Historie
Co tydzień Sestry publikują historie naocznych świadków rosyjskich zbrodni wojennych. Świat musi usłyszeć ich głos, a przestępcy muszą zostać ukarani
Mój Krym pachnie piołunem
Deportacja i powrót do ojczyzny
Ksenia Minczuk: Jakie są wspomnienia Pani rodziny z deportacji w 1944 r., a potem z powrotu na Krym?
Lerane Chajbułłajewa: Część mojej rodziny opuściła Krym, lecz potem tam wróciła. A rodzina mojego taty trafiła na Syberię (tyle dobrze, że wtedy było lato). Babcia opowiadała mi, że pracowała w tartakach.
W początkowym okresie Tatarów krymskich obowiązywała tam godzina policyjna. Nie wolno było wyjeżdżać poza wyznaczone miejsce bez pisemnego pozwolenia. Dlatego rodzina mojego ojca spędziła zimę na Syberii. Dla nich, jak dla innych Tatarów krymskich, to był strasznie trudny czas – z ciepłego kraju trafić w środek tak surowej zimy...
Dlatego większość tych, którzy zostali deportowani na Syberię lub do Kazachstanu, przeniosła się potem do Uzbekistanu. A kiedy zniesiono godzinę policyjną, zaczęli szukać swoich krewnych – i wrócili.
Minęło 70 lat, lecz wciąż są tacy, którzy nie znają losu swoich krewnych. Istnieją grupy w mediach społecznościowych, na których krymianie wciąż szukają siebie nawzajem
Wróciliśmy na Krym, gdy miałam 8 lat. Był 21 czerwca 1990 roku, cały samolot z Uzbekistanu był pełen Tatarów krymskich: kobiet, dzieci, starców. Mężczyźni wyjechali wcześniej, by znaleźć jakieś zakwaterowanie i zorganizować przeprowadzkę dla swoich rodzin.
Dotarliśmy do wioski w okolicy Dżankoj. Bardzo stary dom, wszędzie wokół chwasty... To był dla mnie kontrast, ponieważ w Uzbekistanie mieszkaliśmy w dwupiętrowym domu na osiedlu typu miejskiego. Czyli – przyjechaliśmy z miasta na wieś. W domu nie było toalety ani łazienki. Tak zaczęło się nasze życie na krymskiej wsi.
Rodzice zawsze powtarzali nam, że musimy się uczyć i dobrze zachowywać, bo według na nas będą oceniać wszystkich Tatarów krymskich. Ale dobrze się stało, że przyjechaliśmy na wieś, bo w przeciwieństwie do miast tutaj do szkół uczęszczały głównie dzieci krymskotatarskie.
W miastach istniała niepisana zasada, by nie sprzedawać domów Tatarom krymskim. Nasi ludzie cierpieli tam z powodu różnych rzeczy.
Znaleźliśmy się w nieprzyjaznym środowisku, zdominowanym przez sowiecką propagandę – chociaż Ukraińcy wspierali powrót Tatarów krymskich. Ludziom na Krymie wmówiono, że kiedy powrócimy, wyrżniemy wszystkich i zabierzemy im domy
Moje babcie powiedziały mi, że sowiecka propaganda o „dziwnych i obcych” Tatarach krymskich była też rozpowszechniana w Uzbekistanie. Lecz kiedy tam dotarli, miejscowi zdali sobie sprawę, że jesteśmy swoi, mamy podobne języki i tę samą religię. Uzbecy bardzo pomogli nam przetrwać. Mama była karmiona piersią przez uzbecką sąsiadkę, bo babcia straciła mleko.
Betoniarka – symbol dzieciństwa
Kiedyś powiedziała Pani, że „dorastała na barykadach”. Co to znaczy?
Przez pierwsze pięć lat na Krymie mieliśmy nieustanne wiece. Nasz dom był jak „baza przeładunkowa” – inni Tatarzy krymscy zatrzymywali się u nas, gdy szukali zakwaterowania dla swoich rodzin. Wszyscy byliśmy aktywni, robiliśmy transparenty, chodziliśmy na protesty, ciągle gdzieś pędziliśmy. To właśnie nazywam „barykadami”.
Każdego roku, 18 maja, obchodziliśmy w Symferopolu Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa Tatarów Krymskich. Zostałam dziennikarką. Zawsze zadawałam sobie pytania, kim jestem, skąd pochodzę, dlaczego tak się stało. Byłam zanurzona w historii, chociaż oficjalnej historii na Krymie nie było, wszystko przekazywano ustnie. W ukraińskich podręcznikach nadal nie ma całościowej historii Krymu ani Tatarów krymskich. Dobrze, że przynajmniej są książki o historii Krymu od ukraińskich prywatnych wydawców.
Nam, Tatarom krymskim, zakorzenienie się zajęło 15-20 lat. Zbudowaliśmy własne dzielnice, na Krymie jest ich 11.
Tatarzy Krymscy otrzymali ziemię, ale bez elektryczności, bez wody – „buduj, co możesz”. Te „kołyski” na granicy działek są dla nas czymś świętym. Oznaczały, że to nasza ziemia i możemy tu mieszkać
Zawsze coś budowaliśmy, betoniarka to symbol mojego dzieciństwa. Mamy nawet powiedzenie, że jeśli na podwórku krymskiego miasta lub wsi stoi betoniarka, to jest to podwórko Tatarów krymskich. W pobliżu Eupatorii Tatarzy krymscy otworzyli sklep z narzędziami i nazwali go „Wieczna budowa”.
Posyłanie dzieci na studia wyższe było u nas obowiązkowe. Wyższe wykształcenie to dla nas świętość. To status, prestiż. Rodzice muszą zapewnić swoim dzieciom jak najlepszy start. Dzięki temu ja, dziewczyna ze wsi, dostałam się na Uniwersytet Symferopolski.
Po etapie zakorzenienia przyszła stabilizacja. Zaczęły się pojawiać firmy, krymskotatarscy deputowani, a Medżlis [Medżlis Narodu Tatarów Krymskich to najwyższy organ wykonawczo-przedstawicielski Tatarów krymskich w okresie między sesjami Kurułtaju Narodu Tatarów Krymskich – red.] w końcu zaczął się liczyć. Krymska Partia Ludowy Ruch Ukrainy liczyła około 2000 członków i prawie wszyscy jej członkowie byli Tatarami krymskimi. Pomarańczowa Rewolucja na Krymie była przez nas wspierana, sama demonstracyjnie nosiłam pomarańczowy krawat. Byliśmy za europejską Ukrainą, ale potem nastąpił rok 2014. Okupacja.
Śmierć bohatera i zdziwienie „wybawców”
Jaki był dla Pani czas okupacji?
Mieszkaliśmy na przedmieściach Symferopola. Pamiętam czołgi i helikoptery latające bardzo nisko nad naszym domem; niedaleko nas znajdowała się jednostka wojskowa. Czułam, że tym razem to nie ćwiczenia, ale coś poważniejszego.
Najważniejszą rzeczą, która wydarzyła się na początku okupacji, była śmierć mojego sąsiada, Reszata Ametowa. Szukaliśmy go przez dwa tygodnie, rozwiesiliśmy w mieście jego portrety ze zdjęciami, zaangażowaliśmy telewizję. Później znaleziono jego ciało, był torturowany... Tysiące ludzi z całego Krymu przyjechało na jego pogrzeb. Tragedia jednej rodziny stała się tragedią całego półwyspu.
<frame>3 marca 2014 r. krymskotatarski aktywista Reszat Ametow udał się na centralny plac Symferopola, aby zaprotestować przeciwko okupacji Półwyspu Krymskiego. To była jednoosobowa pikieta. Został zatrzymany przez tak zwaną krymską samoobronę. Jego ciało, ze śladami tortur i gwałtownej śmierci, zostało odnalezione 15 marca we wsi Zemlianiczne. Głowę miał obwiązaną taśmą, obok leżały kajdanki. Sprawcy wciąż nie zostali ukarani. Śledztwo rzekomo prowadzi administracja okupacyjna. Ukraińskie organy ścigania nie mają dostępu do akt sprawy ani miejsca zbrodni. <frame>
Strasznie się bałam głupoty Rosjan, którzy zaczęli przyjeżdżać na Krym. Nie można było uniknąć kontaktów z nimi, szybko zaczęli podporządkowywać sobie cały półwysep. Nie rozumieli, dlaczego nie są kochani. Byli przekonani, że przybyli, by nas uratować.
Zaczęli zajmować domy na naszej ulicy. Pojawiły się ich sklepy, lecz zatrudniali w nich „tylko Słowian”. Znowu szykany, rewizje i aresztowania. Ale najbardziej szokujące było to, że sąsiedzi zaczęli wywieszać tę trójkolorową szmatę jako swoją flagę.
Żyłam na okupowanym Krymie przez dwa lata. Zbierałam pieniądze dla ukraińskiej armii, mówiłam o nielegalności tego, co dzieje się na półwyspie. W końcu dano mi do zrozumienia, że lepiej będzie, jeśli wyjadę. Wyjechałam w lutym 2016 roku. Mój syn i ja osiedliliśmy się w Irpieniu.
Czibereki, czyli prawda o Krymie
Opuściła Pani półwysep, ale stworzyła wokół siebie krymską atmosferę. Skąd pomysł na własną kawiarnię?
W Kijowie otworzyliśmy nasz pierwszy, krymskotatarski lokal – małą chiberecznię [Tatarzy krymscy nie mówią: „czebureki”, ale: „czibereki” – red.] Nazywał się „Tolu Cziberek”, co oznacza „pełny cziberek”. W tym czasie w Kijowie były również chiberecznie w stylu sowieckim, to dość popularny format fast foodu. Ale te ich duże cziberki miały w sobie niewiele mięsa. Pokazałam kijowianom, że prawdziwy cziberek powinien być pełen mięsa.
W moim lokalu opowiadałam ludziom o Krymie i historii Tatarów krymskich. Postanowiłam, że będę promowała tę wiedzę poprzez chibereki.
Mówienie o Krymie za pośrednictwem naszej kuchni sprawia, że ludzie walą do nas drzwiami i oknami. Zaczynają się interesować, zadawać pytania. Najpierw o to, dlaczego prawdziwy cziberek powinien mieć 15 centymetrów długości, a potem – o nasz powrót po deportacji
Czasami mówią do mnie: „Zapomnij o Krymie, teraz wszystko tam jest prorosyjskie”. A ja im odpowiadam: „Było Imperium Rosyjskie i pierwsza aneksja Krymu. Gdzie jest teraz Imperium Rosyjskie, a gdzie są krymscy Tatarzy? Była też deportacja – za czasów Związu Radzieckiego, w 1944 roku. I gdzie jest ten Związek Radziecki, a gdzie jesteśmy my?”. Tatarzy krymscy przetrwają i tę aneksję, jeśli Bóg pozwoli. Pytanie tylko, jakim kosztem. Bo już teraz jest bardzo wysoki.
W Irpieniu poznałam mojego przyszłego męża, medyka wojskowego. Miałam już wtedy swoje „Krymskie Podwórko” i robiłam obiady dla szpitala, w którym on był leczony. Miesiąc po naszym ślubie nastąpiła inwazja. Nie walczy, bo jest niepełnosprawny, ale ilekroć dowiaduje się o śmierci kolegi żołnierza, długo patrzy na swoją kamizelkę kuloodporną. Wciąż ją ma – wisi na manekinie. Obok leży torba z mundurem i apteczką. Jest gotów wrócić do walki w każdej chwili.
Jest rok 2022, Rosjanie są w Irpieniu. Jak udało się Pani przetrwać?
Babcia opowiadała, że podczas deportacji mieli 15 minut na spakowanie się – musieli więc zabrać tylko najważniejsze rzeczy.
Jeśli jesteś budowlańcem, to bierzesz narzędzia, bo one pozwolą ci się utrzymać. Jeśli krawcową – musisz wziąć maszynę do szycia. Ja zabrałam laptopa – i to wszystko
Ale nie opuściliśmy Irpienia od razu. Przez jakiś czas pomagaliśmy sąsiadom, dostarczając im lekarstwa i żywność. Kiedy czołgi były już na obrzeżach miasta, wyjechaliśmy w konwoju zorganizowanym przez irpieński Kościół biblijny. Potem trafiliśmy do Lwowa.
Lerane, nic nie zmieniaj
Pani „Krymskie Podwórko” ponownie otworzyło swoje podwoje we Lwowie. Jaka jest atmosfera tego miejsca? Kto do was przychodzi? Co serwujecie?
Bez względu na to, co dzieje się w moim życiu, zawsze i wszędzie będę otwierać moje „Krymskie Podwórka” (śmiech). Nawet jeśli będę musiała to zrobić w Papui-Nowej Gwinei.
Kawiarnia znajduje się w historycznym centrum Lwowa. To jedyna kawiarnia halal we Lwowie otwarta przez dziedziców tej kultury. Przychodzą do nas różni ludzie. W Irpieniu to byli głównie uchodźcy wewnętrzni, tęskniący za Krymem. We Lwowie jest wielu młodych ludzi. Wpadają na kawę i bułkę, i mówią: „Opowiedz nam o Krymie i krymskich Tatarach ”.
To dla nich stworzyłam „Muzeum Krymskich Wspomnień”, w którym każdy przedmiot jest w jakiś sposób związany z półwyspem lub Tatarami krymskimi. Dla nich stale aktualizuję moją małą bibliotekę. Jest w niej krymskotatarski elementarz, są książki o historii, o krymskotatarskich obrzędach, bajki, Koran itp.
Mieszkańcy Lwowa są konserwatywni, a restauracje odwiedza wymagająca klientela. Przez ostatnie 20 lat Lwów był liderem w ukraińskiej branży restauracyjnej, przegrywał z nim nawet Kijów. Restauracja „Kryjiwka” robiła furorę. Ale Lwowianie nie chodzą do turystycznych miejsc. Szukają prawdziwego jedzenia.
Dlatego trafiają też do nas. Ludzie z zachodniej Ukrainy rzadko przyjeżdżają na Krym, dla większości z nich jest on nieznany.
A miejscowi są zainteresowani słuchaniem o naszych dysydentach, o ruchu oporu, deportacjach. Cudzoziemcy i wojskowi – również
Nie będę skromna i powiem, że „Krymskie Podwórko” we Lwowie ma 5 gwiazdek na mapie Google. Nie ma ani jednej negatywnej recenzji.
Menu mamy małe. Naszym najpopularniejszym daniem jest jantyk, odpowiedniki czibereka, ale pieczony na suchej patelni. Popularne są również lagman, płow, szurpa, pachława i kawa po krymsku – nasze gastronomiczne specjały krymskotatarskie. Gotujemy w małych kociołkach, dzięki czemu wszystko jest świeże. A w każdą niedzielę gotujemy sekretne danie, którego nie ma w menu. Nasi klienci naprawdę to lubią. Zamawiają nawet z wyprzedzeniem, choć nie wiedzą, co to będzie.
Prowadzenie biznesu w czasie wojny jest trudne. Alarmy przeciwlotnicze, przerwy w dostawach prądu, brak bezpieczeństwa – wszystko ma na nas wpływ. Zatrudniam przesiedlone Ukrainki z Ługańska, Doniecka i Sum. Bywa ciężko, ale bez „Krymskiego Podwórka” sobie nie poradzę. To, co otrzymuję od naszych gości, niesamowicie mi pomaga. Płaczemy i się przytulamy.
To bardzo prosty lokal. Powstał z grantu, więc nie mieliśmy dużo pieniędzy. Jednak Emine Dżeppar, była wiceminister spraw zagranicznych Ukrainy, odwiedziła nas i powiedziała: „Lerane, nic nie zmieniaj. Na Instagramie jest wiele lokali – wyrafinowanych, ale podobnych do siebie. Twój jest, jak żaden inny”.
Na Krymie otworzę „Ukraińskie podwórko”
Osoby wewnętrznie przesiedlone często mówią, że nie mają domu. Pani również jest przesiedleńcem wewnętrznym. Czuje się Pani we Lwowie zadomowiona?
Jestem obywatelką Ukrainy, więc cała Ukraina jest moim domem. Ale całkiem jak w domu czuję się tylko na Krymie. Tam jest moja rodzina.
To twoi ludzie są twoim domem
Najbardziej odczułam to w 2009 roku, kiedy musiałam dużo podróżować po Krymie. Przyjechałam do Sudaku, na ojcowiznę mojej matki, gdzie było pełno Tatarów krymskich. Po Bakczysaraju to być może drugie największe miasto pod względem liczby naszych rodaków. Pamiętam, jak stałam na przystanku komunikacji miejskiej, a młodzi ludzie mówili w naszym krymskotatarskim języku. Potem szłam aleją cyprysową do nabrzeża, a wszędzie grała nasza muzyka. Nazwy restauracji i kawiarni też są w krymskotatarskim. Czuję się tam, jak w domu.
Jak pachnie Pani Krym?
Piołunem. Zielonym na początku czerwca, potem – wypalonym na krymskim stepie. Kiedy byłam dzieckiem, wypasałam owce na polach, więc często czułam ten zapach. A w kwietniu Krym pachnie kwiatami brzoskwini; tata miał niesamowity ogród brzoskwiniowy. Mój Krym pachnie też dojrzałą pigwą. W październiku babcia zrywała pigwy z drzewa, przynosiła je do domu i zostawiała na parapecie. Aromat roznosił się po całym domu. A potem był zapach dżemu z pigwy. I zapach cziberek. Moja rodzina często gotowała jantyki, a czibereki pojawiały się na stole podczas świąt religijnych. No i kawa...
O czym Pani marzy?
By wrócić na Krym i otworzyćn tam „Ukraińskie Podwórko” – z ukraińskimi potrawami. Studiuję teraz ten temat – na przykład co jadła rodzina Iwana Franki. Wszystko, co ukraińskie, powinno zostać przywiezione na Krym, by przypominać ludziom o Ukrainie poprzez smaki, muzykę i tradycje. Zabiorę też moje dziewczyny, które teraz pracują w „Krymskim Podwórku”.
Nasze dziedzictwo jest bardzo bogate – językowe, kulturowe, historyczne, muzyczne, kulinarne. Musimy się go trzymać, musimy je pielęgnować. Być z niego dumni i je ożywiać.
Maksym Butkewycz: – Wciąż mam sobie radość
Maksym Butkewycz, ukraiński dziennikarz i obrońca praw człowieka, znany z obrony uchodźców, osób ubiegających się o azyl i niesprawiedliwie skazanych obywateli Ukrainy na okupowanych terytoriach Donbasu, w pierwszych dniach wielkiej wojny poszedł bronić kraju. Odkąd w czerwcu 2022 roku trafił do niewoli, o jego uwolnienie walczyło setki osób. Został wymieniony 18 października 2024 r.
Dziś Maksym przebywa w Kijowie. Rozmawiamy o tym, jak został schwytany, jak przetrwał niewolę, o kryzysie światowych organizacji praw człowieka i znaczeniu rehabilitacji po niewoli.
Miasto, które stwardniało
Ksenia Minczuk: Co Pan sądzi o dzisiejszym Kijowie?
Maksym Butkiewicz: Poza tym, że pada deszcz? Trochę się do tego przyzwyczaiłem. Oczywiście Kijów bardzo mi się podoba, to moje rodzinne miasto. Ale teraz widzę go już inaczej. Stał się bardziej surowy i twardy. Wiele słyszałem o tym, że jest spokojnym miastem – ludzie chodzą do barów i dobrze się bawią. Ja mam inne odczucia. Owszem, ludzie chodzą do barów, ale w każdym z nich dają datki na konkretną jednostkę wojska. Pojawiło się sporo księgarni, co było dla mnie zaskakujące. Nie mam pojęcia, jak one się utrzymują. Odbywa się też sporo wydarzeń kulturalnych, a bilety na koncerty czy spektakle teatralne szybko się wyprzedają. Jednocześnie jednak w Kijowie panuje napięcie, ludzie są niespokojni. Są ciągłe zaciemnienia, niepokój, każdy ma kogoś na froncie. Nigdy nie czułem takiej atmosfery. Ani w Kijowie, ani nigdzie indziej.
Kijów jest zmęczony?
Oczywiście, że jest. To zmęczenie jest nieuniknione. Byłoby dziwne, gdyby ludzie nie byli w takim stanie. Ale jeśli mam mówić ze swojej perspektywy, to istnieje atmosfera uporu. To znaczy: „Tak, jesteśmy zmęczeni, ale to nie znaczy, że będziemy leżeć i nic nie robić”. Nie ma defetyzmu.
Dlaczego poszedł Pan na wojnę?
Kiedy doszło do inwazji, w Kijowie pozostało niewielu ludzi. W pobliżu miasta toczyły się już walki. Poszedłem więc do wojskowego biura rejestracji i poboru. Jako działacz na rzecz praw człowieka – nie musiałem. Było wiele do zrobienia i wiem, że moi koledzy zrobili wiele ważnych rzeczy. Ale w tamtym momencie zdałem sobie sprawę, że jeśli Rosjanie nie zostaną powstrzymani, nie będzie żadnych praw człowieka w Ukrainie, nie będzie z kim ani o czym rozmawiać. Musieliśmy się więc bronić, głównie w imię praw człowieka.
Dziś wojsko jest jedną z najmniej chronionych kategorii ludności, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Zapotrzebowanie na pomoc prawną dla wojskowych jest ogromne i znacznie przewyższa podaż
Kiedy wstąpiłem do sił zbrojnych i dostałem mundur, zawiesiłem swoją działalność na rzecz praw człowieka. Napisałem o tym na mojej stronie na Facebooku. Ale w wojsku zacząłem dbać o swoich podwładnych. Trudno to nazwać obroną praw człowieka, lecz tak powinien postępować dowódca i człowiek.
W otwartym polu, łatwy cel
Został Pan schwytany 21 czerwca 2022 r., podczas wykonywania misji bojowej w regionie Ługańska. Jak do tego doszło?
- Dzień wcześniej otrzymaliśmy rozkaz, by wzmocnić jednostki we wsi Myrna Dołyna w obwodzie ługańskim. Naszym zadaniem było zajęcie posterunków obserwacyjnych wzdłuż drogi z Łysyczańska na północy do Złotego. Była to dla nas strategicznie ważna trasa. Dotarliśmy tam po bardzo ciężkim ataku moździerzowym, który trwał przez wiele godzin – całą noc, a potem znowu nad ranem. Mieliśmy obserwować i raportować, bez angażowania się w walkę. Zabrano nas do wyznaczonego punktu obserwacyjnego, wciąż pod ostrzałem moździerzowym, który nie ustawał. Rozstawiliśmy się najlepiej, jak potrafiliśmy. Moi podwładni byli już wyczerpani: nie spali, nie jedli. Ale najtrudniejsze było to, że było bardzo gorąco, a po drodze skończyła nam się woda.
W pewnym momencie pojawiły się problemy z łącznością. Radia, które mieli żołnierze, nie były wystarczająco dobre i było ich za mało. Najwyraźniej wojna elektroniczna wroga była skuteczna. Następnego dnia rano ludzie i sprzęt weszli w pobliski pas lasu. Jak się okazało, był tam wróg, którego liczebność była niewspółmierna do naszej. Nas było dziewięciu.
W końcu skontaktowano się z nami i poinformowano, że jesteśmy otoczeni. Ale pierścień nie był jeszcze zamknięty i mogliśmy się wydostać. Podążaliśmy za punktami orientacyjnymi, dotarliśmy do przedostatniego punktu i musieliśmy szybko przejść przez pole, gdzie rzekomo czekali na nas nasi przyjaciele. Kiedy jednak byliśmy kilkadziesiąt metrów od pasa lasu, ukraiński żołnierz ostrzegł nas, że musimy się zatrzymać, bo zostaniemy ostrzelani.
Okazało się, że on był w niewoli od poprzedniego wieczora. Powiedział, że jeśli teraz nie złożymy broni, zostaniemy zabici. Na końcu pasa lasu pojawili się rosyjscy żołnierze, rzeczywiście mieli nas na celowniku. Staliśmy w otwartym polu, łatwy cel. Niczego nie broniliśmy, nikogo nie osłanialiśmy.
Miałem wtedy jedno zadanie: uratować życie moich podwładnych. Rozkazałem im więc złożyć broń. Tak zostaliśmy schwytani
Naprawdę byliśmy w pierścieniu, cały teren był wypełniony oddziałami wroga. A bojownik, który wyprowadził nas w pole, wyjaśnił później, że, po pierwsze, użyto wobec niego siły, a po drugie, był przekonany, że w ten sposób uratuje nam życie. Uznał więc, że nie zrobił nic złego. Może tak, może nie...
Pięciu z nas zostało już wymienionych, ale czterech nadal jest w niewoli. Tylko ja zostałem skazany. Z tych, którzy wrócili, dwóch jest już z powrotem na stanowiskach bojowych. Jeden zginął, chroniąc nas.
Nie stracić poczucia sensu
Co powinna zrobić osoba wzięta do niewoli, by przetrwać?
Są różne sytuacje. My nie mieliśmy bitwy poprzedzającej pojmanie. Być może dlatego ich żołnierze byli raczej spokojni, dali nam nawet wodę. To było ważne, bo byliśmy kompletnie odwodnieni. Na początku zachowywali się bez nadmiernej przemocy, choć było wiele przypadków, że chłopaki zostali wzięci do niewoli i od razu doszło do przemocy. Wielokrotnie słyszałem od różnych więźniów o pozorowanych egzekucjach. I że niektórzy więźniowie byli zmuszani do strzelania do innych. Najczęściej było to markowane, tzn. dawano im broń bez amunicji – lecz oni o tym nie wiedzieli. To przerażające, kiedy człowiek jest gotowy zastrzelić swojego kolegę na rozkaz tego, który wziął go do niewoli.
Niestety by ocalić życie, w niewoli musisz wykonywać rozkazy wroga, bo nieposłuszeństwo jest postrzegane jako bodziec do agresywnych działań.
Heroizm, który oglądaliśmy w radzieckich filmach, najczęściej nie ma sensu –taki człowiek może zagrozić nie tylko sobie, ale też innym więźniom. To nie przyniesie zwycięstwa, chociaż może pokazać zwycięstwo moralne. Decyzja należy do każdego
Do misji bojowych musisz być odpowiednio przygotowany. Posiadanie dystynkcji na mundurze, zwłaszcza z symbolami, jest niebezpieczne. Zresztą na misji ich nie potrzebujesz. Nie potrzebujesz też telefonu komórkowego ze zdjęciami, komunikatorami i wszystkim, co osobiste. Bo to też może być niebezpieczne.
Słynny psychiatra Wiktor Frankl napisał książkę, w której wyjaśnił mechanizmy przetrwania na przykładach. Co Panu pomogło przetrwać w niewoli?
Wiktor Frankl był dla mnie bardzo ważny jeszcze zanim zostałem pojmany. Przede wszystkim mówił o sensie: jeśli ktoś stracił sens istnienia, jego szanse na przetrwanie były minimalne. Bez względu na to, jak silna fizycznie była ta osoba, bez względu na okoliczności. Moja sytuacja nie była taka sama, jak w nazistowskich obozach, ale zachowanie poczucia sensu było naprawdę bardzo ważne.
Ważne jest, by sformułować dla siebie odpowiedź na pytanie: „Po co to wszystko?” – i cały czas o tym pamiętać
Trzeba wspierać się nawzajem tak bardzo, jak to możliwe, nawet w małych, praktycznych rzeczach. Na przykład trzeba zwracać uwagę na to, komu czego brakuje. Jeśli np. skarpetek, a ty masz zapasową parę, możesz się nimi podzielić. Zwróć uwagę, czy dana osoba nie wycofuje się w głąb siebie, nie popada w depresję. Z taką osobą powinieneś starać się utrzymywać kontakt, ale w żadnym wypadku nie powinieneś wchodzić w jej przestrzeń osobistą bez zaproszenia. Bo w niewoli i tak nie ma przestrzeni osobistej.
W niewoli człowiek zmienia się w przedmiot, który można fizycznie złamać, zniszczyć – ale nie pozbawić znaczenia i wartości. Jeśli istnieje możliwość zachowania choćby niewielkiej przestrzeni i wewnętrznej autonomii, zdecydowanie powinieneś z niej skorzystać. Może to być pamięć o bliskich i ważnych osobach, myślenie o swoich marzeniach, rytuałach itp. Takie proste rzeczy są ważne. Kiedy masz wewnętrzną przestrzeń myśli i emocji, które pochodzą z pamięci o ludziach, których kochasz, dość trudno cię wewnętrznie złamać.
W niewoli panuje atmosfera degradacji. Miałem swoje sposoby, by się temu przeciwstawić. Jestem przyzwyczajony do pracy z tekstem i językiem, więc w niewoli pisałem teksty... w głowie. Trudno powiedzieć, o czym były, bo wtedy musiałbym opowiadać wszystko, o czym myślałem przez lata (śmiech). „Pisałem” po ukraińsku i angielsku, to było trudne. Kiedy stało się możliwe czytanie książek, wielu chłopaków zaczęło czytać – i to znacznie więcej niż wcześniej, przed niewolą. To utrzymywało ich głowy w porządku, odwracało uwagę.
Niektórzy więźniowie budują w wyobraźni swój przyszły dom, planują. Ja myślałem o swoich błędach z przeszłości. Myślałem też o światopoglądzie wroga – dlaczego to robi, dlaczego chce nas zniszczyć. I myślałem o naszych wartościach. Na prośbę kolegów z celi napisałem serię satyrycznych opowiadań politycznych science fiction. Układałem dla siebie modlitwy, słuchałem dużo muzyki – także w głowie. Miałem takie własne „radio”. Przypominałem sobie piosenki i kompozycje, które lubiłem, i „puszczałem” je sobie. Dużo myślałem o ludziach, których poznałem w różnych latach w różnych krajach. Czułem się szczęśliwy, że poznałem tak wielu wspaniałych ludzi. To wszystko podtrzymywało mnie na duchu.
W wywiadzie dla Sestr Mariana Mamonowa powiedziała, że w niewoli miała ochotę na pączki z wiśniami. Na jakie jedzenie miał Pan największą ochotę?
Był taki okres, druga połowa lata i pierwsza połowa jesieni 2022 roku, kiedy po prostu byłem głodny. Jedzenie było złe, porcje małe. Marzyłem o daniach ukraińskich, gruzińskich, azjatyckich (o gruzińskich najczęściej). Potem było trochę lepiej, lecz wciąż miałem ochotę na kawę i czekoladę, choć wcześniej nie lubiłem słodyczy. To pewnie dlatego, że w niewoli bardzo potrzebujesz cukru.
Nie pragnę zemsty, chcę sprawiedliwości
Anastazja Hułej, ukraińska więźniarka Auschwitz, powiedziała, że nawet po okropnościach obozu koncentracyjnego nie żywi urazy do Niemców – tylko do konkretnych ludzi, którzy to zrobili. Czy Pan nienawidzi Rosjan po doświadczeniu niewoli?
Nie czuję nienawiści do tych, którzy źle mnie traktowali. Nie ma we mnie pragnienia zemsty. Jest za to pragnienie sprawiedliwości i zrozumienie, że tych ludzi trzeba powstrzymać, na przykład poprzez postawienie ich przed sądem. Nie jestem ostatnim więźniem. Jeśli oni nie zostaną powstrzymani, będą nadal robić to, co robią.
Gotowość ogromnej liczby ludzi do posłusznego wykonywania woli swoich przywódców i masowego zabijania ludzi w innych krajach bez żadnego sensu, do bycia narzędziem w rękach morderców, to kwestia odpowiedzialności. Zdecydowana większość Rosjan jest odpowiedzialna za to, co dzieje się w Ukrainie, czy im się to podoba, czy nie. Żałoba, morze krwi, tragedie – są za to odpowiedzialni. Czy to sprawia, że jestem na nich zły? To trudne pytanie psychologiczne. Faktem jest jednak, że istnieje wewnętrzny dystans między mną a nimi. Nie rozumiem, jak wolna osoba może pozwolić sobie na to, by stać się bezwolnym narzędziem w rękach psychopatów.
Ta sama Anastazja Hułej powiedziała, że po niewoli na zawsze przestała tańczyć. Jak rozumiem, straciła wewnętrzną radość. A jak niewola zmieniła Pana?
Na razie trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Oczywiście zmieniły się moje stany emocjonalne i wewnętrzne, ale wciąż jestem w trakcie powrotu do wolnego życia, więc to, czego nie ma teraz, może pojawić się później. Pewne konsekwencje mogą pojawić się za 3 miesiące lub później. Wciąż jednak mam w sobie radość, nie zniknęła, jest jej dużo. Jestem za to wdzięczny losowi i ludziom.
Teraz czuję się wolny. Wróciłem do życia i nawet małe rzeczy – na przykład możliwość wyboru, co kupić i w co się ubrać – napełniają mnie radością. Albo wybór kawy w kawiarni. A wybór kawy jest dość trudny, bo nagle w moim życiu jest jej bardzo dużo
Kolejną niesamowicie przyjemną rzeczą jest możliwość chodzenia – na dowolne odległości i w dowolnych kierunkach. Niedawno szedłem Chreszczatykiem i nagle zdałem sobie sprawę, że to nie była moja wyobraźnia, to nie była moja fantazja ani wspomnienie. To była rzeczywistość, prawdziwy Chreszczatyk w moim prawdziwym Kijowie i prawdziwy ja idący wzdłuż niego. To mi wystarczy, by być szczęśliwym.
Miewał Pan w niewoli chwile rozpaczy?
Nie było dnia ani minuty, kiedy bym myślał, że o mnie zapomniano, nawet gdy nie było żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Czasami to było przytłaczające, ale wiedziałem, że nie zostałem porzucony. Wierzyłem, że zostanę wymieniony. Rozumiałem jednak, że to może nie nastąpić szybko.
W kwietniu 2024 roku zacząłem otrzymywać listy, wiele listów. Sprawiły, że poczułem ciepło. Przypominały mi, że nie zostałem zapomniany i że ludzie o mnie walczą. To był również sygnał dla innych, że też nie zostali zapomniani. I sygnał dla administracji kolonii, że inni śledzą nasze losy. A to może być już powód, by traktować nas trochę lepiej.
Walec, który rozjeżdża prawa człowieka
Porozmawiajmy o roli działań na rzecz praw człowieka w czasie wojny. Globalne organizacje praw człowieka nie zawsze są obiektywne, mają niepełne informacje, są stronnicze albo po prostu bezsilne. Czy Pana poglądy na rolę działań na rzecz praw człowieka uległy podczas wojny zmianie?
Nieskuteczność struktur międzynarodowych to naprawdę bardzo smutna sprawa. Ale dla mnie oznacza to, że powinno być więcej działań na rzecz praw człowieka. Cała ta sytuacja pokazuje, jak krytyczne znaczenie mają te prawa i ich egzekwowanie w czasie wojny. Bo z definicji są one wtedy najbardziej zagrożone.
Może musimy użyć nowych metod, być twardszymi, bardziej radykalnymi? Co trzeba zmienić?
Ludzie, którzy teraz bronią praw Ukraińców, są aktywni i odważni. Jeśli mówimy o ochronie praw człowieka w Ukrainie, wiele robi się poprzez dokumentowanie naruszeń praw i wolności człowieka, w tym zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości. Należy to robić, by postawić sprawców przed wymiarem sprawiedliwości. I to się dzieje.
Ukrainie udaje się również przestrzegać praw i wolności rosyjskich jeńców wojennych. Kiedy jednak mówimy o ochronie praw człowieka na terytorium Rosji, o ukraińskich jeńcach cywilnych i wojskowych, niestety niewiele można zrobić. Bo to państwo już dawno zmieniło się w walec, który rozjeżdża prawa człowieka na miazgę. Tam są obrońcy praw człowieka, niezwykle odważni, pracują w ciągłym niebezpieczeństwie, ale ich narzędzia są bardzo ograniczone.
Sprawa z organizacjami międzynarodowymi jest jeszcze smutniejsza. Jeśli mówimy o organizacjach międzyrządowych lub międzypaństwowych, to są one w większości skoncentrowane w systemie ONZ, który został zaprojektowany w celu uwzględnienia opinii wszystkich graczy, w tym obecnego państwa – agresora. Jeśli jeden z graczy systematycznie podważa fundamenty, na których zbudowana jest ta interakcja, organizacja staje się zupełnie nieskuteczna, jej praca zostaje sparaliżowana. A wtedy struktury regionalne mogą być jeszcze bardziej agresywne.
Stawianie winowajców przed wymiarem sprawiedliwości jest bardzo ważne. W końcu potrzebujemy mechanizmów prewencyjnych, by takie sytuacje nie powtórzyły się w przyszłości. Obecnie głównym organem międzynarodowym regulującym globalny wymiar sprawiedliwości jest MTK [Międzynarodowy Trybunał Karny – red.]. Nawet jeśli wydane przez niego nakazy i decyzje nie wpływają bezpośrednio na sprawców, to i tak zostaną oni pociągnięci do odpowiedzialności w taki czy inny sposób. Na przykład dostaną zakaz podróżowania i pozostaną na terytorium państwa – agresora. To też zmieni ich życie.
Jeśli mówimy o partnerach międzynarodowych, to wielu z nich brakuje zrozumienia, że wojna w Ukrainie to nie tylko sprawa Rosji i Ukrainy. Konsekwentne podważanie podstaw międzynarodowego systemu prawnego i praw człowieka przez Federację Rosyjską dotyczy wszystkich
Jeśli Ukraina zostanie pokonana, wolność, solidarność i poszanowanie praw, na których opiera się nasze życie, będą zagrożone. Jeśli nie będzie międzynarodowego systemu bezpieczeństwa, jeśli przeważy prawo silniejszego, a umowy będą realizowane tylko wtedy, gdy to będzie korzystne dla jednej ze stron, to świat stanie się zupełnie inny.
Ja jestem tu, a oni wciąż tam
Jak wygląda rehabilitacja jeńców wojennych? Co by Pan zmienił w tym procesie?
Aktywna faza rehabilitacji to tak naprawdę pierwsze cztery tygodnie po powrocie z niewoli. Ten etap mam już za sobą. To życie w wolnym świecie, do którego musisz się przyzwyczaić.
Ukraina musi stworzyć system instytucji zajmujących się rehabilitacją jeńców wojennych – obecnie jest ich niewiele. Potrzebujemy również systemu wsparcia w okresie gdy kończy się faza instytucjonalna. Ludzie potrzebują wsparcia medycznego, psychologicznego, społecznego i prawnego przez miesiące, a może lata. Teraz tego nie ma. Tysiące, dziesiątki tysięcy, a może nawet setki tysięcy ludzi są w niewoli – ale wrócą. To poważne wyzwanie, największe w ciągu ostatnich 50-60 lat. Potrzebujemy ludzi, którzy specjalizują się w związanych z tym problemach.
Jak zamierza Pan wykorzystać swoje doświadczenie z niewoli, by pomóc innym uwolnionym i dotkniętym wojną ludziom?
Być może będzie to wsparcie instytucjonalne, o ile uda nam się przyciągnąć odpowiednie zasoby. Chcę też opowiadać o niewoli poprzez moją historię jak najszerszej publiczności. Tematem numer jeden są dla mnie teraz nasi jeńcy wojenni, wojskowi i cywile. Bo ja już jestem tu, ale oni wciąż są tam. Czuję, że moim obowiązkiem jest pomóc im dotrzeć tutaj tak szybko, jak to tylko możliwe. I sprawić, by już się nie bali.
Koleje wojny. Co usłyszałam w ukraińskich pociągach
Niezależnie od pory roku w przedziale jest ciasno i duszno. Trudno pościelić sobie łóżko, a wciśnięcie torby podróżnej pod kuszetkę jest solidnym fizycznym wysiłkiem.
Wszyscy pasażerowie na dzień dobry opowiadają sobie całe swoje życie, dzielą się jedzeniem, pokazują zdjęcia bliskich. Przez najbliższych dwadzieścia godzin będziemy zamknięci na tej samej małej przestrzeni, będziemy oddychać tym samym powietrzem i musimy znosić swoją obecność. Nie ma wyboru. Jeśli czyjaś obecność przeszkadza i tak nie ma możliwości zmienienia przedziału, bo zazwyczaj pociąg jest pełny ludzi z różnych stron świata, którzy zajmują wszystkie dostępne kuszetki. W pociągach do Ukrainy zdecydowanie przeważają kobiety, które wracają na spotkać choć na chwilę swoich ukochanych na służbie. Często ich rozstaniu towarzyszyły dramatyczne okoliczności, w dramatycznych też okolicznościach toczy się ich codzienne życie - na odległość.
Dlatego na tej małej przestrzeni tak ważna jest przyjemna atmosfera, pełna przyjaźni i poczucia bezpieczeństwa.
Moja rodzina na kilkanaście godzin
Mam wykupioną górną koję, więc typowo po polsku włażę od razu na górę, zawijam się w kłębek i udaję, że mnie nie ma. Współpasażerowie wchodzą, ja się witam z nimi i wracam do udawania, że nikt tu przecież nie leży. Szybko przekonuję się, że nic z tego. Po chwili na moim prześcieradle ląduje wściekle pomarańczowa mandarynka.
- Zjedz, poprawi ci się humor - szeroko uśmiecha się do mnie pulchna blondynka.
Dziękuję i patrzę w dół - na małym stoliczku pod oknem zaczyna się piknik. Każdy wykłada co ma. Kawałek kurczaka z rożna, jajka na twardo, kiełbasa, chleb, domowe pierożki, jakieś ciasteczka. Pachnie domem. U kogoś znalazła się też mała buteleczka koniaku, teraz wędruje z rąk do rąk.
Pulchna blondynka ma na imię Ludmiła. Przyjechała z Izraela, gdzie mieszka piętnaście lat. Dopiero teraz dostrzegam delikatną, naturalną opaleniznę, zimą tutaj niemożliwą do zdobycia. Do Ukrainy Ludmiła wraca pierwszy raz od początku pełnoskalowej inwazji. Jedzie do samego końca trasy - do Zaporoża. Wie, że na miasto zaczęły spadać już nie tylko rakiety ale i KAB-y, potężne bomby zrzucane z samolotu, które rujnują centrum miasta. Przysłuchuję się historii o tym, jak wielka awiabomba spadła na Sobornym Prospekcie, głównej ulicy miasta, tuż obok restauracji, w której kiedyś pracowała. Ale Ludmiła jechać musi, mimo strachu przed bombami. Jedzie do mamy. Starsza kobieta rozchorowała się i - być może - to ostatni moment, by się z nią zobaczyć.
Marianna pochodzi z Winnicy. Dziś zajmuje się ezoteryką. Trudno stwierdzić, co robiła przed pełnoskalową wojną, bo na moje opowieści o przyfrontowych czy już okupowanych miejscach, które odwiedzam jako wolontariuszka, odpowiada: o, tam też kogoś mam. Opowiada o innych lub poprzednich życiach, odkrywaniu siebie i udoskonalaniu ciała i duszy. Jest niezwykle otwarta, trwożąc pruderyjnych współpasażerów takimi słowami jak: seks, orgazm, wolność. Przypomina mi trochę hipiskę, ale z wyglądem porządnej nauczycielki w katolickim liceum.
Rozmowa mnie wciąga na tyle, że schodzę na dół i siadam obok Marianny
Jest też Jurko z Charkowa. Chudy, prosty chłopak, na oko 30-letni. Włosy krótko ścięte, pomarszczone czoło, jakby zniszczone latami pracy na słońcu. Na moje słowa o Konstantyniwce, w obwodzie donieckim, nagle staje nogi równe nogi i prawie rozrywa swoją pogniecioną koszulę, pokazując obszerną bliznę od szyi aż po brzuch.
- Widzisz? Widzisz? Po tym dali mi pseudonim „Lucky”. Rozumiesz, z angielskiego, że jestem szczęściarz. Pieprzona Konstantyniwka. Dopadł nas moździerz, przykryli nas pociskami tak, że myślałem, że nie wyjdę z tego. Kolega zginął, a mi dali trzecią kategorie inwalidztwa. Ja głową obrócić porządnie nie mogę, a niedługo wrócę do walki… Cóż, tak trzeba.
W jego oczach rozpala się światło. Ale to nie jest dobry światło, raczej brama do piekieł, wejście do świata, z którego już nigdy nie zdoła wrócić. Coś w rodzaju obłędu. Jurko zaczyna wypluwać z siebie niezrozumiałe słowa o kawałku metalu, który utkwił mu w kręgosłupie.
Lekarze mówią, że na bramkach na lotnisku będzie piszczeć. Ale na jakich bramkach, jak tu samoloty nie latają, a jego inwalidę nie chcą wypuścić za granicę, gdzie mieszka jego żona i dwoje dzieci? Mężczyzna, już bez skrępowania, wyciąga ze sportowego plecaka Reebok szklaną butelkę z wódką. Odkręca i na wyprostowanej ręce tańczy nią nam przed nosami, macha, kręci kółka, zachęcając do wypicia. Proponuje ją jednak tak kurczowo i mocno trzymając flaszkę, żeby przypadkiem nikt nie chciał się jej napić. Błyskawicznie przebiega wzrokiem po każdym z nas, po czym wzrusza ramionami i bierze kilkanaście ciężkich łyków.
- Ty zjedz kiełbasę chociaż - Ludmiła urywa spory jej kawałek i wciska mu prosto w rękę. - Bo się przewrócisz.
W ciągu 15 minut obcy ludzie są sobie bliscy, wspierający, rozumiejący. Jurko kontynuuje swoją opowieść pełną wybuchów i oderwanych kończyn, a kobiety jak dwie dobre ciotki, wlepiają w niego wzrok pełen współczucia, jednocześnie pozwalając, by opary alkoholu porwały go na samo dno. Wieczerza trwa jeszcze długo. Ale kiedy wychodzę w środku nocy z pociągu, wszyscy moi współpasażerowie już śpią. Zostawiam przy kuszetce Jurko butelkę wody.
Przypominam sobie historię, którą opowiedziałam w książce „Ani kroku w tył, za nami tylko śmierć”.
Podczas jednej z moich podróży pociągiem z Zaporoża do Przemyśla spotykam kobietę, na oko czterdziestokilku letnią. Od razu czuję, że ma ogromną potrzebę wygadania się, bo od środka ją coś zjada.
Długo się nie zastanawiając, wyciągam z plecaka koniak i rozlewam do plastikowych kubeczków. Irina, bo tak ma na imię rozmówczyni, jest z okolic Tokmaka. Jej matka pochodzi z Rosji, ale wraz z ojcem Iriny zdecydowali się zamieszkać w tym małym i spokojnym miasteczku. Szukając lepszych perspektyw, Irina na studia wyjeżdża do Zaporoża i tam decyduje się zostać na stałe. W rodzinnym Tokmaku zostają rodzice oraz rodzony brat z żoną.
Ostatni raz do rodzinnego domu przyjeżdża w grudniu 2021 roku, by pochować swoją chorą od wielu lat na raka matkę. Dziś mówi, że cieszy się, że matka zmarła zanim zobaczyła, co było później
Kiedy rosyjskie wojska zajmują Tokmak, przez pierwsze długie dni nie ma z rodziną żadnego kontaktu. Nie działa internet, a wjazd na okupowane terytoria jest zbyt przerażający. Irina może po prostu czekać i mieć nadzieję, że z bliskimi będzie wszystko w porządku. Brat odzywa się kilka dni później. Informacje od niego są oszczędne, jakby wybiórcze, pisane naprędce. Pisze coś o Buriatach, którzy przyjechali tu całymi hordami, wchodzą do pustych domów, albo je zajmując, albo wynosząc z nich cały dobytek. Piją, przechadzają się po mieście z bronią, terroryzując mieszkańców. Mówi też, że ojcu kazali przyjąć rosyjskie obywatelstwo pod groźbą odebrania wszelkich świadczeń, w tym bardzo skromnej emerytury.
- Witalik pewnego wieczora do mnie zadzwonił. Połączenie było bardzo słabe, ciągle się zrywało. Zrozumiałam tyle, że ojca wynieśli z domu, bo nie chciał zrzec się ukraińskiego obywatelstwa. Wystawili go na dwór, na mróz, w samych kapciach. Tak oto straciliśmy dom rodziców. Tatę brat z żoną wzięli do siebie, wtedy mieszkali płot w płot. Ale Witalik powiedział, że jego też zmuszają do przyjęcia rosyjskiego paszportu, a on jest przecież odpowiedzialny za żonę i jeszcze teraz za ojca.
Irinie zawiesza głos. Wlepia wzrok w sufit, choć łzy i tak napływają do jej oczu. Nie dopytuję, pozwalam jej wziąć głęboką oddech. Za oknem zapadła już ciemna noc, a stukot żelaznych kół o szyny byłby kojący, gdyby nie napięcie w naszym przedziale. Dolewam nam koniaku i sama opróżniam swój kubeczek do dna. Czuję, że nadchodzi finał tej historii.
Witalik jest od Iriny dużo młodszy, a ona sama najczęściej mówi o nim Wicia. W zasadzie nigdy nie mieli dobrego kontaktu. Najpierw on był denerwującym małolatem, a później ona wyjechała z rodzinnego domu, przez co nie zdążyła zbudować głębszej relacji z bratem. Witalij jest w wieku poborowym. Kilka dni temu przyszło do niego wezwanie do stawienia się na wojskową komisję. Ma włożyć mundur Federacji Rosyjskiej i stanąć do walki przeciwko swojemu własnemu państwu.
Bariera do przebicia
Kiedy jesteś obcokrajowcem w pociągu jadącym na wojnę boisz się wielu rzeczy. Między innymi tego, że czegoś nie zrozumiesz i wejdziesz nie tam, gdzie nie trzeba. Pociągi jadą przez całą Ukrainę, od zachodu aż po daleki wschód, gdzie na stacjach kolejowych wojnę widać i słychać. Pomruki artylerii czy pojedyncze wybuchy nadają dworcom kolejowym na Donbasie i Zaporożu czegoś złowrogiego. Im dalej na wschód, tym i język rosyjski staje się popularniejszy. Słychać go na ulicy, w sklepach, ale przez wiele lat i w szkołach. W takich miastach jak Charków, Zaporoże, Sumy czy Dnipro funkcjonowały szkoły, w których język ukraiński był wykładany niemal jak język obcy, a wszystkie przedmioty, takie jak chemia czy matematyka, były po rosyjsku. Dziś absolwenci tych szkół stykają się z zupełnie nową rzeczywistością, w której wymaga się od nich rozmawiania w języku ojczystym, który znają bardzo kiepsko.
- Mi jest w sumie wszystko jedno. Skończyłam ukraińskojęzyczną szkołę w Krzywym Rogu - opowiada 50-letnia kobieta w pociągu relacji Chełm-Dnipro, której imienia nie zapamiętałam. - Ale z córką całe życie rozmawiałam po rosyjsku, ona z kolei skończyła rosyjskojęzyczną szkołę i ten język po prostu naturalnie był w naszym domu. Ona sama na ukraiński przeszła po wybuchu pełnoskalowej wojny, kiedy uciekła do Grecji. Oj, jak jej było ciężko. Musiała uczyć się niemal od nowa.
Naszej współpasażerki nie widzę, bo siedzi pod moją kuszetką. Jej siwe włosy i spokojna twarz odbija się jedynie w szybie
Widzę, że milknie i wlepia wzrok w przemazujące się za oknem łyse gałęzie drzew. W końcu odzywa się szeptem, tak, że z górnej koi ledwo słyszę jej słowa. - Chodziłam w Dnipro do szkoły, w której trzeba było mówić czystym rosyjskim językiem, bez akcentu, bez surżyku, bo inaczej byłyby kłopoty. Wszyscy po szkole wyjeżdżali na studia do Petersburga, do Moskwy. Część znajomych tam dalej jest.
Kobieta odchrząka, robiąc teatralną pauzę i zaczyna mówić normalnym głosem: - Wszyscy teraz przechodzą na ukraiński, a mi jest tak ciężko. Próbuję, ale drażni mnie to, jak się mylę, jak nie mogę znaleźć odpowiednich słów.
Im dłuższe wypowiada zdania i im więcej czasu mija, tym więcej słówek rosyjskich się wkrada w jej wypowiedzi. Słyszę, że nie kontroluje tego, wstawki pojawiają się automatycznie. Najpierw słowo, potem zdanie. Potem mózg przestaje walczyć i przechodzi zupełnie na język rosyjski. Dyskusja między kobietami trwa, a rosyjskiego jest coraz więcej, a ja powoli tracę sens ich wypowiedzi. Nagle jedna z nim urywa w połowie zdania.
- Kiedy my przeszłyśmy na rosyjski?
Mówią, że kiedy zaczynają się z kimś sprzeczać, kiedy są w sytuacji stresującej i emocje biorą górę, język rosyjski niepostrzeżenie wkrada się, zupełnie nieproszony.
To samo wielokrotnie słyszałam od kolegów, służących w armii. W wojsku z założenia mówi się po ukraińsku - wszystkie oficjalne komunikaty, media społecznościowe, przemówienia, wywiady, wszystko to w języku ojczystym. Szczególnie ważna jest w strefie działań zbrojnych komunikacja radiowa. Rozmowy między żołnierzami muszą odbywać się po ukraińsku, przede wszystkim dlatego, by odróżnić się od wroga.
Wiele razy słyszałam historię o tym, jak rozmowa po ukraińsku uratowała żołnierzy przed bratobójczym ogniem. Kiedy jednak zaczyna się szturm, ludzie dla których język rosyjski był pierwszym, automatycznie się na niego przestawiają. Pod wpływem stresu łatwiej i sprawniej komunikują się tym językiem, jaki był w nich od zawsze. Trudna rzeczywistość wojennej Ukrainy.
- Wszystkich nas zmieniła wojna - wzdycha jedna z kobiet i zaczyna wypakowywać z torby smakołyki na mały stolik pod oknem. Wkrótce zacznie się kolejna kolacja w podróży.
Bohdana Peniak: – Moja droga zaczęła się na Majdanie
<frame>Bohdana Peniak pracuje w Regionalnym Centrum Onkologii Szpitala Uniwersyteckiego w Rzeszowie. W Polsce ukończyła studia magisterskie z pielęgniarstwa i jest wolontariuszką. Wcześniej była pielęgniarką wojskową w batalionie medycznym „Szpitalników”, instruktorką medycyny taktycznej w jednostce medycznej sił specjalnych „Białe Berety” i w 8. Samoddzielnym Batalionie Prawego Sektora „Aratta”. Jest też współzałożycielką ukraińskiej organizacji pozarządowej „Legion Ludowy”. <frame>
– Moja droga zaczęła się od Rewolucji Godności, w centrum medycznym „Helen Marlene” na Majdanie Niepodległości w Kijowie – wspomina Bohdana. – Pracowałam tam jako pielęgniarka i na własne oczy widziałam, co się działo 20 lutego. Te tragiczne wydarzenia podzieliły moje życie na „przed” i „po”. Wtedy udało nam się uratować wszystkich pacjentów naszego centrum medycznego jeszcze na etapie przedszpitalnym.
Pamiętam młodego mężczyznę, Władysława z Charkowa, który miał na sobie rycerską zbroję. Wraz Ulianą Suprun, lekarką, a później ministrą zdrowia, uratowałyśmy mu wtedy życie
Niestety jego obrażenia były poważne i tydzień później zmarł w szpitalu z powodu niewydolności wielonarządowej.
Długo nie mogłam pogodzić się z jego śmiercią. Obiecałam sobie, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by uratować jak najwięcej istnień ludzkich. Po Majdanie zaczął się dynamiczny rozwój medycyny taktycznej w Ukrainie, a ja i moi koledzy natychmiast do tego przyłączyliśmy. Dużo uczyliśmy się od ukraińskich specjalistów i instruktorów z NATO, ćwiczyliśmy i wkrótce zaczęliśmy wyjeżdżać do wschodniej Ukrainy, by pracować w prawdziwych warunkach wojennych. To było trudne i ekscytujące zarazem. Medycyna taktyczna na froncie w Ukrainie była wówczas na początkowym etapie rozwoju, ale połączyła różnych ludzi wspólnym pragnieniem ratowania życia i uczenia innych, jak to robić.
Mariupol – miasto bez sowieckiej szarości
Podczas ATO [operacja antyterrorystyczna we wschodniej Ukrainie przeciw prorosyjskim separatystom – red.] pracowałam w spokojnym jeszcze wtedy Mariupolu. Dołączyłam do batalionu ochotniczego, by nie zostawiać mojej córeczki samej na długo. Moi koledzy i ja prowadziliśmy również pracę edukacyjną z uczniami i nauczycielami, przeszkoliliśmy też policjantów.
Mariupol był bardzo pięknym miastem. Byłam świadkiem, jak z miasta nieprzyjaznego, a nawet wrogiego, zmienił się w miasto otwarte i przyjazne [po wyzwoleniu Mariupola z rąk separatystów w 2014 r. Ukraina zainwestowała dużo pieniędzy w jego rozwój – aut.]. Prawie nic nie pozostało z dawnej sowieckiej szarości.
Mariupol zawsze był ukraiński, ale dopiero wtedy ludzie zaczęli zdawać sobie sprawę, co to naprawdę znaczy. Mieszkańcy zobaczyli prawdziwych ukraińskich żołnierzy i zaczęli ich wspierać i szanować.
Większość wojskowych i wolontariuszy zrozumiała, że Rosja zastosuje taktykę spalonej ziemi. Rosjanie nie mają empatii ani współczucia, nie przestrzegają prawa międzynarodowego i zasad wojny, działają podstępnie i okrutnie. Wiedząc o sile wojsk, które Rosja zgromadziła na granicach, rozumieliśmy, że oni nie są tam, by spacerować, więc się przygotowywaliśmy. Moi towarzysze i przyjaciele robili wszystko, by utrzymać obronę, ratować i ewakuować mieszkańców miasta. Wielu moich towarzyszy już nie żyje, wielu dostało się do niewoli, niektórzy wrócili – ale większość wciąż tam jest. Ich los jest nieznany. To cena, jaką płacimy za niepodległy kraj.
W „punkcie zero”: nigdy tego nie zapomnisz
– W „punkcie zero” nie ma pielęgniarek ani lekarzy. Na polu bitwy jesteś przede wszystkim wojownikiem, który musi wykonać misję bojową. Dlatego w szkoleniu kładzie się nacisk na samopomoc. Bo medyk lub koledzy mogą po prostu nie być w stanie dotrzeć do ciebie, gdy jesteś pod ciężkim ostrzałem. Standardowy czas założenia opaski uciskowej CAT wynosi 30 sekund. Doskonaliliśmy z kursantami tę umiejętność do perfekcji. Ważne, by zrobić to dobrze, bo od tego zależy życie twoje lub innego żołnierza. Kiedy organizacja „Białe Berety. Lwów” we współpracy z batalionem „Aratta” zorganizowała pierwsze, dziesięciodniowe szkolenie z medycyny taktycznej na linii frontu, to doświadczenie okazało się bezcenne. Po tym szkoleniu każdy z grupy został medykiem taktycznym.
Bohdana Peniak: – W 2016 roku pracowaliśmy w „punktach zero” we wszystkich zapalnych miejscach. Nie straciłam ani jednego rannego, wszyscy przeżyli
Jednym z najbardziej żywych wspomnień podczas mojej pracy instruktorki jest pierwsza podróż na wschód Ukrainy, szkolenie wojska w wiosce Ługanśkie – dziś to terytorium okupowane. Kurs prowadziliśmy w zbombardowanym przedszkolu, w którym pozostały dziecięce zabawki i książki, a na wieszakach wisiały jeszcze małe szlafroczki. To był bolesny widok.
Bratnie dusze, wolontariacka rodzina
Do Polski przeprowadziłam się jeszcze przed inwazją, by nostryfikować mój ukraiński dyplom pielęgniarski i zdobyć wyższe wykształcenie medyczne w UE. W Polsce istnieją studia magisterskie z pielęgniarstwa, niedostępne w Ukrainie. Z takim dyplomem możesz zostać badaczem i pisać prace naukowe.
Dużo czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do innego kraju, ale studiowanie było dla mnie łatwe, szybko pokonałam barierę językową. Uzyskałam już tytuł magistra pielęgniarstwa na Akademii Tarnowskiej. W Polsce napisałam dwie pierwsze prace naukowe, jednocześnie pracując w szpitalu w Mielcu. Teraz pracuję w szpitalu w Rzeszowie.
Polscy lekarze chętnie dzielą się swoją wiedzą i doświadczeniem. Współpraca pomiędzy pielęgniarkami i lekarzami jest tu doskonała, co znacznie poprawia poziom leczenia i komfort pacjenta. Zawód pielęgniarki daje mi niesamowitą satysfakcję, możliwość pomagania ludziom w ciężkiej chorobie.
Nikt z moich polskich kolegów w szpitalu nie wie, że jestem medyczką wojskową i byłam w „punkcie zero”. Wspominam ten czas z wielkim niepokojem, ale o tym nie rozmawiam.
To bardzo bolesne, bo wielu moich kolegów już nie żyje. To byli niesamowici ludzie, którzy szczerze kochali Ukrainę i udowodnili to swoimi czynami. Nazywamy siebie bratnimi duszami, wolontariacką rodziną. Każda strata pozostawia na sercu bliznę.
Wiadomość o wybuchu wielkiej wojny zaskoczyła mnie tu, w Polsce. Ukraińcy w Mielcu natychmiast się zmobilizowali i zaczęli współpracować z władzami miasta, by przyjmować uchodźców i wysyłać pomoc humanitarną do Ukrainy. Udało nam się zorganizować wiele osób z Polski, które nadal pomagają.
Siedem ciężarówek z pomocą
Jestem członkinią i współzałożycielką organizacji pozarządowej „Legion Ludowy”, która działa w Ukrainie i w Polsce. Koordynuję z Polski pomoc dla Ukraińców. Nasi polscy przyjaciele pomogli nam kupić i wysłać do Ukrainy leki, sprzęt medyczny, materace, ponad 100 łóżek rehabilitacyjnych do szpitali w Dnieprze i Mikołajowie, wiele plecaków medycznych i tony leków do szpitali wojskowych. Później wysłyłaliśmy na linię frontu pojazdy terenowe, radia, power banki i latarki.
W Polsce „Legion Ludowy” ściśle współpracuje z polskimi patronami i Towarzystwem Przyjaciół Francji w Mielcu. Z szacunkiem i wdzięcznością nazywam ich przyjaciółmi, bo wspólnie udało nam się wysłać siedem ciężarówek z pomocą humanitarną do Ukrainy – w szczególności do Dniepru, Mikołajowa i Chersonia. Polacy wspólnie z Francuzami kupili sprzęt dla wojska, kamery termowizyjne, odzież, części zamienne do samochodów na front, a dla nas, medyków, sprzęt taktyczny. Wspieramy wojsko i cywilów już od prawie trzech lat. Teraz pomagamy także dzieciom niepełnosprawnym i tym dzieciom, których rodzice zginęli na froncie albo zaginęli.
Od 2022 roku, co roku w dniu świętego Mikołaja, wysyłamy takim dzieciom prezenty. Na przykład chłopcu, którego ojciec jest oficerem i od trzech lat przebywa w rosyjskiej niewoli, a matka jest wolontariuszką już od czasu Rewolucji Godności.
Czasami pojawiają się prośby o śpiwory i karimaty, by matka i syn mogli przeczekać na nich alarmy przeciwlotnicze w piwnicy i się nie przeziębić
W tym roku w dniu świętego Mikołaja dostarczyliśmy pomoc dla 21 dzieci.
Mieszkam w Polsce z córką w wieku szkolnym. Nadal studiuję, lecz nie przestaję być wolontariuszką. Córka mi pomaga. Staram się wychować ją tak, by była dumna z bycia Ukrainką i wspierała ludzi w trudnych czasach.
Wielu troskliwych Polaków nadal udziela Ukraińcom ogromnego wsparcia, a my wysyłamy je poprzez naszą sieć wolontariuszy. Otrzymujemy również pomoc z Australii, Francji i innych krajów.
Pielgrzymka na cześć bohatera
Na froncie dla swoich towarzyszy nie stajesz się tylko przyjacielem. Stajesz się rodziną, bo twoje życie zależy od tego, kto jest obok ciebie.
Taras Matwijiw, pośmiertnie uznany za Bohatera Ukrainy, porucznik sił zbrojnych, założyciel inicjatywy poszukiwawczej Majdan, był dla mnie niesamowitym przyjacielem i towarzyszem broni. I jest wzorem do naśladowania dla całej naszej społeczności. Ku jego pamięci przeszłam szlak św. Jakuba – jeden z najsłynniejszych szlaków pielgrzymkowych w Europie. Szłam wzdłuż oceanu, w Portugalii, a dotarłam do Hiszpanii.
Taras pozostawił po sobie długą listę marzeń, a mnie udało się spełnić jedno z nich – marzenie o podróżowaniu. Po jego śmierci rodzice wydali dwutomową książkę. Jego matka powiedziała: „On nie umarł, on urodził się dla nieba”. Chciałam, aby to była również jego podróż – jako podziękowanie za jego przyjaźń i wsparcie, jego dobre serce i wszystko, co zrobił dla Ukrainy.
11 dni, 265 kilometrów: droga, niebo i ocean. Czułam obecność Boga, niewidzialną obecność mojego ojca, brata i Tarasa, którzy są teraz w niebie. Czytałam poezję i prozę Tarasa nad brzegiem oceanu, niosąc naszą niebiesko-żółtą flagę. Na stronach książki są pieczątki z każdego miejsca, w którym byłam, tak jak w moim paszporcie pielgrzyma. Pewnego dnia podaruję tę książkę jego rodzicom. Ale pozwólcie jej podróżować jeszcze przez jakiś czas. Nasi bohaterowie, którzy zginęli w tej okrutnej wojnie, żyją tak długo, jak o nich pamiętamy.
Zdjęcia: archiwum prywatne
Julia Iliucha: Moje kobiety nie mają imion
W grudniu 2024 roku ukraińska pisarka Julia Iliucha zdobyła prestiżową nagrodę literacką BBC Book of the Year. Jej zbiór opowiadań „Moje kobiety” zawiera 40 kobiecych monologów i głosów wojny. 40 obrazów, które zostaną zapamiętane na zawsze.
Krytyk literacki Wira Ahejewa zauważyła, że w literaturze ukraińskiej nigdy nie było takiego kobiecego spojrzenia na wojnę, jak w książce „Moje kobiety”. Julia Iliucha jest już porównywana do Wasyla Stefanyka i Ericha Marii Remarque'a. A ona sama mówi:
– Napisałam tę książkę jako mieszkanka zbombardowanego miasta, jako kobieta czekająca na powrót męża z wojny, jako matka, jako wolontariuszka. Chciałam pokazać kobiety z różnych perspektyw. I wszystkie moje kobiety są bezimienne, są zbiorowymi obrazami ukraińskich kobiet, które musiały żyć podczas wojny.
Według Hanny Leliw, tłumaczki „Moich kobiet” na język angielski, ten zbiór opowiadań „wzmocni głosy ukraińskich kobiet i pozwoli znaleźć odpowiedni język, by mówić o tym, co niewypowiedziane”. I rzeczywiście, dzięki tej książce głosy ukraińskich kobiet rozchodzą się po całym świecie. Zbiór został już przetłumaczony na cztery języki i opublikowany w pięciu krajach, wkrótce pojawi się w Szwecji. To dyplomacja kulturalna w najczystszej postaci.
W wywiadzie dla Sestr Julia Iliucha opowiada o swoich doświadczeniach wojennych w Charkowie, czerwonej szmince jako symbolu kobiecej niezłomności i literaturze jako psychoterapii.
Byłam w odrętwieniu, słowa zniknęły
Oksana Honczaruk: Tamara Horicha Zernia, Pani znana koleżanka, zauważa w przedmowie do „Moich kobiet”, że dyskusje o tym, jak pisać o wojnie, wciąż trwają. Jak odnalazła Pani własną metodę opowiadania historii? Dlaczego jest ona tak atrakcyjna zarówno dla zwykłych czytelników, jak dla krytyków?
Julia Iliucha: Cóż, nie powiedziałabym, że wszyscy są przychylni, bo po moim zwycięstwie wylało się też dużo gówna. Ale mam nadzieję, że książka jeszcze się przyjmie – chociaż nie mnie to oceniać.
Nie planowałam tej książki. Po prostu pewnego wieczoru przyszła do mnie pierwsza historia, którą opublikowałam na Facebooku z hasztagiem: „moje kobiety”, a potem kontynuowałam pisanie. Dopiero kiedy tłumaczka Hanna Leliw zaproponowała, że przełoży moje teksty na angielski, a potem Marina Sorina – że przetłumaczy he na włoski, zaczęłam zdawać sobie sprawę, że inni mogą być tym zainteresowani. I że warto by zrobić z tych historii książkę.
Tworzy ją 40 chwytających za serce historii, w większości tragicznych, czasem optymistycznych, a czasem ironicznych. I wszystkie są w Pani. Jak Pani z nimi żyje?
Po 24 lutego przez kilka miesięcy nie mogłam napisać nic. Tuż przed wojną zaczęłam powieść, napisałam około jednej trzeciej, a teraz nawet nie wiem, gdzie jest ten rękopis. Nie ma to już dla mnie żadnego znaczenia.
24 lutego opuściłam Charków z moim synem Iwanem i kotem. Potem wróciłam do miasta na własną rękę i przez całą wiosnę byłam wolontariuszką. Przed wielką wojną przygotowywałyśmy taktyczne zestawy pierwszej pomocy dla ATO [żołnierzy uczestniczących w operacji antyterrorystycznej przeciw prorosyjskim separatystom z obwodu Ługańskiego i donieckiego – red.], więc znów zaczęłam się tym zajmować – otrzymywałyśmy wiele próśb. Ale pisać nie mogłam, byłam w otępieniu, wszystkie słowa zniknęły. Jedyne, co mogłam pisać, to apele na Facebooku, by zebrać pieniądze na coś przydatnego dla żołnierzy, którzy bronili Charkowa. Mogłam też robić zdjęcia flagi, jak powiewa na najwyższym maszcie w Ukrainie. A w kwietniu napisałam wiersz. Zbiór wierszy udało mi się jednak skończyć dopiero wtedy, gdy zostałam zaproszona na rezydencję literacką do Austrii.
Chodzi mi o to, że zarówno wiersze, jak opowiadania w „Moich kobietach” są w pewnym sensie moją psychoterapią, wypisywaniem się z osobistej traumy. Nie mogłam się powstrzymać od napisania tych historii, ponieważ były we mnie. A kiedy zaczęłam publikować je na Facebooku i otrzymałam wiele komentarzy od kobiet, zdałam sobie sprawę, że to może być psychoterapia nie tylko dla mnie.
Czy wśród tych 40 opowiadań któraś historia jest o Pani? Mogę przypuszczać, że to „Kobieta, która czekała na zwycięstwo”...
Ta historia jest o wielu kobietach. I jest kilka historii o mnie, z których najbardziej oczywista to ta „O kobiecie, która opuściła miasto w lutowy poranek z synem i kotem oraz dwiema parami majtek w plecaku”.
Na jak długo opuściła Pani wtedy Charków? Dokąd się Pani udała?
Mieszkaliśmy w północnej Sałtiwce [osiedle w Charkowie – red.] i kiedy usłyszeliśmy eksplozje, mąż powiedział mi, żebym spakowała swoje rzeczy i pojechała z naszym 9-letnim synem do moich rodziców, którzy mieszkają w obwodzie charkowskim. Mąż został, bo miał wstąpić do wojska. Służył przez rok i zwolnili go po tym jak został ranny.
Szybko spakowałam dwa plecaki, do jednego z nich syn włożył swój zestaw Lego, a w moim z rzeczy osobistych zmieściły się tylko dwie pary majtek. Wieźliśmy też kota, po drodze wzięliśmy jeszcze drugiego – od kolegi męża, który był sanitariuszem w rezerwie i też jechał na wojnę.
Gdy wyjechaliśmy z miasta, w pewnej chwili w odległości około 30 metrów zobaczyliśmy rosyjską kolumnę czołgów, jadącą w kierunku obwodnicy. Później dowiedzieliśmy się, że ostrzelali kilka samochodów.
Wróciłam do Charkowa 9 marca. Dlaczego pamiętam ten dzień? Bo zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej niedaleko miasta i piłam kawę obok furgonetki, przy której stał dziwny mężczyzna. Nagle otworzył drzwi tej furgonetki, wyjął ogromny bukiet tulipanów i mi go dał. To właśnie wtedy, 8 i 9 marca 2022 roku, wszystkie kobiety w Charkowie dostawały kwiaty na ulicach. Nigdy nie zapomnę tego dnia.
Gdzie jest teraz Pani syn?
Przebywamy na rezydencji literackiej w Austrii, Iwan chodzi do lokalnej szkoły. Ma już 12 lat i podróżuje ze mną prawie wszędzie, no, może z wyjątkiem Ameryki i Szwecji, bo moje występy tam były pierwszego dnia szkoły, a tego nie mógł przegapić.
Nigdy tak nie płakałam
Jak teraz postrzega Pani swój rodzinny Charków. Dlaczego temu miastu i jego mieszkańcom udaje się dokonywać rzeczy niemożliwych?
W mojej pamięci Charków to wiosna 2022 roku. Prawdopodobnie przez całe życie nie przemieszczałam się po mieście tyle co wtedy. Wraz z przyjacielem poruszaliśmy się tylko samochodem, bo transport publiczny nie działał, a miasto było zupełnie puste, prawie wszystko było wtedy zamknięte. Do supermarketu w Charkowie dotarłam dopiero w maju 2022 roku. Wędrowaliśmy między kilkoma działającymi aptekami i szukaliśmy leków. W tamtych czasach kupowaliśmy nawet bandaże na sztuki, co teraz trudno sobie wyobrazić. Na samym początku była katastrofa z lekami, ale później przyjaciele zaczęli przysyłać pomoc humanitarną z zagranicy.
Bardzo bałam się wrócić do Charkowa po dwóch tygodniach nieobecności. Myślałam, że miasto jest zniszczone, i jak tylko wjechałam do Chołodnej Hory [jedna z początkowych stacji metra – red.], zaczęłam płakać. Ale okazało się, że miasto stoi, broni się i jak napisał Serhij Żadan: „nasze flagi powiewają nad miastem”.
W książce „Nebołowy”, która ukazała się w 2016 roku, przeczytałam Pani pierwsze opowiadanie o kobiecie na wojnie. Zaczęła Pani tworzyć ten cykl osiem lat temu.
To ciekawe, że w tamtym czasie pisałam o kobiecie, która była aktorką i poszła na wojnę, a potem, na prezentacji „Nebołowy”, spotkałam prawdziwą kobietę, aktorkę z Charkowa, która poszła na wojnę i nadal walczy.
Proza „Nebołowy” nie była tak krótka, jak „Moje kobiety”. To było raczej to, co po angielsku nazywa się flash fiction [mikroproza, bardzo krótkie opowiadania – aut.]. Wolę krótką fikcję od dłuższych form, ona bardziej mi odpowiada.
Siła czerwonej szminki
Napisała Pani piękne opowiadanie „Kobieta, która pomalowała usta”. Dlaczego czerwona szminka u ukraińskich kobiet tak bardzo przeraża społeczeństwo? Dlaczego tatuaże czy kolorowe włosy żołnierek są chętniej akceptowane niż czerwone usta uchodźczyń i wdów?
Czerwona szminka nie pasuje do społecznych norm żałoby. Moja historia opowiada o kobiecie przeżywającej żałobę z powodu zaginięcia męża na wojnie. Ta szminka stała się jej sposobem na ochronę, rodzajem maski, którą nałożyła, by przetrwać. Podczas II wojny światowej czerwona szminka była dla europejskich kobiet symbolem odporności i oporu. W przypadku wielu ukraińskich kobiet dzisiaj jest tak samo.
Inna krótka historia mówi o tym, że większość ukraińskich kobiet zawsze marzyła o podróżach do innych krajów. Teraz mają te podróże, ale jest tak, jakby ich tam, w tych zagranicznych miastach, nie było. Ciało tam jest, ale dusza pozostaje w Ukrainie.
Podczas moich spotkaniach za granicą zawsze mówię, że nigdy w życiu nie chciałabym napisać tej książki i nie chciałabym mieć tych odczytów w różnych krajach. Chętnie zamieniłbym to wszystko na normalne, nudne życie bez podróży – ale i bez wojny. Tak, przed wielką wojną marzyłam o podróżach, a teraz moje marzenie się spełniło, tyle że w przewrotny sposób.
Mam też opowiadanie o kobiecie z walizką, która wyjeżdża z miasta. Kiedy je pisałam, myślałam o sytuacji na dworcu kolejowym w Charkowie na początku marca, gdzie było morze ludzi, a oni za wszelką cenę próbowali dostać się do pociągów ewakuacyjnych.
Moja bohaterka wskakuje na stopień pociągu, lecz nie potrafi zabrać ze sobą ciężkiej walizki. W pewnym momencie po prostu otwiera dłoń i puszcza tę walizkę, a wraz z nią całe swoje życie. I rusza w nieznane bez niczego
Jak będzie wyglądało jej przyszłe życie? Czy będzie marzyła o powrocie do domu z Europy? To kolejne pytania.
Nie chcę być kimś „komfortowym” dla każdego
„Moje kobiety” zostały już opublikowane we Włoszech, Słowacji, Austrii i Stanach Zjednoczonych. W lutym roku ukaże się we Francji i Szwecji. Na ile obcokrajowcy rozumieją flash fiction. Potrafią odczytywać ukryte w tej prozie znaki?
Na okładce książki, która ukaże się w Szwecji, znajdzie się wspomniana przeze mnie różowa walizka.
Jestem głęboko przekonana, że dzisiaj głównym zadaniem ukraińskiej kultury – a literatury w szczególności – jest przypominanie światu o wojnie w Ukrainie każdym dziełem sztuki, każdym tłumaczeniem i każdym słowem
Dlatego ważne było dla mnie, by „Moje kobiety” zostały wydane w wersji dwujęzycznej, ukraińsko-angielskiej, w formie książki artystycznej, bo to dobry prezent dla obcokrajowca. Ta książka po raz kolejny przypomina nam, że wojna w Ukrainie trwa i to odwaga Ukraińców dała Europejczykom czas na przygotowanie się do większej wojny, która może pochłonąć całą Europę. Ludzie za granicą muszą zrozumieć, że jeśli Ukraina upadnie, wojna z pewnością rozprzestrzeni się dalej, a ich kraje też staną w płomieniach.
Większość Europejczyków, podobnie jak większość Ukraińców przed inwazją, naiwnie wierzy, że ich to nie dotknie, że nic się nie stanie. Dlatego na wszystkich moich spotkaniach wzywam obcokrajowców, by nie powtarzali naszych błędów.
Dotarły już do Pani jakieś opinie na temat tej książki od zagranicznych czytelników?
Miałam cztery spotkania w Ameryce i wiele osób podchodziło do mnie, wyrażały poparcie dla Ukrainy i mówiły mi, że są pod wrażeniem historii tych bezimiennych kobiet (żadna z nich nie ma imienia). A kiedy miałam odczyt w Sztokholmie, byłam zdumiona liczbą Szwedów, którzy przyszli z ukraińskimi symbolami. Ciekawe było to, że książka nie została jeszcze w Szwecji wydana, ale niektóre z moich historii zostały już przetłumaczone na szwedzki i opublikowane w znanym lokalnym magazynie literackim. I ludzie prosili mnie o podpisywanie egzemplarzy tego magazynu, zwracając się też do mnie po ukraińsku. Szwedzi nauczyli się tych kilku potrzebnych do tego ukraińskich słów, co odczytałam jako potężny, a jednocześnie ujmujący wyraz szacunku. Byłam pod wrażeniem.
Na takich spotkaniach zawsze podkreślam, że jestem z Charkowa, opowiadam o tym, jak zmieniło się nasze życie od początku wielkiej wojny, i staram się pamiętać o tych pisarzach – mężczyznach i kobietach – którzy są teraz na froncie. I o tych, którzy zginęli. To jest to, co moim zdaniem najbardziej uderza zagraniczną publiczność: że ludzie, którzy pisali prozę i poezję, byli zmuszeni chwycić za broń i bronić swojego kraju.
W tym momencie wojna pojawia się przed nimi z twarzą konkretnej osoby. Szczególnie często opowiadam im o Maksymie Krywcowie, poecie, który zmarł kilka tygodni po opublikowaniu swojej pierwszej książki
Czy książka ukaże się w Polsce – po polsku?
Mam nadzieję, ale nie znalazłam jeszcze w Polsce wydawcy. Wciąż nad tym pracuję.
Jak różni się odbiór Pani książki za granicą i w Ukrainie?
Wszystkie kobiety, które się w niej pojawiają, uczyniłam bezimiennymi, by, czytając tę, książkę nie tylko Ukraińcy, ale także obcokrajowcy mogli wyobrazić sobie siebie w butach moich bohaterek
W języku angielskim istnieje wyrażenie „in (someone's) shoes”, co w przypadku mojej książki oznacza, że każdy może wyobrazić sobie siebie „w butach” tych kobiet. Moje bezimienne bohaterki są uniwersalne. Jak mądrze powiedziała Wira Agejewa, one są archetypowymi obrazami kobiet w czasie wojny. Chciałam pokazać, że to nie jedna konkretna kobieta żyje tą historią, ale że jest to historia wielu, wielu kobiet w Ukrainie.
Co oprócz rozgłosu daje Pani nagroda BBC jako pisarce?
Cóż, pozwala ci dodać naklejkę „BBC Book of the Year” do wszystkich egzemplarzy twojej książki. Jest to również nagroda pieniężna [1000 funtów – red.], która się bardzo przyda, bo zamierzam ją wykorzystać na zakup pick-upa dla 151. brygady, która jest teraz w bardzo gorącym miejscu. Na razie pozwoliłam sobie na wycofanie się z wolontariatu, ale jeśli jestem proszona o pomoc, zawsze korzystam z moich kontaktów. Na przykład moi polscy przyjaciele pomogli mi kupić bardzo drogie urządzenie do walki elektronicznej dla 151. brygady. Teraz mamy sytuację z pick-upem, na którego oszczędzaliśmy przez ponad dwa miesiące.
Jak zmieniła Panią ta wojna?
Stałam się bardzo twardą osobą, która nie chce być kimś „komfortowym” dla każdego, kimś, kto nie będzie cierpieć, jeśli komuś się nie spodoba. Przez te trzy lata nauczyłam się bronić siebie i swoich granic. Wielka wojna nauczyła mnie nie robić zamaszystych planów, bo zdałam sobie sprawę, że to nie ma sensu w świecie, w którym wszystko może się zmienić w ciągu kilku minut.
Nauczyłam się żyć dniem i cieszyć chwilą, bo jak mawia mój mąż: „Jesteśmy szczęśliwymi ludźmi, ponieważ żyjemy”. Niedawno zdobyłam nagrodę BBC, ale równie dobrze już wiosną 2022 roku mogłam leżeć bez życia gdzieś na lądowisku pod Charkowem...
O pisarce, która leczy gliniane chatki
Reżim sowiecki zniszczył nie tylko ukraiński język i kulturę, lecz także tradycyjną architekturę. Po uzyskaniu przez Ukrainę niepodległości w miastach pojawił się „kaprom” – chaotyczna „architektura kapitalistycznego romantyzmu”. O „urodzie” tej architektury decydowali nie architekci, lecz deweloperzy i właściciele kapitału. „Nasza ziemia jest zabudowywana pozbawionymi wyrazu klockami, które nie mają nic wspólnego z artystyczną naturą ludzi żyjących na niej” – napisała ukraińska architektka Zoja Mojsejenko.
Inwazja Rosji spowodowała potężny wzrost świadomości narodowej Ukraińców, odzwierciedlony w literaturze, muzyce, sztuce i architekturze. Ludzie zaczęli odwoływać się do historycznej pamięci architektonicznej, chcąc przywrócić własne, ukraińskie, dziedzictwo.
Ukraińcy od dawna wykorzystują w budownictwie naturalne materiały: drewno, glinę, słomę i len. Chata mazanka jest przykładem takiego budowania. Ma drewnianą ramę, gliniane ściany i podłogę, a dach jest kryty strzechą lub sitowiem. Drewno symbolizuje życie, trwałość i związek z naturą, glina – płodność ziemi, a słoma to talizman przeciwko złym mocom.
Ściany mazanek często pokrywa się wapnem, dzięki czemu domy te są przeważnie białe i schludne. Nie wymagają specjalnych nakładów finansowych, są przyjazne dla środowiska i piękne.
– Wszystko to jest ważne dla odbudowy zniszczonych wsi w Ukrainie, dla naszego środowiska – mówi Natalia Suprun, reżyserka filmowa i pisarka.
Odtworzyć raj ze wspomnień z dzieciństwa
– Zawsze wiedziałam, że będę miała mazankę – mówi Natalia. – Nie wyobrażałam sobie życia w mieszkaniu. Chciałam mieć dużo przestrzeni, jak to było w dzieciństwie, na wsi u mojej babci. Kiedy kupiłam swój pierwszy dom, starałam się odtworzyć ten mój raj ze wspomnień z dzieciństwa.
Pierwszą mazanką w moim życiu był dom babci. Mieszkała na Krymie. Kiedy byłam dzieckiem, często ją odwiedzałam. Było tam dużo przestrzeni, co mi się podobało. Dom babci był minimalistyczny: ze starymi meblami, nie murowany. Teraz rozumiem, że to z powodu biedy. Nie było jej stać na radzieckie meble i cegły. Ale za to jej dom wyglądał jak muzeum i był bardzo przytulny.
Babcia dorastała na Połtawszczyźnie. W 1947 roku, podczas kolejnego głodu, szukała pracy. Zaproponowano jej wyjazd na budowę kołchozów. To był czas, kiedy Tatarzy krymscy zostali deportowani z Krymu, a Rosjanie nie mogli sobie poradzić z ziemią krymskich stepów, więc zebrali młodych Ukraińców ze wsi i wysłali ich na Krym. To było praktycznie niewolnictwo, lecz moja babcia pojechała tam z powodu głodu – i została. Później, w latach 90., wywieźli ją na Połtawszczyznę, a krymski dom sprzedali. Byłam wtedy nastolatką i nie rozumiałam wartości antyków, które miała babcia. Teraz bardzo żałuję, że cały ten rodzinny dobytek został zniszczony z powodu zwykłej ignorancji.
Amerykańska lekcja budowania z gliny
Pierwszą mazankę Natalia kupiła w obwodzie czerkaskim. Nie mogła jednak znaleźć lokalnych rzemieślników, którzy potrafiliby pracować z gliną i naprawić budynek. Musiała sama się tego nauczyć. W Ameryce.
– W 2015 roku byłam przygnębiona z powodu okupacji Krymu. Musiałam coś zrobić, żeby wrócić do życia. Miałam 200 dolarów, mówiłam po angielsku i usłyszałam, że w USA łatwo znaleźć pracę, więc tam poleciałam. Znalazłam pracę w trzy dni – zostałam nianią 6-miesięcznego dziecka, chociaż nigdy wcześniej nie trzymałam dziecka na ręku. Jego rodzice żartowali, że moim zadaniem jest tylko zadbać, by nie umarło przed 18:00. Ale, mówiąc poważnie, było świetnie.
W Ameryce spędziłam rok: zmieniałam pracę, podróżowałam, szukałam zakwaterowania na couchsurfingu, a w końcu wynajęłam własne. Kręciłam film o ulicznych muzykach, których w Nowym Jorku jest wielu. Przyjeżdżają tam ludzie, którzy osiągnęli już pewien poziom w swoim kraju, i szukają nowych możliwości. Ale w Nowym Jorku stają się nikim – i zaczynają grać na ulicach. W barach za 5 dolarów możesz posłuchać niesamowitej muzyki.
Po roku wróciłam do Ukrainy i kupiłam swój pierwszy dom. Potem znów poleciałam do USA i dowiedziałam się, że budowanie z gliny jest tam bardzo popularne. Wtedy byłam już bardzo zainteresowana tym tematem. Poznałam ludzi, którzy się tym zajmowali, i zaczęłam się od nich uczyć. Zdałam sobie sprawę, że takie budynki mogą być wygodne i różnorodne. Zwykle ludzie w ukraińskich wioskach myślą, że budynek z gliny to tylko stara szopa. Jednak mazanka może być również nowoczesna.
Idealne miejsce na restart
Teraz Natalia mieszka w mazance w wiosce Czerkasy i odnawia kilka innych domów.
– Kiedy po raz drugi wróciłam z USA do Ukrainy, zaczęłam szukać innego domu. Nie chciałam już mieszkać w tym, który wcześniej kupiłam – lokalizacja przestała mi odpowiadać. Długo szukałam miejsca, w którym chciałabym spędzać czas, aż w końcu je znalazłam.
Ten dom znajduje się w osadzie ukrytej w lesie pośród wzgórz. Nie ma samochodów, nie ma ludzi. Za to dźwięki są niesamowite – nigdy w życiu nie słyszałam takich zwierząt i ptaków! Dom jest duży i jasny, z wysokimi sufitami. Dokładnie taki, o jakim marzyłam. Idealne miejsce na restart.
Mam specyficzny gust, jeśli chodzi o lokalizacje. Wybieram bardzo odległe od świata miejsca, gdzie nie ma gazu, bieżącej wody itp. Moje mazanki mogą mocno się różnić od tych w centrum wioski. Na przykład tutaj, w regionie Czerkasów, dotarcie do najbliższego sklepu zajmuje mi 40 minut.
Jeśli zimą pada śnieg, a potem robi się cieplej, nie mogę iść z powodu błota. Muszę więc z kilkutygodniowym wyprzedzeniem planować, jakie jedzenie kupić, co ugotować. W mieście nie lubiłam gotować, a tutaj gotuję cały czas, bo nie mogę wyjść do restauracji, by coś zjeść. Codziennie rozpalam w piecu. Nie mogę po prostu nie iść po drewno na opał albo nie rozpalić i spać do 12, bo zamarznę. To wszystko utrzymuje mnie w dobrej formie.
Woda – największy wróg mazanki
Jak się odnawia mazankę? Natalia mówi, że wszystko zaczyna się od planu, bez niego szybko można się wypalić. Musisz też zdobyć wiedzę od ludzi, którzy sobie z tym poradzili.
– Nie radziłabym nikomu zwracać się do profesjonalnych budowlańców, którzy pracują na nowoczesnych budowach. Musisz pytać tych, którzy już zajmowali się renowacją mazanek. Konieczne jest zdiagnozowanie stanu domu, który chcesz odrestaurować. Zidentyfikuj problemy i określ sposoby ich rozwiązania.
Glinę można wykopać w pobliżu domu. Jeśli mazanka została zbudowana tam, gdzie on stoi, niedaleko powinien być dół na glinę. Potrzebujesz również piasku i słomy. Możesz przygotować słomę samodzielnie lub umówić się z rolnikami, by zebrali dla ciebie resztki ze żniw. To kosztuje grosze.
Natalia mówi, że dzięki doświadczeniu może wyczuć rękami, czy prawidłowo ugniotła mieszankę. Po połączeniu wszystkich składników należy je dokładnie zagnieść dłońmi i stopami. Natalia nauczyła się to robić za pomocą betoniarki.
– Dom, w którym teraz mieszkam, był obłożony cegłami, które postanowiłam usunąć, choć wszyscy mi to odradzali – mówi. – Przybiegali z innych wiosek, żeby mi to wyperswadować! Ale to była słuszna decyzja. Jak się okazało, ściany tego domu były w wielu miejscach zjedzone przez mrówki, tyle że za cegłami nie było tego widać. A ja jakoś intuicyjnie czułam, że trzeba je usunąć. Dlatego pierwszą zasadą mazankarza jest słuchanie intuicji.
Po pracach zewnętrznych nadszedł czas udekorować wnętrze domu. Nie odnawiam mazanki, w której teraz mieszkam, nie odrestaurowuję – odtwarzam ją po swojemu. Nie trzymam się cudzych zasad, jak powinna wyglądać. Robię to tak, jak sama chcę.
Tu jest zimno i mokro, bo wokół są lasy i wzgórza. Chciałam więc wizualnie ocieplić wnętrze. Wpadłam na pomysł, że mój dom powinien wyglądać jak mazanka z południa. Namalowałam sobie w głowie coś morskiego, może nawet greckiego – i zrobiłam tu południe. Jednak następny dom, w regionie Połtawy, odrestauruję. By to zrobić, szukam zdjęć i informacji o tym, jak wyglądały podobne domy w tym regionie 100 lat temu.
Jeśli chata jest dobrze utrzymana i wyposażona, będzie bardzo wygodna, estetyczna, energooszczędna. Można ją zbudować lub odrestaurować za niewielkie pieniądze. Jeśli chodzi o wady, nie jestem pewna, czy wady mazanki różnią się od wad innych domów. Jeśli nie będziesz o nią dbać, nieprawidłowo zbudujesz piec lub na przykład nie spuścisz wody, będzie problem. Dom wymaga stałej opieki i uwagi, w przeciwnym razie zacznie umierać.
Są chaty z fundamentem i bez. Nie bez powodu dach mazanki wystaje metr poza ścianę – chroni ją przed wodą. Potrzebujesz bardzo dobrego odprowadzania wilgoci, glina nie powinna „kwaśnieć”. Jeśli nie zamoknie, nie trzeba jej smarować. Jeżeli dom nie ma fundamentów, zwykle smaruje się jego dno. Bo woda jest głównym wrogiem mazanki.
Chatka z widokiem na rzekę
Przyjaciele pomagają Natalii odrestaurowywać mazanki. A nieznajomi, którzy przychodzą pomóc, potem stają się jej przyjaciółmi.
– Nieustannie organizuję jakieś porządki. Przychodzą różni ludzie: ktoś chce się uczyć, ktoś podzielić się swoim doświadczeniem, ktoś potrzebuje się zrestartować, a ktoś po prostu chce popracować rękami. Dzięki mazankarstwu mam bardzo ciepłą grupę wsparcia.
Natalia mówi, że chce spopularyzować mazankarstwo i planuje uruchomić w tym celu projekt edukacyjny. Pierwsze kursy będą przeznaczone dla tych, którzy odnawiają stare domy.
– Powiem im też, jak znaleźć idealny dom, bo mam już w tym doświadczenie: wiem, jak szukać, jak wybierać i jak przygotowywać dokumenty. Jest wiele niuansów: krajobraz, infrastruktura, dostęp do wody, położenie domu względem słońca.
W tym, co robię, widzę sens. To świetny sposób na odbudowanie wiosek. Chcę przywrócić mazance dobrą reputację. Nie chodzi tylko o nasze tradycje. To także wygoda i opłacalność.
Moim celem jest stworzenie w mojej wsi przykładu architektury ludowej, który nie byłby eksponatem muzealnym, ale żywym domem mieszkalnym, w którym żołnierze mogliby się regenerować, a pisarze – pisać. Sama piszę, więc rozumiem, jak ważne jest posiadanie cichego, inspirującego miejsca, w którym nie jesteś pod presją codziennego życia i nikt cię nie rozprasza.
Marzę też o zbudowaniu dla siebie domu od podstaw, oczywiście chatki z gliny. Z wielkimi oknami z widokiem na rzekę.
Zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum bohaterki
W spalonym czołgu wszystko jest szare
Jest uczestniczką projektu humanitarnego „Na tarczy”, żołnierką z grupy poszukiwawczej w regionalnych siłach obrony terytorialnej „Pivden”. Wraz z kolegami na terenach deokupowanych szuka ciał poległych żołnierzy. Przyznaje, że każda wyprawa jest wyjątkowa. Nie ukrywa jednak, że niełatwo jej było przyzwyczaić się do tej pracy – był strach i rozpacz, które musiała przezwyciężyć.
Kateryna Rotarenko opowiedziała nam o swoim życiu i pracy.
Śladami walk
Z zawodu jestem weterynarką, lecz nie pracowałam w swoim zawodzie. Przed inwazją wiodłam zwyczajne życie, łapiąc się różnych zajęć – i w sklepie z haftowanymi koszulami, i w zoo. Mając jakieś 25 lat uznałam, że czas znaleźć coś stałego – i zostałam kierowniczką projektu w międzynarodowej organizacji pozarządowej „Eurostrategia” z siedzibą w Odessie. Okazało się, że szef tego projektu, Leonid Ignatiew, mieszkaniec Odessy, prowadzi też kilka innych przedsięwzięć, w tym Centrum Historii Wojskowej „Pamięć i Chwała”. Od 2007 roku jego uczestnicy zajmują się poszukiwaniem i ponownym pochówkiem poległych w II wojnie światowej w regionie Odessy.
Kiedy zaczęła się inwazja, zespół „Pamięci i Chwały” został zaproszony do udziału w projekcie humanitarnym Sił Zbrojnych Ukrainy (SZU) „Na tarczy”. Chodziło o odnajdywanie i sprowadzanie do domu ciał żołnierzy poległych w wojnie w Rosjanami. Dołączyłam do nich. Na pierwszą misję, w lipcu 2022 r., do Basztanki w obwodzie mikołajowskim, która została wyzwolona, nie chcieli mnie jednak zabrać. Tłumaczyli, że to niebezpieczne. Pomogłam więc im tylko przygotować się do wyprawy.
Ale już we wrześniu 2022 r. pojechałam na misję do obwodu kijowskiego. Musieliśmy sprawdzić kilka miejsc, w których eksperci już co prawda pracowali, lecz nie wszystkie ciała zostały odnalezione.
Byliśmy częścią zespołu składającego się z przedstawicieli Sztabu Generalnego, przewodników z psami i saperów. Jeździliśmy do różnych miejscowości, podążając śladami walk. Jednak udało nam się wtedy odnaleźć tylko kilka kości. Tam po raz pierwszy zobaczyłam, jak wygląda terytorium, na którym toczyła się wojna.
Czy ty będziesz w stanie z tym żyć?
W październiku 2022 r., podczas wyjazdu do wyzwolonego Iziumu w obwodzie charkowskim, po raz pierwszy zobaczyłam ciała rosyjskich żołnierzy rozrzucone wzdłuż drogi. Leżały tam od prawie tygodnia i już zaczęły się rozkładać. Nadal nie potrafię opisać tego, co wtedy czułam. Jakaś mieszanka strachu i odrzucenia.
Mimo to zrobiłam wszystko, o co prosili inni członkowie ekipy. Przede wszystkim opisywałam markerami białe worki na zwłoki – data, lokalizacja...
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to ciała spalone niemal do kości, na które padał deszcz, nim je zabraliśmy. Tego zapachu nie da się opisać
Dopiero w samochodzie zdałam sobie sprawę, że cała się trzęsę. Smród był okropny i jakby za mną podążał, czułam go wszędzie. Byłam w szoku, nigdy wcześniej nie widziałam ciał martwych ludzi. Tak, miałam krewnych, którzy umarli, ale nigdy nawet nie zbliżyłam się do trumny, nigdy nie dotknęłam zmarłego. Przypomniałam sobie wtedy, że moja matka mówiła: „Żeby nie bać się zmarłego i nie śnić o nim, trzymaj go za nogę”. Jest taki przesąd. Więc na początku pracy dotykałam stóp zmarłego.
Pewnego wieczoru – to było w regionie Iziumu – gdy wróciliśmy do bazy, wszędzie było już ciemno. Chodziliśmy z latarkami. Poszłam pod prysznic. Gdy weszłam do kabiny i zasunęłam zasłonę, zdałam sobie sprawę, że się boję. Zamknęłam oczy i zobaczyłam to, na co patrzyłam przez cały dzień. Wtedy zapytałam siebie: „Katia, czy będziesz w stanie z tym żyć i w ogóle pracować?”.
Gdy w końcu jakoś udało mi się uporać z tymi myślami i uczuciami, praca stała się łatwiejsza. Pod koniec ekspedycji mieliśmy wiele różnych ciał – ciała, które leżały na powierzchni, ciała wykopane z ziemi i spalone szkielety z samochodów. Teraz, gdy jestem sama, nie mam już tego uczucia, że ktoś jest ze mną – choć pewnego razu, gdy byłam na służbie, mój czajnik sam się włączył. Do dziś nie wiem, co to było. Powiedziałam wszystkim, że może to duchy do mnie przyszły, ale potem dodałam: „No to usiądźmy i napijmy się herbaty”. Bo to już nie był strach.
Smucę się, gdy nikogo nie odnajdujemy
Nasza praca jest koordynowana przez Centralny Departament Współpracy Cywilno-Wojskowej Sztabu Generalnego SZU. To oni organizują grupy i określają czas trwania zadania – od tygodnia do kilku miesięcy. Starannie przygotowujemy się do każdego wyjazdu, starając się zebrać jak najwięcej informacji o miejscu, do którego jedziemy. Ważne, by wiedzieć, gdzie odbyła się bitwa, co działo się na danym obszarze. Trzeba się też dowiedzieć, w jakich okolicznościach zaginęli żołnierze. Przeczesujemy każdy pas lasu, każdy okop, wypuszczamy drony i sprawdzamy pola. Oczywiście zdarza się, że nikogo nie znajdujemy – to nas frustruje i wpędza w smutek. Jeśli informacje potwierdzają, że w danym miejscu były ofiary, wracamy tam więcej niż raz.
Skuteczność poszukiwań zależy też od pogody i pory roku. Kiedy trawa jest wysoka, niełatwo przeszukać każdy metr ziemi.
Ciężko pracować w upale, gdy wchodzisz do czołgu i zaczynasz zgarniać szczątki małą szufelką. Żelastwo nagrzewa się w słońcu, a ty musisz być skupiona. I wszystko w środku jest takie same. Szare.
Niektóre kości nie nadają się dobadań DNA, ale i tak je zbieram, bo muszę wszystko odzyskać i zwrócić. Nie możesz zostawić osoby, która zmarła, nawet najmniejszych jej szczątków. Trzeba je zabrać i przekazać rodzinie do pochówku
Najlepiej pracować zimą, kiedy nie ma trawy i wszystko jest widoczne. Czasami angażujemy w poszukiwania przewodników psów i przeprowadzamy wywiady z mieszkańcami. Dają nam wiele informacji o tym, gdzie i kiedy kto stał. Ale czasem jest też sporo plotek. Na przykład, że Rosjanie zwozili gdzieś ludzi ciężarówkami i ich zakopywali. Jedziemy to sprawdzić – a tam nic, nikt nawet łopaty nie wbił. Ale trzeba sprawdzić każdą informację. W grupie zawsze są saperzy, którzy idą pierwsi i badają obszar poszukiwań, bo zawsze jest niebezpieczeństwo. Większość czasu spędzamy w deokupowanym regionie Chersonia, który jest mocno zaminowany.
Procedura postępowania z ciałami jest taka sama, tyle że trafiają do różnych miejsc. Ciała żołnierzy ukraińskich – do zakładu medycyny sądowej, gdzie policja prowadzi dochodzenie w sprawie zabójstwa. Szczątki Rosjan przewozi się gdzie indziej, skąd po oględzinach są zabierane na wymianę. Odpowiada za to departament repatriacji.
Kim był żołnierz spalony na popiół
Kiedyś szukaliśmy ciała żołnierza. Znaliśmy w przybliżeniu miejsce, w którym został ranny, a potem zmarł. Towarzysze broni nie zdołali go zabrać podczas odwrotu, a gdy po niego wrócili, już go nie znaleźli. Za pierwszym razem nam też się nie udało, jednak pomogli miejscowi. Okazało się, że był ostrzał, w którym jego ciało zostało spalone niemal na popiół. Zidentyfikowanie go zajęło rok, zaangażowano wielu ekspertów, ale nie byli w stanie pobrać DNA – choć kości zostały wysłane do różnych laboratoriów. Jego tożsamość została ustalona tylko dzięki trójwymiarowej dokumentacji dentystycznej. Pochodził z regionu Odessy, wraz kolegą byliśmy na jego pogrzebie. To było dla nas bolesne – ale i radosne, bo nie został pochowany gdzieś jako bezimienny, lecz wrócił do swojej rodziny. A ta towarzyszyła mu w ostatniej drodze.
Czasami zwracają się do nas krewni zaginionych osób. Do mnie piszą w mediach społecznościowych. Jedyne, co wtedy mogę, to doradzić im, co i jak sami mogą robić. Większość takich próśb dotyczy zaginionych na linii frontu. Tyle że zespół poszukiwawczy tam nie pojedzie, bo możemy pracować tylko na terytorium oczyszczonym z okupantów i w miarę spokojnym. Operacje poszukiwawcze to nie ewakuacje.
Nikt nie chce uwierzyć w śmierć
Zawsze było mi trudno, gdy odnajdywałam na ciała młodych ludzi. Pamiętam, jak kiedyś w obwodzie chersońskim udało nam się zidentyfikować młode ciało tylko po nieśmiertelniku, na którym było imię i nazwisko mężczyzny. W Internecie natrafiliśmy na wpisy jego matki, szukała go. W takich momentach jest ci bardzo trudno. Rodzina szuka człowieka z nadzieją, a ty już wiesz, że on nie żyje.
Każdy taki post z apelem „pomóżcie go znaleźć” to pół na pół: albo nie żyje, albo jest w niewoli. Rodzina do końca ma nadzieję, że jest w niewoli
Nikt nie chce wierzyć w śmierć. Nawet jeśli są wszystkie dowody, nikt nie uwierzy, dopóki nie zobaczy ciała. Nikt nie chce pogodzić się ze stratą.
Dobro w najmniejszych rzeczach
Kiedy pracujesz ze śmiercią, zdajesz sobie sprawę, jak cenny jest każdy dzień życia, jakie to ważne robić wszystko na czas. Nawet najmniejsze rzeczy zaczęłam traktować w szczególny sposób, cieszę się nawet promieniami słońca na trawie. Często mówię bliskim, że ich kocham. Pochodzę z Odessy, więc po trudnych wyprawach, kiedy wracam, idę nad morze – chcę wtedy być sama pośród natury. W pamiętniku opisuję to, co czuję i widzę. Chcę zachować swoje myśli. To też daje mi jakąś siłę.
Planów na przyszłość jeszcze nie mam. Wiem tylko jedno: po wojnie będę nadal poszukiwać poległych. Wszyscy czekamy na ten czas, bo wtedy będziemy mogli pracować pełną parą. Każdego z naszych żołnierzy i żołnierek musimy sprowadzić do domu i pochować z honorami. To nasza misja.
Jestem z Ukrainą aż do zwycięstwa. I marzę, by kiedyś pojechać na Krym
Marcin Meyer ma 54 lata i jest biznesmenem. Pomaga Ukraińcom od początku inwazji. Początkowo przewoził ludzi z granicy polsko-ukraińskiej, później wyjechał na wolontariat do Ukrainy. Dostarcza pomoc w najbardziej niebezpieczne rejony, gdzie nie każdy chce jechać. Przed wojną unikał mediów społecznościowych, ale gdy się zaczęła, założył konta na Instagramie i TikToku. W jednym celu: by ludzie w potrzebie mogli się z nim kontaktować. Uświadamia też obcokrajowcom, co się dzieje w Ukrainie.
Oto jego opowieść.
Pomagaj dalej i rób to, co robisz
Rankiem 24 lutego 2022 r., gdy tylko się obudziłem, natychmiast pojechałem na granicę polsko-ukraińską. Przez dwa tygodnie przewoziłem ludzi, początkowo własnym samochodem. Później przesiadłem się do busa. Przewoziłem mężczyzn wracających z zagranicy, by walczyć na wojnie, i pomoc humanitarną. W drodze powrotnej zabierałem kobiety i dzieci, w większości przerażone. Od razu włączałem Wi-Fi w telefonie, by mogli napisać do swoich rodzin, gdzie są i dokąd jadą. Chciałem, by czuły się bezpiecznie. Wiele z nich miało urazy psychiczne.
Raz podwiozłem trzy kobiety z dziećmi. Jedna z nich bała się wejść do domu, który miał być ich schronieniem. Powiedziałem: „Spokojnie, nie denerwuj się. Poczekamy, aż zrozumiesz, że tu jest bezpiecznie”. Uderzyło mnie to, że prawie wszystkie kobiety, które spotkałem, od razu były zainteresowane możliwością zatrudnienia – i to pomimo faktu, że nie pochodziły z biednych rodzin. Jedna z nich była właścicielką pięciu sklepów ze słodyczami w Charkowie, lecz wojna zmusiła ją do pozostawienia wszystkiego.
Z czasem zdałem sobie sprawę, że nie wystarczy mi już tylko przewożenie ludzi. Myślałem o wstąpieniu do wojska, jednak mój przyjaciel z Kijowa powiedział: „Marcin, nie jesteś już taki młody, masz 52 lata. Pomagaj dalej i rób to, co robisz”. Wtedy zdecydowałem się pojechać do Ukrainy i pomagać ludziom bezpośrednio tam, zwłaszcza w pobliżu linii frontu.
Dziennik wideo, czyli mówić o tym wszystkim
W marcu 2022 r., gdy tylko obwód kijowski został wyzwolony, pojechałem z pomocą humanitarną do Borodianki, Buczy i Irpienia. Wciąż trudno mi nawet wspominać te miejsca. Widziałem stosy podziurawionych kulami cywilnych samochodów, słuchałem ludzi, którzy opowiadali o rozstrzeliwaniu cywilów przez rosyjskie wojsko. Chciałem krzyczeć na cały świat o tych okropnościach, które dzieją się w XXI wieku. Niestety wiele osób w Europie zaczyna zapominać o wojnie w Ukrainie. Żyją spokojnie i nie zdają sobie sprawy, że zaledwie 400 kilometrów od nich cywile giną podczas bombardowań. Ważne było dla mnie, by mówić o tym wszystkim, bo rosyjska propaganda krzyczała, że to fejki.
Do tego czasu nie miałem konta w żadnych mediach społecznościowych. Córka namówiła mnie do założeniu konta na TikToku, a przyjaciel stworzył stronę na Instagramie. Nie jestem reporterem z telewizji, nie szukałem sensacji. Po prostu opowiadałem to, co zobaczyłem.
Wstrząsnęła mną na przykład historia pary emerytów, którzy nie chcieli opuszczać Buczy i mieszkali w namiocie na środku podwórka. Nie bali się nawet zimna
Moje posty w mediach społecznościowych były jak pamiętnik wideo. Dzięki nim informowałem też ludzi, że ich paczka dotarła do celu, a nie leży gdzieś w magazynie. Nie robię tego dla sławy w sieci, chcę tylko być otwarty i transparentny. Poza tym ludzie, którzy potrzebują pomocy, za pośrednictwem socjali mogą się ze mną skontaktować.
Podczas wolontariatu na granicy poznałem pastora Witalija z Krzywego Rogu. Odwiedzam go regularnie. Pamiętam, jak pojechaliśmy razem do jednej z okupowanych wiosek, jak zwykle przywożąc pomoc humanitarną. Podszedł do nas mężczyzna i poprosił o pomoc. Rosjanie zastrzelili jego żonę, a on chciał wykopać jej ciało, by je pochować na cmentarzu. To był dla mnie szok.
Kobieta prosi o dwa pampersy
W Krzywym Rogu rozdawaliśmy pomoc humanitarną. Podeszła do nas kobieta i zapytała, czy mamy da pampersy. Ta prośba poruszyła mnie do głębi. Nie prosiła o pieniądze ani żadną inną pomoc, tylko o dwie pieluchy – nawet nie paczkę. Czasami docierały do nas prośby od domów dziecka. Woziliśmy do nich różne rzeczy: jedzenie, lekarstwa, generatory.
Najgorzej było w wiosce Paraskowijiwka niedaleko Bachmutu, która jest teraz pod rosyjską okupacją. Jechaliśmy z pomocą humanitarną w cywilnym samochodzie oznaczonym krzyżem, ale dla Rosjan to nie miało znaczenia. Strzelali do nas. Jest takie powiedzenie: „Tylko głupcy się nie boją”. Zawsze zadziwiali mnie ludzie, którzy nie chcieli opuszczać zagrożonych miejsc. Zwłaszcza emeryci, którzy siedzieli w piwnicach. Oczywiście nie mnie ich oceniać. Może niektórzy czekali na Rosjan, a może po prostu bali się jechać w nieznane.
Innym razem matka przekazała nam syna, którego trzeba było przewieźć z Krzywego Rogu do Krakowa; miał tam opiekuna prawnego. Wyraziła zgodę na przekroczenie przez niego granicy. Tego 8-letniego chłopca przerażał każdy głośny dźwięk. Przez pierwsze dziewięć godzin nie odzywał się ani słowem. Był ze mną przyjaciel, z którym na zmianę prowadziliśmy samochód. Nie zatrzymywaliśmy się. Chcieliśmy się dowieźć dziecko to na miejsce tak szybko, jak to możliwe, by jak najmniej się stresowało.
Człowiek dorasta, ale wciąż trochę jest jak dziecko
Na początku wojny na pełną skalę wojsko prosiło o wszystko – kamizelki kuloodporne, hełmy, ubrania, śpiwory, gogle taktyczne. Drony i pojazdy były potrzebne cały czas. Niektórzy ludzie oddawali swoje zwykłe drony, by chłopcy mogli nauczyć się nimi sterować. Skontaktowali się ze mną ludzie z Austrii i Norwegii, którzy chcieli przekazać armii swoje samochody.
Ostatnio dostarczyłem ich kilka – jeden dla żołnierza, którego znałem. Dwa tygodnie później zaginął. Nie wiadomo, czy został schwytany, czy zabity. Nadal nie ma o nim żadnych wieści
Za każdym razem gdy idziesz na front, jest niebezpiecznie. Raz wróg był 500 metrów od nas. Połowa wioski była pod kontrolą Rosjan, a druga połowa pod kontrolą Ukraińców. Oczywiście pojechanie tam było ryzykowne, ale musieliśmy to zrobić. Wiesz, chociaż człowiek dorasta, wciąż jest trochę jak dziecko: jak jest niebezpiecznie, to spoko. Oczywiście, nie chcę umierać. Ale nadal jeżdżę w takie miejsca, bo rozumiem, że chłopaki i dziewczyny żyją tam w bardzo niebezpiecznych warunkach na co dzień. Cieszą się, gdy ktoś ich odwiedza, że się o nich pamięta.
Zdarzało się, że od przyjazdu na front nawet na chwilę nie wychodzili z ukrycia, bo wokół latało mnóstwo dronów, wyłączali też telefony i geolokalizację. To, co udaje mi się sfilmować na linii frontu, publikuję po dwóch tygodniach albo miesiącu. Ze względów bezpieczeństwa.
Nie da się zapomnieć tych wiosek i miasteczek spalonych przez Rosjan. Czas jakby się tam zatrzymał. Widzisz rozwieszone pranie, zastawiony stół, a na nim talerze. Ludzie zostawiali wszystko w jednej chwili i uciekali. Żaden film nie jest w stanie oddać tych wszystkich okropności.
Życzą mi śmierci, a ja się uśmiecham
Wciąż dziwi mnie, że są tacy, którzy nie wierzą w realność i okrucieństwo tej wojny. Piszą o tym w komentarzach na moich mediach społecznościowych. Czasami twierdzą, że to wszystko jest zainscenizowane, że to plan filmowy. Bo na przykład żołnierz na froncie nie może być ogolony i czysty – musi być pokryty błotem, mieć brodę. Niektórzy życzą mi śmierci. Kiedy to czytam, po prostu się uśmiecham i dalej robię swoje.
Musimy zdać sobie sprawę z jednego: nikt z nas nie chciałby, żeby coś takiego wydarzyło się w naszym kraju. Oczywiście każdy musi bronić kraju, ale łatwo jest potępiać tych, którzy uciekają, którzy nie chcą walczyć.
Nikt nie wie, jak w tej sytuacji zachowaliby się na przykład Polacy. Czy opuściliby Polskę? Czy matka zabrałaby swojego 20-letniego syna do innego kraju, czy też wysłała go na front? Zrozumiesz to dopiero wtedy, gdy wejdziesz w czyjeś buty
Z własnego doświadczenia wiem, jacy są Rosjanie. Mam przyjaciół w USA, gdzie kiedyś mieszkałem. Nawet tam propaganda wyprała ludziom mózgi. A Rosjanie uważają się za naród wybrany i uznają wszystkie inne narody za gorsze. Nie kochają nikogo i są zawistni. Pamiętasz, jak byli zaskoczeni, gdy zobaczyli kanalizację i toalety w ukraińskich domach? Myśleli, że tu będzie jak u nich w domu, z dziurami w ziemi zamiast toalet. Słyszałem historie o Rosjanach kradnących czajniki elektryczne, a potem stawiających je na gazie, żeby się nagrzały. Albo wyjmujących płyty pancerne z kamizelek kuloodpornych i wkładających w to miejsce kradzione laptopy. Mieszkałem w domach w pobliżu linii frontu. Rosjanie ukradli z nich nawet ramy okienne i krany.
Nie czas na historię
To wstyd, że niektórzy ludzie wciąż żyją historią, która dzieli nasze narody. Tragedia wołyńska wydarzyła się 80 lat temu, lecz nikt nie mówi, że należy o niej zapomnieć. Teraz jednak nie czas na to. Kiedy w przestrzeni informacyjnej przywołujemy smutne karty naszej historii, to jest to najlepsza melodia dla Rosjan. Tak, to trudne tematy, lecz w tym momencie nie czas na nie.
Historia jest bardzo ważna, ale czas napisać nową. To jest zasada, według której żyję
Nie rozumiem tych, którzy krzyczą: „Niech tylko podpiszą ten pokój i się dogadają!”. Moja odpowiedź jest zawsze taka sama: wyobraź sobie, że ktoś przyjeżdża do twojego kraju i zabiera ci kilka województw. Albo przychodzi do twojego domu i zabiera ci kuchnię i pokój, mówiąc: „No dobra, od dziś mieszkam w twoim pokoju i kuchni”. Ludziom łatwo mówić różne rzeczy, gdy to nie dotyczy ich ziemi.
Przez pierwsze dwa lata w ogóle nie jeździłem na wakacje. Przyjeżdżałem do Polski na tydzień lub dwa, żeby zobaczyć się z dziećmi, a potem wracałem. Dopiero w tym roku po raz pierwszy pojechałem z nimi nad morze. Jednak moje myśli i serce zawsze były w Ukrainie. Pewnego dnia podczas spaceru spotkaliśmy dziewczynę z Ukrainy, która ze swoim chłopakiem sprzedawała lody. Rozpoznali mnie, podeszli i podziękowali. Było mi bardzo miło, zwłaszcza że moja 17-letnia córka i 8-letni syn stali obok mnie i widzieli to wszystko. To proste „dziękuję” jest dla mnie największą nagrodą. Poprzez wolontariat chciałem pokazać moim dzieciom, że w życiu trzeba robić coś dla innych bezinteresownie. Mam nadzieję, że są ze mnie dumne.
Cieszyć się każdą chwilą
Ta wojna nauczyła mnie pomagać. Kiedy robisz to z głębi serca, pomagasz też sobie. Naprawdę zacząłem doceniać każdy dzień, zauważać małe rzeczy, cieszyć się każdą chwilą z moimi dziećmi. W codziennym życiu staram się robić wszystko z myślą o innych. Nawet kiedy parkuję samochód, parkuję go tak, aby ktoś inny mógł stanąć obok mnie.
Nigdy nie sądziłem, że tak krwawa wojna może być tak blisko Polski. Na całym świecie wojny i konflikty trwają latami – i, swoją drogą, w prawie każdej z nich jest jakiś rosyjski ślad. Ale tamte wojny są daleko. Nawet gdybym chciał pojechać i pomóc, trudno byłoby się tam dostać. A Ukraina jest o krok.
Ludzie są naprawdę zmęczeni wojną. To gorzka prawda. Jednak kiedy myślisz o tych chłopakach i dziewczynach na linii frontu, zdajesz sobie sprawę, że nie masz prawa nawet myśleć o zmęczeniu
Jestem z Ukrainą aż do zwycięstwa. Jestem pewien, że po zakończeniu wojny ten kraj otrzyma potężny impuls do rozwoju. Macie do tego wszystko – ziemię, zasoby naturalne i ludzi. Chcę też spełnić jedno z moich marzeń: pojechać na Krym. Jeszcze tam nie byłem. Ale słyszałem od znajomych, że tam jest pięknie.
Andrij Onistrat: – Przez rok wojny rozmawiałem z synem więcej niż przez 10 wcześniejszych lat
Przed wojną nazywano go „biegającym bankierem” – Andrij Onistrat nie tylko był właścicielem banku, którym zarządzał, ale też biegał w poważnych maratonach. Kiedy wybuchła wielka wojna, ten ojciec pięciorga dzieci zgłosił się na ochotnika do wojska i został „bankierem, który walczy”. Teraz nie jest już bankierem. Żyje z pensji oficera.
Gdy wojna zabrała mu syna, życie Andrija zmieniło się całkowicie. Opowiedział nam o tym w osobistej rozmowie.
Od bankiera do żołnierza – od radości po depresję
Oksana Szczyrba: Dlaczego zdecydował się Pan wstąpić do wojska? Jaką rolę w tej decyzji odegrała Pana rodzina i przyjaciele?
Andrij Onistrat: W czerwcu 2022 roku poszedł na wojnę mój syn. Dwa i pół miesiąca później poszedłem za nim. Bo jeśli poszedł Ostap, to ja nie mogłem nie iść. Moja żona [Walentyna Chamajko, znana prezenterka telewizyjna, współtwórczyni marki odzieżowej – red.] zareagowała na to bardzo źle. Nie powiedziałem jej o mojej decyzji do samego końca. Bałem się, że będzie przeciw. Kiedy się dowiedziała, bardzo płakała, nie chciała, bym odchodził, była bardzo zraniona. Ale decyzja zapadła.
Myślał Pan o wyjeździe z kraju?
Nie mieliśmy walizki ewakuacyjnej, jednak w pierwszych tygodniach wojny rozmawialiśmy o tym. Byłem gotowy wsadzić rodzinę do samochodu i zabrać ją w bezpieczne miejsce, a potem samemu wrócić. Lecz żona powiedziała, że nie chce wyjeżdżać, bo czuje, że jeśli to zrobi, nie będzie mogła już wrócić do swojego domu.
Trudna była przemiana bankiera w żołnierza?
W tym procesie jest wiele etapów, od radości po depresję. To okazja do zmiany siebie i otoczenia. Czytałem teorię, że każda osoba może przejść drogę od wykonawcy do lidera – w dowolnym kierunku. Odwiedził mnie znajomy przedsiębiorca. Zapytałem go: „Czy kiedykolwiek myślałeś o zostaniu pracownikiem?”. „Serio?” – odpowiedział ze zdziwieniem. Oznacza to, że on już nie może wrócić na poziom wykonawcy. A ja mogę to zrobić z łatwością.
Tęskni Pan za swoim przedwojennym życiem?
Trudno powiedzieć, za czym tęsknię. Kiedy wracam do domu i kładę się do łóżka, zdaję sobie sprawę, że bardzo brakowało mi zasypiania z dziećmi, przytulania żony.
Każde życie ma swoje plusy i minusy – zarówno w czasie pokoju, jak na wojnie
Kiedy byłem w Torecku, czułem adrenalinę misji bojowych. Z jednej strony jest ciężko, ale z drugiej doświadczasz emocji, których nie masz w cywilu.
Ogólnie rzecz biorąc, moje życie zmieniło się całkowicie. Mam inny krąg społeczny, inne priorytety.
Przed inwazją nie miał Pan doświadczenia wojskowego. Został Pan ojcem w wieku 18 lat i dostał odroczenie od służby. Wcześniej uważał Pan, że wojsko to strata czasu. Ale kiedy zaczęła się wojna na pełną skalę, poszedł Pan na front. Co wojsko jest dla Pana dzisiaj?
Dziś to moje życie, ponad 90% mojego czasu.
Jestem zainteresowany karierą wojskową, w której mógłbym wykorzystać swoje wcześniejsze, pokojowe doświadczenie. Wojsko to rozwój, planowanie, przetrwanie, wykonywanie rozkazów, struktura. W wojsku wydarzenia biegną bardzo szybko. A w cywilu wojna wygląda jak news.
W czym wcześniejsze doświadczenia Panu pomagają, a w czym przeszkadzają?
Nie przeszkadzają mi. Może czasami musisz przekroczyć samego siebie, na przykład gdy dostajesz idiotyczne zadanie. W cywilu tego nie robiłem.
Pomaga mi umiejętność myślenia, bo niestety w wojsku nie ma zbyt wielu ludzi, którzy potrafią myśleć
Przytuliłem go i pomyślałem, że stał się już taki duży i dorosły
Pana syn Ostap zginął podczas misji bojowej w pobliżu Wuhłedarze w 2023 roku, miał 21 lat. Jakie były wasze relacje?
To ja zainspirowałem go do wstąpienia do armii. Stymulowałem go. Kiedy teraz zadaję sobie pytanie, czy gdybym mógł cofnąć czas, zrobiłbym to samo, nie mam odpowiedzi.
Dużo myślałem i nadal myślę o przyczynach tego, co się stało. Przed wojną rozmawialiśmy rzadko, a niektóre jego działania, jak decyzja o porzuceniu studiów, mogły mnie irytować, a nawet powodować odrzucenie. Potem Ostap poszedł na wojnę i wszystko się zmieniło.
Przez rok wojny rozmawialiśmy więcej niż przez wcześniejsze 10 lat. Mieliśmy jedną małą przerwę na półtora tygodnia, ale poza tym kontaktowaliśmy się codziennie. Pisaliśmy do siebie na Signalu, rozmawialiśmy o wojsku, broni, ubraniach, dziewczynach... Nie było tematów, których byśmy nie poruszyli. Nigdy wcześniej nie miałem takiego kontaktu z moim synem.
Pewnego razu, podczas wakacji, zaprosiłem go do Charkowa. Miałem tam tylko jedno łóżko, więc musieliśmy spać na nim razem. Pamiętam, jak go przytuliłem i pomyślałem, że stał się już taki duży i dorosły.
Wszyscy byli z niego dumni. Kiedy przyjeżdżał na urlop, nosili go na rękach. Nauczył się komunikować z ludźmi, choć w cywilu było to dla niego dość trudne. W czasie wojny otworzył się, zaczął inaczej komunikować się z braćmi i siostrami. Stał się bardziej otwarty.
Jaki był podczas wojny?
Został profesjonalnym operatorem dronów, chciał zostać pilotem szturmowym – chociaż mówiłem mu, że może być przydatny na wojnie, używając nowoczesnych technologii.
Jak przetrwać taką stratę i nie oszaleć?
Jeszcze nie wiem, jak to przetrwać. Często czytam sobie to, co do siebie pisaliśmy, i płaczę.
Czas nie leczy ran
Tuż po śmierci Ostapa rozpoczęła się ofensywa. Podczas walk poczułem się trochę lepiej, ale kiedy się skończyła, przyszły ciężkie myśli i zacząłem chodzić do miejsca, gdzie to się stało, gdzie zginął mój syn. Znalazłem tam jego rzeczy. Spakowałem je do pudełka i odesłałem do domu. Potem zacząłem chodzić tam częściej.
Powiedziała: „Jeśli coś się stanie, nie oddadzą mi nawet twojego ciała”
O co Pan walczy?
Chcę, by nasz kraj wyrwał się z rosyjskiego paradygmatu istnienia. Chcę, byśmy wyskoczyli z niego raz na zawsze i w taki sposób, żeby nie można już było do niego wrócić.
Bo jeśli spełni się straszny sen, w którym Rosja wygra, to ja i moje dzieci nie będziemy żyć w tym kraju. Dlatego walczę. By odwrócić tę kartę historii
Jak podczas wojny wyglądają Pana relacje z rodziną?
To już zupełnie inne życie niż wtedy, gdy wstępowałem do wojska. Dzieci dorosły, Walentyna założyła własną firmę i jest jeszcze bardziej zajęta niż kiedyś. Wielokrotnie mówiła mi, że jej ciężko. Pracuje 7 dni w tygodniu, to naprawdę ciężkie czasy. Ale na razie jestem w stanie myśleć głównie o tym, jak przybliżyć nasze zwycięstwo. O reszcie pomyślę później.
Podobno był Pan u psychologa rodzinnego...
Tak, bo w pewnym momencie zaczęliśmy mówić różnymi językami. Mówisz rzeczy, które wydają się być zrozumiałe, ale bliscy wydają się ciebie nie słyszeć. To było dla mnie bardzo irytujące. Walia zasugerowała, bym poszedł do psychologa, ona bardzo chce mi pomóc. Teraz zdaję sobie sprawę, jak trudno było jej zaakceptować te wszystkie zmiany, przeżyć śmierć mojego syna [Ostap był synem Andrija z pierwszego małżeństwa – red.]. I jak trudno było jej doświadczać zmian, które we mnie zaszły.
Pobraliście się po 18 latach małżeństwa, gdy już mieliście ze sobą czworo dzieci.
Walia powiedziała mi, że jeśli coś się stanie, nie oddadzą jej nawet mojego ciała. Biorąc pod uwagę to, gdzie jestem, ryzyko jest naprawdę wysokie. To była emocjonalna decyzja i bardzo emocjonalny moment.
Czerwona linia i poczucie beznadziei
Co jest najtrudniejsze w wojsku, na linii frontu?
Nie lubię się nie wysypiać. Dla mnie to rodzaj czerwonej linii, której nie lubię przekraczać. A niewyspany byłem cały czas. Z emocjonalnego punktu widzenia to było dla mnie nękanie. Znęcanie się w wojsku polega na tym, że wciąż czujesz się do czegoś zmuszany, masz poczucie beznadziei.
I jeszcze mój wiek... Jestem starszy od innych, a to niezbyt przyjemna sytuacja.
Kiedy byłem dowódcą, miałem problematyczną relację z jedną osobą. W życiu staram się nie wchodzić w drogę idiotom, bo trudno znaleźć z nimi wspólny język. Przed wojskiem nie miałem do czynienia z nieodpowiednimi ludźmi.
Ale na wojnie musisz komunikować się ze wszystkimi, nawet z idiotami. Nie możesz udawać, że oni nie istnieją. A to jest trudne
Jak przetrwać na tej wojnie?
Na linii frontu nieustannie się „przegrzewasz” z powodu ciągłych wyzwań i obciążenia pracą. Aby temu zapobiec, wysyłałem moich podwładnych do domu na kilka tygodni. To przywracało ich trochę do życia.
Zainwestował Pan w wojsko dużo własnych pieniędzy. Dlaczego teraz brakuje funduszy? Jakie są główne problemy w armii?
Przedstawiłem badania na temat tego, które jednostki odnoszą sukcesy, a które nie. Okazało się, że sukces odnoszą te, które mają budżet na pokrycie swoich potrzeb.
Ja na przykład zainwestowałem w zakup wideorejestratorów. Kiedyś zamawialiśmy drony z Ministerstwa Obrony, ale ich rejestratory są tak kiepskie, że drony nie latają. Jedna kamera kosztuje 2600 hrywien [ok. 260 zł – red.], dziennie zużywa się około 20 dronów. Nie możesz zamówić odpowiednich rejestratorów w ministerstwie, bo ich nie mają. Musisz więc kupić je sam. Ogólnie potrzeby jednostki są bardzo duże. Teraz armia jest w takim stanie, że musimy kupować wszystko. UE rekompensuje tylko część potrzeb.
Każda jednostka wojskowa to mały start-up. A jeśli chcesz wygrać, to ta jednostka musi kupić odpowiednią technikę
Za co został Pan odznaczony?
Armia ma ciekawe podejście do nagród. Na przykład trwa ofensywa. Liczba osób, które się wyróżniły, jest określana subiektywnie. Powiedzmy, że wyróżniło się 20 osób, a oni mówią mi: „Musimy przyznać sześć Złotych Krzyży”. Pytam: „Dlaczego tylko sześć? Przecież z powodzeniem atakowaliśmy, mój oddział wykonał zadania”. W odpowiedzi słyszę: „Bo taki jest rozkaz. Musimy wybrać najlepszych z najlepszych”.
Potem nastąpiła druga ofensywa, wzięli w niej udział ci sami ludzie. Więc po niej przyznałem odznaczenie innym, żeby nikogo nie urazić, chociaż wszyscy się sprawdzili. Ja zostałem odznaczony Srebrnym Krzyżem. Chyba za to, że szybko i skutecznie sformowałem oddział. Zostałem też awansowany do stopnia oficerskiego. Od SBU [Służba Bezpieczeństwa Ukrainy – red.] otrzymałem odznaczenie za zatrzymanie rosyjskiego zwiadu w Bałakliji [miasto w obwodzie charkowskim – red.]. To była operacja grupowa, w której brałem udział. Wszyscy otrzymaliśmy takie same odznaczenia.
Co chce Pan robić po zwycięstwie?
Na pewno zajmę się dziećmi. Kiedy jestem na froncie, nie poświęcam im wystarczająco dużo czasu, uwagi i miłości. Chciałbym to im wynagrodzić.
Zdjęcia: FB Andrija Onistrata
Exen: Będę na froncie tak długo, aż znikną stamtąd wszyscy Rosjanie
Aldona Hartwińska: Funkcjonujesz w przestrzeni medialnej, głównie w mediach społecznościowych. Zgromadziłeś spore audytorium, ale nie zawsze są to ludzie Tobie przychylni. Krótka lektura komentarzy pod twoimi postami na “X” i można tam znaleźć nawet i groźby. Jak sobie z tym radzisz? Przede wszystkim, co odpowiadasz tym, którzy krzyczą „To nie jest nasza wojna, to nigdy nie dotrze do Polski, pomagaj polskim dzieciom!”.
Mateusz Wodziński „Exen”: Po pierwsze - nie odpowiadam, ignoruję. Ale jeśli rzeczywiście miałbym odpowiedzieć… Trochę w tym jest racji, że to nie jest nasza wojna, wojna Polski. Ale ja od samego początku podchodzę do tego tak, że żyję w konkretnym miejscu w Polsce, czyli na pograniczu. U nas jest inna sytuacja, niż w pozostałej części kraju, gdzie wojna rzeczywiście nie jest aż tak odczuwalna. Natomiast ja mam u siebie od ponad trzech lat kryzys migrancki. Jest pełno wojska, policji, służb wszelakich. Kiedy zaczęła się pełnoskalowa inwazja już wiedziałem, że jeśli wojna rozciągnie się na całe terytorium Ukrainy, czyli do naszej granicy, to także nasze miejsce nie będzie bezpieczne. Bo to, że do Warszawy ta wojna nie dotrze - było dla mnie jasne. Ale jasne jest też, że pojawiłaby się taka szara strefa, przygraniczny pas. Niebezpieczny i nieprzewidywalny.
Czyli myślisz, że jeśli Ukraina nie zatrzyma Rosji, to jej wojska pójdą dalej, na kraje bałtyckie? Zrobią sobie przejście do Królewca?
Nie wiem, jakby to się wszystko potoczyło, ale to nie musiałaby być wojna pełnowymiarowa. Żebyśmy lokalnie odczuli jej skutki, wystarczy, że dotrze do naszej granicy. A to byłyby jakieś prowokacje, a to by coś spadło za naszą granicą częściej, niż to się dzieje teraz. A to grupa rosyjskich żołnierzy “zabłądziłaby”, by źle znak przeczytali i pojechali w prawo do nas, a nie w lewo tam, gdzie chcieli.
Właśnie dlatego zacząłem pomagać Ukraińcom. Wszystko zaczęło się w czerwcu 2022 roku.
Zrobiłem to trochę w podziękowaniu za to, że udało im się wybronić stolicę i odepchnąć Rosjan, i tę wojnę 1500 kilometrów od nas
Gdy zaczęła się okupacja obwodu kijowskiego, nie wiadomo było, co będzie dalej. Czy zajmą Kijów i pójdą na zachód? Im wojna jest dalej od naszych granic, tym my jesteśmy bezpieczniejsi.
Pierwszy samochód zawiozłeś do Kijowa. Dlaczego jeździsz coraz dalej i dalej?
Im więcej ukraińskich żołnierzy poznawałem, im więcej samochodów im zawoziłem, tym sprawniej się poruszałem po Ukrainie. Ale to nie było tak, że zawiozłem auto do Kijowa, a już na następnym wyjeździe byłem w Bachmucie. Przesuwaliśmy się powoli, kawałek po kawałku dalej. Do Bachmutu pojechaliśmy w styczniu 2023 roku. No i tam, rzeczywiście, zobaczyłem prawdziwą wojnę na żywo.
Co to znaczy?
Tam był może… kilometr do Rosjan? Było bardzo głośno i bardzo niebezpiecznie.
Ale to był pierwszy raz, kiedy usłyszałeś artylerię?
Nie, słyszałem wcześniej. Ale nie tak blisko, nie tak, że spadało wszędzie i co kilka sekund.
W każdym swoim poście w mediach społecznościowych podkreślasz, że teraz się już nie cofniesz, że będziesz pomagać dopóki ostatni Rosjanin nie opuści okupowanych przez nich terytoriów. Miałeś kiedykolwiek moment zwątpienia: po co ja to robię?
Ciągle zadaję sobie to pytanie. Dlatego jestem tu może setny raz i żyję. Mówi się, że są dwie „szkoły” pomagania. Można pomagać z głową, jak my. Czasem faktycznie podjeżdżamy dosyć blisko linii frontu, bo trzeba. Ale można umówić się pięć, dziesięć kilometrów dalej. Można pomagać dużo bardziej bezpiecznie i nie ryzykować.
Byłeś w prawdziwym niebezpieczeństwie?
Kilka razy. I takich sytuacji przybywa. Kiedyś była artyleria lub po prostu człowiek miał pecha. Raczej nikt bezpośrednio w ciebie nie celował, ale jak spadło gdzieś blisko, można było dostać odłamkiem. Teraz jest już zupełnie inaczej. Jeśli auto porusza się bliżej linii frontu, to Rosjanie na nie polują.
Mówisz o dronach kamikadze?
Artyleria dalej jest zagrożeniem, bo dalej strzelają z GRAD-ów czy moździerzy. Ale trzeba mieć naprawdę pecha, żeby im się udało trafić w ciebie, szczególnie jak przemieszczasz się samochodem. A z dronami jest tak, że wystarczy, że operator takiego drona, który ma pogląd w kamerce na żywo cię wypatrzy, od razu zaczyna się polowanie.
Polował na ciebie dron?
Tak, raz. To było jakieś trzy miesiące temu. Byliśmy na drodze między Toreckiem a Nju-Jorkiem. Wszystko, jak widzisz, skończyło się szczęśliwie, bo siedzę przed tobą, ale ta sytuacja uświadomiła mi, że to już jest zupełnie inna wojna niż ta sprzed roku. Doszliśmy do takiego momentu, że bezpieczniej jest siedzieć na pozycjach, w okopach, niż z nich wyjechać poza strefę działań wojennych. Wcześniej mogliśmy wjechać do Bachmutu i znaleźć się w odległości kilometra od Rosjan. W tej chwili sama droga w kierunku frontu, w dość sporej odległości od linii, jest już bardzo niebezpieczna.
My wolontariusze też kiedyś umieliśmy się poruszać w miarę bezpiecznie, by zminimalizować zagrożenie z artylerii.
A teraz jeśli namierzy cię, to ciężko przed nim uciec.
Wojna się zmieniła. Wojna dronów, wojna technologiczna, informacyjna. Ale jak zmienił się Exen? Kim jest teraz, po tych trzech latach pełnoskalowej inwazji?
Mimo obciążenia psychicznego i fizycznego wciąż się dobrze czuję blisko frontu. W takim sensie, że strach choć ciągle jest ze mną, nie paraliżuje mnie.
Albo dajesz sobie z nim radę, albo to po prostu nie jest dla ciebie i rezygnujesz. Ja nie zrezygnowałem i nie zamierzam.
Czyli strach wciąż jest, nie zniknął?
No, pewnie, że jest. Tym bardziej, jeśli jedziemy w cztery czy pięć osób to dochodzi jeszcze strach o innych, za których jestem odpowiedzialny. Często są to też ludzie, którzy są pierwszy albo drugi raz w tak niebezpiecznym miejscu. Oni nie do końca rozumieją sytuację. Ja też nie wiem, jak się zachowają, gdy znajdą się w bezpośrednim zagrożeniu. Ale to nie strach, jaki odczuwają żołnierze: non stop, dzień w dzień gdzieś na pozycji kilkadziesiąt metrów od wroga. Tego nie mogę sobie nawet wyobrazić. Nas strach dopada na chwilę, w momencie, w którym podjeżdżamy, żeby zostawić auto. Potem wracamy w bezpieczne miejsce, możemy odreagować. A żołnierze tkwią w tym, nie wiedząc nawet jak długo jeszcze.
Ale oni się też do tego strachu trochę przyzwyczaili.
Do wszystkiego się można przyzwyczaić, ale strach nie znika. Niedawno poszła w mediach informacja, że Rosjanie weszli do Kupiańska. Ja tam byłem, w mieście, dosłownie półtora tygodnia wcześniej. A tam? Mnóstwo ludzi. Sklepiki pootwierane, stragany działają, życie się toczy. Tam zostali starsi ludzie, niedołężni, którzy na pewno nigdzie się nie ruszą. Może nie mają dokąd, może nie chcą być dla nikogo ciężarem. Będą siedzieć w piwnicach.
Dla ukraińskiego wojska cywile w takim miejscu to problem, utrudniają działania, uniemożliwiają użycie takiej siły, jaka byłaby potrzebna w danym momencie. Rosjanie w ogóle z cywilami się nie liczą, po prostu zabijają ich.
A Ukraińcom zależy na obywatelach. Wiele razy słyszałem historie o tym, że trwały walki w mieście i nagle z piwnicy wychodzi cywil, i żołnierze wstrzymują ogień, bo gość sobie po prostu stał na ulicy
A Rosjanie takiego dylematu nie mają, po prostu nie przerywają ognia. Ja sam na własne oczy widziałem cywili w takich miejscach, w jakich ich dawno nie powinno być. To jest najlepszy dowód na to, że człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego. Bo jeśli oni przywykli do takiego życia, że siedzą non stop w piwnicach, gdzie spadają ciągle rakiety…
Przekroczyłeś już okrągłą liczbę: 280 samochodów, dostarczonych dla ukraińskiej armii. Teraz cel to 300. Kiedy wiozłeś swój prywatny samochód Kijowa myślałeś, że to mogłoby się tak rozwinąć, że w Polakach jest taka siła, że będą wspierać Cię na tak ogromną skalę?
Nie. Planowałem zawieźć swoje pierwsze auto, Grand Vitarę. Jednocześnie założyłem zrzutkę na kwotę stu tysięcy złotych. Pomyślałem sobie, że jeżeli pokażę, że dowiozłem swoje auto, to może ktoś będzie chciał wesprzeć zakup trzech kolejnych. Na początku to szło bardzo powoli. Był czas wakacji, na pozycje bojowe w niektórych przypadkach można było dojechać normalnie osobówką. Ale kiedy przyszła jesień i deszcze, zrobiło się mega błoto, to na frontowe drogi wjechały pick-upy. One robiły absolutnie wszystko: woziły żołnierzy na pozycje, ewakuowano na nich rannych, nawet z nich strzelano. Wtedy też każdy w Polsce zobaczył, że tam są naprawdę trudne warunki i te samochody są po prostu potrzebne. Dzięki temu, że woziłem te samochody już czwarty miesiąc to zdobyłem zaufanie.
Akcja rozrosła się do takich rozmiarów, że ty sam w tej chwili mało co innego ogarniasz, poza samochodami. Z czego żyjesz?
Na początku jeszcze pomagałem i pracowałem. Ale teraz nie ma już czasu na normalną pracę. Z pół roku temu przyszedł z pomocą Patronite. Od tamtego czasu moimi pracodawcami są ludzie, którzy wpłacają tam pieniądze.
Wierzyłeś, że tak się to potoczy? Że aż tylu Polaków będzie chciało cię wesprzeć?
No, aż tylu - nie. Wyszło nieźle, cieszę się. Dlatego możemy dalej jeździć i pomagać.
Jak od środka wygląda wasza praca? Ile samochodów kupujecie ze zbiórki?
Zbiórka jest jedna i ta sama, od samego początku, od czerwca 2022 roku i ona trwa. Ludzie wpłacają pieniądze, a ja za nie kupuję auta. Jeśli uzbiera się na tyle duża kwota, że mamy gotowe dwa czy trzy auta, to zawozimy je na front. Staramy się wszystko na bieżąco dokumentować w trakcie podróży - ludzie lubią wiedzieć, co się dzieje z ich pieniędzmi. Więc mamy metodę: ile uda się uzbierać kasy, tyle będzie samochodów. Bo jest też druga droga: przyjmować „zamówienia”, czyli zgadzać się na pomoc konkretnej jednostce, a potem szukać odpowiedniej kwoty. I to jest najlepsza droga do tego, by się po prostu zaorać. Bo kolejka jest długa, zapotrzebowania nigdy nie zabraknie. Dlatego ja staram się nikomu nic nie obiecywać, a o samochodzie mówić wtedy, kiedy ono już fizycznie jest.
Ty też starasz się bardzo różnicować tą pomoc, by trafiała do różnych jednostek na Donbasie, Zaporożu, Sumszczyźnie czy Chersoniu. Tych jednostek, którym przekazałeś auta jest bardzo dużo. Choć masz swoich ulubieńców, czego nie ukryjesz np. Trzecią Brygadę Szturmową. Jak oceniasz, komu jest bardziej potrzebny samochód?
Trudno powiedzieć. Trzecia Brygada Szturmowa to po prostu bezpieczny wybór. Z nimi mam pewność, że auto będzie wykorzystane do tego, do czego my je przygotowaliśmy i że będzie używane na froncie. Bo to jest porządna, profesjonalna brygada. Jest ogromna i potrzebują dużo aut.
Czyli dla ciebie najważniejsze jest to, żeby mieć pewność, że żona dowódcy nie będzie jeździła tych samochodem po Lwowie, bo takie przypadki niestety nie raz widzieliśmy. Bo to się zdarza, nie tylko w Ukrainie. Wojna do świetna okazja, by się dorobić, a niektórzy cynicznie do wykorzystują.
Są takie sytuacje, można by o tym długo rozmawiać. Ale my już wypracowaliśmy optymalną strategię. Dobrze wiemy, komu przekazujemy auta, później mamy kontakt z obdarowanymi, chwalą się zdjęciami czy filmikami. Czasem proszą o jakieś części do tych samochodów.
Choć my staramy się, żeby przywozić najlepsze i najdroższe auta, żeby nie stały w warsztatach.
Mówiłeś nie raz, że będziesz na froncie dopóki będzie tam choć jeden Rosjanin. Czyli do kiedy? Kiedy to się wszystko skończy?
Ja już dawno przestałem zadawać to pytanie, bo tutaj nikt na pewno nie wie, kiedy to się skończy. To się ciągnie już tak długo, że zadawanie tego pytania nie ma sensu.
Ale, tak, ja będę tutaj do końca. Do tego momentu, aż przestanę być potrzebny
Do armii przez Tindera. Historia zwiadowczyni „Ady”
Anastazja Saksman – „Ada” ma 32 lata i od ponad półtora roku jest operatorką dronów w 411. Samodzielnym Batalionie Bezzałogowych Systemów Powietrznych. We wrześniu wjechała na minę przeciwczołgową. Lekarze musieli amputować lewą nogę, walka o prawą wciąż trwa.
Na wojnę z zemsty
Przed inwazją pracowałam w sektorze IT, promowałam strony internetowe w Google – mówi „Ada”. – Decyzja o wstąpieniu do wojska nie była spontaniczna, zaczęłam o tym myśleć już w 2014 roku. Nie wyobrażałam sobie jednak wtedy, że może dojść do czegoś takiego, co mamy już od 3 lat. Pierwsza eksplozja uświadomiła mi, że to wojna na pełną skalę. Byłam wtedy w Wyszogrodzie niedaleko Kijowa. Do zachodniej Ukrainy pojechaliśmy dwa dni później, kiedy korki się zmniejszyły. Firma, w której pracowałam, zwolniła wszystkich pracowników, postanowiłam więc zostać wolontariuszką. Któregoś dnia natknęłam się na informację, że potrzebni są tłumacze w ośrodku dla uchodźców w Zamościu. Pomagałam tam przez prawie miesiąc, jednocześnie szukając pracy. Gdy dostałam ofertę, wróciłam z Polski do Lwowa. Myśl, by iść do wojska, zaczęła mnie nawiedzać coraz częściej – do dziś nie potrafię wyjaśnić, dlaczego. Po części chodzi chyba o zemstę. Za każdym razem gdy Rosjanie atakowali nasze spokojne miasta, gdy ginęli cywile, zwłaszcza dzieci, nienawiść i chęć zemsty gwałtownie we mnie rosły.
Chcesz do wojska? Znajdź sobie jednostkę
Miałam listę jednostek, do których chciałam wstąpić. Bardzo długo szukałam możliwości mobilizacji przez Lobby X [platforma zatrudnienia i agencja rekrutacyjna – red.]. Wysyłałam CV, pisałam bezpośrednio do różnych oddziałów, ale nikt mi nie odpowiadał. Miałam wtedy znajomych w wojsku, lecz oni też nie chcieli mnie przyjąć. Mówili: „Umrzesz tam. Co robisz? Jesteś kobietą”.
Byłam zarejestrowana na Tinderze i od czasu do czasu nawiązywałam kontakty z wojskowymi. Głównie po to, by dowiedzieć się, jak funkcjonują niektóre jednostki
Szczególnie interesował mnie stosunek do kobiet w wojsku. Chciałam uzyskać informacje z różnych stron, by wiedzieć, na co się przygotować. Często wchodziłam na Tindera, bo po prostu lubiłam oglądać zdjęcia wojskowych. Z kilkoma żołnierzami poszłam nawet na kawę. Nie szukałam związku – szukałam sposobu, by się zaciągnąć. I pewnego dnia nawiązałam kontakt z żołnierzem, który jest dowódcą kompanii. Przywitaliśmy się, zamieniliśmy kilka słów. Zapytałam go, czy mógłby spojrzeć na moje CV, bo nikt nie odpowiada na moje listy. Może powinnam coś zmienić? „Zgłoś się do nas” – powiedział. Wysłał moje CV do swoich przełożonych, niedługo później odbyłam rozmowę z moim przyszłym dowódcą i osobą z centrali. W kwietniu 2023 roku wstąpiłam do jednostki rozpoznania powietrznego.
Moja historia nadałaby się na memy w rodzaju: „Dziewczyny, nie siedźcie na Tinderze, bo pójdziecie w kamasze”
Tylko jeden mój przyjaciel wiedział, że zdecydowałam się iść na wojnę. Mam tylko ojca. Powiedziałam mu w ostatniej chwili, gdy otrzymałam już legitymację wojskową i znałam datę wyjazdu do ośrodka szkoleniowego. Zadzwoniłam do niego: „Czy możesz zabrać mojego kota do siebie?”. Postawiłam go przed faktem dokonanym, ale i tak próbował mnie od tego odwieść: „Oj, nie rób tego, kobietom w wojsku jest ciężko”. Tyle że ja mam już 32 lata i nie muszę nikogo prosić o pozwolenie. To moje życie.
Wojny z książek się nie nauczysz
Zostałam przydzielona do jednostki bezzałogowych statków powietrznych (UAV). Rozpoznanie lotnicze to jedyna specjalizacja, której w ogóle nie brałam pod uwagę. Chciałam dołączyć do piechoty albo do samolotów szturmowych – by zdobyć doświadczenie potrzebne do tego, by pójść dalej. Wojny nie możesz nauczyć się z teorii, musisz wszystkiego sama doświadczyć. Tymczasem w armii wciąż jest kilku dowódców, którzy nie mają żadnego doświadczenia bojowego i nie rozumieją wielu procesów. To często bardzo utrudnia pracę wojska.
Przeszłam ogólne szkolenie strzeleckie, taki pakiet startowy, potem były specjalistyczne ćwiczenia w jednostce. Wysyłano nas na różne kursy, potem wymienialiśmy się doświadczeniami, bo było dużo pracy, a mało ludzi.
Lubię latać wszystkim, ale najbardziej lubię uczestniczyć w uderzeniach. Trudno powiedzieć, dlaczego. W przypadku drona FPV [zapewniający widok z perspektywy pierwszej osoby – red.], większość czasu poświęcamy na znalezienie rozwiązania, które sprawi, że będzie latał. Najwięcej czasu zajmuje szkolenie techniczne. Miałam sytuację, w której latałam dronem cyfrowym zamiast analogowym. Analogowa transmisja wideo pokazuje przynajmniej niektóre punkty orientacyjne, podczas gdy cyfrowa albo to robi, albo nie. Cel był oddalony o jakieś 100-150 metrów, wrogowie ukrywali się w szopie. Lecz chociaż transmisja zniknęła, a ja nic nie widziałam, Rosjanie zostali trafieni. Ale to było czyste szczęście. Moment trafienia został zarejestrowany przez inny oddział walczący w tym rejonie.
Najtrudniej jest wtedy, gdy musisz trafić w cel, by pomóc naszej piechocie, ale z powodu problemów technicznych nie możesz tego zrobić
Wykrycie i trafienie działającego sprzętu wroga jest szczególnie problematyczne w przypadku dronów FPV. Wszystko działa, a za pięć minut jakieś złącze się zrywa. W teren zabieramy ze sobą nawet lutownice, by w razie potrzeby przełączać się na inne częstotliwości. Rosjanie często wymyślają coś nowego, co uniemożliwia nam latanie. Ale my również szukamy nowych rozwiązań.
Feralna misja
To było 6 września 2024 roku, podczas mojego pierwszego wyjazdu na pozycję w pobliżu Wuhłedaru. Samochód, który prowadziłam, najechał na minę przeciwczołgową. Moje nogi utknęły w poszarpanej podłodze. Zdałam sobie sprawę, że muszę natychmiast założyć na nie opaskę uciskową. Ale drzwi po mojej stronie były pogniecione od eksplozji, byłam zablokowana. Powiedziałam mojemu towarzyszowi, żeby włączył Starlinka i wezwał pomoc. Wykrwawiałam się, jednak pomoc przybyła dość szybko. Mieliśmy szczęście, że auto nie eksplodowało, bo wiozło dużo amunicji. Poza tym byliśmy na otwartym terenie i mogliśmy zostać wykryci przez drony wroga.
Obudziłam się jeszcze tego samego dnia na oddziale intensywnej terapii w Zaporożu. Lewej nogi już nie było, prawa miała zmiażdżoną piętę. Przetransportowano mnie do Lwowa
Teraz lekarze z Superhumans próbują uratować moją prawą nogę. W ciągu półtora miesiąca od wypadku przeszłam 11 operacji.
Proteza przyjdzie później. Wszystko zależy od tej mojej prawej nogi. W tej chwili nie mogę jej jeszcze opuścić pionowo, zawsze musi być w pozycji poziomej. Jest więc jeszcze za wcześnie, bym mogła uczyć się chodzenia na protezie.
Jestem Ada, nie Nastia
Kiedy dotarłam do szpitala, powiedziałam wszystkim, żeby nie mówili do mnie Nastia, jak w dokumentach, ale Ada. Przyzwyczaiłam się do tego imienia po prawie półtora roku spędzonym w wojsku. Wybrałam swój znak wywoławczy nie bez powodu. Ady to ptaki podobne do wróbli, jest też asteroida Ada, a większość moich tatuaży jest związanych z kosmosem. Od dzieciństwa marzę, by polecieć w kosmos. Istnieje również język programowania Ada – czyli mój pseudonim ma coś wspólnego z branżą IT, którą kiedyś się zajmowałam. Poza tym dobrze brzmi: „żołnierz Ada” albo: „pilot Ada”. Kiedy będę miała na to czas, być może nawet zmienię swoje imię w dokumentach.
Nie jest mi łatwo przyzwyczaić się do cywilnego życia. Brakuje mi zapału i atmosfery, jaką miałam na froncie, kiedy byłam z moimi towarzyszami broni
Poświęcam dużo czasu na kontakty z cywilami i za każdym razem muszę zakładać pewną maskę społeczną. Nie mogę się przy nich całkowicie zrelaksować i być sobą. Czuję się znacznie bardziej komfortowo wśród moich towarzyszy. Bo są rzeczy, które oni rozumieją bez słów. Między wojskiem a cywilami są bariery. Nie musisz nam się tłumaczyć, dlaczego nie wstąpiłeś do wojska. To twoja sprawa. Poza tym ludzie często pytają: „Kiedy ta wojna się skończy?” To najbardziej niewłaściwe pytanie na świecie. W takich momentach chcę odpowiedzieć: „A co robisz, żeby się skończyła?”. Uważam, że dziś każdy powinien być w wojsku albo robić coś dla wojska. W przeciwnym razie nie pokonamy Rosji.
Życie w teraźniejszości
Wojna wiele mnie nauczyła, zaczęłam postrzegać świat i życie w zupełnie inny sposób. Żyję dniem dzisiejszym. To irytujące, gdy ludzie pytają mnie, jakie mam plany po zwycięstwie. Ja nie wiem nawet, jakie mam plany na jutro. Wojna zmieniła mój krąg społeczny, dziś to głównie wojskowi. Mam też kilku cywilnych przyjaciół, którzy również są zaangażowani w wojnę jako wolontariusze.
Nigdy nie żałowałam swojej decyzji o wstąpieniu do wojska. Patrząc na moją kontuzję ludzie są zaskoczeni, jak ja to znoszę. A ja byłam na coś takiego psychicznie przygotowana już w momencie podejmowania decyzji o mobilizacji
Już wtedy rozumiałam, że mogę zostać ranna, a nawet zginąć. Mogło być gorzej, mogłam na przykład zostać całkowicie sparaliżowana. A z takimi obrażeniami jak moje jestem tylko tymczasowo ograniczona ruchowo. Oczywiście, moje życie się zmieni, ale będzie pełne. Nadal mam bóle fantomowe, jednak już się do nich przyzwyczaiłam. W większości przypadków one pozostają z człowiekiem na całe życie. Kiedy się nasilają, przechodzę mózgiem przez każdą część brakującej kończyny i ból na chwilę odpuszcza. Pomagają też leki.
Chcę wrócić do wojska. Najprawdopodobniej nie będę już pracowała z dronami FPV, ale z innymi rodzajami dronów. W wojsku czekają na mnie, mają już dla mnie miejsce. Rozumiem jednak, że mój powrót nie jest pewny. W trakcie mojego leczenia sytuacja w kraju może się zmienić, podobnie jak moje plany. Na razie jestem w Superhumans.
Po zwycięstwie chciałbym zobaczyć Ukrainę niezależną, bez korupcji i bez Rosji. Wiem, że nawet jeśli przywrócimy granice z 1991 roku, wojna się na tym nie skończy. Nawet jeśli Rosja tymczasowo przestanie nas nękać, po jakimś czasie znów zacznie. Poczytajcie historię – Moskwa zawsze próbowała zagarnąć Ukrainę dla siebie. Dopóki więc nie zostanie całkowicie zniszczona, dopóki się nie rozpadnie, nic się nie zmieni. Mam wrażenie, że to po prostu nasz los – być z nimi cały czas w stanie wojny.
Chciałabym, żeby w końcu zostawili nas w spokoju. Na zawsze.
Anastazja Sawka: - Nie chcę być starą kobietą, która czeka na powrót syna z wojny
Przed inwazją miała spokojną pracę, ale gdy przyszli Rosjanie, nie mogła już usiedzieć na miejscu. Najpierw wstąpiła do obrony terytorialnej, później do regularnego wojska – do 118 brygady. Została snajperką.
Niby dlaczego mam uciekać?
Przed inwazją pracowałam jako administratorka w serwisie samochodowym we Lwowie – mówi Anastazja. – Rodzice bardzo chcieli, bym z moim 5-letnim synkiem wyjechała za granicę. Byłam już rozwiedziona, cała odpowiedzialność za niego spadła na moje barki.
Siedzieliśmy w autobusie, czekając w kolejce na granicy. Płakał, nie chciał wyjeżdżać, zresztą ja też nie. Wtedy pomyślałam: „Niby dlaczego mamy uciekać z własnego domu?”. Wzięłam go na ręce i powiedziałam: „Wracamy”.
Wróciłam do mojej pracy, ale czułam, że nie jestem na swoim miejscu. Pracowałam w dzień, a w nocy pomagałam w punktach kontrolnych, prawie nie spałam. Razem z przyjaciółką zaczęłyśmy uczęszczać na kursy wojskowe; organizowali je oficerowie obrony terytorialnej. Nikomu nic nie mówiąc, zdecydowałyśmy się zaciągnąć. W sumie od dawna chciałam podpisać kontrakt z armią, ale czekałam, aż moje dziecko trochę urośnie. Jestem sprawna fizycznie i nie widzę siebie w biurze, w miniówce i na wysokich obcasach.
Nie chciałam iść zabijać. Chciałam bronić swojego domu, bo wiedziałam, że gdy Rosjanie do niego przyjdą, nie będzie ich obchodziło, czy jestem żołnierzem, czy cywilem. Najważniejsze będzie dla nich to, że jestem Ukrainką
Znalazłyśmy jednostkę, która zechciała nas przyjąć. To był nowo sformowany batalion.
Na początku przydzielono nas do różnych kompanii jako snajperki piechoty. Po przeszkoleniu przenieśli nas do oddzielnej jednostki snajperskiej.
Snajper pracuje na okrągło
Tak naprawdę toczymy niestandardową wojnę. To nie tak jak podczas II wojny światowej, kiedy snajper leżał w jednym miejscu przez długi czas, obserwując i czekając. Kiedy atakujemy, to wszyscy, łącznie ze snajperem, biorą udział w ataku. Oznacza to, że nie siedzimy kilometr od pozycji wroga. Najbliższy wróg, z którym się mierzyłam, był w odległości 100 metrów. Snajper musi mieć bardzo dobre wyszkolenie fizyczne i orientację. Musisz pracować dzień i noc. Najtrudniej jest, gdy musisz patrzeć przez celownik przez długi czas. Bo kiedy odwracasz wzrok, masz mgłę przed oczami i nic nie widzisz.
Kiedyś zdarzyło się, że ja i mój towarzysz pracowaliśmy przez dwie doby bez przerwy. Po silnym ostrzale zapadła ciemność. Zrozumieliśmy, że musimy poszukać naszych. Od wybuchów w pobliżu on już nic nie słyszał, ja nic nie widziałam, przed oczami migotały mi tylko światełka. Cudem udało nam się dotrzeć do punktu dowodzenia.
Snajperzy pracują w parach. Numer jeden to strzelec, numer dwa obserwator, który zapewnia wsparcie. Jeśli zobaczy, że chybiłeś, poprawia. Ale od razu powiem, że chybienie snajpera to nie koniec świata. Snajper nie jest robotem. Jest wiele czynników, które wpływają na strzelanie, np. warunki pogodowe, wiatr. Poza tym z powodu kontuzji, których już doświadczyłam, czasami trudno się skoncentrować.
Ale dostosowywaliśmy się już do tej wojny. Kiedy idziemy na misję, nie zabieramy ze sobą dwóch karabinów snajperskich, bo odległości są czasami małe i łatwiej strzelać ze zwykłego karabinu szturmowego. Dlatego to ja mam karabin snajperski, a mój dowódca karabin automatyczny i pistolet maszynowy.
Łopata – główna broń
Strzał snajpera trwa trzy sekundy, podczas szturmu trochę dłużej. W idealnej sytuacji zaraz po nim znikasz. Na ucieczkę masz co najwyżej dziesięć minut, więc zanim wyruszysz na misję, musisz przestudiować obszar i drogi ucieczki – powinno być ich kilka. Jeśli nie masz czasu uciec, musisz zawczasu się okopać i siedzieć cicho. Musisz sobie przygotować okop i tak zwaną lisią norę. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, czasem główną bronią na froncie nie jest karabin, a łopata. Jeśli chcesz żyć, musisz kopać. Nad tobą latają drony, a ty musisz się zamaskować. Czasami zakrywaliśmy miejsce zasadzki siatką maskującą i kopaliśmy na zmianę. Praca na tej wojnie jest cholernie trudna.
Drony i zmasowany ostrzał to najtrudniejsze rzeczy dla snajpera. Nie możesz długo pozostać w jednym miejscu. Ostrzał jest ciągły. To jak gra w ruletkę
Siedzisz w okopie, a wokół ciebie panuje chaos. Nie raz zostaliśmy przysypani ziemią i musieliśmy się odkopywać. Niemal po każdej akcji wracaliśmy z szokiem od wybuchu pocisków.
Praca snajpera zależy od kilku czynników. Pierwszym jest teren. Ciężko pracować zwłaszcza w rejonie Zaporoża, bo trudno tam znaleźć miejsce, z którego dobrze widać. W obwodzie donieckim jest łatwiej. Oczywiście były momenty, kiedy nasze pozycje zostały zauważone przez wroga – wtedy natychmiast zaczynał się ostrzał. W takim momencie nie możesz nic zrobić. Po prostu siadasz w jamie i przez radio informujesz dowództwo, skąd strzelają, jaki kaliber, jak często walą. Potem liczysz sekundy. W tym czasie nasze drony szukają miejsca, z którego strzela wróg, i niszczą cel. Ale to nie zawsze się udaje. Wróg też jest bardzo dobrze ukryty. Więc po prostu siedzisz i czekasz.
Najgorzej, gdy strzela do ciebie czołg. Bo nie słyszysz, jak strzela. Słyszysz już tylko wybuchy
Raz czołg wroga próbował rozwalić ziemiankę, w której byliśmy. Ale tuż przed nim spadła bomba, powstał ogromny krater i ten czołg do tego krateru wpadł.
Największy strach: niewola
Oprócz broni snajper zabiera ze sobą stację pogodową, dalmierz, noktowizor, saperkę, kamuflaż, jedzenie, wodę i amunicję. Jedzenie to suche racje, gulasz i batony energetyczne. Ogólnie rzecz biorąc, musieliśmy nosić do 50 kilogramów różnych rzeczy, sama broń ważyła co najmniej 10 kilogramów. Ale się przyzwyczailiśmy. Zdarzało się, że po zdjęciu wszystkiego czułam się, jakbym była naga. A wracanie często było jeszcze trudniejsze, bo zwykle przynosiliśmy jakieś łupy z pola bitwy, np. broń albo płytki z kamizelki kuloodpornej, które można wykorzystać do oklejenia samochodu.
Warunki pracy zazwyczaj są takie same. Nie ma toalety. Oczywiście dziewczynom jest trudniej, bo nie możesz wstać i się po prostu wysikać. Ale się przystosowałam
Kolejnym problemem są myszy. Włażą na ciebie, gryzą ciebie i twoje jedzenie. Jeśli chcesz spać, musisz założyć kominiarkę i rękawiczki. W przeciwnym razie odgryzą ci koniuszek nosa.
Nie rodzisz się snajperem. Stajesz się nim. To nie tak, że strzelasz, trafiasz – i jesteś snajperem. Po powrocie z walki musisz iść na poligon i dalej trenować i się doskonalić. Nigdy nie liczyłam swoich trafień. Wykonałam swoją pracę – i to wszystko, ten dzień się skończył. Nie chcę pamiętać o wielu rzeczach ani o nich rozmawiać. Wykonując swoją pracę, nie widziałam we wrogach ludzi. Wiem, co robią i co mogą zrobić. To zło musi zostać zniszczone.
Każda para snajperów ma swoje własne zasady. Na przykład my nie dzielimy się szczegółami naszej pracy ani nie rozmawiamy o naszych sukcesach przy innych. Możemy o tym rozmawiać tylko ze sobą
Na froncie najbardziej bałam się trafić do niewoli. Snajper jest cenną zdobyczą dla wroga, bo strzela celnie na duże odległości i widzi to, czego piechota nie jest w stanie dostrzec. Zdarzało się nawet, że snajperzy wroga polowali na nas. Jednak snajper może zabić snajpera tylko w filmie. Owszem, podczas bitwy w mieście coś takiego może się zdarzyć, ale w lasach czy na polach już nie.
Z okopu do Superhumans
28 listopada 2023 r. pracowaliśmy przy wjeździe do wsi Nowoprokopiwka, na kierunku zaporoskim. Rosjanie byli jakieś sto metrów od nas. Poszliśmy z piechotą. To był duży błąd dowództwa i ryzyko dla personelu. Wróg zaczął nacierać, odparliśmy atak. Po wykonaniu zadania powinniśmy się wycofać, ale dowódca brygady zabronił nam tego. Zaczął nas ostrzeliwać rosyjski moździerz i drony. Miejsca do ukrycia było mało – okop i dwie dziury na trzech piechurów i nas dwoje. W każdej dziurze znajdowało się już kilku martwych wrogów. Musieliśmy na nich siedzieć, a czasem leżeć. Nie mogliśmy ich nawet stamtąd wyciągnąć, bo wróg mógł zauważyć ruch. Wszędzie unosił się nieznośny trupi odór. Wszyscy byli w szoku, do tego potężny ostrzał. Dopiero gdy zrobiło się ciemno, dowództwo nakazało mnie i mojemu partnerowi się wycofać. Piechota została. To była szara strefa, w której znajdowaliśmy się zarówno my, jak wróg. Po przejściu około 60 metrów nadepnęłam na minę. Jakby od stóp do głowy poraził mnie prąd.
Nadeszła ekipa ewakuacyjna. Mieli miękkie nosze, które ciągle się składały i moje nogi raz po raz opadały i ciągnęły się po ziemi. Chłopaki nieśli mnie do punktu ewakuacji kilka kilometrów. Cały czas byłam przytomna
Kiedy przywieźli mnie do punktu stabilizacji, usunęli opaskę uciskową, dali znieczulenie i odcięli resztę nogi. Nie było szans na jej uratowanie, chociaż od wypadku minęły zaledwie dwie godziny. Po pobycie w klinikach w Dnieprze i Kijowie zostałam przyjęta do 8 Szpitala Klinicznego we Lwowie. Tam przeszłam pierwszą operację i wypełniłam aplikację do Superhumans. 22 stycznia dostałam protezę. I to właśnie wtedy spotkałam miłość.
Zjeść coś normalnego
On też przyjechał do Superhumans na wstępne badania, nawet hospitalizowani byliśmy tego samego dnia. To było po badaniach, chciałam zjeść coś normalnego. Zapytałam dziewczyny w recepcji, gdzie dają dobre jedzenie. Usłyszał mnie i powiedział: „Mam samochód, chodźmy, niedaleko jest kawiarnia, gdzie możesz coś zjeść”. Tak się poznaliśmy. Zaczęliśmy spędzać razem coraz więcej czasu. Chodziliśmy na rehabilitację, jedliśmy razem śniadania, obiady, kolacje. Wszędzie byliśmy razem. Od razu zdałam sobie sprawę, że to on. Ołeksij był bardzo opiekuńczy.
Łatwo było nam być razem, bo dobrze się rozumieliśmy. Później mi się oświadczył, to było podczas nagrywania programu telewizyjnego „Nigdy nie zapomnę”. Ciągle dzwonili do mnie z prośbą o wywiad, a ja długo odmawiałam. Potem skontaktowali się z Ołeksijem i uzgodnili, że oświadczy mi się właśnie podczas tego programu. Oczywiście nic o tym nie wiedziałam. Zastanawiałam się tylko, dlaczego tak bardzo mnie namawia, bym wzięła w tym udział.
Wchodzę do studia z moim synem, a tam Ołeksij, moja mama i siostra Roksolana. Pomyślałam: co oni tu robią? I wtedy on ukląkł. Nie spodziewałam się, że tak się skończy wspólne śniadanie z tym mężczyzną. Daty ślubu jeszcze nie ustaliliśmy, bo Ołeksij wciąż przechodzi rehabilitację. Na pewno nie będzie wielkiej uroczystości na sto osób, to nie czas na takie rzeczy. Po rehabilitacji chcemy wrócić do służby.
Nikt nie zamrozi tej wojny
Przed wojną nie wierzyłam w siebie. Dziś zdaję sobie sprawę, że nie jestem już dziewczyną, która będzie od kogoś zależna. Stałam się silniejsza. Poznałam też wiele godnych zaufania osób, którym mogę powierzyć swoje życie. By wygrać, musimy przestać myśleć o negocjacjach i zamrożeniu wojny. Nikt jej nie zamrozi, to będzie tylko pył w oczach każdego Ukraińca, a nie zwycięstwo. To da wrogowi czas na przygotowanie kolejnej ofensywy.
Co powinniśmy zrobić? Nie mówię, żeby atakować. Musimy budować okopy i obronę, a nie angażować się w bezsensowne kontrofensywy.
Musimy zmienić armię. Musimy wyrzucić z niej sowieckich generałów, którzy przez 20-30 lat tylko zbierali medale i pagony. Dziś mówią nam, co mamy robić, choć sami nawet nie powąchali prochu.
Dla mnie nie będzie zwycięstwa jako takiego, bo już za dużo z siebie daliśmy. Jednak musimy odzyskać nasze terytoria. Przede wszystkim dlatego, że zginęło zbyt nie wielu ludzi
I po to, aby pokazać wrogowi, że będziemy stać twardo, bo to jest nasza ziemia. Jeśli oddamy im terytoria teraz, zaatakują znowu – za 3, 5 lub 10 lat. A nasze dzieci będą musiały chwycić za broń. Nie możemy na to pozwolić. Nie chcę, aby moje dziecko musiało walczyć. Nie chcę być starą kobietą, która czeka na powrót syna z wojny.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Wpłać dotację