”
8, 10, 11 i 12 grudnia – Teatr Narodowy w Warszawie, scena przy ul. Wierzbowej
Reżyser Jacek Głomb wystawia w Teatrze Narodowym sztukę na podstawie powieści Jerzego Pilcha pod tym samym tytułem.
Kochliwy weterynarz musi poradzić sobie z kłopotliwą sytuacją. W drzwiach domu, gdzie mieszka wraz z żoną, rodzicami i babką – wzorcową ewangelicką rodziną – staje kochanka, przybyła, by „zostać z nim na zawsze”.
Autorem scenicznej adaptacji jest Robert Urbański. Jak czytamy na stronie teatru, jest to „opowieść o naszych życiowych apetytach, niezaspokojonych pragnieniach i bólu istnienia, który od czasu do czasu dotyka każdego z nas”.
– Jerzy Pilch był bardzo „naszym” człowiekiem, inteligentnym, oczytanym, z dużym poczuciem humoru. Robię spektakl, przy którym będziecie się śmiać i płakać. Chcę zrównoważyć te dwie skrajne emocje i wierzę, że nam się to uda – mówi reżyser Jacek Głomb.
4. „Zupełnie inne Święta”
8, 10-15 grudnia, 18, 19, 22, 23 stycznia – Teatr Lalka, Pałac Kultury i Nauki, pl. Defilad 1
Bożonarodzeniowa opowieść, która jest zarówno przejmującą, muzyczną i świąteczną podróżą w świat dzieciństwa, jak współczesną historią o rodzinie. Przypomina patchworkową kołdrę.
Jest zimna i świąteczna noc. Opiekunka Krzysia odpływa w sen, Tata ciągle jest w pracy, a Mama spędza święta ze swoją nową rodziną i nowo narodzonym bratem Krzysia. A Krzyś? Krzyś jest samotny. To tak mają wyglądać te Święta? Całe szczęście, że chłopiec ma przy sobie swoje ukochane książki i ulubione pluszaki, które nigdy nie zostawią go samego...
W tej historii dramaturg Artur Pałyga przypomina nam, że prawdziwą wartością Bożego Narodzenia są relacje, a nie dobra materialne, i że nawet w czasie najciemniejszej nocy można znaleźć światło.
Spektakl wyreżyserowała Johanna Zdrada, a muzykę skomponowała Iwona Skwarek.
5. „Samao - łowczyni drzew”
21-22 grudnia – Teatr BAJ, ul. Jagiellońska 28
Teatr BAJ nieustannie poszukuje nowych form z myślą o dziecięcej widowni. W grudniu proponuje dzieciom magiczną opowieść o dzielnej dziewczynce o imieniu Samao (autorką książki „A kiedy zniknie pustynia”, na motywach której powstał spektakl, jest ukraińska pisarka Maria Pawlenko).
Czy wyobrażasz sobie świat bez drzew? Las bez zwierząt? Ogród bez owadów? Lato bez morza, a zimę bez śniegu? Czy możesz sobie wyobrazić, że jedynym dźwiękiem, jaki słyszysz, jest gwizd wiatru i śpiew pustyni? Czy możesz sobie wyobrazić, że woda jest cenniejsza niż złoto? Tak, trudno to sobie wyobrazić, ale właśnie w takiej rzeczywistości żyje Samao, córka łowcy drzew. Dziewczynka marzy o pójściu w ślady ojca i postanawia wyruszyć na pustynię w poszukiwaniu drzew. Co czeka ją na pustkowiu, gdzie jedynymi towarzyszami podróży są Nocne Cienie? Czy odkryje życie, jakiego nigdy nie widziała? Czy doceni wartość utraconego świata przyrody?
Reżyserka i autorka adaptacji, Aneta Płuszka, zaprasza widzów do świata dystopii. Wszystko, co zostanie pokazane, może łatwo stać się rzeczywistością, jeśli zignorujemy problemy środowiska.
6. „Opowieść zimowa”
19-22, 28-29 grudnia – Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera, ul. Jana Zamoyskiego 20
To opowieść o zazdrości króla Leontesa, który podejrzewa swoją ciężarną żonę o niewierność. Jednak w przeciwieństwie do bohaterów Szekspira polski Leontes i Hermiona zdecydowali się na sesje psychoanalizy, by zanurzyć się w przeszłości i spojrzeć na swoje nieuświadomione potrzeby z dystansu. Wizualizacja traumy, która budzi się w bohaterach, pomaga dostrzec skuteczność terapeutycznej rozmowy w związku.
W ubiegłym roku niedokończona wersja „Opowieści zimowej”, oparta na sztuce Szekspira o tym samym tytule, zdobyła nagrodę Nowego Yoricka na 27. Festiwalu Szekspirowskim 2023, przyznawaną młodym, utalentowanym twórcom. „Za metateatralne, krytyczne i satyryczne podejście do terapii jako narzędzia do zrozumienia i uzdrowienia relacji. Za zabawne i ironiczne przepisanie tekstu Szekspira”.
Spektakl został wystawiony w Teatrze Powszechnym w interpretacji reżyserki Pameli Leończyk i dramatopisarki Darii Sobik, która wpadła na pomysł włączenia dramatu Szekspira do sesji terapeutycznej.
7. „Wòlô bòskô”
13, 15, 20 grudnia – Teatr Wielki – Opera Narodowa, pl. Teatralny 1
Język kaszubski jest w muzyce poważnej zupełnym ewenementem. Został on wykorzystany w cyklu pieśni „Wo?lo? Bo?sko?” na baryton i fortepian autorstwa współczesnego kompozytora Łukasza Godyli.
Cykl ten ułożono w spójną historię o nieszczęśliwej miłości Hanuszki i Jaśka. Młodzi zakochali się w sobie, ale rodzice dziewczyny byli przeciwni tej miłości i teraz Hanuszka idzie do ołtarza z innym mężczyzną, wbrew własnej woli.
Sceniczną wersję dramatu przygotował Jarosław Kilian, który podkreśla metafizyczny wymiar opowieści, poruszając wątki miłości, przeznaczenia i śmierci. Zdaniem twórców „W?lô B?skô” może zainteresować zarówno melomanów ceniących tradycję, jak i tych, którzy poszukują czegoś nowego.
<span class="teaser"><img src="https://cdn.prod.website-files.com/64ae8bc0e4312cd55033950d/6753f01908fd9d2d36f7917c_IMG_20241207_004529_901.jpg">„Przeczytaj także: 7 premier teatralnych Kijowa, które należy zobaczyć w grudniu 2024 r.”</span>
Siedem teatralnych premier w Kijowie, które warto zobaczyć w grudniu
Najciekawsze premiery teatralne grudnia 2024 roku w Kijowie:
1. „Wojskowa mama”
14, 15 grudnia – Teatr Dramaturgów, ul. Petra Sahajdacznego 25
a także:
21 grudnia – Kijowski Akademicki Teatr Dramatu i Komedii na lewym brzegu Dniepru, prospekt Browarski 25
Teatr Lewego Brzegu połączył siły z Teatrem Weteranów w ramach projektu „Lewy, ++”. Współpraca zaowocowała sztuką „Wojskowa mama”. Sztuka jest dziełem weteranki Aliny Sarnackiej, a wyreżyserował ją Ołeksandr Tkaczuk.
Wystąpią tu nie tylko profesjonalni aktorzy, ale także weterani, którzy biorą udział w projekcie w ramach laboratorium teatralnego, w którym żołnierze uczą się dramaturgii i aktorstwa.
„Wojenna mama” to sztuka o wyborach, bólu i człowieczeństwie podczas wojny. Historia koncentruje się na medyczce, która ratuje życie towarzyszy broni, lecz musi poświęcić najcenniejszą rzecz – wychowanie swojego dziecka. To historia, w której okopy stają się domem, eksplozje codzienną muzyką, a humor pancerzem podtrzymującym na duchu. Ta sztuka jest głosem wojny i przypomnieniem, że zawsze jest wybór... A może go nie ma?
2. „Prometeusz skowany”
20 grudnia – Teatr im. Iwana Franki, pl. Iwana Franki 3
Sztuka oparta na klasycznej tragedii Ajschylosa to pierwsza produkcja Jokubasa Brazisa, współczesnego litewskiego reżysera, powstała specjalnie dla Teatru Narodowego im. Iwana Franki.
Brazis jest uczniem wybitnych artystów teatralnych – Eimuntasa Nekrošiusa i Oskarasa Korsunowasa. Zdobył uznanie na wielu międzynarodowych festiwalach. W przygotowaniu „Prometeusza” wzięło udział także kilku innych litewskich twórców, w tym scenograf i oświetleniowiec.
– Podczas wystawiania sztuk na Litwie świat poza murami teatru często znika. Tutaj – wręcz przeciwnie: strach, zagrożenie, syreny, kule ognia, zapach prochu strzelniczego i historie ludzi brutalnie budzą cię z letargu. Jesteś zmuszony usprawiedliwić swoje rzemiosło wszystkimi zmysłami, w przeciwnym razie umrzesz ze wstydu. Tak, strasznie tu być, ale strach szybko przeradza się w gniew – ogromne poczucie niesprawiedliwości, prometejski bunt – mówi reżyser.
3. „Orgia”
28 i 29 grudnia – Ukraiński Mały Teatr Dramatyczny, ul. Ołesia Honczara 33a
Mały Teatr Dramatyczny wystawia „Orgię” opartą na trzech sztukach Łesi Ukrainki: „Joannie, żonie Chusowa”, „Obsesji” – i „Orgii” właśnie.
Jak mówią artyści teatru, największa orgia odbyła się w Japonii i wzięło w niej udział 500 osób. Jako że zespół Dramatycznego jest nieliczny, by zbliżyć się do tej liczby, do udziału w spektaklu zaproszono aktorów z innych teatrów, studentów, a nawet chór. Zapowiada się intrygujące wydarzenie.
4. „Nieznajoma”
12, 13 i 21 grudnia – Teatr na Podole, Zejście Andrzeja 20 A, B
W Teatrze na Podole widzowie będą mogli cieszyć się romantyczną podróżą klasyka literatury ukraińskiej Mychajły Kociubynskiego. Sztuka oparta jest na jego opowiadaniu „Sen”.
To historia, która może przydarzyć się każdej parze. Kiedy szara rutyna życia rodzinnego zaczyna cię przytłaczać, jest bardzo prawdopodobne, że w twoich snach pojawi się poezja doskonałej miłości. Bohater cieszy się morskim krajobrazem w ramionach nieznajomej – ale czy sen może zmienić rzeczywistość? Czy można być szczęśliwym nie tylko we śnie? Romantyk Mychajło Kociubynski ma własną receptę na rodzinne szczęście...
5. „Szafranowa róża”
13-15 grudnia – Opera Narodowa, ul. Wełyka Wasylkiwska 53/3
Opera Narodowa Ukrainy prezentuje hiszpańską premierę – zarzuelę „Szafranowa róża”. Zarzuela to hiszpański teatr maskaradowy, w którym przeplatają się sceny mówione i śpiewane, zawierający elementy opery, pieśni ludowych i tańca.
Fabuła opowieści oparta jest na słynnych dziełach literackich: „Psie ogrodnika” Lope de Vegi i „Don Kichocie” Cervantesa. Nie zabraknie więc podróży, prawdziwej miłości i zazdrości. A wszystko to do muzyki hiszpańskiego kompozytora Jacinto Guerrero. Przedstawienie powstało dzięki wsparciu Ambasady Królestwa Hiszpanii w Ukrainie.
6. „Dziadek do orzechów Hoffmana”
25-31 grudnia – Opera Kijowska, ulica Meżyhirska 2
Wielka premiera w Operze Kijowskiej, która zapewni ukraińskim dzieciom spędzenie Nowego Roku w towarzystwie Dziadka do orzechów. Teatr oferuje nową interpretację słynnej bajki, łącząc klasyczne motywy z najnowszymi trendami. Oryginalną muzykę stworzył ukraiński kompozytor Iwan Nebesny, nadając legendarnemu dziełu świeże, nowoczesne brzmienie. Libretto napisał Artem Szoszin, reżyser spektaklu.
7. „Pippi”
28-29 grudnia – Teatr na Peczerskiej, ul. Mała Szyjanowska 5
Premierowy prezent dla kijowskich dzieci – nowe odczytanie opowieści o ekscentrycznej dziewczynce Pippi Pończoszance, którą wymyśliła szwedzka pisarka Astrid Lindgren. Przygody Pippi to prawdziwy klejnot światowej literatury dziecięcej.
„Co zrobić, gdy wszystko wydaje się rozpadać, a świat wali się na głowę?” – pomyślała pewnego dnia Pippi i natychmiast znalazła odpowiedź: „Musisz odwrócić go do góry nogami i chodzić na rękach!”. A potem pomyślała o tym jeszcze trochę i doszła do wniosku, że „tylko jednej rzeczy nie da się odwrócić do góry nogami – przyjaźni, bo to właśnie przyjaźń ratuje nas przed strachem i samotnością. No i jeszcze słodkie naleśniki”.
<span class="teaser"><img src="https://cdn.prod.website-files.com/64ae8bc0e4312cd55033950d/67559e118d22a3bf479432a8_%D0%BC%D0%B0%D1%85%D0%B0%D0%B3%D0%BE%D0%BD%D0%B83.jpg">„Przeczytaj także: 7 premier Teatru Warszawskiego, które warto zobaczyć w grudniu 2024 r.”</span>
Lubomyr Melnyk: ciągle gram o miłości
Lubomyr Melnyk urodził się w Monachium, skąd jego rodzina przeniosła się do Kanady. Swój koncert w Warszawie, nie pierwszy zresztą, rozpoczął słowami: „Witaj Warszawo, moi polscy przyjaciele! Pozdrawiam również moich braci i siostry z Ukrainy. Wiem, że tu jesteście”.
W garderobie przed występem poprosiłam mistrza, żeby powiedział, co kojarzy mu się ze słowem „Ukraina”.
- Ukraina jest w moim sercu od urodzenia. Moja matka i ciotka miały piękne głosy i śpiewały ukraińskie pieśni.
Nawet jeśli nie używam ukraińskich etnomotywów dosłownie, są obecne w mojej muzyce. Słuchając jej, można odkryć, że Lubomyr Melnyk jest Ukraińcem
Za chwilę wyjdzie na scenę warszawskiego klubu Niebo, a my będziemy wirować w jakiejś ponadczasowej przestrzeni muzyki ciągłej, którą jej twórca porównuje do Zen. Gra z zamkniętymi oczami. Nie mogę się oprzeć jakiejś wyższej sile, która sprawia, że moje powieki opadają.
- Uczę również gry na pianinie. Miałem uczennicę z Ukrainy, która pokazała mi muzykę Lubomyra na Spotify. Zacząłem słuchać i zrobiło to na mnie duże wrażenie. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem, - mówi Piotr Zalewski.
Dziś gości Lubomyra Melnyka w swoim rodzinnym domu, ale rok temu wahał się, czy napisać do słynnego kompozytora.
- Nie mogłem przyjść na zeszłoroczny koncert w klubie „Niebo”, ale była na nim moja inna uczennica. Powiedziała mi, że Lubomyr szuka studentów. Ucieszyłem się, ale nie byłem pewny, czy to rzeczywiście możliwe. Chętnie pokazałbym mu to, co napisałem, ale czułem niezręczność. W końcu jednak wszedłem na jego stronę, znalazłem adres mailowy i napisałem do mistrza. A on mi odpisał i zaczęliśmy pracować online.
Lubomyr Melnyk opisał swoją metodę grania w traktacie Open Time: The Art of Continuous Music. Stworzył 22 etiudy dla początkujących, którzy chcą opanować jego technikę. Z reguły kompozytor wykonuje swoje utwory bez zwalniania pedału, co tworzy ciągły przepływ dźwięku. W 1985 roku ustanowił dwa rekordy świata w Szwecji. Jeden z nich potwierdził jego status najszybszego pianisty na świecie: wykonał melodię grając 19,5 nut na sekundę każdą ręką jednocześnie. Drugi rekord dotyczył zagrania największej liczby nut w ciągu godziny, osiągając prędkość 13-14 nut na sekundę każdą ręką.
Lubomyr Melnyk zawsze wykonuje swoje kompozycje trwające ponad 20 minut bez nut i z zamkniętymi oczami.
Muzyk twierdzi, że podczas gry jest w stanie pełnej koncentracji i czuje szczególną więź z instrumentem, który wydaje się „śpiewać pod jego palcami”. Traktuje go jak żywą istotę, człowieka
Piotr Zalewski przyznaje, że utwory Lubomyra Melnyka nie są dla niego, jako aktywnie praktykującego pianisty, wyzwaniem technicznym, ale dają mu coś więcej niż muzyka klasyczna: kontakt z instrumentem jest znacznie głębszy.
Podczas lekcji nauczyciel i uczeń zaprzyjaźnili się. Latem Lubomyr Melnyk wystąpił na festiwalu Inne brzmienia w Lublinie, a wcześniej ciepło przyjęła go rodzina Zalewskich. Następnie Piotr Zalewski przystąpił do tworzenia nowego albumu, z którym poszedł w innym kierunku niż dotychczas. Tak powstał utwór dedykowany Lubomyrowi Melnykowi, inspirowany jego muzyką.
Dziś w Warszawie Melnyk wykona jedno ze swoich najnowszych dzieł. „The Sacred Thousand” dedykowany jest obrońcom Azovstalu. Tym razem nie zostaną wykonane „Motyle”, napisane w holu hotelu w Monachium, gdzie kompozytor był otoczony bawiącymi się nieopodal dziećmi. Lubomyr Melnyk dużo mówi o Ukrainie - nawet więcej niż zwykle. Kiedy pytam go o rodzinę, mówi: „Rodzina jest fundamentem dla każdego. To naturalne, że czujemy szczególną więź z naszymi rodzicami, partnerami i dziećmi”. Niewątpliwie rodzicom-emigrantom udało się przekazać miłość do ojczyzny swojemu synowi, który urodził się za granicą.
Po koncercie Melnyka otaczają młodzi ludzie: żołnierze, dziewczyny, fani i koledzy z branży.
Melnyk powiedział kiedyś, że nie ma czegoś takiego jak wiek. Potwierdza to Piotr Zalewski, który mówi, że przebywając z nim nie czuje żadnej różnicy wieku. Patrzę na nich i nawet są do siebie podobni: długowłosi z brodami. Piotr pod pewnymi względami przypomina też najmłodszą córkę Lubomyra, Stefanię.
Pytam go, jak odpoczywa. - Więcej śpię. Idę na spacer i odpalam fajkę.
- Od kiedy Pan pali? - Od 20 roku życia, z krótką przerwą, chyba tylko w Paryżu, kiedy nie miałem pieniędzy.
- To nie pierwszy raz, kiedy Pan występuje w Polsce. Jak Panu się tu podoba?
- Czuję szczególne pokrewieństwo z moimi polskimi przyjaciółmi i myślę, że nasze narody powinny wzmacniać swoją przyjaźń. Rozumiem polski lepiej niż rosyjski. Mamy wspólnego wroga i tylko razem możemy go pokonać.
Piotr mówi, że pomimo zmęczenia, Lubomyr obudził się szybciej i już przed śniadaniem pracował. Rozmawiali nie tylko o muzyce, ale także o polityce i nowoczesnych technologiach. Maestro bardzo martwi się o nośniki nagrań, narzeka, że w samochodach nie ma już odtwarzaczy CD, a platformy streamingowe mogą długo nie przetrwać. Dzień z Lubomyrem Melnykiem to cud. - Denerwował się, że spóźnimy się na próbę.
Padał deszcz, a chciał zapalić fajkę na świeżym powietrzu. Prosił o Fantę, którą hojnie się ze wszystkimi podzielił. Wypiłam za jego zdrowie. Smakowała tak, jak wtedy, gdy byłam dzieckiem, wtedy piłam ją po raz ostatni.
Kończyliśmy rozmowę w samochodzie w drodze powrotnej z koncertu. Zapytałam Lubomyra, czy rozumie co mówimy po polsku. Odpowiedział: „Nie słuchałem. Myślałem o miłości”.
Stus w Berlinie: pierwsza międzynarodowa wystawa poświęcona ukraińskiemu poecie
Otwartą tej jesieni w Berlinie pierwszą międzynarodową wystawę poświęconą Wasylowi Stusowi, jednemu z najważniejszych ukraińskich poetów, zorganizował Instytut Pileckiego w Berlinie, Centrum Stusa i Heinrich-Böll-Stiftung [Fundacja Heinricha Bölla – red.]. Wystawa opowiada Europejczykom historię bojownika o wolność i pokazuje związek jego postaci z walką, która trwa do dziś.
Bohaterem się stajesz, a nie rodzisz
Bo dziś ukraińscy poeci znów walczą o niepodległość i przetrwanie swojego narodu. Wielu z nich odłożyło pióro i wstąpiło do ukraińskiej armii. A niektórzy czytają poezję Stusa na wystawie.
Celem ekspozycji jest nie tylko opowiedzenie biografii jednego z głównych ukraińskich poetów, lecz także próba zrozumienia tej szczególnej siły, która kierowała nim przez całe życie („bohaterem się stajesz, a nie rodzisz”). Chociaż w niewoli w obozach i na zesłaniu spędził 12 lat, zawsze i wszędzie otwarcie mówił i pisał, co myśli.
Wasyl Stus był wielbicielem zarówno niemieckiej, jak polskiej kultury. Nigdy nie dowiedział się, jak wielu niemieckich pisarzy wielokrotnie domagało się jego uwolnienia z więzienia i wspierało jego walkę.
Poeta utrzymywał też ciepłe stosunki z Polską. Tłumaczył poezję Tadeusza Różewicza i Tadeusza Kubiaka, zachęcał żonę i syna do nauki polskiego, prenumerował polskie czasopisma i entuzjastycznie wspierał ruch Solidarności w nadziei, że zainspiruje on całą Europę Środkowo-Wschodnią – a zwłaszcza Ukraińców – do zjednoczenia się i oporu wobec reżimu komunistycznego.
Po śmierci Stusa jego miłość do obu krajów zainspirowała do współpracy ukraińskie, polskie i niemieckie organizacje. W 2017 roku jego imieniem uczczono jeden z warszawskich parków.
Wiersze ostatnie, inne od poprzednich
Ewa Jakubowska, kuratorka wystawy:
– Wasyl Stus jest „autorytetem moralnym” narodu, jak mówi jego syn Dmytro. Dlatego naszą wielką odpowiedzialnością było to, by ta wystawa stanowiła przedsięwzięcie wysokiej jakości, a nie prezentację pop, która mogłaby zbezcześcić pamięci o poecie.
Na pomysł organizacji wystawy wpadła Anna Radziejewska, dyrektorka Instytutu Pileckiego. Powiedziała: „Chcę, by Wasyl Stus był znany w Berlinie”. Zaproponowała mi zostanie kuratorką. Nigdy wcześniej nie byłam kuratorką wystawy, ale się zgodziłam.
Annę uderzyła historia (która w rzeczywistości jest mitem), że w 1985 r. niemiecki pisarz i noblista Heinrich Böll zgłosił twórczość Wasyla Stusa do literackiej Nagrody Nobla, lecz Stus tej nagrody nie doczekał. W rzeczywistości zrobiła to ukraińska diaspora. Heinrich Böll był natomiast zaangażowany w pisanie petycji o uwolnienie Stusa.
Ksenia Minczuk: Jakie trudności napotkaliście tworząc tę wystawę?
Ewa Jakubowska: Główną był brak pełnego dostępu do informacji – zwłaszcza o tym, co się działo z Wasylem podczas jego drugiego uwięzienia. Jego prace z tego okresu zostały zniszczone.
Nie obawialiście się, że niemiecka publiczność będzie obojętna?
Skupiliśmy się na starej prawdzie, że wszystko na świecie jest ze sobą powiązane. Utrata takiej osobowości, jak Wasyl Stus, to strata nie tylko dla Ukrainy, ale także dla Niemiec. Heinrich Böll to rozumiał, dlatego starał się pomóc w uwolnieniu Wasyla. Stus miał niesamowitą zdolność do jednoczenia wokół siebie wybitnych ludzi z całego świata.
Na przykład jego obozowy notatnik został uratowany przez litewskich dysydentów. Jeden z nich przekazał go swojej żonie, a ta zdołała przemycić go z obozu. Dzięki temu mamy rękopis Wasyla z jego drugiego uwięzienia, z najbardziej tajnego sowieckiego obozu w historii.
Ostatnie wiersze Stusa bardzo różnią się od wszystkich poprzednich. Są niesamowite. Niestety mamy tylko kilka ich fragmentów. Dysydent i więzień polityczny Wasyl Owsijenko, współwięzień Stusa, w swoich wspomnieniach bardzo żałuje, że nie mógł nauczyć się tych wierszy na pamięć. Czytał je, zanim zostały zniszczone. Jeden z tych wierszy stał się epigramatem wystawy. Jego zakończenie jest następujące: „...Więc – do zobaczenia – w przestrzeni i – do zobaczenia w czasie”.
Ma Pani jakieś ulubione wersy z poezji Stusa?
Bardzo przemawia do mnie „Modlitwa”. Akceptacja nienawiści, która jest w tobie. Wersy, w których prosi Boga o wybaczenie gniewu, który w nim żyje, są moim zdaniem wciąż aktualne.
Co w tej wystawie podoba się Pani najbardziej?
Nasz zespół. Nawet gdy wszyscy są w Kijowie, to pracują w dzisiejszych realiach Ukrainy: bez elektryczności, Internetu, w warunkach ostrzału. Wystawa powstawała przez półtora roku. Jej stworzenie wymagało długich poszukiwań, weryfikowania informacji i przemyślenia koncepcji. Zazwyczaj wystawy biograficzne są rzeczowe i suche. My chcieliśmy zrobić coś innego: odtworzyć życie Stusa w języku metafory.
Życie Wasyla było bardzo ciężkie, ale nie powinniśmy skupiać się wyłącznie na tragedii. To człowiek, który stworzył ważne rzeczy, jego życie było bogate. Chcieliśmy to pokazać. Radziłabym obejrzeć wystawę kilka razy, ponieważ wiele szczegółów i znaczeń jest ukrytych.
Zawsze płaczę, kiedy czytam cytaty z Walentyny Popeliuk, żony poety, i z samego Wasyla, zaprezentowane na ekspozycji. Ułożyliśmy ich wersy w dialog:
„Wasyl zawsze śpiewał. Zaczynał rano. Miał dobry głos. Zawsze czułam niepokój w sercu, a on wstawał rano i zaczynał śpiewać” (Walentyna).
„Ty i ja, Walia, jesteśmy już w historii, więc bądźmy godni naszej misji” (Wasyl).
Łączyła ich silna więź, to można poczuć. Walentyna zginęła podczas okupacji obwodu kijowskiego w 2022 roku. Dmytro Stus, syn Wasyla i Walentyny, powiedział po jej śmierci matki: „Miłość była silniejsza niż broń. W końcu się spotkali i znów są razem”.
Czasem trzeba zrobić to, co słuszne
Patryk Szostak, dyrektor ds. komunikacji w Instytucie Pileckiego i kierownik do współpracy ds. komunikacji, przyznaje, że wcześniej prawie nic o Stusie nie wiedział:
– Kilka lat temu przeczytałem o nim artykuł, ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę ze znaczenia tego człowieka. Kiedy Ewa Jakubowska przyszła do nas i zaproponowała zorganizowanie wystawy, ten pomysł od razu mi się spodobał. Postać Stusa jest związana nie tylko z historią Ukrainy, ale także z historią Polski i Niemiec. To świetne połączenie, które współgra z główną ideą naszego instytutu. Dla nas związek między Polską, Niemcami i Ukrainą jest bardzo ważny.
Czytał Pan jego poezję?
Patryk Szostak: Tak, czytałem. Utwory Wasyla są dostępne zarówno w wersji niemieckiej, jak polskiej. Profesjonalne tłumaczenia powstały specjalnie na naszą wystawę. Wcześniej istniały tylko tłumaczenia amatorskie.
Jakieś ulubione wersy?
Mam ich kilka. Stus powiedział na przykład: „Za mną stała Ukraina, mój uciemiężony naród, za którego honor muszę walczyć na śmierć i życie”. Widział siebie w Ukrainie i z Ukrainą do końca. Pamiętam też jego słowa wypowiedziane do syna: „Synu, czasem ważniejsze jest zrobienie tego, co słuszne. I bądź dumny, że możesz być wzorem dla innych”. Jego filozofia, która opiera się na zasadach, bardzo mi odpowiada, nawet jeśli stawia warunki niesprzyjające egzystencji.
Kto odwiedza waszą wystawę?
Od czasu do czasu organizujemy wydarzenia nawiązujące do wystawy. Pokazaliśmy film „Twój Wasyl”, zorganizowaliśmy wykład głównego badacza biografii Stusa. Na każde wydarzenie mamy ponad 100 zgłoszeń. Przychodzą Ukraińcy, Niemcy, Polacy, Białorusini i goście z innych krajów. Jesteśmy bardzo zadowoleni z wystawy i z tego, kogo ona do nas sprowadza.
Na uroczystym otwarciu wystawy po raz pierwszy w historii mieliśmy komplet publiczności – rekord, jeśli chodzi o liczbę gości w ciągu jednego wieczoru. W inauguracji wzięli udział synowie Wasyla Stusa i Heinricha Bölla, a niemiecka minister kultury Claudia Roth przeprowadziła z nami rozmowę wideo.
Były jakieś krytyczne recenzje?
Ani jednej. Raz tylko na Facebooku pojawił się wpis: „Dlaczego promujecie tego ukraińskiego nacjonalistę?”. Uśmiechnęliśmy się i usunęliśmy go, bo to nieprawda. Wasyl Stus jest patriotą swojego kraju.
Często słyszymy komentarze w stylu: „Jak to możliwe, że wcześniej nie słyszałem o Stusie?”. Albo: „Musimy częściej opowiadać historię Wasyla”. Słyszałem również opinie, że ta wystawa jasno pokazała, że rosyjscy i ukraińscy dysydenci są zupełnie inni. Dlaczego nie mówiliśmy o tym wcześniej? Pytanie retoryczne.
Więcej Ukrainy w Berlinie
Ma Pan wrażenie, że Ukraina stała się bardziej obecna w niemieckiej kulturze?
Tak. Prosty przykład: do 24 lutego 2022 r. w księgarniach w Berlinie można było znaleźć 2 lub 3 książki o Ukrainie. Potem nastąpił prawdziwy boom – i ten trend wciąż się utrzymuje. Jeśli interesuje cię na przykład historia Ukrainy, w berlińskich księgarniach masz teraz dość duży wybór książek na ten temat. To samo dotyczy ukraińskiej kultury.
Ogólnie rzecz biorąc, jest więcej inicjatyw związanych z Ukrainą. Zorganizowaliśmy na przykład promocję książki Maxima Eristaviego „Ukraińska dekolonizacja: nieopowiedziane historie Romów”, mamy również projekt o nazwie „Wola UA”. W maju 2023 r. wraz z Ewą Jakubowską zorganizowaliśmy instalację performatywną „Dzień Pamięci Ofiar Represji Komunistycznych” w pobliżu Bramy Brandenburskiej. Chodziło o pokazanie najbardziej absurdalnych fragmentów miejskiego krajobrazu Berlina, które wciąż przekazują narracje stworzone przez komunistyczny reżim totalitarny. Odwiedzający dowiedzieli się, że nawet w dobrze znanych miejscach turystycznych nadal można natrafić na symbole głoszące „chwałę Stalina”.
Czujemy, że ukraińska kultura i historia stały się w Niemczech bardziej popularne. To dobrze, ponieważ w ten sposób możemy lepiej zrozumieć Ukrainę i pomóc jej w tej strasznej wojnie. Nic dziwnego, że Timothy Snyder powiedział kiedyś: „Jeśli chcemy zrozumieć wojnę w Ukrainie i to, dlaczego ma ona znaczenie dla świata, musimy poznać jej historię”.
Wystawa poświęcona Wasylowi Stusowi potrwa do 31.05.2025 r. Można ją oglądać w berlińskiej siedzibie Instytutu Pileckiego przy Pariser Pl. 4a
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Wpłać dotację