Kultura
Погляд наших колумністок на найважливіші культурні події — вистави, фільми та книги, важливі для нашого майбутнього

Dzieci oglądają sztukę o wojnie odważniej niż dorośli
Jej ulubionym słowem jest „czułość”. Jest w historiach, które opowiada na scenie, w jej stosunku do publiczności i aktorów, w tym, co łączy ją z Charkowem. Uważa, że czułość to źródło jej własnej siły w tych trudnych czasach.
Oksana Dmitriewa jest główną reżyserką Charkowskiego Teatru Lalek im. Wiktora Afanasjewa. Już latem 2022 r. jej lalki pojawiły się na przedstawieniach w schronach i w teatrze. Ludzie tego potrzebowali.

Kamienie zamiast bomb
Oksana Honczaruk: Pod koniec 2024 r. Twoja „Żyrafa Mons” wygrała Ogólnoukraiński Festiwal Teatralny „GRA” – została uznana za najlepszą sztukę dla dzieci. To jedna z pierwszych sztuk wystawionych w czasie wojny, wzruszająca opowieść o żyrafie, która ukrywa się w Charkowie podczas niemieckiej okupacji w 1941 roku. To bajka?
Oksana Dmitriewa: To legenda miejska z Charkowa, którą dramaturg Ołeh Mychajłow przekształcił w bajkę. Połączył w tej historii dwie wojny: wydarzenia, które miały miejsce 80 lat temu, i teraźniejszość. Bez względu na to, jak smutne to jest, historia się powtarza. Ale jednocześnie ta historia łączy różne pokolenia. Ołeh stworzył przejmującą historię, w której z miejsca się zakochałam.
W tej bajce, która nie do końca jest bajką, jest nieopisana czułość i nadzieja na dobre zakończenie. To okazja do szczerej rozmowy z dziećmi i dorosłymi o tym, co dzieje się w mieście i kraju. „Żyrafa Mons” jest więc próbą prostego mówienia przez teatr o tym, co trudne.
Scenografię do spektaklu stworzył charkowski artysta Kostiantyn Zorkin, który za swoją pracę otrzymał osobną nagrodę „GRA”.
To nie przypadek, ponieważ Kostia jest wyjątkowym artystą. To on stworzył cały spektakl, wszystkie lalki, chociaż zwykle nad spektaklem pracuje cały zespół. Ale w tamtym czasie większość specjalistów opuściła miasto, a wielu z tych, którzy pozostali, nie miało siły, by wrócić do zawodu. Wszyscy byliśmy zagubieni.
Te pierwsze spektakle były dla nas jak terapia, dzięki nim stopniowo wracaliśmy do pracy. Pracowaliśmy bez finansowania. Dopiero później naszą „Żyrafę Mons” wsparł Dom Norymberski w Charkowie. Ale początki były trudne, chociaż miałam wrażenie, że sam Charków pomógł nam znaleźć zarówno rozwiązania artystyczne, jak materiały.
Trudno rozmawiać z dziećmi o wojnie i śmierci, unikając ckliwego języka?
Kiedy pracujesz nad sztuką dla dzieci, starasz się zrozumieć, jak odbierze ją dziecko i jak odbierze ją dorosły, który przychodzi z tym dzieckiem do teatru. Dzieci oglądają sztukę o wojnie odważniej niż dorośli.
Lubię opowiadać historię o przyjaciółce, która przyprowadziła swojego 4-letniego syna na „Żyrafa Mons”. Oglądał uważnie, mama mu wszystko tłumaczyła, a po spektaklu powiedział: „Dobrze, że na koniec żyrafa została nakarmiona. Bo to źle, kiedy dziecko jest głodne”.

Dla dorosłych to wyraźnie bolesne doświadczenie, ponieważ trudno im patrzeć na ten straszny czas, w którym nasze dzieci są zmuszone dorastać. I to wspaniałe, że nasza „Żyrafa” pozwala dorosłym płakać – w takich momentach publiczność otwiera się, akceptuje swoją sytuację, a potem robi rzeczy, które są ważne dla zwycięstwa.
By nie traumatyzować dzieci, wszystko w spektaklu mówimy ostrożnie i równie ostrożnie pokazujemy. Na przykład w sztuce to nie bomby spadają z nieba, ale kamienie rzucane przez złych ludzi, którzy chcą skrzywdzić innych. To delikatny sposób mówienia o wszystkich trudnych sprawach, w tym o śmierci. Kiedy pracowałam nad tą sztuką, rozmawiałam z psychologami. Teraz trzeba to robić, a także studiować specjalistyczną literaturę – by wiedzieć, jak rozmawiać z publicznością w każdym wieku.
Bo wszyscy mamy traumę wojenną. I nie możemy milczeć
Pewnie masz wiele ciepłych historii związanych z tą sztuką.
Oczywiście. Na przykład nasz teatr ma dobrego przyjaciela, Maxa Rosenfelda, charkowskiego architekta i historyka. Przyszedł zobaczyć „Żyrafę” w dniu, w którym jego córka, mieszkająca teraz w Niemczech, przyjechała do Charkowa. Pierwszą rzeczą, jaką dziewczynka powiedziała swojemu tacie, gdy wysiadła z pociągu, było to, że to noc otwarcia teatru lalek, więc musieli się spieszyć. I Max zabrał ją na przedstawienie.
Później powiedział mi, że kiedy kurtyna się podniosła i zobaczył łóżeczko dziecięce z siedzącą w nim żyrafą, poczuł się rozdarty – przez tę historię i fakt, że jego dziecko, którego nie widział od roku, siedziało obok niego. Wszystko to spowodowało, że Rosenfeld zainicjował publikację stylowej książki artystycznej, bajki Ołeha Michajłowa ze wspaniałymi zdjęciami z przedstawienia zamiast zwykłych ilustracji.

24 lutego wyjechałaś z Charkowa do Połtawy. Dlaczego tam pojechałaś?
Do ostatniej chwili nie wierzyłam w inwazję, chociaż moja mama i siostra pochodzą z Kramatorska, więc już od 2014 roku dobrze wiedzą, czym jest wojna. Kilka tygodni przed 24 lutego siostra wymusiła na mnie obietnicę: jeśli wydarzy się najgorsze, na pewno opuszczę Charków. Umówiłam się więc z moją przyjaciółką w Połtawie, że w razie potrzeby wszyscy zatrzymamy się u niej.
Na 24 lutego zaplanowano próbę generalną „Matki Courage” w moim teatrze. To był mistyczny zbieg okoliczności
24 lutego poszłam więc do pracy, jednocześnie próbując zdobyć bilety na pociąg do Połtawy. Moi koledzy i ich rodziny już zbierali się w teatrze. Wielu zostało w nim przez kilka następnych miesięcy, bo w mieście było strasznie. A Charkowski Teatr Lalek to stary budynek, z mocnymi ścianami i bezpieczną piwnicą. Schroniło się tam ponad sto osób. Później, gdy sytuacja na stacjach kolejowych się uspokoiła, ludzie zaczęli opuszczać miasto.
Ale Ty wróciłaś, mimo niebezpieczeństw.
Wróciłam 22 marca, bo moja rodzina i koledzy zostali w Charkowie. I dlatego, że w oddaleniu było straszniej. Poczułam się trochę lepiej. Moja mama i siostra przeniosły się z Połtawy do Dniepru, a teraz są w Iwano-Frankiwsku. Za sprawą wojny studiują geografię kraju (uśmiech).
Lalki w schronie
Myślę, że wiele osób musiało uznać lalkarzy, którzy wrócili do pracy w marcu 2022 r., za kompletnych wariatów.
W tym czasie większość mieszkańców Charkowa mieszkała w metrze, bo miasto było nieustannie ostrzeliwane. Wraz z niewielką grupą aktorów, którzy pozostali w mieście, próbowaliśmy zorganizować tour po stacjach charkowskiego metra. Teraz brzmi to surrealistycznie, ale w tamtej sytuacji to był jedyny sposób na pracę.
Byli tam również studenci z moich zajęć na Charkowskim Narodowym Uniwersytecie Artystycznym. Zaangażowałam wszystkich, którzy pozostali w mieście. Powiedziałam: „Przyjaciele, bądźmy razem, żeby nie było tak strasznie”. Jestem im bardzo wdzięczna. Bo wiesz, niektórzy aktorzy patrzyli na mnie, jak na wariatkę, a studenci mnie wspierali, bo mi wierzyli. I zagrali swoje przedstawienie dyplomowe w metrze.

Aktorzy nie wierzyli w sens organizowania spektakli lalkowych pod bombami?
Nie, nie aż tak. Ktoś poświęcił cały swój czas na wolontariat, ktoś inny wstąpił do oddziałów samoobrony, ktoś poszedł do regularnego wojska, ktoś miał kryzys psychiczny… Wszyscy wracaliśmy do kreatywności stopniowo, małymi krokami. Mieszkańcy Charkowa tchnęli w nas przekonanie, że musimy pracować, bo nasza praca to nie jakaś błahostka.
Ożywiliśmy więc ciepłą i liryczną sztukę dla dzieci „Księżniczka Kropka”, opartą na dziele holenderskiej pisarki Annie Schmidt, i zaczęliśmy ją wystawiać w metrze. To była niesamowita terapia zarówno dla aktorów, jak dla publiczności. Bo publiczność uratowała nas, a my uratowaliśmy ją.
To mi dało nadzieję, że my, z naszym dziwnym zawodem, nadal możemy być potrzebni w tym szalonym świecie
Jak wyglądały Twoje występy w metrze?
Występowaliśmy na wszystkich stacjach, na każdej atmosfera była inna. Na przykład na stacji „Sałtowka” żal ludzi był bardziej odczuwalny. A na stacji „Bohaterowie Pracy” w marcu 2022 roku mieszkało około tysiąca osób. Wyobraź sobie tę przestrzeń.
W naszej bajce „Księżniczka Kropka” aktorzy mieli takie wysokie peruki z białego, półprzezroczystego materiału, które wyglądały kosmicznie. No i aktorzy w tych perukach pojawiają się na dworcu, gdzie prawie nie da się przejść. Chodzą między ludźmi i ich dobytkiem, między zwierzętami domowymi – kotami, psami, a nawet legwanami. Patrzę na nich i gdzieś na granicy świadomości pojawia się u mnie myśl, że tak musi wyglądać postapokalipsa.

Na innej stacji rozmawiałam z psycholożką. Powiedziała, że nie wie, co by zrobiła, gdyby nie było tu dzieci. A dzieci były bardzo szczęśliwe w tej postapokalipsie i powiedziały jej, że nie chcą wychodzić na górę, chcą zostać w metrze na zawsze. Wyjaśniła mi to: one czuły, że tam zwraca się na nie uwagę, bo rodzice w końcu zaczęli poświęcać im większość czasu. Czy to nie surrealistyczne?
Dzieciom było łatwiej, bo wszystko, co działo się wokół nich, postrzegały jako grę.
Miałam wrażenie, że w tej sytuacji dzieci były silniejsze od dorosłych. W rzeczywistości to one trzymały dorosłych, były powodem do walki i przetrwania.
Tam, w charkowskim metrze, czuliśmy dużo czułości. Wszystkie te spojrzenia prosto w oczy, dotykanie się, uściski z publicznością. Zwykle teatr jest oddzielony od publiczności, a tam wszystko było bardzo blisko. To było cenne doświadczenie
Teraz wszystko się trochę zmieniło. Oczywiście szkoda Charkowa, bo tu napięcie jest codziennie. Ale o wiele bardziej przerażające jest to, że przyzwyczajamy się do życia w tym napięciu.

Otello, który wrócił z wojny
Co dziś dzieje się z waszym teatrem? Słyszałam, że aktorzy nie otrzymują wynagrodzenia. To dla was niszczące.
Zaledwie kilka tygodni temu Charkowska Rada Miejska, mimo że teatr podlega regionalnej administracji wojskowej, postanowiła pomóc teatrowi w opłacaniu rachunków za media. To był dla nas duży problem od lat, bo nie mamy pieniędzy na media; jeszcze trochę i teatr przestałby działać. Jestem wdzięczna władzom miasta za tę decyzję.
Nasze pensje są teraz po prostu skromne. Nie możemy grać w swojej siedzibie, a jeśli chcemy grać, musimy płacić czynsz. Nie chcemy podnosić cen biletów, bo to byłby bolesny cios dla mieszkańców Charkowa. Błędne koło.
Dlaczego ludzie chcą teraz chodzić do teatru. Chodzi tylko o odwrócenie uwagi?
Być może chodzi o bycie razem i terapię. Wszyscy wydajemy się odrętwiali, jakby skamieniali od codziennego stresu, żalu, oczekiwań.
Jesteśmy dziś takimi twardymi kamieniami. Potrzebujemy kogoś, kto z nami porozmawia. Potrzebujemy powrócić do naszego naturalnego stanu choćby na chwilę. Musimy coś poczuć, płakać i się śmiać
Pracę w teatrze zaczęłaś w 2007 roku. Mówi się, że w czasach radzieckich repertuaru zazdrościli wam nawet w Moskwie.
Jest taka legenda, że on był znacznie lepszy niż w słynnym Teatrze Obrazcowa w Moskwie i że pomysły naszego teatru pojawiły się tam później. Innymi słowy, twórcze pomysły zostały przeniesione do Moskwy poprzez plagiat. Krążyła również historia, że władze radzieckie chciały stłamsić nasz teatr jako potężnego konkurenta dla teatru moskiewskiego. Podobno przyjechała komisja z Moskwy i stwierdziła, że Charkowski Teatr Lalek to „żywy trup”. A my wciąż żyjemy (uśmiech).
Wierzę, że teatr jest żywym organizmem, więc nie może istnieć w tej samej temperaturze przez cały czas. To, że nasz teatr potrzebuje twórczej odnowy, nowych pomysłów, nowego pokolenia aktorów i reżyserów, było przed inwazją dotkliwie odczuwalne. Napięcie dosłownie rozbrzmiewało w przestrzeni teatru i wszyscy rozumieli, że zespół musi pomyśleć o zmianach, poszukać czegoś nowego. Wojna zmieniła wszystko i wszystkich.
W środowisku teatralnym toczy się dziś wiele sporów o to, jak pokazywać widzom wojnę. A Ty w Teatrze Lewego Brzegu w Kijowie wystawiasz „Otella”, sztukę nie tyle o zazdrości, co o wojnie.
Nie mogę nie mówić o wojnie, ponieważ ona jest obecna w moim życiu i nie mogę myśleć o niczym innym
Za to nie mogę teraz robić komedii. Ważne jest dla mnie, by poprzez teatr przetrawić to, co dzieje się ze mną jako osobą, z moim ciałem, z moimi uczuciami i reakcjami tu i teraz.
Jeśli chodzi o „Otella” w Kijowie, jest to moja druga próba wystawienia tej sztuki Szekspira. Po raz pierwszy zrobiłam to w 2023 roku w Bośni, w wyjątkowym Sarajewskim Teatrze Wojennym SARTR, który koncentruje się na aktualnych kwestiach społecznych. Podczas wojny na Bałkanach [1992-1996 – aut.] aktorzy teatru byli nastolatkami, dla wielu z nich sztuka teatralna jest sposobem na przetrwanie traumy wojennej. Podczas oblężenia Sarajewa nie działało tam nic poza tym teatrem i Akademią Sztuk Pięknych. A ludzie biegli pod ostrzałem oglądać spektakle.

Ale „Otello” z Sarajewa to inny spektakl. W Kijowie aktorzy grają dramat o spalonym raju, świecie okaleczonym przez wojnę i perspektywach jego odbudowy. Otello i Jago, z którego nie zrobiłam zdrajcy, to ludzie straumatyzowani przez wojnę. Mój „Otello” opowiada o ludzkiej kruchości, o tym, że człowiek wraca z wojny, ale wojna się nie kończy. Wciąż w nas żyje i wciąż zabija. Dlatego nawet tak mała rzecz, jak chusteczka do nosa, może zniszczyć ludzkie szczęście.
Polacy powiedzieli nam: „Jesteście bardzo silni”
Jaka jest różnica między ukraińskim teatrem lalek a na przykład polskim?
Teatry lalkowe w Polsce są potężne, a uczelnie dla lalkarzy doskonałe. Na przykład w Białymstoku jest Akademia Teatralna, do której w czasie wojny na studia pojechało kilkoro moich studentów. Mają tam inne metody nauczania, inny system. Po pierwsze, nauka jest skoncentrowana na studencie, a po drugie, studenci mogą uczyć się od wielu mistrzów. I uczą się pracy z różnymi rodzajami lalek – marionetkami, pacynkami, lalkami naturalnej wielkości. Mają możliwość wyboru własnego teatru. Myślę, że możemy się wiele nauczyć od Polaków, chociaż nasz teatr jest zaskakująco ciekawy. Jednak ta zmienność, wielowektorowość polskiego teatru robią na mnie duże wrażenie.
W 2022 roku przyjechaliśmy do Warszawy na Festiwal dla Dzieci „Korczak Dzisiaj”. Przywieźliśmy nasz pierwszy spektakl o wojnie dla nastolatków – „Nic mi nie jest”, oparty na sztuce Niny Zachożenko [premiera odbyła się w Charkowie w lipcu 2022 roku – red.]. Ten spektakl jest dziennikiem refleksji nastolatków z Buczy, którzy zastanawiają się nad pierwszymi dniami inwazji i okupacji. To nasza pierwsza próba analizy strasznych wydarzeń w Ukrainie i opowiedzenia o wojnie.
Są różne głosy i różne historie, każdy wybrał własną drogę: niektórzy wyjechali, inni zostali, jeszcze inni poszli walczyć. Po spektaklu Polacy mówili: „Jesteście bardzo, bardzo silni”.

Wystawiłaś to również w Niemczech i we Francji, na festiwalu w Charleville.
Tak. Obserwując reakcję zagranicznej publiczności zdałam sobie sprawę, że to prawdziwa dyplomacja kulturalna.
Zarazem „Nic mi nie jest” był ważniejszy dla Ukraińców, którzy są teraz zmuszeni żyć za granicą. Podczas trasy mieliśmy spotkania. Pamiętam dziewczynę z Bachmutu, która podczas ostrzału zasłoniła brata własnym ciałem. Przeszła operację w Niemczech. Rozmawiała z naszymi aktorami i dziękowała nam za to, że choć na chwilę sprowadziliśmy ją do domu.
Zdjęcia: archiwum prywatne


Życie w stylu brutalistów
Najbardziej oryginalny film spośród wszystkich tegorocznych laureatów Oscara, Brutalista definiuje kino jako dawno zapomniane połączenie złożonej formy artystycznej, ciężkich filozoficznych znaczeń oraz brzydkiej i szorstkiej rzeczywistości, czegoś, czego większość ludzi tak naprawdę nie chce oglądać i, że tak powiem, celowo odrzuca ze względu na zrozumiałą intensywność zrozumienia i bolesną refleksję. Dlatego też obojętność amerykańskich akademików filmowych jest całkiem naturalna: zgodnie z przewidywaniami bukmacherów, Brutalista został pokonany przez prosty i nieskobudżetowy film o rosyjskim bogaczu.
Z reguły takie filmy nie kwalifikują się do Oscarów, zwłaszcza w przypadku 10 nominacji. „American Beauty” Sama Mendesa z 2000 roku nieco zmieniło to podejście. „Artysta” Michela Hazanaviciusa z 2012 roku zrobił jeszcze więcej, ale ostatecznego zwrotu dokonał „Parasite” Pong Joon-ho z 2020 roku. "Brutalizm - kolejna artystyczna zmiana
Mówiąc najprościej, Brutalista to dobry, staromodny cios w twarz. Bo jest mętny w treści, nie od razu zrozumiały, zagmatwany i momentami zapierający dech w piersiach. Bo trzeba przedzierać się przez gąszcz niejednoznacznych obrazów rozsianych przez autora aż do zakończenia, próbując zrozumieć, co autor miał na myśli. Jednak nie, to nie diabeł, bo chodzi o Boga (w zawoalowany sposób) - i wszystko w końcu układa się na swoim miejscu (dosłownie) na końcu.
Historia węgierskiego Żyda Laszlo Totha (Adrian Brody), emigranta z Europy, to na pierwszy rzut oka opowieść o klasycznym „Amerykaninie” - obcokrajowcu poszukującym lepszego życia i amerykańskiego snu (który, trzeba przyznać, osiąga). Na drugi rzut oka, oczami Ukraińców, Polaków, a teraz wielu w Europie, jest to historia, którą Ukraińcy, niechętnie, podnieśli jak flagę, również uciekając przed zniszczeniem i obozami koncentracyjnymi budowanymi obecnie przez Rosjan. Ale pierwszy pogląd jest poprawny tylko pod względem fabuły, nic więcej. Gdzie dokładnie bohater uciekał do Stanów Zjednoczonych, wspomniane jest dopiero w epilogu i to mogłoby od razu nadać widzowi kierunek myślenia. Ale tak się nie dzieje (i my też nie będziemy), więc korzystamy z informacji ujawnionych na początku: jest rok 1947, bohater jest Żydem, a jego żona i siostrzenica, również Żydówki, utknęły na granicy z Austrią.

Przychodzi do brata jedynie z wykształceniem architektonicznym, pewną liczbą projektów zrealizowanych w Budapeszcie i znajomością języka angielskiego. A to już dużo, przynajmniej w przeciwieństwie do innych przybyszów do Nowego Świata. Wydaje się, że wszystko jest w porządku, ale nie jest. Brady Corbet natychmiast nadaje tempo opowieści, wybierając celowo sprężystą, zygzakowatą ścieżkę fabularną, która dramatycznie wznosi się do pozytywu, następnie kiwa głową w dół do negatywu, wznosi się ponownie - i ponownie nurkuje w dół. Ta sama krzywa dotyczy zmiany przestrzeni: życie Laszlo przechodzi od mroku początku do stopniowo jaśniejszego końca, od ciasnej powojennej Europy do szerokiej, spokojnej Ameryki, od chaosu do pewności.
I to samo dotyczy rozwoju bohatera - on istnieje, bohater się rozwija, zmienia, ale nie zawsze zmiany w bohaterze i w jego życiu są dobre. A jednak wszystkie te wzloty i upadki - podobnie jak oszałamiające projekty Laszlo - mają ukryte znaczenie, tak jak rzeczy rzucają cienie tworzone przez ukierunkowane światło. I być może możemy powiedzieć - światło prawdy
Wysoki, z wydatnym haczykowatym nosem, nieustannie palący papierosy, noszący białe koszule z rozpiętym górnym guzikiem, Laszlo ma potencjał, by być atrakcyjnym mężczyzną i szansę na akceptację w wyższych sferach jako ktoś, kto potrafi się godnie zachować. Pierwszy klient, syn bogatego ojca, Harrison Lee Van Buren (Guy Pearce), chce go zaskoczyć i zleca Laszlo i jego bratu zaprojektowanie koncepcji biura ojca, która okazuje się wybitnym dziełem, ale nie do przyjęcia dla ojca, który nie oczekiwał niespodzianki, a zatem nieopłacony. Wtedy żona brata rzuca Laszlo uwodzicielskie spojrzenie, a gdy ten, kochając żonę w głębi serca, nie odwzajemnia go, oczernia go przed swoim mężem, który wyrzuca Laszlo na ulicę. Poprzedni klient, czyli ten sam ojciec, wraca do Laszlo, w końcu doceniając pracę mistrza, znajdując imponujące publikacje na jego temat z okresu przedwojennego. Jednak projekt, który zaproponował, duży dom kultury w konstruktywistycznym stylu kościołów protestanckich, uwięzi Laszlo w kołowrotku budowy, kłótni i stresu na lata. Jego żona w końcu do niego dołącza, ale jest kaleką na wózku inwalidzkim. Jego siostrzenica pozostaje niema przez długi czas. A sam Laszlo nadal zabija się heroiną...
Wydawać by się mogło, że wszystko jest dzikie i przerażające, a Laszlo to znormalizowana ofiara wypaczona przez warunki kapitalizmu
Ale Corbett nie tyle opowiada o kapitalizmie - jak mogłoby się wydawać lewicowo zorientowanemu widzowi - ale o ludziach; o ludzkiej istocie w proponowanych warunkach; o szczegółach historii. Tych szczegółów jest wiele, a Corbett wiąże je w jedną geometrycznie złożoną i zrozumiałą całość. Po tym filmie i tej pracy wypada nazwać go mistrzem, co jest zgodne z samym mistrzem, László Tóthem. Corbettowi, podobnie jak Tóthowi, udało się zbudować niezwykle pracochłonną koncepcję: podczas gdy Laszlo budował nie tylko „protestanckie centrum”, ale konsolidację swojej piekielnej przeszłości, obłudnie otwartej teraźniejszości i niebiańskiej nadziei na przyszłość, reżyser filmu początkowo wyprowadził idee przeciwstawnych konstrukcji społecznych, takich jak „bogaty-biedny”, „miejscowy-gość”, „Żyd-chrześcijanin”, gdzie nie było dobra i zła, ale ludzie we własnych formach życia. Pewnym siebie i okrutnym autokratom przeciwstawiały się urojone dupki i łatwowierni słabeusze. Wtedy Corbett doszedł do czegoś, co jest wieczne - oddania. Wszystko jest proste. A zaczęło się tak skomplikowanie, biorąc pod uwagę niezliczone niuanse w słowach i spojrzeniach, myślach i czynach. Jak wszystko w życiu, które nigdy nie jest proste, bez względu na to, co ktoś mówi.
Niewierzący bohater - a może raczej odrętwiały z wiary po pobycie w piekle - idzie do Boga okrężnymi drogami, obchodząc blok dookoła. A w dialogu ze swoją siostrzenicą - która przemówiła! - odpowiada na jej decyzję o przeprowadzce do nowo utworzonego państwa Izrael z wyjaśnieniem „jesteśmy Żydami”, pytając: "Czy my tu nie jesteśmy Żydami?
Nie słyszy wyjaśnienia, choć oczywiście jego siostrzenica mogłaby nagrodzić go trzema workami koziej wełny, ale Corbett, który jest również scenarzystą, milczy, a to zdradza sedno sprawy. Milczenie ukrywa prawdę. Tak jak Van Buren nie mógł powiedzieć nic godnego oskarżenia, bo prawda go spaliła i doprowadziła do śmierci. Tak jak Laszlo nie mógł powiedzieć żonie prawdy o swoim uzależnieniu od narkotyków, co jednak w dziwny sposób uratowało jego żonę. Jak jego siostrzenica nic nie powiedziała, bo powrót do nowo odnalezionej historycznej ojczyzny Żydów był historyczną konsekwencją wspomnianego kiedyś powodu. Tak, bohater jest pozbawiony wszelkich możliwych -izmów: nie jest syjonistą, socjalistą, kapitalistą ani amerykanistą, ani modernistą, ani akademikiem, ani purytaninem, ani homoseksualistą, jak sam mówi, ani nihilistą, ani tragediopisarzem, choć dramatu w jego życiu nie brakuje. Jest za to dużo brutalności, szorstkości, twardości, okrucieństwa i sadyzmu. I artyzmu. Corbett nakręcił film o artyście, który tworzy poprzez ból, cierpienie, szykany i pomówienia, oskarżenia i hałas. Bo dla niego tworzenie to życie. A bez niego to śmierć. To trudny film. Ale trzeba go zobaczyć. Mimo 3 godzin i 34 minut czasu ekranowego. I trzeba go obejrzeć dwa razy. Żeby upajać się wielkością Adriena Brody'ego, który po raz drugi w życiu zdobył Oscara. Tym razem zasłużenie.

Wszystkie zdjęcia: materiały prasowe


W tej katastrofie jesteśmy tylko gośćmi
Beata Łyżwa-Sokół: Pamiętasz pierwsze zdjęcie wojenne, które poruszyło Cię po ataku Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku?
Tomasz Szerszeń: Łapię się na tym, że pamięć zaczyna się zacierać. Oczywiście mam w głowie różne zdjęcia, ale one są coraz mniej wyraźne. To pokazuje, że nawet przy trwaniu w tym co się dzieje, odklejamy się od fotografii. To jest smutne i dużo mówi o patrzeniu na wojnę za pośrednictwem obrazów. Najbardziej uderzające były dla mnie fotografie z samego początku, szybko wykreowane przez media na ikony. Na przykład zdjęcie zakrwawionej twarzy Ołeny Kuryło, które jako ilustracja pierwszej ofiary wojny trafiło na okładki gazet na całym świecie. Czy zdjęcie samochodów wyjeżdżających z Kijowa, widok zniszczonego budynku ratusza w Charkowie, fotografia Dmytra Kozackiego, obrońcy Azowstalu w smudze światła...
Wtedy te obrazy działały na zasadzie szoku: byliśmy wówczas zupełnie do nich nieprzyzwyczajeni. Część z nas myślała, że wojna za chwilę się skończy, stąd te pierwsze obrazy najłatwiej nam weszły. Widziałem później w sieci i w mediach społecznościowych mnóstwo mocnych zdjęć - nie wszystkie przebijały się do głównego nurtu mediów.
Dobrze pamiętam fotografię z Bachmutu, ukazującą czaszkę ukraińskiego żołnierza zatkniętą na kiju. Takich szokujących zdjęć było na tyle dużo, że zaczęły się zacierać w pamięci, tracić swą “ostrość”
W książce “Być gościem w katastrofie” wnikliwie analizujesz odbiór fotografii napływających z Ukrainy. Opisujesz przestrzenie i sytuacje, w których pojawiały się zdjęcia oraz reakcje na nie. Po napisaniu książki dalej to śledzisz?
Podpatruję, co się dzieje w mediach społecznościowych, choć już zdecydowanie mniej. Kończąc książkę zorientowałem się, że przekroczyłem granicę nadmiernego zanurzenia się w temacie. Nie mówię, że to jest złe, ale psychicznie było obciążające. Dziś widzę zmęczenie obrazami wojny nie tylko u siebie, ale też u moich znajomych z Ukrainy, którzy przestali udostępniać pewnego rodzaju fotografie. Ten kryzys jest również widoczny w tak zwanych mainstreamowych mediach. Jesteśmy w momencie, gdy mierzymy się z pytaniem o naszą sprawczość. Czy widząc kolejne obrazy przemocy i okrucieństwa reagujemy na nie, np. wpłacając pieniądze bądź pomagając uchodźcom na miejscu? Coraz więcej osób orientuje się, że ich sprawczość jest ograniczona. To powoduje rodzaj frustracji i wycofania.

Tymczasem nastąpił powrót do fotoreportażu. W pierwszych miesiącach wojny udostępniano zdjęcia z Mariupola i Buczy, eseje fotograficzne wróciły do papierowych magazynów. “The New York Times” poświęcił 16 stron zrealizowanej przez Lynsey Addario historii jedenastoletniego Jegora z Donbasu, materiał Jewhena Małoletki ze szpitala w Mariupolu nagrodzono na większości konkursów fotografii prasowej…
W mojej książce poszerzam refleksję na ten temat i odwołuję się do wielu działań w obrębie sztuki. Postmodernizm zaproponował odejście od faktów i skoncentrowanie się na interpretacjach. Dziś obserwujemy odwrotny proces.
W obliczu wojny i fake newsów, następuje powrót do początków dziennikarstwa czyli weryfikowanie informacji i źródeł, w tym fotografii.
Zaczynają się pojawiać bardzo ciekawe inicjatywy oparte na pogłębionym, zaangażowanym etycznie dziennikarstwie, wracają formaty śledcze.
Być może faktycznie jest tak, że następuje jakieś odrodzenie, natomiast dostrzegam również inny problem. Zanurzenie w obrazach, nieprzerwane przeglądanie zdjęć w mediach społecznościowych, codzienne funkcjonowanie w świecie obrazkowym, paradoksalnie doprowadziło do takiego momentu, że to nas naprawdę przestało już poruszać.
Obraz działa przez krótki moment, po chwili jednak potrzebujemy kolejnej stymulacji.
Reporterskie zdjęcia zatrzymywały nas na dłużej, trafiały na okładki gazet i wystawy.
Wywołały też dyskusję o etyce w fotoreportażu. Spotkałem się z ciekawą opinią jednego z fotoreporterów ukraińskich Konstiantyna Poliszczuka, który powiedział mi, że nie fotografuje opuszczonego dobytku, nie robi zbliżeń rzeczy osobistych, pozostawionych przez ludzi uciekających ze swoich domów, gdyż ma poczucie, że narusza to ich prywatność i wpisuje się w koncept wojennego trofeum.
Zaskoczyło mnie, że można w ten sposób myśleć w kontekście fotografii wojennej - to jest symptom naprawdę głęboko posuniętego zwrotu etycznego.
Idąc za tym dalej, można zadać pytanie: czy fotografować ciężko rannych, tych którzy nawet nie mogą zaprotestować, unieść ręki w geście sprzeciwu?
Fotografie naruszające intymność ofiar powinny tworzyć archiwum z ograniczonym dostępem? Co z dowodami zbrodni?
To nierozwiązywalny węzeł. Podczas tej wojny dokładnie widzimy, do czego może służyć fotografia. Zdjęcie pozwala określić twoją lokalizację, gdy walczysz na froncie. Umożliwia też rekonstrukcję losów zaginionych - tak rodziny odnajdywały groby swoich bliskich w Mariupolu. Fotografia staje się narzędziem dowodowym, zaczyna odgrywać różne role, zarówno te pozytywne, jak i negatywne.
Wojna w Ukrainie jest tak mocno zwizualizowana, obfotografowana, co powoduje dość fundamentalne zmiany: zmienia się choćby osoba “narratorki/a”, opowiadającej/ego nam jej historię
Kim jest?
Urywa się narracja istniejąca tak naprawdę od wojny domowej w Hiszpanii i trwająca aż do wojny w Iraku: była ona oparta na micie reportera, który gdzieś jedzie i wraca ze swoją, zwykle męską, opowieścią. Ma monopol na wiedzę. To się dziś załamuje, przesuwa się pewien ciężar. Dziś praca z obrazami zaczyna polegać bardziej na weryfikowaniu prawd i na ich etycznym używaniu. Pytanie też, czy dziś narracja nie jest o wiele bardziej rozproszona: zamiast kilku mocnych narratorów/ek mamy cały ich chór. A wtedy, czy ich głosy wzmacniają się, czy raczej znoszą…

Jakie cechy powinien mieć fotoreporter/fotoreporterka?
Trudne pytanie. Możemy sobie projektować, ale rzeczywistość to zweryfikuje. Ekstremalna sytuacja zawsze sprawia, że trochę inaczej się zachowujemy. W tym kontekście interesuje mnie kwestia obecności. Np. artystka Magda Szpecht nie jeździ do miejsc wydarzeń, tylko pracuje z materiałami znalezionymi w sieci. Śledzi i weryfikuje działania rosyjskiej propagandy, kontekstualizuje je, pokazuje, jak funkcjonują, jak są używane, skąd pochodzą. Praca wykonywana na późniejszym etapie przez badaczy/czki wizualności, śledczych czy fotoedytorów/ki jest równie ważna jak bezpośrednie relacje. Nie chcę negować konieczności wyjazdów fotoreporterów w tzw. teren, czy obecności innych osób pojawiających się w miejscach konfliktów. Czasem jednak mam wątpliwości, co w rzeczywistości z nich wynika. Pamiętam wywiad z pewnym pisarzem, który dotarł na linię frontu w Ukrainie, żeby opowiedzieć, jak wygląda wojna. Pojechał z pomocą, a potem z tekstu opublikowanego w dużym dzienniku dowiedzieliśmy się, że pozwolono mu strzelić z armaty. Co taka opowieść w ogóle wnosi?
Trzeba trochę zdemitologizować tę “rzeczywistą obecność”. W dawnym fotoreportażu to jednak fotograf był często jedyną osobą, która wnosiła świadectwo wizualne. Teraz tak już nie jest i jest to naprawdę duża zmiana.
Dziś żołnierze kręcą filmy i robią zdjęcia telefonem czy używają do tego dronów. Oczywiście, są różne rodzaje wizualności, jedne mniej, inne bardziej profesjonalne. I też są różne intencje
Co z nami robi przeglądanie dużej ilości zdjęć? Jesteśmy bardziej empatyczni, czy wręcz przeciwnie?
Niestety, jestem w tej kwestii pesymistą, choć rozpatruję to szerzej niż tylko w obszarze obrazów i uczestnictwa w mediach społecznościowych. Mamy do czynienia z efektem charakterystycznym dla późnego kapitalizmu. Jesteśmy przyzwyczajeni do bycia konsumentami, więc gdy granica naszego komfortu zostaje przekroczona, to po prostu “wyłączamy się”, zmieniamy kanał - jak podczas oglądania telewizji. To też bardziej ogólny problem deficytu uwagi i przebodźcowania…
„Oglądaliśmy obrazy naszej empatii” – napisałeś w książce podsumowując reakcje na zdjęcia i filmy przedstawiające uchodźców przekraczających granicę Polski po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny w Ukrainie. Niestety, prawie od razu pojawiło się jeszcze coś innego, co teraz narasta - oceniające spojrzenie na uchodźców, również tych którzy tutaj są od dawna.
I refleksja, że można być “stamtąd” i być zadbanym, jeździć dobrym samochodem, chodzić do kawiarni…
To się może zmienić z czasem, czy tak już zostanie?
To są szersze procesy. Napływ Innych zawsze wzbudza w części społeczeństwa niepewność, strach przed obcością, przed utratą pracy i co może najważniejsze: obawę, że ten świat, w którym żyjemy, zacznie się zmieniać w niekontrolowany sposób. Te procesy są już bardzo dobrze opisane przez socjologów i antropologów. Pozostaje je oswoić ponieważ są elementem naszych kultur. Oczywiście, żyjemy w momencie, kiedy ta płynność jest intensywna i granice narodowe znowu zaczynają być czymś mniej oczywistym niż kiedyś. Natomiast mimo wszystko nie uważam, żeby to oceniające spojrzenie, czy nawet hejt (jak niektórzy wskazują), był głównym nurtem w Polsce. Myślę, że w podobnych okolicznościach tak byłoby wszędzie. Zapewne większe napięcia są tak naprawdę w Ukrainie: między ludźmi, którzy wyjechali, a tymi którzy zostali i jeszcze zdecydowali się walczyć, między bogatymi, którzy mogli wyjechać za granicę a tymi, którzy nie mają tej możliwości... Nie mam poczucia, żeby taki dramatyczny podział przebiegał między Polakami a Ukraińcami.
Oboje z powodów zawodowych oglądamy mnóstwo zdjęć. Przeciętny człowiek, który trafia na nie chcąc nie chcąc np. podczas przeglądania sieci, ma narzędzia do ich krytycznej analizy?
Nie jestem w tej kwestii optymistą, choć by to ocenić potrzeba pogłębionych badań i dystansu czasowego i emocjonalnego. Tymczasem jako społeczeństwo ciągle jeszcze jesteśmy w stanie szoku. Być może jest to szczególnie dojmujące w przypadku naszego pokolenia, które dojrzewało w połowie lat 90. XX wieku.
Wchodziliśmy w dorosłe życie z poczuciem, że zmierzamy ku jakiejś świetlistej przyszłości, że aspirujemy do czegoś niezwykłego, że cały czas się rozwijamy... Nawet wydarzenia z 11 września 2001 roku nie zmieniły tego wrażenia: odebraliśmy je raczej jako pewien eksces. Terroryzm był gdzieś daleko i nas nie dotyczył, pojawił się strach, ale też mocne przekonanie, że wojna jest niemożliwa w tej części świata. Byliśmy o tym przekonani, żyjąc spokojnie w świecie „końca historii”. I teraz jesteśmy ofiarami tego myślenia. Okazało się, że ten świat jest bardzo niebezpieczny.

Zdjęcie: Evgeniy Maloletka/ AP/East News
Nie chcemy tego wiedzieć?
Trudno było (i pewnie ciągle jest) połączyć nam obrazy cierpienia z tym, co się dzieje z nami samymi - znaleźć połączenie tego, co odległe z tym, co jest blisko.
W latach 70. XX wieku amerykańska artystka Martha Rosler stworzyła cykl “House Beautiful: Bringing the War Home”. Praca składała się z kolaży łączących lifestylowe zdjęcia mieszczańskich wnętrz publikowane w kolorowych magazynach ze zdjęciami wojennymi z Wietnamu, ukazującymi rannych cywilów i żołnierzy na froncie. Oczywiście to był rodzaj interwencji artystycznej, ale odzwierciedlał tę schizofrenię, w której i teraz funkcjonujemy. Ciężko jest powiązać ze sobą w głowie te rzeczy.
Napisałeś, że przez dostępność do zdjęć wojennych nie tyle jesteśmy zorientowani w tym, co się dzieje, ale jakby w tym uczestniczymy. Ta ogromna ilość obrazów, które oglądamy, oswaja nas z wojną czy raczej z patrzeniem?
Wydaje mi się, że bardziej z patrzeniem. Bez względu na to, ilu obrazów tej wojny byśmy nie zobaczyli, to tylko złudzenie, że jesteśmy jej świadkami.
Kim zatem jesteśmy?
Właściwie trudno to zdefiniować, czy jesteśmy widzami, świadkami, czy może podglądaczami? Jest takie określenie używane w studiach nad zagładą: chodzi o przypadkowego gapia, przechodnia, kogoś kto przechodzi i patrzy. Jest jednocześnie blisko i daleko, zaś jego intencje są niejasne. Ciężko określić, czy patrzy z empatią, czy może z zadowoleniem. A może z całkowitą obojętnością? To jest coś mniej niż świadectwo, prawda?
Jest mnóstwo książek historyczno-geopolitycznych i reporterskich, które dotyczą tej wojny, ale mało jest prac, które problematyzują relację z nią naszego społeczeństwa, również w kontekście migracji poprzez obrazy.
Jesteśmy w sytuacji wojny, która się toczy tuż obok i przy całym tym pomocowym zrywie na początku, przy ogromnym zainteresowaniu i empatii, które teraz topnieją, nie problematyzujemy tego w krytyczny sposób
Myślisz o głębszej refleksji?
Nie zadajemy sobie raczej takiego pytania, które wydaje mi się absolutnie kluczowe: kim my jesteśmy w tym wszystkim, co te obrazy z nami robią, jak na nas działają? Przy ogromnym zaangażowaniu wielu osób, jako społeczeństwo tkwimy w pewnej poznawczej drzemce.
I nie chodzi mi o militarne wzmożenie, ale o refleksję. Brakowało jej już podczas tzw. sytuacji na granicy polsko-białoruskiej, tyle że to była o wiele mniejsza skala, dla wielu zaledwie lokalny problem. Teraz mamy do czynienia z czymś dużo szerszym, długofalowym. I niestety jest podobnie. Ale gdy docierają do nas zdjęcia pokazujące mieszkańców Kijowa w kawiarniach, pojawiają się komentarze w stylu: „Czemu ja mam się przejmować?”, „Dlaczego mam pomagać, skoro tam ludzie siedzą i się bawią?”. Można zrozumieć frustrację, która w ten sposób się rodzi.

Zdjęcie: Wolfgang Schwan / Anadolu Agency/ABACAPRESS.COM/ East News
Mainstreamowe media rzadko pokazują zdjęcia zwykłego życia w pobliżu frontu i z dala od niego. Wydawało się, że ten temat jest przerobiony, po tym jak widzieliśmy m.in. fotografie z getta czy okupowanej Warszawy.
Z tą różnicą, że oglądaliśmy je po wielu latach. Paradoksalnie czuliśmy się z tym dobrze, dowiadując się, że w tamtej strasznej rzeczywistości istniała jakaś normalność. Dziś obserwujemy rozdźwięk między próbą wytworzenia pewnego obrazu wojny a rzeczywistością, która jest zawsze bardziej złożona i wielowymiarowa. Dziś trudniej coś sfabrykować: kiedyś to było łatwiejsze, mnóstwo materiałów wypływało, gdy nie było już z nami bohaterów fotografii.
Za mało oglądamy zdjęć nie pochodzących z frontu?
Za mało o tym się pisze, za mało pokazuje, choć trudno na tym etapie powiedzieć, czy nie byłoby to demobilizujące.
Z drugiej strony po to są media, żeby tworzyć obraz bardziej realny, wielowymiarowy niż ten oficjalny, czy ten stworzony przez propagandę. Bo jednak trzeba zdać sobie sprawę, że propaganda działa nie tylko po stronie rosyjskiej, ona jest tam silniejsza, ale propagandowe obrazy i przekaz wytwarzane są również przez ukraińskie władze i media.
Pytanie, jak będzie wyglądała polityka historyczna Ukrainy po wojnie? Otworzy dyskusję na to co trudne i mniej jednoznaczne, czy raczej ją zamknie? Może być bardzo różnie. Obserwuję mnóstwo radykalnych postaw, głównie wśród kobiet będących w tranzycie między uniwersytetami zachodnimi i polskimi a Ukrainą, wśród badaczek i artystek, które prowadzą ciekawą refleksję na styku humanistyki i sztuki, piszących o dekolonizacji i zmianach ekologicznych.
One mają zupełnie nowe podejście do pamięci i jej polityk. Pytanie, czy to się w ogóle przebije do oficjalnej lub mainstreamowej narracji…
Piszesz w książce, że im większy dostęp do informacji i obrazów, które mamy na wyciągnięcie ręki, przeglądając je w telefonie, tym większy dystans, znieczulenie. Pamiętam z pierwszych tygodni wojny fascynację zdjęciami z drona, pokazującymi doszczętnie zniszczone miasta, pola podziurawione przez miny…
Susan Sontag w klasycznym już eseju “Widok cudzego cierpienia” nazwała to “pornografią”.
Przywołuję jej słowa, pamiętając jednak, że znajdujemy się w zupełnie innym momencie. Dziś mamy bardziej krytyczny i świadomy stosunek do obrazów przemocy, ale jest ich też więcej.
Ciekawe, że wiele osób scrollując Instagram, gdy widzą ostrzeżenie, że zdjęcie będzie drastyczne, tym bardziej w nie klikają. Jakby chcieli na własnej skórze sprawdzić, czy to ich dotknie. Zastanawiam się, gdzie dziś leży granica wytrzymałości oglądających.

Fotografie z Buczy poruszyły ludzi na całym świecie, kolejne mocne zdjęcia zdecydowanie mniej.
Media tracą na znaczeniu, szczególnie te papierowe, i w tym kontekście warto przypatrzeć się kwestii uwagi (i jej braku). Ale jest też inna sprawa, o której piszę w książce - dotyczy ona wytwarzania obrazu wojny.
Mamy z tym do czynienia od początku pojawienia się fotografii wojennej. Wystarczy wspomnieć fotoreportaż Rogera Fentona z wojny krymskiej w 1855 roku, ikoniczne zdjęcia z wojny w Hiszpanii, wieszanie flag przez Amerykanów na Okinawie i Rosjan na Reichstagu oraz zainscenizowaną fotografię forsowania szlabanu na granicy w Kolibkach we wrześniu 1939 roku, wykorzystywaną przez niemiecką propagandę.
W tym kontekście widać wyraźnie, że nic nie jest oczywiste.
Tę ostatnią z wymienionych przez ciebie fotografii Zbigniew Libera zdekonstruował w cyklu “Pozytywy” (2002-2003). Wiesz, że w tym roku to propagandowe zdjęcie ukazało się 1 września w jednym z dzienników jako symbol rozpoczęcia II wojny światowej?
Dlatego szalenie ważny jest kontekst, w którym obrazy funkcjonują, jakie są ich znaczenia, jak zostały wytworzone, w jakim celu i przez kogo. Takie pytania mogą wydawać się nadmiernie podejrzliwe, ale trzeba je stawiać.
Pisząc o obrazach wojny odwołujesz się nie tylko do fotografii.
Sztuka bardziej ze mną zostaje. Prace artystów ukraińskich stworzone w ostatnim czasie problematyzują sytuację wojny, odnoszą się do cierpienia, ale również dotykają problemu bycia widzem; pojawiają się też ciekawe wątki np. cierpienia przyrody podczas wojny. Mam wrażenie, że ekspresja artystyczna często dotyka mocniej pewnych spraw niż fotografia.
Zostaje odłożona w czasie.
Fotografia reporterska jest natychmiastowa, sztuka rodzi się z dystansu. Wielu artystów i artystek tworzy bardzo mocne prace wykorzystując fotografie. Jana Kononowa zrobiła wstrząsającą dokumentację ekshumacji masowych zbrodni w lesie koło Iziumu. W cyklu “Radiations of War” pokazuje krajobrazy przechodzące transformację, proponuje ekopoetycką eksplorację stref wojennych okrucieństw i rezygnację z obowiązku bycia świadkiem wydarzeń, śledzenia ich w mediach na żywo.
Kononowa pokazuje zniszczony krajobraz, a także zniszczone przedmioty, które stały się czymś bezforemnym. Radiacja jest tu metaforą radiacji atomowej oddziaływującej w długiej perspektywie czasowej. Rany psychiczne i fizyczne zostaną w ludziach na lata, podobnie jak dewastacja ziemi; proces terapeutyczny będzie równie ważny we wszystkich tych aspektach. Usunięcie min, odkażanie ziemi zajmie dekady.
Powiedziałeś na początku naszej rozmowy o zapominaniu fotografii z Ukrainy. We mnie się one odkładają.
Obrazy zadają ból i przenoszą przemoc - to nowe zjawisko. Obrazów wojny jest bardzo dużo, często są szczególnie brutalne. Znam osoby z Ukrainy, które nie chcą ich więcej oglądać. Wcześniej czy później dopada to wielu osób.
Paradoks polega na tym, że jeszcze nie wiemy, jak ten nadmiar brutalnych obrazów zadziała na nas w dłuższej perspektywie czasowej. Mamy różne wrażliwości
Jedni przeglądają zdjęcia z Ukrainy na siłowni razem ze zdjęciami ubrań i nie robi to na nich wrażenia. Inni jedną czy dwie fotografie przeżywają latami. Granice wrażliwości i empatii są trudne do uchwycenia. To będzie kiedyś temat dla badaczy.
Tomasz Szerszeń (ur. 1981) – eseista, fotograf, antropolog kultury. Autor książek Być gościem w katastrofie (2024), Wszystkie wojny świata (2021), Architektura przetrwania (2017) i Podróżnicy bez mapy i paszportu (2015), redaktor antologii Oświecenie, czyli tu i teraz (2021). Adiunkt w Instytucie Sztuki PAN, od 2024 roku redaktor naczelny kwartalnika „Konteksty”, współtworzył też pismo „Widok. Teorie i praktyki kultury wizualnej”. Był współkuratorem wystaw w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie i Galerii Studio, współautorem projektów teatralnych pokazywanych w Teatrze Polskim w Bydgoszczy i Biennale Warszawa. Jego projekty fotograficzne prezentowano na kilkudziesięciu wystawach indywidualnych i zbiorowych w Polsce i za granicą - ostatnio w Galerii Studio i Domu Spotkań z Historią w Warszawie. Jego książka Wszystkie wojny świata otrzymała Nagrodę Literacką Znaczenia, Nagrodę Główną Academia 2022 i była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia, a Być gościem w katastrofie otrzymała nominację do Nagrody im. Marcina Króla.


Agnieszka Holland: Światło jest w nas
Joanna Mosiej: Powiedziała Pani, że największym Pani marzeniem jest, żeby świat się obudził i żebyśmy mieli przyszłość. Czy naprawdę jesteśmy już w momencie, w jakim była Republika Weimarska w swoim schyłkowym okresie? Nie ma dla nas nadziei i odwrotu? Historia musi się powtórzyć?
Agnieszka Holland: Boję się, że trudno będzie zawrócić z tej drogi, jeżeli nie ma prawdziwej woli. Oczywiście nadzieja umiera ostatnia, ale to musi być nadzieja zbiorowa, a nie tylko jednostek. A w tym momencie, wśród tych, którzy decydują o naszych losach, nie ma pomysłów, nie ma woli. I nie ma odwagi.
Obecnie wszystkie rządy centrowo liberalno-prawicowe idą zdecydowanie w stronę reaktywności wobec czegoś, co wydaje im się nieuchronne, czyli fali brunatnego populizmu. A kiedy tej fali nie przeciwstawia się nic innego, tylko jeszcze więcej populizmu, to nie można wygrać rozgrywki o losy świata. Przynajmniej nie w najbliższym dziesięcioleciu. A równocześnie nie widzę takiej pracowitości, determinacji, nie widzę charyzmy, która mogłaby ludzi przekonać, że warto się o pewne wartości bić. I to w każdym wymiarze. I w takim, w jakim biją się Ukraińcy i w takim, jakim jest rezygnacja z pewnego komfortu, po to, żeby zapewnić lepszą przyszłość, żeby poszerzyć prawa innych.
Jednocześnie coraz więcej ludzi do tej pory zaangażowanych, z powodu zmęczenia, rozczarowania i utraty nadziei, udaje się na wewnętrzną emigrację.
Tak, odpływają do takiego niebytu i pasywności, dlatego kryzys nadziei wydaje mi się najgłębszym i najbardziej niebezpiecznym kryzysem. I on wyraża się w wielu sprawach, jak chociażby w takiej niechęci do prokreacji, która jest w krajach zamożniejszych i która wynika właśnie z braku nadziei, z braku wiary w to, że przyszłość ma sens. Że jest na tyle dobra, że warto projektować siebie w tę przyszłość. I takie ogromne rozczarowanie, poczucie bezsensu, chęć odcięcia się od polityki młodych ludzi czy ludzi wrażliwych, ideowych, jest zjawiskiem śmiertelnie niebezpiecznym dla jakiejkolwiek próby utrzymania demokracji.
Także jesteśmy w takim smutnym czasie. Zresztą to co się dzieje w Polsce jest jakimś odbiciem tego, co się dzieje w skali światowej. To co wyprawia Donald Trump, jak szybko rosną różne autorytaryzmu i to takie dystopijne. Można na to zareagować jako na fatalizm, poddać się temu i próbować iść z falą, co robi większość klasy politycznej.
To podejście takiego specyficznego, narcystycznego egoizmu, które świetnie wyczuwają politycy pokroju Donalda Trumpa. Oni na tym budują. Dają nadzieję tym, którzy są na tyle bezkrytyczni, że przyjmą każdą błyskotkę za złoto i bardzo łatwo jest ich uwieść. Nie są wyposażeni w narzędzia jakiegoś elementarnego krytycyzmu, żeby się przeciwstawić nowoczesnym środkom komunikacji.
A w czasach rewolucji internetowej, sztucznej inteligencji, social mediów z ich algorytmami, manipulacja opinią publiczną jest banalnie łatwa i piekielnie skuteczna
Więc te potwory mają po swojej stronie jakieś zupełnie niebywałe narzędzia. To jest wielka wina całego systemu edukacji, również mediów, które poddały się presji klikalności tak bardzo, że w gruncie rzeczy przestały być autorytetem dla kogokolwiek.

Mam wrażenie, że tragizm Ukrainy polega też na tym, że walczy o przyłączenie do świata, którego już nie ma - do świata demokracji liberalnej, praw człowieka, państwa prawa. Do świata, który się topi jak jakiś cenny kruszec.
Trochę tak właśnie jest. Ostatnie posunięcia Donalda Trumpa, czyli zamrożenie środków z USAD, godzą bezpośrednio w ich byt. Odbierają nadzieje nie tylko na lepszą przyszłość, ale i teraźniejszość. Z tych środków finansowana była praca wielu organizacji pozarządowych oraz konkretna pomoc humanitarna. Trudno będzie zastąpić te środki. Musimy zatem na nowo odbudować na jakichś innych zasadach niezależne organizacje pozarządowe i niezależne media. To będzie ogromny wysiłek. Bo pieniądze są w większości po tamtej stronie, gdzie wszyscy milionerzy i big techy.
Trump i jego zastępcy, jak jacyś uczniowie czarnoksiężnika, mogą imponować skutecznością wynikającą z całkowitego braku zahamowań. Do tej pory byliśmy przyzwyczajeni, że są pewne reguły i granice, których nie można przekraczać.
My jesteśmy zdecydowanie w defensywie.
Jak to się skończy?
Myślę, że mniej więcej wiadomo. Skończy się to jakąś apokaliptyczną katastrofą, po której, mam nadzieję, znowu wrócimy do domu. Jeżeli przetrwamy, to wrócimy do jakiegoś sensu, ale jak na razie nie wygląda to dobrze.
To jak dawać nadzieję?
Mogę wyrażać tylko swój podziw, bo szczerze mówiąc, dawanie nadziei w sytuacji, kiedy nie wiem skąd ją wziąć, byłoby no takie nieodpowiedzialne.
Jest Pani sumieniem polskiego kina, a kto byłby dla Pani bohaterem dzisiejszych czasów, takim Obywatelem Jonesem?
Obywatel Jones, odważny sygnalista jest zawsze moim bohaterem. Bohaterem są też aktywiści, ci, którzy idą pod prąd, którzy zawsze kierują się najbardziej podstawowymi wartościami. Oni są dla mnie bohaterami naszych czasów. Jest im ciężko, bo to wielka mniejszość. Tak jak była wielka mniejszość demokratycznej opozycji w krajach komunistycznych, czy jak była ogromna mniejszość pierwszych chrześcijan.
No ale wierzę, że ten świat się jednak odbudowuje za każdym razem i za każdym takim zawirowaniem te wolności się poszerzają. Więc mam nadzieję, że teraz też tak nastąpi
W Pani filmie „Europa, Europa”, jest taka surrealistyczna scena, w której Hitler w tańczy w objęciach ze Stalinem. Myślę, że dzisiaj można by pokazać podobną scenę Putina tańczącego z ….
No tak, myślę, że można by zrobić taki krąg, dość duży, tańczących oszalałych autorytarnych narcyzów, którzy nie oglądają się na żadne wartości, poza swoim doraźnym wielkim zwycięstwem.
„Europa, Europa’, która była w pewnym sensie ostrzeżeniem, aktualizuje się, jak wszystkie filmy czy opowieści, w takich momentach, które mówią o tym, co dzieje się z człowiekiem, który jest postawiony wobec najprostszego wyboru, żeby siebie ratować.
I wszystko inne przestaje się liczyć.
Kręciliśmy go w 1989 roku, a do kin wszedł na przełomie 1990 i 91 roku. To był czas wielkiej nadziei, wielkich zmian w naszej części Europy. Często pytano mnie, skąd ten podwójny tytuł. Ja odpowiadałam, że dla mnie ciekawa jest podwójność Europy, swoista dychotomia, która się odbija w losach chłopaka – bohatera filmu.
Europa z jednej strony jest kolebką największych wartości, demokracji, praw człowieka, równości, braterstwa, solidarności, wspaniałej kultury. A z drugiej strony - kolebką największych zbrodni przeciw ludzkości i największego okrucieństwa
To jest właśnie ta podwójność. I teraz ponownie zaczyna przechylać się na tę ciemną stronę. Wchodzimy w mrok i na razie nie widać jeszcze światełka w tunelu. No, ale to nie znaczy, że nie mamy iść w stronę tego światełka.
Trzeba budować koalicję przeciwko temu, co się dzieje. Trzeba wlać ducha otuchy w opornych. Ludzi dobrej woli ciągle jest dużo i na tym ich oporze musimy budować przyszłość.

Wreszcie chociaż trochę otuchy.
A moim ukraińskim znajomym, przyjaciółkom i przyjaciołom chciałam powiedzieć, że światło się pojawi. Chwilowo widzimy wokół ciemność i wydaje się nam, że nie ma w ogóle światła. Ale to światło jest. Ono jest w nas. My jesteśmy nosicielami tego światła i ci, którzy walczą w Ukrainie, są bardziej niż ktokolwiek inny jego nosicielami. Jest wokół dużo sił, które chcą to światło zgasić. No musimy je chronić. Jedyne, co mogę wyrazić, to podziw dla ich siły i solidarność.
Bardzo dziękuję. Pięknie to Pani powiedziała. My sobie ostatnio powtarzamy, że nadzieja jest w nas. Bo gdy się wydaje, że nie ma skąd jej brać, to musimy znaleźć ją w sobie.
Dokładnie, ma Pani rację. Właśnie to chciałam powiedzieć, że światło, czyli nadzieja jest w nas.


Jeden ukraiński film
Kręcony w Ukrainie i w Stanach Zjednoczonych film dzieli się chronologicznie i tematycznie: najpierw pokazuje szkolenie żołnierzy Legionu Międzynarodowego w środku lata 2024 roku, a następnie ich udział w operacjach bojowych na froncie późnym latem i wczesną jesienią. A każda z części jest wypełniona innymi wątkami, tworząc obraz atrakcyjny głównie dla zagranicznego widza. I nie ma wątpliwości, że film został stworzony przede wszystkim dla niego.
Ukraińcy w Ukrainie wiedzą to wszystko. Niektórzy tkwią w tym od prawie 3 lat, od początku inwazji na pełną skalę, a niektórzy od prawie 11 lat, od początku zajęcia Krymu i wydarzeń w Donbasie.

Widz spoza Ukrainy otrzymuje krótką retrospektywę istnienia Ukrainy od XVII wieku - próby państwowości Bohdana Chmielnickiego i zniszczenia Siczy Zaporoskiej - do XX wieku z Ukraińską Republiką Ludową i walką wyzwoleńczą Ukraińskiej Powstańczej Armii.
Jednak "Pewnego lata w Ukrainie" z kilku stron w podręczniku historii jakiegoś młodego i mało znanego kraju zmienia się w opowieść o największym kraju w Europie, który od czterech wieków opiera się agresji jednego z największych państw na naszej planecie
Kalkulacja jest prosta i poprawna - określić układ współrzędnych, wskazać dane początkowe i rozszerzyć kontekst z lokalnego na globalny. I rozszerzyć go nie tylko wszerz, ale i w głąb, czyli objąć zarówno przestrzeń świata, jak i czas. Filmowcom udaje się przedstawić obraz grubą kreską, która nie pokazuje całej komplikacji, ale tylko wskazuje kierunek. Dla obserwatora z Ukrainy, który w jakiś sposób jest z tym zaznajomiony, jest to w porządku. Ale dla zewnętrznego może nie wystarczyć, by zrozumieć historię i jej znaczenie.
Dlatego na scenę wkraczają główni bohaterowie.
Większość Amerykanów (są też Brytyjczycy, Latynosi i inni obcokrajowcy) mówi o sobie, opowiadając, dlaczego przyjechali walczyć o Ukrainę, o czym myślą, jak widzą siebie wśród nas i nas. Te ludzkie losy stopniowo tworzą kolejny obraz, obraz w obrazie, rodzaj sceny w środku spektaklu. To budzi empatię.
Innymi słowy, "Pewnego lata w Ukrainie" przechodzi od kontekstu geopolitycznego do osobistego, pracując dla widza jako zwykłego człowieka, a nie jako obserwatora dokumentu w poszukiwaniu informacji
Historie brodatego wujka, faceta o szklistych oczach, wytatuowanego młodzieńca z napisem na szyi po angielsku "good luck not to die" i innych to historie zwykłych ludzi, ale też prawdziwych rzezimieszków, wojowników. Zaczynasz ich podziwiać i po ludzku im współczuć. I choć w pierwszej połowie filmu przechodzą szkolenie, to ogląda się ich oczami sąsiada, przyjaciela. Jeden z nich wciąż jest singlem, nie robi nic poza pracą jako żołnierz, drugi ma ukraińską dziewczynę, a trzeci służył w Afganistanie. Niezależnie od tego, czy urodzili się w Wielkiej Brytanii, Waszyngtonie czy Arizonie, wszyscy mają swoje własne historie, ale przede wszystkim są przepełnieni poczuciem sprawiedliwości i chęcią obrony Ukrainy przed rosyjską inwazją.
Reżyser filmu udał się do Pearl Harbor, którego atak rozpoczął II wojnę światową dla Amerykanów. Przeprowadzając wywiady z odwiedzającymi to miejsce znalazł nie tylko oczekiwany patriotyzm Amerykanów, ale także ich nieoczekiwany infantylizm i całkowite szybowanie w przestworzach, wraz z brakiem zrozumienia wydarzeń na ziemi: ktoś "wyznał", że nie lubi wojny, a ktoś, wymieniając "wersję" ataku na Pearl Harbor, wskazał biznesmenów.
To sprawia, że w bohaterach filmu, Amerykanach z Legionu Międzynarodowego, widzimy bohaterów przez duże H.
Jest w tym filmie sporo czarnego humoru. Gdzieś w regionie Kurska, wskakując do okopu wytatuowany Brytyjczyk przeklina, gdy słyszy, że chłopaki siedzą tu od kilku dni, czekając na ogień wroga. Ale przeklinanie to tylko pierwsza reakcja. Następną jest radość, że ludzie mają czas na porządny odpoczynek. I nasz bohater również dołącza do tego "odpoczynku". Ponieważ lubi wszystko w swojej pracy, z jej okopami i ostrzałem, ponieważ czyni go to wszystko lepszym, bardziej wytrwałym i profesjonalnym. I ma z tego zabawę.

Film opowiada o tych obcokrajowcach w służbie Ukrainy bez nadmiaru, bez patosu, a nawet heroizacji, spokojnie. Głośno się robi dopiero, gdy gruchnie wieść, że zniszczono wroga. I, że udział w tym zniszczeniu mieli chłopcy z Międzynarodowego Legionu.


Jako dyplomata wybrałem Kijów świadomie
Aldona Hartwińska: Instytut Polski w Kijowie pracuje praktycznie nieprzerwanie od momentu wybuchu pełnoskalowej inwazji. W trudnych warunkach, w niepewności, czasem nawet pod ostrzałami. Jak pracuje się w takiej instytucji podczas wojny i dlaczego to jest tak ważne, żeby nie przerywać tej pracy na czas wojny?
Jarosław Godun, Dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie: To prawda, Instytut działa w miarę normalnie organizując wydarzenia, oczywiście biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, które się tutaj mogą wydarzyć. Po wybuchu pełnoskalowej wojny Instytut zawiesił pracę na trzy miesiące, bo wtedy nikt nie wiedział, co będzie. Było jedynie wiadomo, że Kijów jest otaczany i wszystko może potoczyć się tragicznie. Dziś już wszyscy znają te straszne obrazki z Buczy i Irpienia. Ale też pamiętają moment, kiedy Kijów się obronił, kiedy powoli do stolicy zaczęło wracać, można powiedzieć, względne bezpieczeństwo. Zaczęli wracać dyplomaci, instytucje, instytuty, wracali pracownicy. Ich działalność powoli była kontynuowana i rozszerzana, choć warto podkreślić, że oprócz mnie i dyrektora Instytutu Czeskiego chyba jesteśmy jedynymi dyrektorami, którzy cały czas pozostają w Ukrainie razem ze swoimi pracownikami.
Skąd ta decyzja, że zdecydował się Pan być tu na miejscu mimo zagrożenia?
Byłem już dyrektorem tego instytutu między 2010 a 2014 rokiem. Więc mam pewne doświadczenie, tym bardziej, że wiele przedsięwzięć w tym okresie się działo. Był to czas polskiej prezydencji w Radzie Unii Europejskiej - dla mnie to bardzo znaczące, że jestem znowu w Kijowie, kiedy rozpoczynamy przewodniczyć Radzie drugi raz. To był też czas Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej w 2012 roku. Pamiętam, że w listopadzie 2013 roku byłem na obchodach Święta Niepodległości, organizowanego przez Konsulat Generalny w Sewastopolu, a w kwietniu 2014 roku byłem na otwarciu siedziby naszego Konsulatu Generalnego w Doniecku. Był to też oczywiście czas, kiedy kilka miesięcy wcześniej rozpoczęła się Rewolucja Godności.
Oczywiście, mam świadomość, dokąd przyjechałem i kiedy. Moja rodzina została w Polsce. Natomiast ja nie mam wątpliwości, że jest to czas, w którym dyplomaci muszą się mierzyć ze swoimi wyborami. Ja tego wyboru dokonałem świadomie, choć z pewnością mógłbym pojechać w inne miejsce i pracować w bezpieczniejszym miejscu .
Ale ten świadomy wybór podjąłem z uwagi na kilka kwestii.
Po pierwsze to jest czas, w którym w Ukrainie dzieją się rzeczy, które będą miały bardzo duży wpływ na bezpieczeństwo Europy Środkowej i Wschodniej
Z drugiej strony to też jest wyrażenie solidarności z ludźmi, którzy tutaj pozostali, czy którzy dopiero wracają, i którzy chcą w miarę normalnie żyć.

A jak praca Instytutu na to wpływa?
My nie stoimy z bronią w ręku, ale jesteśmy dla nich, w pewnym sensie, oparciem w tym bardzo trudnym czasie. I nie wiemy jak ta sytuacja się zakończy. Jesteśmy tu, działamy ramię w ramię.
Tylko w zeszłym roku udało nam się, razem z naszymi ukraińskimi partnerami, zrobić ponad 90 projektów. Te wydarzenia oczywiście w naturalny sposób koncentrowały się wokół Kijowa czy zachodniej Ukrainy, ale też działaliśmy w Odessie czy Charkowie. Ja bardzo często słyszę od ludzi kultury, sztuki, czy też z ust ukraińskich urzędników państwowych, że są wdzięczni i dziękują za moją i naszą obecność tutaj.
Podstawą działalności takich instytucji jest promocja polskiej kultury, organizacja wystaw, spotkań czy wystąpień polskich artystów, budowanie współpracy na tych intelektualnych płaszczyznach. Ale wojna na pewno to zmieniła?
Oczywiście, że tak. To wszystko się w naturalny sposób oczywiście zmienia, ale to nie jest tak, że ta działalność została całkowicie zawężona do przestrzeni wirtualnej. Staramy się, zwracając uwagę na aspekt bezpieczeństwa, spotykać się z ludźmi. W październiku 2024 roku w ramach projektu Dni Filmu Polskiego w Charkowie zorganizowaliśmy pokaz filmu “Chłopi”.
Ludzie, którzy tam przyszli tłumnie, mówili, że cieszą się, że mają możliwość zapoznania się z cząstką polskiej kultury.
Ogromnym zainteresowaniem cieszą się też spotkania z polskimi pisarzami. Na przykład na spotkanie z Wojciechem Tochmanem, który również działa tu jako wolontariusz pomagając wywozić zwierzęta z przyfrontowych terenów, które odbyło się we Lwowie czy Kijowie, przyszło ponad 200 osób. Przy czym średnia wieku uczestników to 20-25 lat. Ludzie, którzy są świadomi jego pracy reporterskiej, ale też społecznej i dziennikarskiej. A po spotkaniu autorskim ustawiła się godzinna kolejka po autografy - to robi ogromne wrażenie i bardzo pozytywnie nastraja. Podobnie było z Pawłem Resztą i jego “Stolikiem z widokiem na Kreml”. Książka na początku wywoływała różne reakcje i emocje, ale kiedy ludzie się w nią zagłębili, zrozumieli jak jest ona aktualna i krytyczna wobec Rosji. Zobaczyli w niej zupełnie inną i ciekawą perspektywę: polskiego reportera.
Kolejnym takim wydarzeniem był XI Międzynarodowy Festiwal Brunona Schulza w Drohobyczu. To niesamowite, jak ludzie z różnych stron świata, którzy są świadomi, że w kraju toczą się działania wojenne, a jednak podejmują ryzyko i przyjeżdżają do Ukrainy, żeby tu być i wziąć udział w tym festiwalu. Byli to i artyści, ale też pisarze, tłumacze, naukowcy i z Polski i z zagranicy. SchulzFest to wydarzenie, które organizowane jest już od ponad 20 lat, ale cieszy się ogromną estymą w tym świecie naukowym i ma ogromną rozpoznawalność. Już nikt nie ma wątpliwości, że Schulz urodził się w Drohobyczu. W 2012 roku Jurko Andruchowicz zrobił nowe tłumaczenie Schulza na język ukraiński i teraz Ukraińcy mogą się też nim cieszyć i szczycić.

Myślę, że to jest doskonały przykład tego, jakie ogromne przeobrażenia nastąpiły w świadomości Ukraińców, że ich kultura nie tylko jest ukraińska, ale też przeplata z polską, żydowską, niemiecką, rumuńską, czy też węgierską. I jest ona częścią pielęgnowanego w Ukrainie Europejskiego Wielkiego Dziedzictwa Narodowego.
Ale Instytut ma też kilka takich projektów, które są naszymi projektami sztandarowymi. Po trzyletniej przerwie powróciła Nagroda literacka im. Józefa Conrada-Korzeniowskiego dla młodych ukraińskich pisarzy i pisarek. Ta nagroda została powołana do życia przez Instytut Polski w Kijowie w 2007 roku. Wśród laureatów są takie wybitne postacie ukraińskiej literatury, jak Serhij Żadan, Taras Prochaśko, Tetiana Malarczuk, Sofija Andruchowycz, Artem Czech czy Wiktoria Amelina, która zginęła w wyniku ran odniesionych po bestialskim ataku rakietowym na pizzerię Ria w Kramatorsku. W 2024 roku laureatem tej nagrody został Andrij Lubka, poeta, prozaik, eseista, wielki przyjaciel Polski, ale też i wolontariusz, który działa od początku pełnoskalowej wojny. Dostarczył na front już ponad 300 samochodów.
Z kolei po pięcioletniej przerwie powrócił konkurs im. Jerzego Giedroycia na najlepsze prace naukowe dotyczące relacji polsko-ukraińskich i ukraińsko-polskich. To niezwykle ważny projekt. Pokazuje jak duże jest zainteresowanie relacjami naszych krajów, i jak one odzwierciedlają się w nauce. W zeszłym roku tych prac napłynęło ponad 17, ale wiemy, że o takiej tematyce było ich znacznie więcej.
Może i działalność Instytutu nie jest czymś, co by w istotny sposób mogło wywrócić całą sytuację i zmienić losy wojny, ale z drugiej strony podkreśla to, że jesteśmy razem ze społeczeństwem ukraińskim dajemy otuchę, czy też wizję pewnej normalności.
To wszystko brzmi bardzo budująco, szczególnie w kontekście naszych trudnych relacji politycznych, oraz społecznych nastrojów, które się zmieniają zarówno w Ukrainie, jak i w Polsce. W Polsce wzrastają antyukraińskie nastroje, tak samo niechęć do Polaków w Ukrainie. Mamy z tym szczególnie dużą styczność w mediach społecznościowych, a tutaj okazuje się, że możemy patrzeć na współpracę polsko-ukraińską przez pryzmat działalności Instytutu, co daje dużo świeżości i nadziei.
Nie byłbym taki krytyczny, jak Pani. Albo inaczej, nie byłbym tak pesymistyczny. Oczywiście, że te nastroje ulegają wahaniom i to jest naturalne. Wojna znacząco wpływa na postrzeganie, nawet na zmęczenie tym tematem.
Natomiast ważne jest to, by rozumieć, że do chwili obecnej Polacy i Ukraińcy widzą siebie jako partnerów strategicznych, widzą, że te relacje dwustronne ciągle się rozwijają, mimo oczywiście pewnych rozbieżności i różnicy zdań
Jeżeli weźmiemy pod uwagę jak wielu Ukraińców studiuje w Polsce, jak wielu Ukraińców uczy się tutaj języka polskiego, to oznacza, że zainteresowanie Polską jest ogromne. My to widzimy chociażby przez pryzmat Szkoły Języka Polskiego, która jest przy Instytucie Polskim, w której uczy się ponad 120 osób. Wśród tych osób są też osoby z Kancelarii Prezydenta, z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Nasze relacje mają ciągle tendencję do wzrostu i rozwoju, co pokazuje właśnie codzienność naszej pracy.
Czyli wojna, która jest straszna, paradoksalnie pomoże naszym narodom się zbliżyć?
Ona już pomogła. Musimy pamiętać o tym, co wydarzyło się w 2022 roku, jak Polacy otworzyli swoje domy dla uciekających przed wojną ludzi. Ale ta pomoc trwa, Polacy wciąż pomagają Ukrainie, nawet jeżdżąc ze wsparciem żołnierzy na samą linię frontu.
To doskonały przykład tego, że to nie był tylko i wyłącznie spontaniczny zryw, ale świadoma i konsekwentna decyzja, szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę początkowa narrację - że ta specjalna operacja będzie trwała trzy dni, albo, że wojna skończy się po kilku tygodniach. Nikt nie brał pod uwagę, że za chwilę miną dokładnie trzy lata. I choć zaraz będzie ta smutna rocznica, to Ukraińcy będą walczyć i będą dalej utrzymywać swoją niezależność. Ukraina obroniła swoją niezależność i jednoznacznie wybrałaswoją drogę cywilizacyjną na przyszłość.

Myślę, że to jest doskonały przykład tego, jakie ogromne przeobrażenia nastąpiły w świadomości Ukraińców, że ich kultura nie tylko jest ukraińska, ale też przeplata z polską, żydowską, niemiecką, rumuńską, czy też węgierską. I jest ona częścią pielęgnowanego w Ukrainie Europejskiego Wielkiego Dziedzictwa Narodowego.
Ale Instytut ma też kilka takich projektów, które są naszymi projektami sztandarowymi. Po trzyletniej przerwie powróciła Nagroda literacka im. Józefa Conrada-Korzeniowskiego dla młodych ukraińskich pisarzy i pisarek. Ta nagroda została powołana do życia przez Instytut Polski w Kijowie w 2007 roku. Wśród laureatów są takie wybitne postacie ukraińskiej literatury, jak Serhij Żadan, Taras Prochaśko, Tetiana Malarczuk, Sofija Andruchowycz, Artem Czech czy Wiktoria Amelina, która zginęła w wyniku ran odniesionych po bestialskim ataku rakietowym na pizzerię Ria w Kramatorsku. W 2024 roku laureatem tej nagrody został Andrij Lubka, poeta, prozaik, eseista, wielki przyjaciel Polski, ale też i wolontariusz, który działa od początku pełnoskalowej wojny. Dostarczył na front już ponad 300 samochodów.
Z kolei po pięcioletniej przerwie powrócił konkurs im. Jerzego Giedroycia na najlepsze prace naukowe dotyczące relacji polsko-ukraińskich i ukraińsko-polskich. To niezwykle ważny projekt. Pokazuje jak duże jest zainteresowanie relacjami naszych krajów, i jak oneodzwierciedlają się w nauce. W zeszłym roku tych prac napłynęło ponad 17, ale wiemy, że o takiej tematyce było ich znacznie więcej.
Może i działalność Instytutu nie jest czymś, co by w istotny sposób mogło wywrócić całą sytuację i zmienić losy wojny, ale z drugiej strony podkreśla to, że jesteśmy razem ze społeczeństwem ukraińskim dajemy otuchę, czy też wizję pewnej normalności.
To wszystko brzmi bardzo budująco, szczególnie w kontekście naszych trudnych relacji politycznych, oraz społecznych nastrojów, które się zmieniają zarówno w Ukrainie, jak i w Polsce. W Polsce wzrastają antyukraińskie nastroje, tak samo niechęć do Polaków w Ukrainie. Mamy z tym szczególnie dużą styczność w mediach społecznościowych, a tutaj okazuje się, że możemy patrzeć na współpracę polsko-ukraińską przez pryzmat działalności Instytutu, co daje dużo świeżości i nadziei.
Nie byłbym taki krytyczny, jak Pani. Albo inaczej, nie byłbym tak pesymistyczny. Oczywiście, że te nastroje ulegają wahaniom i to jest naturalne. Wojna znacząco wpływa na postrzeganie, nawet na zmęczenie tym tematem.
Natomiast ważne jest to, by rozumieć, że do chwili obecnej Polacy i Ukraińcy widzą siebie jako partnerów strategicznych, widzą, że te relacje dwustronne ciągle się rozwijają, mimo oczywiście pewnych rozbieżności i różnicy zdań
Jeżeli weźmiemy pod uwagę jak wielu Ukraińców studiuje w Polsce, jak wielu Ukraińców uczy się tutaj języka polskiego, to oznacza, że zainteresowanie Polską jest ogromne. My to widzimy chociażby przez pryzmat Szkoły Języka Polskiego, która jest przy Instytucie Polskim, w której uczy się ponad 120 osób. Wśród tych osób są też osoby z Kancelarii Prezydenta, z Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
Nasze relacje mają ciągle tendencję do wzrostu i rozwoju, co pokazuje właśnie codzienność naszej pracy.
Czyli wojna, która jest straszna, paradoksalnie pomoże naszym narodom się zbliżyć?
Ona już pomogła. Musimy pamiętać o tym, co wydarzyło się w 2022 roku, jak Polacy otworzyli swoje domy dla uciekających przed wojną ludzi. Ale ta pomoc trwa, Polacy wciąż pomagają Ukrainie, nawet jeżdżąc ze wsparciem żołnierzy na samą linię frontu.
To doskonały przykład tego, że to nie był tylko i wyłącznie spontaniczny zryw, ale świadoma i konsekwentna decyzja, szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę początkowa narrację - że ta specjalna operacja będzie trwała trzy dni, albo, że wojna skończy się po kilku tygodniach. Nikt nie brał pod uwagę, że za chwilę miną dokładnie trzy lata. I choć zaraz będzie ta smutna rocznica, to Ukraińcy będą walczyć i będą dalej utrzymywać swoją niezależność. Ukraina obroniła swoją niezależność i jednoznacznie wybrałaswoją drogę cywilizacyjną na przyszłość.


Oscar, Cannes, BAFTA: 10 sukcesów ukraińskiego kina w 2024 roku
1. 20 dni w Mariupolu
Oscar dla najlepszego pełnometrażowego filmu dokumentalnego, BAFTA dla najlepszego filmu dokumentalnego. 20 nagród międzynarodowych i krajowych.
To pierwszy ukraiński Oscar w historii – a także pierwsza ukraińska BAFTA.
Przemówienie reżysera filmu Mścisława Czernowa podczas ceremonii wręczania Oscarów trafiło już do podręczników: „Chciałbym nigdy nie nakręcić tego filmu, nigdy nie pojawić się na tej scenie. I chciałbym, żeby Rosja nigdy nie zaatakowała Ukrainy. Gdybym tylko mógł wymienić tę nagrodę na to, by Rosja nie okupowała naszych miast, nie zabijała moich rodaków, uwolniła wszystkich ukraińskich żołnierzy i cywilów, którzy są teraz w więzieniach i jako zakładnicy”.
„20 dni w Mariupolu” to nie tylko kronika wydarzeń w pierwszych dniach rosyjskiej inwazji. Film pokazuje również pracę naszych dziennikarzy wojennych. To także dzieło fotografa Jewhena Małoletki i producentki Wasylisy Stepanenko.
– Kadry z „20 dni w Mariupolu” to ból, który pozostanie ze mną na zawsze – mówił Małoletka w wywiadzie dla Sestr. – Oglądałem ten film wiele razy, ale już nie płaczę, chociaż mam w sobie bardzo ciężkie i silne emocje.
– Ból nie zniknął, ale nauczyłam się z nim żyć. I pracować. Teraz widzę wszystko przez obiektyw mojej kamery – wyznała nam z kolei Wasilisa Stepanenko.
Co ciekawe, po „20 dniach w Mariupolu” Mścisław Czernow nakręcił „2000 metrów do Andrijiwki”. Ten film również zaczyna zdobywać nagrody, np. na festiwalu „Sundance”.
2. Jesteś kosmosem ("Ти — космос")
Główna nagroda na Golden Octopus Film Festival w Strasburgu, specjalne wyróżnienie na Leeds International Film Festival, dwie główne nagrody na Paris International Fantastic Film Festival (PIFFF), nagroda dla najlepszego reżysera na Festiwalu Filmowym w Cottbus, nagroda dla najlepszego aktora na Międzynarodowym Festiwalu w Salonikach, najlepszy film fabularny na Trieste Science+Fiction Festival.
Film zadebiutował na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto (TIFF), po czym został pokazany w Cannes, gdzie zdobył nagrodę First Cut Lab Award na targach filmowych Marché du Film. „Jesteś kosmosem” został też uznany za jeden z najlepszych filmów roku przez Brytyjski Instytut Filmowy. Co ciekawe – nie został jeszcze wypuszczony do dystrybucji.
Reżyser i scenarzysta Pawło Ostrikow pracował nad nim przez 7 lat. Ukraiński kierowca ciężarówki Andrij leci w kierunku czarnej dziury statkiem kosmicznym, ale dochodzi do eksplozji – i Ziemia znika. Wygląda na to, że Andrij jest jedyną żywą osobą w całym Wszechświecie. I wtedy kontaktuje się z nim francuska naukowczyni Catherine – postanawiają polecieć sobie na spotkanie. Ta podróż potrwa kilka lat.
– Każdy czuł się samotny, nawet jeśli miał przyjaciół i bliskich – mówi reżyser Pawło Ostrikow. – W każdym filmie pokazuję jakieś wyjście z takiej sytuacji: że musimy znaleźć kogoś innego, że musimy nawiązywać kontakty, szukać ludzi takich jak my i wydostać się z dołka. Bo to naprawdę duży problem – nie tylko dla konkretnej osoby, ale dla całej ludzkości.
W Ukrainie film trafi do kin wiosną 2025 roku.
3. Obłąkani ("БожеВільні")
Ten pierwszy w historii film fabularny o psychiatrii karnej w ZSRR zdobył główną nagrodę na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym OKO Global w Bułgarii. Iwan Tyszczenko, dyrektor artystyczny filmu, otrzymał również nagrodę „Za rozwiązania artystyczne” na festiwalu Alexandre Trauner Art/Film na Węgrzech.
Film Denysa Tarasowa został zaprezentowany na Warszawskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w październiku 2024 roku. Opowiada historię Andrija Dowżenki, który żył w ZSRR w latach 70. XX wieku. Został wysłany do szpitala psychiatrycznego z powodu swojej miłości do zachodniej muzyki rockowej, wówczas zakazanej. Bohater staje przed wyborem: współpracować z KGB i wydostać się z psychuszki albo opowiedzieć o dysydentach torturowanych przez sowiecki reżim w szpitalach psychiatrycznych.
Zdjęcia do filmu zrealizowano w kijowskim w Szpitalu Psychiatrycznym im. Pawłowa, gdzie scenograf Iwan Tyszczenko odtworzył piętra i dziedzińce kliniki w latach 70. XX w. Główną rolę zagrał Kostiantyn Temliak, który służy dziś w Siłach Zbrojnych Ukrainy.
– Rok temu nie potrafiłem odpowiedzieć na pytanie, czy warto inwestować w kino lub teatr teraz, podczas wojny na pełną skalę – mówi Temliak. – Ale dziś wiem na pewno, że tak. Społeczna adrenalina, która istniała na początku inwazji, dziś słabnie, ale musimy się trzymać. Bo jeśli nie będziemy dostarczać ukraińskich treści wysokiej jakości, tę lukę wypełni coś innego.
4. Na zawsze - na zawsze ("Назавжди-назавжди")
Zwycięzca Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cottbus w Niemczech, Nagroda FIPRESCI (Międzynarodowa Nagroda Krytyków) oraz główna nagroda na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Stambule, w programie Konkursu Międzynarodowego.
Dramat „Na zawsze – na zawsze” to opowieść o nastolatkach dorastających w warunkach niestabilności społecznej i braku uwagi ze strony rodziców. Światowa premiera filmu odbyła się na Festiwalu Filmowym w Wenecji w programie Orrizonti Extr we wrześniu 2023 roku.
– Ten film to pieśń miłosna dedykowana zagubionym nastolatkom końca lat 90., którzy dorastali wśród postsowieckich ruin i dobrze przyswoili sobie zasadę: jeśli nikt cię nie kocha, nie przeżyjesz – wyjaśnia reżyserka Anna Buriaczkowa.
5. Kroki ("Степне")
Zwycięzca w kategorii „Najlepszy reżyser” na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Locarno oraz Nagroda Publiczności na 35. Festiwalu Filmowym w Trieście.
Akcja filmu rozgrywa się na tle oszałamiających ukraińskich zimowych krajobrazów, znikających wiosek i rosnącego poczucia wyobcowania w postsowieckim społeczeństwie. „Kroki” to historia Anatolija, który wraca do domu z wielkiego miasta, by zaopiekować się umierającą matką. Odejście matki, spotkanie z bratem i kobietą, którą kocha, skłaniają go do refleksji nad dokonanymi wyborami życiowymi. Niespodziewanie, tuż przed śmiercią, matka opowiada Anatolijowi o skarbie, który zakopała w stodole...
– Moment pożegnania i zniknięcia bardzo mnie interesuje, ponieważ obserwuję, jak znika część przeszłości mojego kraju i przeszłości moich rodziców – mówi reżyserka Maryna Wroda. – Charakter starych ukraińskich wsi, ludzie, którzy wciąż tam mieszkają, ale są już poza systemem, wszystko to niesie ze sobą piękno umierania, które jest uderzające.
6. Morena ("Морена")
„Najlepszy film pełnometrażowy” na Tokyo Horror Film Festival w Japonii.
„Morena” to pierwszy ukraiński thrash-folk-horror z elementami erotyki. Zakochani Ania i Jurko przyjeżdżają do ukraińskiej wioski w Karpatach, by odwiedzić rodziców dziewczyny. Podczas święta Kupały miejscowa podrywaczka Iwanka, zwana Moreną, wpada w oko Jurkowi i oczarowuje go.
– Nie potrafię oglądać współczesnych horrorów – wyznaje reżyser Serhij Ałoszeczkin. – Są przygnębiające i nudne. Gatunek wiele na tym traci, bo horrory służą rozrywce, a nie odczytywaniu morałów.
Film został nakręcony przed inwazją, w 2018 roku. W kinach pojawił się jesienią 2024 roku, dlatego wielu Ukraińców nie uważa historii w nim pokazanych za przerażające.
7. Dżamala. Pieśni wolności ("Jamala. Songs of freedom")
Zwycięzca na festiwalu Cannes Corporate Media & TV Awards w Cannes.
„Czytam i nie mogę w to uwierzyć – napisała Dżamala w swoich mediach społecznościowych o filmie dokumentalnym nakręconym przez newsroom Głosu Ameryki. – Spośród prawie 800 zgłoszeń z 46 krajów jury w Cannes wybrało ten dokument, który zdobył Złotego Delfina w kategorii „Human Concerns and Social Issues”. Ten film jest o każdym z nas. Każda klatka pokazuje, przez co Ukraińcy przechodzą od trzech lat. I o naszej desperackiej walce o wolność.
8. Miesiąc miodowy ("Медовий місяць")
Grand Prix Jury „Złoty Atlas” na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Arras, Grand Prix „Jeleń Scytyjski” na Festiwalu Filmowym „Molodist”.
„Miesiąc miodowy” miał swoją premierę na 81. Festiwalu Filmowym w Wenecji. To dramat psychologiczny z elementami thrillera o parze uwięzionej w swoim mieszkaniu na przedmieściach Kijowa podczas rosyjskiej okupacji.
– „Miesiąc miodowy” dobrze spełnia swoją misję – mówi mówi reżyserka filmu Żanna Ozirna. – Postrzegam ten projekt jako dyplomację kulturalną, co dla mnie oznacza, że jest to film wyjaśniający obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy, której nie do końca rozumieją.
9. Eksplozje przy muzeum ("Вибухи біля музею")
Najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny na Warszawskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym.
Krótkometrażowy film dokumentalny o rabunku Muzeum Sztuki w Chersoniu podczas okupacji, którego autorami są Roman Chimej i Jarema Małaszczuk.
Zanim zostało splądrowane przez rosyjskich okupantów, muzeum posiadało największą i najstarszą kolekcję antyków w południowej Ukrainie. Znajdowało się tam ponad 173 000 artefaktów z okresu obejmującego siedem tysiącleci, od scytyjskiego złota po broń z czasów II wojny światowej. Dwa tygodnie przed wyzwoleniem Chersonia przez Ukraińców rosyjskie siły okupacyjne dokonały wielkiego rabunku, wywożąc zbiory. Teraz, gdy Rosjanie nieustannie bombardują miasto, muzeum otwiera swoje podwoje – na zwiedzanie pustych sal wystawowych...
10. Jaremczuk: Niezrównany świat piękna ("Яремчук: Незрівнянний світ краси")
Najbardziej dochodowy film dokumentalny w historii ukraińskiej dystrybucji krajowej. Łączne wpływy kasowe wyniosły ponad 15,2 miliona hrywien.
– To film, który opowiada historię ukraińskiej muzyki lat 70. i 80. za pośrednictwem jednej osoby – mówi reżyser Artem Hryhorian.
Został wyprodukowany przez Marię Jaremczuk, córkę Nazarija [Nazarij Nazarowicz Jaremczuk – ukraiński śpiewak estradowy – red.].
– Kiedy otwierałam domowe archiwa zespołu, niespodziewanie znalazłam filmy, których nigdy wcześniej nie widziałam. Na przykład film pokazujący, jak mój tata robi mi zdjęcia. W ogóle go nie pamiętam, bo byłam malutka, gdy odszedł. Dlatego takie chwile są bezcenne.


„Porcelanowa wojna”: ukraiński kandydat do Oscara
Już dwa miesiące temu gorąco polecaliśmy obejrzenie tego filmu, gdy był wyświetlany w Warszawie w ramach największego ukraińskiego festiwalu filmowego „Ukraina! 9. Festiwal Filmowy”. Teraz dostał oficjalną nominację do Oscara.
Powtórka zeszłorocznego sukcesu filmu „20 dni w Mariupolu” Mścisława Czarnowa, który został nagrodzony przez Amerykańską Akademię Filmową, jest całkiem prawdopodobna. Choćby dlatego, że Oscary to wydarzenie nie tylko filmowe, ale także polityczne i społeczne. Uwaga świata jest Ukrainie nadal bardzo potrzebna, ponieważ pod koniec trzeciego roku wojny jego demokratyczna część nadal nie jest wystarczająco zjednoczona w swoim krytycznym stosunku wobec Rosji.

Nominacja „Porcelanowej wojny” wpisuje się w koncepcję politycznej roli Oscarów, podobnie jak politycznym krokiem było nominowanie „Zimy w ogniu” w 2015 r. Film ten opowiadał historię poprzedzającej obecną wojnę rosyjsko-ukraińską konfrontacji obywateli Ukrainy na Majdanie Niepodległości w Kijowie z prorosyjskim reżimem Wiktora Janukowycza zimą 2013-2014 r. Natychmiast po zakończeniu Rewolucji Godności, w lutym 2014 r., Rosja zaatakowała Ukrainę, a już w marcu zaanektowała Krym.
„Zima w ogniu”, „20 dni w Mariupolu” i „Porcelanowa wojna” to mistrzowskie dzieła, które w pełni realizują założenia kina dokumentalnego
Pokazując historię jak dokument, zanurzają widza w problemach naszych czasów, a to zanurzenie staje się ważnym i jednocześnie fascynującym procesem fizycznej obserwacji i duchowego doświadczenia, intelektualnego poznania i emocjonalnego zachwytu nad możliwościami kamery, która może pokazać takie rzeczy, że dusza drży. A także uświadamiać ludziom grozę zniszczenia i budzić pragnienie powstrzymania tej destrukcji. Po to właśnie jest kino, a w szczególności kino dokumentalne. By inspirować nas do lepszego działania.
Nawet jeśli zdamy sobie sprawę, że na krótkiej liście pretendentów do tegorocznych nominacji było więcej ukraińskich filmów, a pozostał tylko jeden, nie będziemy smutni. „Porcelanowa wojna” jest bowiem naprawdę wszechstronnym i bodaj najlepszym możliwym kandydatem z Ukrainy. Właśnie ze względu na dwoistość filmu, który został nakręcony przez Amerykanina i Ukraińca, filmowca i żołnierza, z użyciem ręcznej kamery i dronów, o życiu cywilnym i wojnie. Ten film łączy to, co działo się przed wojną, z samą wojną. I pokazuje przejście człowieka z etapu pokoju i szczęścia do stanu, w którym musisz chwycić za broń i zabijać tych, którzy przyszli zabić ciebie i twoją rodzinę.

Ogólnie rzecz biorąc, to film o człowieku i dla ludzi. Łączy historyczne wydarzenia z ludzkim życiem tak by, widz, zwłaszcza nieukraiński, mógł zrozumieć wszystko tak jasno, jak to tylko możliwe: to przyczyna, a to skutek.
Sława Leontiew jest wojskowym, który dawno temu odłożył broń, by zająć się sztuką, rzeźbiąc i malując gliniane figurki ze swoją żoną. Rzeczywistość zmusiła go jednak do porzucenia sztuki i ponownego chwycenia za ten rodzaj broni, której używa z największą wyobraźnią i talentem. Wspierają go w tym doświadczenia ze służby w Siłach Operacji Specjalnych, elitarnego oddziału ukraińskich wojsk.
W rezultacie „Porcelanowa wojna” opowiada o walce kruchego pokoju ze zgiełkiem wojny
Film umiejętnie buduje kontrast sztuki, kreatywności i życia z pustką, jednowymiarowością i chłodem śmierci. Bellamo i Leontiewowi udało się stworzyć kruche, a jednocześnie żywe tło przecięcia się życia i wojny, które symbolizuje porcelana: delikatna struktura powstała pod wpływem obróbki w ogniu.
Sława pochodzi z Charkowa, ukraińskiego miasta położonego w pobliżu rosyjskiej granicy, które Rosjanie wielokrotnie próbowali zdobyć i które codziennie jest ostrzeliwane. Mieszkał i pracował na Krymie, który został przez Rosję skradziony i okaleczony. Rosjanie ukradli jeden z jego domów, a teraz próbują zniszczyć drugi.
Kruchość – kontra brutalna siła, życie przeciw wojnie. Niby banalne, gdy myślimy o historii ludzkości, ale bardzo realne, gdy patrzymy przez okno czy oglądamy „Porcelanową wojnę”.
Zdjęcia: materiały prasowe


Anastazja Poderwianska: – Jeśli się poddasz, nie będzie nic
Jej spojrzenie jest skupione i nieco surowe. Obronne. Ale kiedy się uśmiecha, jest jak słońce, które przeziera przez chmury.
Anastazja Poderwianska to osobowość ukształtowana przez kilka pokoleń utalentowanych artystów. Kiedy zagłębisz się w świat jej twórczości, zdasz sobie sprawę, że nie pracowali na próżno. Od dziesięciu lat Nastia eksperymentuje z technikami tekstylnymi. Jej prace są fascynujące, niepodobne do innych. Tworzy je ze skrawków tkanin, starych serwetek i starannego haftu. W rękach artystki te elementy kobiecych robótek ręcznych zamieniają się w obrazy.

Mieszkałam w Sądzie Ostatecznym
Oksana Gonczaruk: Przez wiele lat stosowała Pani w pracy różne techniki malarskie. Jednak w 2015 roku nagle przerzuciła się Pani na tekstylia. Te hafty i kolaże z kawałków tkanin tworzą nową technikę malarską...
Anastazja Poderwianska: Tak, zastąpiłam pędzel igłą i nitką. Zaczęłam eksperymentować z tkaninami dzięki książce „Ukraińcy w swoich legendach, poglądach religijnych i wierzeniach: Kosmogoniczne ukraińskie poglądy i wierzenia ludowe”, napisanej przez historyka i badacza Heorhija Bułaszewa w 1909 roku. Podróżował po Ukrainie, zbierając ludowe mity, legendy i historie biblijne. Tekst Bułaszewa wydał mi się współczesny. Poczułam, że można go odzwierciedlić w tkaninie. W końcu to właśnie tkaniny mogą jednocześnie dawać poczucie nowoczesności i kontynuacji tradycji. Kiedyś nawet zapytano mnie, czy to nie mój ojciec [Łeś Poderwianski – autor sztuk satyrycznych, które stały się już ukraińskimi klasykami – red.] napisał ten tekst, bo jest w nim ironia w podejściu do ludzi.
To stąd wzięły się te wszystkie diabły i anioły, które pojawiły się na Pani panelach. Można je było zobaczyć na wystawie „Szycie” w 2024 roku.
Ta wystawa jest kontynuacją serii „Country-Horror”, której trzecia część oparta jest na tekstach Bułaszewa.
Nowa seria, „Zjawiska ziemskie i niebiańskie”, poświęcona jest zjawiskom naturalnym opisanym w mitach. Na przykład jeden z nich wyjaśnia, skąd bierze się śnieg: złotymi łopatami zrzucają go z nieba anioły. A zamieć pojawia się na ziemi wtedy, gdy diabły mają wesele. Mam wiele różnych diabłów w moich pracach, istnieje dla nich wiele źródeł inspiracji. Na przykład bardzo podobają mi się ikony z XVI i XVII wieku, prezentowane w Muzeum Narodowym im. Szeptyckiego we Lwowie. Ilekroć przyjeżdżam do Lwowa, idę zobaczyć moje ulubione ikony i przestudiować wszystkie diabły, które są tak różne na ukraińskich ikonach.
Jedna z moich prac przedstawia diabła, którego „ukradłam” z ikony „Święty Mykyta z Bisobierców”, ulubionej ikony mojej babci Łady.
Na wystawie „Szycie” została zaprezentowana Pani największa praca tekstylna – „Sąd Ostateczny”. Proszę nam o niej opowiedzieć.
Ten panel tekstylny, o wymiarach 340 na 250 centymetrów, wykonałam na konkretną ścianę w Narodowym Muzeum Sztuki, bo uznałam, że powinien tam wisieć.
Pracowałam nad nim w domu. Praca wypełniła cały pokój, nic innego nie mogło się tam zmieścić. Przez jakiś czas żyłam więc wewnątrz Sądu Ostatecznego.
W tej pracy jest wiele postaci, jak u Boscha. Jak postrzega Pani „Sąd Ostateczny”?
W tej pracy jest wiele alegorii, to gra z widzem w jego skojarzenia. Interesuje mnie, kto i jak to odbiera. Na początku nie widać tej wielowarstwowości, ale ona tam jest.
To tak jak ze sztukami mojego ojca: niektórzy słyszą w nich przekleństwa, inni dostrzegają wielowarstwowość

Moja paleta to skrawek tkaniny
Wiele osób uważa, że praca z tkaniną to nie sztuka, lecz rzemiosło, zajęcie gospodyni domowej. Jak Pani na to reaguje?
Staram się przełamywać te stereotypy i udowadniać swoją pracą, że tekstylia to nie tylko sztuka dekoracyjna i użytkowa czy kobiece robótki ręczne, ale osobna strona sztuki współczesnej.
Wielu artystów zaczęło pracować z tkaninami, to stało się bardzo popularne zarówno w Ukrainie, jak za granicą. Teraz dostępnych jest więcej informacji, a na wystawach i targach tekstylnych za granicą można zobaczyć wiele przykładów takiej twórczości. To odrębny i bardzo interesujący świat. Kiedy zaczynałam, nie było takiego zainteresowania tekstyliami.
Co powiedzieli Pani krewni – artyści, kiedy zainteresowała się Pani nimi?
Moja mama lubi wszystko, co tworzę. Tato przyszedł kiedyś na jedną z moich pierwszych wystaw tekstyliów, a potem przyznał, że chciał mnie za coś zbesztać, lecz nie mógł znaleźć nic, co dałoby mu powód. Powtarza jednak, że jestem dobrą malarką, więc nie powinnam rezygnować z malarstwa. Tyle że ja nie rezygnuję, po prostu zrobiłam sobie przerwę.
Używa Pani w pracy z tekstyliami nowych technologii?
Niemal w ogóle nie ich nie stosuję, 90% robię własnymi rękami. Wszystkie te zużyte skrawki, stare serwetki, koronki, piękne tkaniny, stare ubrania, dywany z pchlego targu – poluję na to, zbieram, a potem z tego materiału rodzą się nowe prace. Ludzie z mojego otoczenia wiedzą o moich polowaniach i od czasu do czasu przynoszą różne tkaniny.
Z tego wszystkiego składa się moja paleta. Oznacza to, że wszystkie te tkaniny są dla mnie jak pędzle i tubki z farbą.
Tekstylia to mój wyimaginowany świat

Kto nauczył Panią szyć i haftować?
W mojej pracowni na ścianie wisi kawałek haftowanej tkaniny, rodzaj klasycznego jedwabiu, która już zaczęła się rozpadać z powodu „starości”. Została wyhaftowana przez moją prababcię. Znalazłam ten rarytas w szufladzie i patrząc na to, jak jest delikatny, poczułam, że pragnienie haftowania tkwi w moich korzeniach, że coś takiego nie biarze się znikąd.
Nikt mnie nie uczył haftować ani szyć. Jedyne, co robiłam jako dziecko, to lalki i jakieś słodkie zwierzątka, które dawałam bliskim na Nowy Rok. Ale ponieważ moja mama bardzo dobrze szyje, pewnego dnia i ja zaczęłam pracować z nićmi.
Jakie style haftu Pani zna?
Nie jestem profesjonalistką w tej branży, w której wszystko jest zgodne z zasadami i idealne – nitka do nitki. Haftuję na swój własny sposób. Przyszły do mnie rzemieślniczki, spojrzały na moją pracę i uznały, że mam swój własny, „wolny” styl.
W 2021 roku wystawiła Pani serię haftowanych martwych natur. Niektóre były kopiami obrazów znanych mistrzów, w tym Rembrandta, Zurbarana i holenderskiej martwej natury Lichtensteina. Haftuje Pani kwiaty, jedzenie, naczynia. Co jest najtrudniejsze w tej pracy?
To bardzo żmudna praca, ponieważ nici są małe, a powierzchnie duże. To sprawia, że oczy bardzo się męczą. Co jakiś czas trzeba odkładać pracę na bok i odpoczywać. Najtrudniejszą rzeczą było wyhaftowanie martwej natury z jamonem [rodzaj hiszpańskiej szynki – red.], który miał wiele odcieni, a wszystkie musiały zostać wyhaftowane.
Dlaczego właśnie jamon?
Dla mnie jest estetyczny – podoba mi się i chciałam go wyhaftować.
.avif)
Gdy ktoś zakłada mój płaszcz, staje się obiektem sztuki
Charakterystyczne dla Pani twórczości są też płaszcze artystyczne. W ich tworzeniu stosuje Pani różne techniki, uzupełniając je elementami starożytnego haftu, a także współczesnymi, często kiczowatymi, próbkami tkanin...
Kiedyś wpadłam na pomysł stworzenia serii płaszczy z haftowanymi portretami – kopiami dzieł znanych malarzy: portret infantki Margarity Velázqueza, „Pokojówka” Rubensa itp. Pierwsze płaszcze zostały zaprezentowane na wystawie w 2017 roku, wykonaliśmy je wspólnie z projektantką Lilią Bratus. W tamtym czasie musiałyśmy wyhaftować wiele rzeczy w krótkim czasie i pamiętam, że haftowałam przez całą dobę.
Tworzenie płaszczy bardzo mi się podobało. Nie szyję sama, robię to w tandemie z krawcową. Moja ostatnia wystawa, „Szycie-2” [obecnie prezentowana w Galerii Dymczuk w Kijowie – aut.], składa się z trzech płaszczy. Tworzę nie tylko kawałek ubrania, ale kompletny artystyczny obraz. Kiedy więc ktoś zakłada mój płaszcz, sam staje się obiektem sztuki.
Niektóre ze swoich płaszczy tworzy Pani na zamówienie. Kim są kobiety, które nie boją się nosić dzieł sztuki?
Kobietami, które nie boją się przyciągać uwagi. Kobietami, które są gwiazdami. Niektóre mówią: „Przyciągam uwagę, wszyscy na mnie patrzą”. Trzeba mieć odwagę, by zrobić coś takiego.

Gust i wyczucie stylu to u nas rodzinne
Wiosną 2024 roku w Kijowie zaprezentowano operę „Hamlet”, opartą na kultowej sztuce Łesia Poderwianskiego, w której jest Pani wymieniona jako projektantka kostiumów. Często pracuje Pani ze swoim ojcem?
Przed „Hamletem” było kilka przedstawień, m.in. „Pawlik Morozow” i „Sny Wasylisy Jegorowny”. Nawiasem mówiąc, w kwietniu „Hamlet” zostanie wystawiony ponownie.
W jakim stylu ubrała Pani bohaterów „Hamleta”?
To moda lat 30. i 40. ubiegłego wieku, era przedwojennych faszystowskich Włoch, pewna stylizacja. Są wojskowi i pięknie odziane kobiety. Do tego spektaklu zaprojektowałam też kapelusze.
Do „Snów Wasilisy Jegorowny” stworzyłam perukę Malwiny – była zrobiona z pakuł hydraulicznych, ale wyglądała przekonująco.
Pani ojciec jest stylistą. Czy prosi Panią o radę, tworząc swoje stylizacje?
Ma świetny gust, więc nie sądzę, by potrzebował czyjejkolwiek rady. Gust i wyczucie stylu są u nas rodzinne.

Co Pani czuła, kiedy jako nastolatka usłyszała literackie prowokacje Łesia Poderwianskiego?
Wtedy wydawało się, że tych utworów na kasetach słucha cały świat. Ja też marzyłam, żeby ich posłuchać, ale rodzina mi nie pozwoliła. Później gdzieś znalazłem kasetę z nimi. W moim życiu nigdy nie było wokół tego jakiegoś szumu. No, może w instytucie koledzy z klasy poprosili mnie, żebym pozwoliła posłuchać tego ich rodzicom, bo wtedy nie można było tego nigdzie dostać.
Miała Pani szansę nie zostać artystką?
Jeśli wszyscy wokół ciebie są artystami, to w którą stronę pójdzie twoje dziecko? Czy w takich okolicznościach może ono zostać na przykład księgowym? Malowałam, odkąd byłam małą dziewczynką. Potem poszłam do szkoły artystycznej, a następnie do instytutu sztuki.
Patrząc na Pani niewzruszony spokój podczas otwarcia wystawy przypomniałam sobie, że ćwiczy Pani także wschodnie sztuki walki. Czego nauczyła Pani filozofia Wschodu?
Na początku uprawiałam aikido, potem ścieżka poznania zaprowadziła mnie do szkoły kung-fu. Ostatecznie pod okiem Wsewołoda Sedukina wzięłam udział w Mistrzostwach Europy Wushu Tradycyjnego 2017 w Tbilisi, gdzie zdobyłam złoty i srebrny medal. To mój ojciec zachęcił mnie do uprawiania sztuk walki.
Treningi kung-fu zdecydowanie zmieniły mój charakter i dały mi determinację. Poza tym kung-fu to dyscyplina. A dyscyplina nie zaszkodzi
Gdyby nie ta wojna, babcia byłaby ze mną
Gdzie zastała Panią inwazja?
Na początku wojny cała rodzina przeniosła się do Lwowa, a mój mąż [rzeźbiarz Ołeksandr Smirnow – aut.] został w Kijowie. Przyjaciele przyjęli nas na dwa miesiące, pod koniec kwietnia wróciliśmy do domu.
Pani babcia, wybitna ukraińska historyczka sztuki Liudmyła Miłajewa, zmarła jesienią 2022 roku, dwa tygodnie przed swoimi 97. urodzinami. Co ona, która przeżyła II wojnę światową, mówiła o tej wojnie?
Wciąż myślę, że gdyby nie ta wojna, moja Łada nadal byłaby ze mną. Na początku wojny miała retrospekcję – opowiadała mi, jak przeżyła bombardowanie w Charkowie w 1941 roku. Dla niej te wspomnienia z przeszłości powtarzały się w teraźniejszości. To było przerażające.

Jak stres pierwszych dni wojny wpłynął na Pani pracę?
Nie mogłam pracować, było mi ciężko. Ale przed 24 lutego otrzymałam zamówienie na płaszcz i to zobowiązanie sprawiło, że rozpoczęłam proces twórczy. Z czasem, ścieg po ściegu, stawało się to łatwiejsze. Potem zostałam zaproszona na dwumiesięczną rezydencję do Stanów Zjednoczonych, pojechaliśmy tam z synem. Stworzyłam tam serię prac o tematyce militarnej. Do dziś to moja jedyna seria poświęcona wojnie.
Prace z serii wojennej były wystawiane w kilku krajach w 2023 roku, w tym w Polsce. Jedna z nich jest obecnie prezentowana w Narodowym Muzeum Historii Ukrainy podczas II Wojny Światowej w Kijowie.
Widziałam Pani pracę z serii „Country-Horror”, zatytułowaną „Dziewczyna i żmije”. Jest na niej dziewczyna w jasnym kręgu, a węże wypełzają z ciemności ze wszystkich stron. Myślę, że to portret dzisiejszej Ukrainy.
To naprawdę wygląda bardzo aktualnie. Jednak w legendzie o tej dziewczynie wszystko kończy się smutno, więc to nie jest nasza historia.
W wielu swoich pracach, na przykład w rzeźbie w kształcie serca, z którego wypływa krew, porusza Pani temat życia i śmierci.
Ta praca, „Serce”, pojawiła się podczas pandemii COVID-19. Tak się właśnie wtedy czułam. Wszyscy baliśmy się o swoje życie.
Podczas wojny, gdy byłam w Stanach Zjednoczonych, stworzyłam dywan o nazwie „Mapa alarmów przeciwlotniczych Ukrainy”, który wydaje się krwawić. Symbolizuje mapę Ukrainy, która podczas nalotów zmienia kolor na czerwony. W grudniu praca ta została wystawiona na Ogólnoukraińskim Triennale Tkaniny Artystycznej.
Myślała Pani o opuszczeniu Ukrainy?
Czuję, że muszę pracować i organizować wystawy w Ukrainie. Za granicą to też ważne, dlatego jesienią 2025 roku mam indywidualną wystawę w Nowym Jorku – ale w Ukrainie ważniejsze. Najwyraźniej galerzyści to czują, bo teraz mam wiele ofert wystaw w różnych miastach Ukrainy. Wszystkie muzea ukryły swoje kolekcje – a coś wystawiać przecież trzeba. Dlaczego więc nie współczesnych artystów?
Dziś misję artysty rozumiem tak: musisz wykonywać swoją pracę, pomagać siłom zbrojnym i wierzyć w zwycięstwo. Bo jeśli się poddasz i nie będziesz wierzyć, nie będzie nic.



Poprzednicy Putina
Premiera filmu „Putin” Patryka Vegi w polskich kinach powinna zachęcić widza do rozejrzenia się wokół, spojrzenia w przeszłość oraz zadania sobie pytania: jak do tego doszło? Czy prezydent Rosji zawsze był potworem? A jeśli nie zawsze, to jak się w niego zmienił?
Film Patryka Vegi częściowo odpowiada na to pytanie. Ważne jest jednak, by zrozumieć: TEN potwór nie jest jedyny. Przed nim wiele monstrów sięgało po władzę w różnych miejscach i w różnym czasie: dyktatorzy, tyrani, królowie, cesarze. A współczesne kino nie raz mierzyło się z tym tematem.
Na przykład w jednym z mało znanych seriali telewizyjnych mężczyzna o nazwisku Schicklgruber zamienia się w Hitlera – gdy tego aspirującego artystę w obecności niemieckiej dziewczyny zawstydza pewien Żyd. W innym filmie, ukraińskim, prawdziwa natura Lenina ujawnia się podczas powodzi – gdy przyszły wódz rewolucji ucieka na łódź. W ślad za nim do łodzi próbują wskoczyć przerażone zające, lecz ten zaczyna zabijać je wiosłem...
Jedynym pytaniem, które pozostaje bez odpowiedzi, jest to, dlaczego ludzkość takie potwory toleruje.
„Śmierć Stalina” (2017), reż. Armando Iannucci

Wydaje się, że Patryk Vega, kręcąc swojego „Putina”, przynajmniej częściowo nawiązywał do filmu „Śmierć Stalina”. I nawet jeśli Iannucci nie pokazał życia i ewolucji radzieckiego tyrana, to jego śmierć i upadek Stalinowskiego kultu jednostki pokazują, jak kończą się takie historie. Świta Stalina to główni bohaterowie filmu, rewizjonistycznego i demaskatorskiego. Dyktator pokazany jest poprzez antybohaterów z jego najbliższego otoczenia – przyjaciółmi i współpracownikami „ojca narodów” byli, zbrodniarze, szumowiny i idioci. Włoski reżyser pokazuje ich w optyce groteskowej hiperboli. Szalenie zabawnie ogląda się mocarzy Związku Radzieckiego w 1953 roku, gdy boją się nawet dotknąć ciała swojego pana – nieważne, czy już martwego, czy jeszcze nie. Iannucciemu udało się doskonale to, co kompletnie nie wyszło Vedze – wykreować atmosferę upiorno-groteskowego blefu, która otaczała krwawego sowieckiego dyktatora.
„Makbet” (2015), reż. Justin Kurzel
.avif)
przepowiedziano, że zostanie królem, który zdradził swojego przyjaciela – króla, i zdobył władzę, by na koniec stracić ją wraz z życiem. Szekspir opowiadał o współczesnym mu królu Jakubie I, choć akcja jego dramatu została osadzona w jedenastowiecznej Szkocji. Kurzel nie uwspółcześnił tego dzieła, nie zmienił tła, lecz zrealizował własne zamierzenia. Jego „Makbet” to sztuka plus moralność, szaleństwo i odwaga w sposobie przedstawiania bitew i natury – plus rozdzierająca serce historia zdrady, władzy i śmierci. Szlachetny i silny wojownik i jego szlachetne intencje idą na marne, gdy ulega zwodniczym, łechcącym jego próżność podszeptom swojej żony. Ten szablon, który wydaje się być zszyty z biblijnych historii, pokazuje obraz człowieka staczającego się w otchłań piekła.
„Rzym” (2005-2007)

To jeden z pierwszych seriali nowego typu, kiedy pokazywanie wielkiego i kosztownego kina stało się możliwe w telewizji. „Rzym” opowiada historię odnoszącego sukcesy polityka, sędziego, konsula, wielkiego dowódcy, a wreszcie dożywotniego dyktatora i cesarza Gajusza Juliusza Cezara, który zginął zakłuty sztyletami przez swoich towarzyszy. W 22 odcinkach serial pokazuje, jak ten utalentowany, inteligentny i przeklęty Rzymianin urósł na ofiarach i krwi, zdradach i łapówkach, kłamstwach i strachu, w rezultacie doprowadzając do upadku siebie i Rzym. 12 odcinków pierwszego sezonu to droga bohatera na szczyt, zakończona jego śmiercią. 10 odcinków drugiego to opowieść o upadku wszystkiego, co zbudował.
„Ostatni król Szkocji” (2006), reż. Kevin Macdonald

Sposób, w jaki człowiek przeobraża się, odsłaniając swą mroczną istotę, doskonale pokazał Forest Whitaker w jednej ze scen tego filmu: uśmiecha się przyjaźnie, by już w następnej scenie przyjaźń spłynęła z jego twarzy, ukazując kamienne oblicze wroga. Po obaleniu poprzedniego prezydenta w wojskowym zamachu stanu, generała Idi Amina, nowy prezydent Ugandy zaprasza szkockiego lekarza do swojego pałacu, mówiąc, że jest szansa na stworzenie najlepszego leku w Afryce. Urzeka swego gościa – i rodaków – namiętnymi przemowami i obietnicami. Zamienia bluzę z epoletami na kitel lekarza. Niszcząc opozycję, zapewnia, że to dla dobra kraju...
Jak stał się potworem? Nie „stał się”, tylko zawsze nim był. Bo ludzie nie dostrzegają potworów, dopóki te kryją się pod łóżkiem. A kiedy wychodzą na świat, jest już za późno, by zrzucać winę na bajki.
„Car” (2009), reż. Pawło Łungin

Jeszcze zanim wypadł z łask rosyjskiego establishmentu artystycznego i putinowskich władz, Łungin stworzył portret samodzierżawcy – w pewnym sensie czarne zwierciadło rosyjskiej duszy, która pragnie iść do raju, ale nie może. W bardzo trafnej kreacji aktora komicznego Piotra Mamonowa (skądinąd – aktora komicznego) Groźny (Iwan Groźny) jawi się jako modelowy pacjent Freuda, ponieważ wypowiada skądinąd słuszne i prawe myśli, lecz jego działania, którymi kieruje lęk, prowadzą do piekła, topiąc szesnastowieczną Moskwę we krwi. To wymowny obraz formowania się potwora, w którym Łungin przewyższa talentem Hieronima Boscha – w przedstawianiu piekła na ziemi, które Rosjanin sprowadza z zaświatów na ziemię.


„Musimy nauczyć się sztuki tłumaczenia samych siebie”. Esej Wołodymyra Jermolenki
Suspilne Kultura [kanał ukraińskiej telewizji publicznej – red.] wraz z ukraińskim Pen Clubem (Ukraiński PEN) rozpoczął publikację serii esejów ukraińskich intelektualistów na temat miejsca ukraińskiej kultury w kontekście globalnym. Temat przewodni ukraińskiego Pen Clubu na rok 2025 brzmi: „Być w świecie”. „Nasze przetrwanie zależy od nas. Ale bez innych to niemożliwe” – pisze Wołodymyr Jermolenko, filozof, pisarz, prezes Ukraińskiego PEN, autor pierwszego eseju.

Wojna zawęża przestrzeń. Wciskasz się w ziemię, skręcasz w sobie, zakopujesz w swoim doświadczeniu, jak w kryjówce. Twoje ciało coraz mniej przypomina linię prostą, a coraz bardziej elipsę; otulasz się sobą, próbując być swoją własną ochroną, początkiem i końcem.
Żegnaj, wielości światów, nie wierzymy już w twoje istnienie, coraz częściej postrzegamy inne światy jako nieporozumienie, zdradę, zbrodnię. Czyż przyjemność pośród cierpienia nie jest zbrodnią? Czy normalność pośród nienormalności nie jest zdradą? Czy spokojny, zrównoważony świat podczas ataków rakietowych nie jest iluzją? Nie opowiadajcie nam więcej o zamorskich krainach z rzekami, ptakami i ciepłymi wiatrami od mórz, wiemy, że one nie istnieją. Przynajmniej dla nas.
Mój świat to mieszkanie, piwnica, ziemianka, karetka, schron przeciwbombowy, okop, droga, ramiona mojego dziecka, miejsce na cmentarzu dla tych, których kochałem. Mogę zmierzyć swój świat linijką. Nie będzie dużo większy niż moje ciało
Radykalne zawężenie świata. Przynajmniej to jest uczciwe. Przynajmniej jesteśmy skupieni. Przynajmniej widzimy cel.
Ale... istnieje ryzyko przekroczenia cienkiej linii. Stania się skupionym i ślepym. Stania się wyrazistym i niewidocznym. Krzyczenia z bólu, gdy z drugiej strony, z wielkiego świata, słychać tylko głuchą ciszę.
Nasz własny świat to dla nas za dużo – ale i za mało
Czy nie tego właśnie chce wróg? Abyśmy stracili wielki świat, do którego chcemy dotrzeć, abyśmy wypuścili go z rąk, jak balon? Abyśmy oderwali go od siebie, jak ciężki plecak? Czyż wróg nie chce, byśmy zawsze patrzyli w dół? Czyż wróg nie chce wbić nas w naszą własną ziemię po szyję?
Wojna zawęża przestrzeń, niesie nas w strumieniu do wąskiego, ciemnego tunelu. Nie mamy innego wyboru, musimy być skupieni.
Ale wróg chce również, byśmy nie mieli powietrza, byśmy nie mieli czym oddychać. Chce, byśmy mówili tylko językiem własnego bólu, dla którego coraz bardziej będzie brakować tłumaczy.

Czy pozwolimy mu na to? Czy pozwolimy mu pozbawić nas naszego języka? Czy pozwolimy mu pozbawić nas szansy na bycie zrozumianymi – tysiące kilometrów od naszych fortyfikacji?
Nie, nie możemy na to pozwolić.
Jednak by to zrobić, musimy nauczyć się sztuki tłumaczenia samych siebie. Tłumaczyć język naszych doświadczeń na języki doświadczeń innych.
Kultura jest przede wszystkim tłumaczeniem doświadczeń. To podróż przez gąszcz niezrozumienia
To tłumaczenie nieprzetłumaczalnego. Bo nigdy nie możesz w pełni przetłumaczyć doświadczenia. Każde doświadczenie jest hieroglifem, szyfrem, zagadką. Ale możesz zacząć próbować. Możesz zacząć się zbliżać.
Bo czyż nie mamy wielkiemu światu czegoś do powiedzenia? Czy nie musimy powiedzieć mu czegoś nie tylko o sobie, ale także o nim? Powiedzieć mu czegoś, czego sam o sobie nie wie?
Być może on nie wie, że doceniasz życie bardziej, gdy ono może od ciebie uciec. Że piękno pojawia się tam, gdzie wcześniej widziałeś to, co przyziemne, banalne, zwyczajne. Że miłość staje się silniejsza przez stratę. Że wolność jest cenna przede wszystkim wtedy, gdy jest pomimo. Że być – to być pomimo.
On być może nie wie, że bycie jest wyjątkiem, a nie regułą. Że życie, być może, istnieje tylko w maleńkiej części czasu i przestrzeni. Że jego mikroskopijna natura nie jest powodem, by je lekceważyć, lecz powodem, by kochać je jeszcze bardziej. Że wiara w przyszłość może uczynić cię niewrażliwym na cuda. I że kiedy tracisz tę pewność, w rzeczywistości zaczynasz coś rozumieć.
Byt i świat nie są tablicami pojęć wciskanymi nam przez autorytety z mądrych książek filozoficznych. Nie jesteśmy maleńkimi owadami na wielkim ciele istnienia ani niewidzialnymi bakteriami na wielkim ciele świata. Bo świat i istnienie również są małe, również mikroskopijne, również zagrożone na tle rozległego pustkowia, które je otacza.
My wszyscy – razem z tym istnieniem, razem z tym światem – jesteśmy krusi i bezbronni. Wszyscy jesteśmy poranieni i niepewni. Wszyscy jesteśmy piękni w swojej złamanej niezłomności. Wszyscy z desperacji zanurzamy się w czułości. Wszyscy jesteśmy rzeczywistością pomimo niemożliwości, kroplami niepojętego cudu
Dla dzisiejszych Ukraińców bycie w świecie nie oznacza zdrady tego, co do nich należy. Być w świecie oznacza widzieć wrażliwość innych poprzez wrażliwość własną. Widzieć niebezpieczeństwo tam, gdzie inni widzą tylko kolejne jutro. Być gotowym na konfrontację z tym, co jest silniejsze od ciebie.
Bycie w świecie oznacza dopuszczanie do siebie innych doświadczeń. Ale oznacza również przekonanie innych kultur i narodów, że bez naszego doświadczenia nie mogą się obejść. Uczyć się na pamięć historii plemion innych ludzi, wiedząc, że one wkrótce przetną się z naszymi. Rysować mapy odległych kontynentów, rozpoznając na nich nasze góry i rzeki.
Bycie w świecie oznacza bycie w domu. Tyle tylko, że ten dom stał się dziś nieco większy.
Wojna zawęża przestrzeń. Ale też nagle dramatycznie ją rozszerza. A my, wciskając się w swoją ziemię, zyskujemy zdolność objęcia całej planety.
Tekst eseju można również przeczytać na stronie Suspilne Kultura

Polecamy: 7 kijowskich premier teatralnych w styczniu i lutym
7 premier teatralnych Kijowa w styczniu i lutym 2025 r.:
1. „Kopanie”
Kiedy: 3 lutego
Gdzie: Teatr Operacji Wojennych – w pomieszczeniach Narodowego Centrum Łesia Kurbasa, ul. Wołodymyrska 23w
Teatr Operacji Wojennych to nowy teatr na mapie Kijowa. Został stworzony przez reżysera Aleksa Boroweńskego, a grają w nim wyłącznie wojskowi i weterani wojenni (nie wszyscy byli wcześniej aktorami).
„Kopanie” to sztuka oparta na biografii Wasyla Stusa, która bada mity o męskości i odbrązawia wyobrażenia o poecie. Wykorzystuje wiersze Stusa, materiały z protokołów jego przesłuchań, muzykę Rammstein i Bohren & der Club of Gore, a także ukraińskie pieśni ludowe i rocka syberyjskiego. Spektakl jest immersyjny, co oznacza, że publiczność będzie zaangażowana w proces twórczy.

2. „Falstaff”
Kiedy: 24 i 25 stycznia, 21 i 22 lutego
Gdzie: Opera Kijowska, ulica Meżyhirska 2
Opera Kijowska prezentuje pierwszą premierę 2025 roku: operę „Falstaff” Giuseppe Verdiego, komedię muzyczną o przebiegłym awanturniku i jego przygodach. To ostatnia, 26., opera słynnego włoskiego kompozytora i jego trzecia opera oparta na historii z Szekspira. To też prawdziwy ewenement w historii Opery Kijowskiej, ponieważ do tej pory dzieło to nigdy nie było wystawiane w Kijowie. Dzięki wysiłkom zespołu kreatywnego teatru błyskotliwa i pełna humoru opera buffo „Falstaff” pojawia się teraz na kijowskiej scenie po ukraińsku.

3. „Chudnę od poniedziałku”
Kiedy: 17 i 18 stycznia (pokaz przedpremierowy)
Gdzie: Teatr Dziki – w siedzibie Teatru Brawo, ul. Ołesia Honczara 79
Dramatopisarka Olga Maciupa stworzyła sztukę opartą na prawdziwych wydarzeniach – na podstawie ankiety dotyczącej problemów kobiet plus size. W ankiecie wzięło udział ponad 200 kobiet.
Byłe uczestniczki popularnego programu o odchudzaniu spotykają się na pogrzebie koleżanki, która zmarła w dziwnych okolicznościach. Nie widziały się od dwóch lat, ale każda otrzymała list od zmarłej, co sprawiło, że porzuciły swoje zajęcia i udały się na spotkanie. Jakie tajemnice poznają na pogrzebie. I po tym czy będą się w stanie ze sobą kontaktować?
Projekt jest realizowany przy wsparciu Ukraińskiego Funduszu Kobiet.

4. „Niebezpieczne związki”
Kiedy: 10 i 30 stycznia, 9 lutego
Gdzie: Teatr Młody, ul. Prorizna 17
Andrij Biłous, dyrektor artystyczny Teatru Młodego, przedstawia własną wizję powieści francuskiego pisarza Pierre’a Chauderlos de Laclosa, który w XVIII wieku, w przededniu rewolucji francuskiej, opisywał obyczaje francuskiej szlachty. W wersji Biłousa akcja rozgrywa się w latach 20. XX wieku – ponad 120 kostiumów i imponująca scenografia robią wrażenie.
Życie markizy Isabelle de Merteuil jest pełne gwałtownych namiętności i intryg. W swoją kolejną grę angażuje starego przyjaciela Valmonta, cynicznego zdobywcę kobiecych serc. Dla zabawy żąda od niego, by uwiódł 15-letnią Cecile Volange, która wkrótce ma zostać wydana za mąż. Podstępny plan intrygantki zostaje jednak pokrzyżowany przez niespodziewane zauroczenie Valmonta niedostępną dotąd Cecile.
Aby pokonać największą przeszkodę, markiza i Valmont są zmuszeni zawrzeć diabelski zakład. A ten zmienia ich życie w okrutną grę, z której nikt nie wyjdzie zwycięsko.

5. „Złote dziewczyny”
Kiedy: 18, 19 i 31 stycznia oraz 8, 9 i 23 lutego
Gdzie: Teatr na Padole, zejście Andrijiwskie 20a
Teatr na Padole i reżyser Ihor Matwijiw przedstawiają lekki dramat „Złote dziewczyny” – o tym, że można zacząć życie na nowo, nawet jeśli wydaje się, że wszystko się skończyło. Sztuka została napisana przez amerykańskiego dramaturga Ivana Menchella, znanego z pracy nad serialami telewizyjnymi „Filip z przyszłości” i „Jonas”.
Trzy wdowy spotykają się raz w miesiącu, aby wypić herbatę i poplotkować, a potem przyciąć bluszcz na grobach swoich mężów. Po jakimś czasie okazuje się, że Ida, Doris i Lucille nie mają nic przeciwko dobrej zabawie, a nawet romansowi z siwowłosym mężczyzną na cmentarzu.

6. „Syn”
Kiedy: 18 i 19 stycznia, 5 i 16 lutego
Gdzie: Teatr Dramatu i Komedii na lewym brzegu Dniepru, aleja Browarska 25
Po raz pierwszy w Ukrainie. Spektakl „Syn” oparty jest na kultowej sztuce z trylogii współczesnego francuskiego dramaturga Floriana Zellera, w tłumaczeniu Iwana Riabczija. Reżyserem jest Jewhen Rezniczenko.
Dlaczego członkowie rodziny czasami się nie słyszą lub nie rozumieją? Dlaczego coś, co wczoraj sprawiało przyjemność, dziś traci smak? I jak możesz uratować najbliższą osobę, jeśli nie potrafisz poradzić sobie ze swoimi wewnętrznymi demonami?
Pierre jest odnoszącym sukcesy prawnikiem, który zaczyna swoje szczęśliwe życie od zera. Ale czy będzie w stanie zostawić przeszłość za sobą?

7. „Tatuowana róża”
Kiedy: 1, 2 i 21 lutego
Gdzie: Teatr im. Łesi Ukrainki, ulica Bohdana Chmielnickiego 5
Reżyser Dmytro Bohomazow wraz z aktorem Andrijem Samininem, który dołączył jako drugi reżyser, wystawili sztukę Tennessee Williamsa, klasyka amerykańskiego dramatu XX wieku. Sam autor określił „Tatuowaną różę” jako „dramatyczny list miłosny do świata”.
Serafina przez długi czas żyła wyłącznie miłością do zmarłego męża Rosario. Odcinając się od świata, skupia się na przetrwaniu swojej tragedii. Plotki o jego licznych zdradach tylko podsycają ogień zazdrości w jej sercu, a kiełki pierwszej miłości jej młodej córki zostają poświęcone na ołtarzu matczynych lęków. Wydaje się, że nic nie może wstrząsnąć zaciekłym oddaniem Serafiny dla jej dawnej miłości. Ale wszystko nagle się zmienia, gdy w jej domu pojawia się dziwny młody mężczyzna, Alvaro.
„Tatuowana róża” to profesjonalny debiut studentów studia Dmitrija Bohomazowa. Warsztat młodych aktorów może nie jest jeszcze dopracowany, ale z pewnością są pełni pasji. A do wydarzeń na scenie przygrywa zespół muzyczny grający na żywo.

<span class="teaser"><img src="https://cdn.prod.website-files.com/64ae8bc0e4312cd55033950d/6781332bd907b894cfc7b426_%D0%B2%D0%B0%D1%80%D1%88%D0%B0%D0%B2%D0%B0%20%D1%82%D0%B5%D0%B0%D1%82%D1%80.jpg">„Przeczytaj także: Polecamy: 7 warszawskich premier teatralnych w styczniu i lutym ”</span>

Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Wpłać dotację