Historie
Co tydzień Sestry publikują historie naocznych świadków rosyjskich zbrodni wojennych. Świat musi usłyszeć ich głos, a przestępcy muszą zostać ukarani

Ołena Chochłatkina: – Lubię być wiedźmą
Wojna dopadła ją dwukrotnie. W 2014 roku wyrwała ją z Doniecka, zmuszając do ucieczki do Kijowa. Potem zrównała z ziemią jej rodzinną Biłozerkę, wieś w obwodzie chersońskim.
Chersoń to jej ból, Donieck to jej ból, a Kijów – po prostu miejsce, w którym teraz pracuje. Gra główne role w teatrze i filmach.
– Nie mogę pojąć, dlaczego dziennikarze podczas wywiadów mówią: „Ołeno Anatoliwna, boimy się pani – zastanawia się Chochłatkina, znana m.in. z roli czarownicy konotopskiej wiedźmy w sztuce, która stała się sensacją w Ukrainie i za granicą.
Ołena Chochłatkina jest łagodna i uśmiechnięta, ale gdy podczas rozmowy jej oczy zaczynają mrugać, zaczynam czuć jej siłę. Rozmawiamy, a potem się przytulamy. Chcę ją wesprzeć, a jednocześnie czerpać z tej siły...

Tylko ja i kwiaty
Oksana Gonczaruk: Wojna zaczęła się dla Pani 11 lat temu. Jak się Pani w tym wszystkim czuje? Co daje Pani siłę do grania, działania, życia?
Ołena Chochłatkina: Teraz często słyszę od ludzi, że nie chce im się dla siebie gotować, pracować czy w ogóle wychodzić z domu. W moim przypadku tak nie jest, bo mam wielką motywację: zobaczyć, jak to wszystko się skończy. Chcę też być z moimi dziećmi jak najdłużej, patrzeć, jak idą przez życie, iść razem z nimi.
To jest moja siła, mój życiowy napęd, to mnie trzyma i nie pozwala mi wpaść w otchłań użalania się nad sobą. Bo czasami mam ochotę się nad sobą poużalać; w moim życiu zaszło tyle zmian, że wystarczyłoby na dziesięć żyć innych ludzi. Nigdy nie sądziłam, że zobaczę wojnę na własne oczy.
Rok 2014 był dla mnie bardzo stresujący.
Przyjechałam do Kijowa z Doniecka z tą swoją wojną – i po miesiącu zdałam sobie sprawę, że dla ludzi w Kijowie wojna nie istnieje. W pewnym sensie tak jest do dziś
I ja na wolności o tym myślę. Nawet kwiaty, które mieszkają ze mną pod jednym dachem, czują ciężar moich myśli.
Rozmawia Pani ze swoimi kwiatami?
Tak, rozmawiam. Nie mam ich wiele, bo to wynajęte mieszkanie i nie mogę zapuścić w nim korzeni. Lubię mieć u siebie coś żywego i zielonego. Mam na przykład kwiat, który dostałam od przyjaciół w 2014 roku. Miałam też psa, który przyjechał ze mną z Doniecka, ale niedawno umarł, przeżył 16 lat. Więc teraz w domu jestem tylko ja i kwiaty.
Dzieci mówią, że teraz powinny dać mamie psa na urodziny, żeby nie była smutna. Ale powiedziałam im, żeby tego nie robiły, bo to duża odpowiedzialność. Nie bez powodu „Mały Książę” Exupery'ego to moja ulubiona książka. Otwieram ją i od razu płaczę – zupełnie jak wtedy, gdy czytałam ją moim dzieciom na dobranoc. Zawsze byłam bardzo odpowiedzialna. Tak zostałam wychowana.

Nie jest Pani smutno samej w domu?
Nigdy nie jest mi smutno. Czasami się nudzę, gdy nie mam pracy, ale nigdy nie jestem smutna. Ostatnio pomyślałam sobie: „Dzięki niech będą bogom internetu, bo nie czujemy się samotni, kiedy nasze dzieci i przyjaciele nas opuszczają”. Mam dwie przyjaciółki, ale są bardzo daleko, więc nie możemy spotkać się na kawie, żeby poplotkować. Obie pochodzą z Chersonia i są teraz za granicą. Innych przyjaciół nie mam.
Prowadzi Pani życie wędrowne: prawie dziesięć lat w teatrze w Chersoniu, potem 14 lat w teatrze w Doniecku, od 11 lat pracuje Pani w Kijowie. Lubi Pani ruch?
Zawsze trudno mi się przeprowadzać, bo jestem domatorką. Nie rozumiem, dlaczego tak ciągle podróżowałam.
Kocham swój dom. Uważam, że on powinien być taki, jak to jest w zwyczaju Ukraińców: wiśniowy sad, majowe chrabąszcze... I nikt nie powinien wchodzić bez pozwolenia! Jeśli będzie trzeba, to sama wyjdę i go wpuszczę.
Wszyscy Ukraińcy tacy są: „Mój dom to moja twierdza”. Zbudowalibyśmy to nasze państwo, gdyby nie to, co nadeszło z zewnątrz
Jednak nigdy nie było mi trudno dowieść swojej wartości w nowym miejscu. Jestem dobrą aktorką, znam swoją wartość, mogę zagrać wszystko. Pod tym względem jest mi łatwo. Za to nie jest łatwo osobom z mojego otoczenia, gdy mówią, że przyszłam z prowincjonalnego teatru – i zaczyna się ferment. Mnie to nie przeszkadza, bo może myślałabym tak samo, gdyby ktoś przyszedł z ulicy, a ja byłabym lokalną artystką, która zrodziła się w tym teatrze. Ale jestem wolna od teatralnych uprzedzeń i wdzięczna wszystkim teatrom, które pojawiły się w moim życiu.

Chersoń: życie bez marzeń i bez nadziei
W Chersoniu ma Pani wielu krewnych. Jak im się tam żyje?
Są tam teraz moi kuzyni i trzej bracia. Zostali i jakoś przetrwali. To przerażające, bo ciągłe niebezpieczeństwo stało się dla nich codzienną rutyną. Są wyczerpani, ale pracują, planują zasadzić ogród i karmić kury. Takie jest ich życie – bez marzeń, bez nadziei.
Kiedy [Rosjanie – red.] wysadzili w powietrze elektrownię wodną w Kachowce, jeden z moich braci wysłał mi filmik ze swojego domu, w którym woda sięgała sufitu. Powiedział: „Wiesz, czego mi teraz najbardziej brakuje? Moich pomidorów. Bo krzaki już urosły, nawoziłem je i podlewałem, i miałem nadzieję, że je zbierzemy i zjemy ”. Powiedział tak, chociaż, oprócz pomidorów został zniszczony też jego dom. Zawalił się i musiał go odbudować od zera.
A co dzieje się teraz w Pani Biłozerce?
Prawie wszystko zostało tam zrównane z ziemią, zwłaszcza to co było blisko wody – linia frontu oddziela nas od orków, biegnąc wzdłuż Dniepru i terenów zalewowych. W tym pięknym miejscu nie ma teraz ani jednego nienaruszonego domu. Dom mojego szkolnego kolegi został już cztery razy trafiony, okna są zabite deskami. To poraniony dom, jest jak sito. Ale oni tam zostali.
Moja przyjaciółka mówi, że nie może wyjechać, bo w Biłozerce zostało wielu starych ludzi, którymi nie ma się kto zająć.
Niedawno zadzwoniła do mnie i mówi: „Lena, co się dzieje w Kijowie? Dlaczego w telewizji macie programy rozrywkowe, dlaczego tam się cieszą, kiedy w Chersoniu i Biłozerce są takie tragedie?”
Wtedy zdałam sobie sprawę, że tego samego doświadczyłam w 2014 roku.
Nie potępiam ludzi, którzy występują w tych programach, bo wszyscy żyjemy w momencie tworzenia i sztuki. Wyjdę na scenę i zagram klauna, zaśpiewam i zatańczę, a potem zmyję makijaż i wrócę do domu, gdzie czekają na mnie nowe zbiórki na wojsko, tragedie ludzi, których znam, siedzących w piwnicach i bojących się wyjść – bo nie ma syren, a czas między wystrzeleniem pocisku a wybuchem to 10-15 sekund.

Wstydzę się tego, choć nie powinnam. Nie wybraliśmy takiego życia. Wylądowałam w Kijowie w 2014 roku, bo moja córka tu studiowała.
Była możliwość pozostania w Doniecku...
Wie pani, są takie chwile, które wydają się nic nie znaczyć, ale pamiętasz je do końca życia. Miałam taki moment w Doniecku, kiedy poszłam do sklepu kupić chleb, a sprzedawczyni powiedziała mi: „Zbieramy na naszych chłopców”. Zbierali pieniądze na tych, którzy przyjechali okupować Donbas! Zabrałam dziecko, wróciłam pozałatwiać swoje sprawy i wyjechałam – dzień przed tym jak Girkin [Igor Girkin, ps. Igor Striełkow, rosyjski oficer i zbrodniarz wojenny, uczestnik aneksji Krymu, wojny w Donbasie i inwazji Rosji na Ukrainę – red.] wkroczył do miasta. Od tego czasu słowo „chłopcy” jest dla mnie przerażające.
Chociaż było o wiele więcej przerażających momentów, np. gdy Rosjanie mierzyli do mnie z karabinów, a Czeczeni na punktach kontrolnych mogli decydować o moim losie
Jak się Pani czuje w Kijowie?
Kiedy byłam młoda, uwielbiałam Kijów, przyjeżdżałam tu odwiedzać przyjaciół. Podobał mi się nastrój tego miasta, jak to się teraz mówi: vibe. Mój dzisiejszy Kijów to droga z pracy do domu. Teraz mieszkam na lewym brzegu, w Trojeszczynie [dzielnica Kijowa – red.], i lubię te miejsca, ponieważ przypominają mi, gdzie kiedyś mieszkałam. Gdzieś mogę rozpoznać Donieck, gdzieś indziej znaleźć kawałek Chersonia. Dużo zieleni, rzeka jest blisko. Dobrze się tu czuję.
Pensja w teatrze wystarcza na życie?
Tylko wtedy, gdy robię jeszcze coś dodatkowego, na przykład filmy. Gdy jest sesja zdjęciowa, możesz sobie pozwolić nie tylko na chleb i masło, ale także np. na drogie kiełbaski – chociaż ja nie jem kiełbasy.
W 2014 roku przeprowadzano ze mną wiele wywiadów i wszyscy pytali o to samo: „Przeprowadziła się pani z Doniecka. Jacy są tamtejsi ludzie?”. A tam byli normalni ludzie. Mieliśmy proukraiński wiec na taką skalę, o jakiej nikomu się nie śniło.
Ale potem zwieźli tych lumpów od sąsiadów i woda w regionie stała się mętna
Byłam bardzo zirytowana, gdy mówili, że mam szczęście, że dostałam pracę w Kijowie, że zostałam przyjęta do takiego teatru. Po pierwsze, długo starałam się o pracę tutaj. Nikt mnie nie zatrudnił ot tak po prostu. A po drugie, to gadanie o szczęściu tam mnie wzburzało, że odpowiadałam: „Zamieńmy się, skoro mam takie szczęście. Jestem gotowa na zamianę, bo ja nie chciałam tego wszystkiego”. Miałam udaną karierę w teatrze w Doniecku, ogromne mieszkanie, ulubioną daczę... Miałam życie, miałam przyjaciół. I nie wiem, co to za szczęście, że musiałam uciekać do Kijowa. Mam szczęście, że żyję. Tyle.

Pani matka, która mieszka w pobliżu Chersonia, na była z Panią w Kijowie 24 lutego 2022 r. Jak się teraz czuje?
Tak, była tutaj, ponieważ zawsze zabieraliśmy ją tu na zimę, a wiosną wracała do domu. Ale już nie wróci, miała wylew. Nigdy wcześniej nikomu o tym nie mówiłam. Robię to po to, żeby pani wiedziała, jak wygląda zawód aktora. Siedzę w kostiumie i makijażu, do występu mam 15 minut, a tu dzwoni telefon i moja mama krzyczy do słuchawki, że był wybuch. Okazało się, że w moim mieszkaniu wybuchł kanister z gazem i ją poparzył. Dzięki niech będą mojemu sąsiadowi – ten młody mężczyzna szybko zareagował, ugasił wszystko i wezwał karetkę. Ale mama była bardzo zdenerwowana – i wtedy dostała udaru. Jednego, a potem drugiego. Teraz jest przykuta do łóżka.
Dlatego wykonanie piosenki „Śpiewaj, Lola, śpiewaj” jest teraz dla mnie bardzo wyzwalające. Bo za każdym razem, gdy zakładam kostium klauna do mojej roli, słyszę krzyk matki. Wtedy cała rodzina bardzo szybko przyjechała na pogotowie, a ja grałam dalej. Taki jest ten zawód. Jest wiele piękna, gdy coś tworzysz, a jednocześnie wiele strasznych rzeczy.
Między dobrem a złem, światłem a ciemnością
Ale utrzymuje Pani tak zwany front kulturalny...
Zgadza się. Robimy dużo dla wojska, bo zbieramy sporo pieniędzy; każdy z nas organizuje jakąś zbiórkę. Robimy wszystko, by jak najwięcej chłopaków wróciło do domu żywych. Bo moje zwycięstwo będzie wtedy, gdy wszystkie chłopaki wrócą do domu. To właśnie będę świętować.
Życie pomaga mi odnaleźć sens w tej pracy. Niedawno na naszym najpopularniejszym przedstawieniu, „Konotopskiej wiedźmie”, na widowni znalazł się ważny człowiek – żołnierz bez nóg, na wózku inwalidzkim. Siedział, taki przystojny i młody, taki dumny, oglądając przedstawienie ze swoją dziewczyną. Po spektaklu aktorzy zostali, by się z nim przywitać. A on powiedział, że jest nam wdzięczny i teraz już rozumie, że nie bronił nas i nie ryzykował życia na darmo. Boże, byłam rozdarta na kawałki. Cały czas jestem rozdzierana przez tych chłopców na strzępy.
Bo jestem jednym z tych durnych ludzi, którzy widząc mężczyzn w mundurach i z plecakami w metrze, podchodzą i dziękują. Chciałabym, żeby wszyscy tak robili...

Z „Konotopską wiedźmą” objechała już Pani pół Europy, otwierając ukraiński teatr na świat i zbierając pieniądze dla wojska. Jak przyjęli was w Europie?
Gdy byłam na tournée w Warszawie i Krakowie, prawie wszyscy widzowie byli Ukraińcami. Płakali i śmiali się, bo słyszeli ojczysty język i widzieli to piękne przedstawienie.
Dla mnie takie trasy są okazją do utrwalania naszej ukraińskiej kultury. To też okazja dla Europejczyków, by usłyszeć, czym jest współczesna Ukraina, czym jest ukraińska kultura wysoka. To dyplomacja kulturalna.
Z wywiadów, których Pani udzieliła, wywnioskowałam, że wierzy Pani w mistycyzm. Czy granie czarownicy w teatrze i filmie nie jest zbyt obciążające.
Nie. Lubię być wiedźmą. Lubię karać głupców, którzy przychodzą z głupimi pragnieniami. „Czy mogę sprawić, żeby mnie pokochała?”. Możesz, ale to się zemści. I może ci się nie spodobać to, co dostaniesz.
Czasami myślę, że gdybym był wiedźmą, to zamieniłbym naszych wrogów w popiół. Pani też tak ma?
Zdarza się, oczywiście. Wyobrażam sobie wroga, gdy nasz występ przerywa jakiś nalot. Jest wiele prawdziwych wiedźm (takich od słowa „wiedzieć”), które pracują nad przybliżeniem zwycięstwa, ale są też siły działające z zewnątrz. Walka między dobrem a złem, światłem a ciemnością – trwa.
My dokonaliśmy swojego wyboru, ale po ciemnej stronie jest wielu ludzi na świecie


Nie bez powodu na wojnie mówimy do siebie: „bracie”, „siostro”
– To była moja pierwsza misja podczas inwazji – wspomina Julia Sidorowa. – Pojazd naszych chłopaków znalazł się pod ostrzałem czołgów. Ja i „Alaska”, ratowniczka medyczna, z którą pracowałam w tej samej ekipie, ruszyłyśmy na pomoc. Na miejscu zobaczyłyśmy płonący samochód, ale chłopaków nigdzie nie było. Zaczęłyśmy ich szukać – i wtedy rosyjski czołg otworzył do nas ogień. Ukryłyśmy się w jedynym „schronie”, jaki mogłyśmy znaleźć – między przystankiem autobusowym a uliczną toaletą. Czołg strzela, za nami spadają pociski, a do mnie dociera, że zaraz zginiemy. Mimo to zaczynamy się śmiać: co za haniebna śmierć – umrzeć koło kibla na pierwszej akcji. „Alaska” nagrywa ten moment na wypadek, gdyby telefon przetrwał i ktoś kiedyś to obejrzał. Pyta mnie, jakie będą moje ostatnie słowa. Więc nagrywamy, a w tle eksplozje…
Ten filmik stał się wiralem w mediach społecznościowych. Dziś jest częścią filmu dokumentalnego „Kuba i Alaska”, nakręconego przez reżysera Jehora Trojanowskiego we współpracy z francuskimi, belgijskimi i ukraińskimi studiami produkcyjnymi. Ukaże się w tym roku. Opowiada historię ratowniczek medycznych Julii Sidorowej – „Kuby” i Ołeksandry Łysytskiej – „Alaski”, które ratują życie ukraińskich żołnierzy na froncie. „Kuba” robi to już od 2014 r., kiedy pojechała do Donbasu jako sanitariuszka, choć z medycyną nie miała wtedy jeszcze nic wspólnego.
Jest projektantką, jej kolekcje były pokazywane na Ukraińskim Tygodniu Mody – i w Paryżu. Teraz jej szwalnia szyje kobiece mundury wojskowe, a ona jest szefową służby medycznej „Veteranka”. Zaczynała od „Szpitalników”, potem wraz z Aliną Mychajłową stworzyła służbę medyczną „Ulf”. Serhij Żadan zadedykował jej wiersz „Szpitalniczka”.

Najważniejsza pierwsza godzina
– Żadan nam pomaga – mówi Julia. – Podczas wieczoru artystycznego w Kijowie zebrał pieniądze na projekt, który obecnie realizujemy: naziemnego robota do ewakuacji rannych. Wojna się zmienia, więc musimy szukać nowych rozwiązań.
Istnieje coś takiego jak „złota godzina”. To pierwsza godzina po tym jak ktoś został ranny. W tym czasie taka „trzysetka” [ranny – red.] musi zostać przewieziona do szpitala.
Kiedyś to było łatwiejsze, ale przy obecnej gęstości ognia rannych często można ewakuować w najlepszym wypadku w ciągu jednego dnia. W takiej sytuacji robot naziemny jest szansą, by podejść jak najbliżej i zabrać tego człowieka
Oczywiście wróg może go zniszczyć, jak każdy inny pojazd, ale kiedy używaliśmy quadów, straciliśmy kierowcę. Zaletą robota jest to, że nie potrzebuje kierowcy. Jeśli testy zakończą się sukcesem, będziemy pracować nad zwiększeniem liczby takich maszyn.
Szkolimy też nasz personel w zakresie medycyny taktycznej. W warunkach, w których nie można szybko przeprowadzić ewakuacji, ważne jest, by żołnierze wiedzieli, jak sobie nawzajem pomagać, i mogli na sobie polegać. Nie musisz mieć wykształcenia medycznego, by nauczyć się radzić sobie z urazami. Ja nie miałam, ale w czasie Majdanu pomagałam ludziom w bibliotece parlamentarnej przy Hruszewskiego, gdzie wtedy był szpital.
Kateryna Kopanieva: – Przed Majdanem mieszkałaś w Charkowie?
Julia „Kuba” Sidorowa: – Tak. Po tym jak studenci zostali pobici przez siły bezpieczeństwa po prostu wsiadłam do pociągu i pojechałam do Kijowa. Nawet mamie nie powiedziałam, dokąd jadę i po co. Podobną sytuację miałam jesienią 2014 r., kiedy zdecydowałam się pojechać na front. Rwałam się tam od pierwszego dnia wojny w Donbasie, choć przyjaciele zniechęcali mnie, a ja nie miałam pojęcia, co mnie czeka. Jednak zdałam sobie sprawę, że nie mogę dłużej pozostawać na tyłach... Przez przyjaciół skontaktowałam się z Marią Berlińską, a ona przedstawiła mnie Janie Zynkewycz – i tak trafiłam do „Szpitalników”. Bardzo chciałam być przydatna na froncie, chociaż wątpiłam, że będę w stanie tam przetrwać.

Psychicznie?
Fizycznie. Myślałam, że od razu mnie zabiją. W 2022 roku, kiedy po trzyletniej przerwie wróciłam na front, też miałam takie myśli. Ale jak widzisz, okazałam się całkiem odporna (śmiech).
Pamiętasz moment, który mogłabyś nazwać swoim chrztem bojowym?
Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do bazy, przywieziono ciało „Sewera” - najmłodszego „cyborga” z donieckiego lotniska [Serhij Tabała „Sewer” zginął w listopadzie 2014 roku, miał 18 lat – aut.].
Ale największy chrzest bojowy przeszliśmy, gdy wróg zniszczył dwa nasze pojazdy; byłam wtedy na misji z Kateryną Pryjmak [ratowniczką medyczną i późniejszą współzałożycielką Ruchu Kobiet Weteranów – aut.]. I kiedy Jewhen Tytarenko [filmowiec, który pojechał na front w 2014 r. – aut] i ja znaleźliśmy się pod ostrzałem, a odłamki trafiły w moją kamizelkę kuloodporną.
Nawet się cieszę, że to stało się od razu, bo szybko zrozumiałam, że śmierć zawsze jest blisko
Zdałam też sobie sprawę, że wiem, jak w krytycznym momencie się pozbierać i działać. Kiedy później wspominam to, co się wydarzyło, mam wrażenie, jakby wszystko zwolniło – choć w rzeczywistości to wszystko działo się bardzo szybko.
Nawet w ekstremalnej sytuacji potrafisz zdobyć się na humor.
Humor pomaga, to reakcja obronna. Pamiętam, jak ciągnęliśmy za sobą rannego kolegę o pseudonimie „Hipopotam”. Wokół była strzelanina, wybuchy. Gdy dociągnęliśmy go do pewnego punktu, wydyszał: „Wow, to cud, że przeżyliśmy”. „Jeszcze nie przeżyliśmy” – mówię. I nagle wszyscy poczuliśmy wesołość. Leżymy w trawie i się śmiejemy, choć perspektywa śmierci jest bardzo realna. Albo jak w tej sytuacji przy ulicznej toalecie, gdzie byłyśmy z „Alaską”. Nawiasem mówiąc, nasi chłopcy też wtedy przeżyli – kilku zostało tylko lekko rannych.

To niejedyna sytuacja, którą udało się Tobie i „Alasce” sfilmować podczas wojny.
Mamy wiele takich krótkich filmików z frontu. To był pomysł „Alaski”, która pracowała w mediach – chciała nagrywać, co się z nami dzieje. Po tym jak opublikowaliśmy kilka filmików w Internecie, reżyser Jehor Trojanowski powiedział, że chce nakręcić pełnometrażowy film. Od tego czasu każdą akcję filmujemy kamerką go-pro. Nasze filmiki pojawią się w tym filmie.
Zdarzyło Ci się stracić kontrolę nad emocjami?
Nigdy podczas misji bojowych. Ale potrafię wpaść w histerię przez niekompetentnych ludzi i ich nieodpowiednie decyzje. Potrafię się kłócić i krzyczeć, nawet w obecności przełożonych. Często powtarzam, że na wojnie to nie wróg mnie zabije, ale jakiś lokalny dowódca, który będzie miał „dość tej Kuby”.
Najgorszy dzień
Mówi się, że praca medyka bojowego jest jedną z najtrudniejszych pod względem psychologicznym. Ciągle widzisz śmierć i musisz zaakceptować to, że nie da się pomóc wszystkim.
Trudno tracić swoich, tych, których znałaś osobiście. Jednocześnie na wojnie przyzwyczajasz się do śmierci jako zjawiska. Tylko do śmierci bliskich nie można się przyzwyczaić. Naprawdę nie możesz uratować wszystkich. Jeśli umiera osoba, której obrażenia uniemożliwiały przeżycie, nie mam się o co obwiniać. Rozumiem to i skupiam się nie na tym, czego nie mogę zrobić, a na tym, co mogę. Na przykład wciąż pracujemy nad usprawnieniem procesu ewakuacji, nad radiomedycyną – kiedy medyk instruuje żołnierza przez radio, jak pomóc rannemu towarzyszowi.
A Twój najgorszy moment wojny?
Śmierć narzeczonego, zginął na froncie 8 czerwca 2023 roku. Straszne były też dni, kiedy ginęli moi przyjaciele, na tej wojnie straciłam wiele drogich mi osób. Ale ekstremalne sytuacje, ostrzał, naloty – to wszystko nigdy nie było dla mnie czymś przerażającym. Postrzegam to bardziej jako przygodę.
Wiesz co to strach przed śmiercią?
Nie sądzę. Czasami – znowu: nie podczas walki – jestem w złym nastroju i mam myśli, że nie chciałbym teraz umrzeć. Ale nie boję się śmierci.

W 2019 r., po pięciu latach na froncie, zdecydowałaś się wrócić do cywila. Dlaczego?
Opuściłam armię w złym stanie psychicznym: wypalenie, PTSD, depresja. Nie chciałam widzieć ludzi, nawet odgłos kroków za drzwiami mógł wywołać atak paniki. Niesamowite osłabienie dosłownie wykręcało mi mięśnie. Cywile mnie denerwowali (czasami denerwują mnie nawet teraz). Po powrocie do Charkowa poszłam do psychoterapeuty – i pomogło. Radzę to wszystkim, nie tylko tym, którzy byli na froncie.
Główny problem z cywilami polega na tym, że zrzucają całą odpowiedzialność na wojsko. W ich rozumieniu my najpierw musimy walczyć, a potem się leczyć, adaptować, dostosowywać do społeczeństwa, żeby nikogo nie denerwować. Tyle że oni też powinni pracować ze specjalistami, by nas zrozumieć
To ci, którzy nie byli na wojnie, podzielili społeczeństwo na „wojskowych” i „cywilów”. Moim zdaniem powinniśmy być jednością. Dziś ja jestem na froncie, wy na tyłach – a jutro będzie na odwrót. Chciałabym, żeby ludzie tak na to patrzyli. Żeby zdali sobie sprawę, że czas z dala od wojny jest dla nich okazją do przygotowania się, biorąc udział w kursach medycyny taktycznej, zdobywając nowe umiejętności. Boisz się, że wezmą cię do piechoty? To naucz się czegoś innego – teraz. Na przykład latania dronami. Zostań specjalistą w jakiejś dziedzinie, a będziesz w wojsku mile widziany. Tymczasem wiele osób lubi narzekać i obwiniać wojsko za wszystkie problemy.
Kiedy mam czas, rysuję szkice
W 2019 r. wróciłaś do projektowania, stworzyłaś własną markę odzieżową i miałaś wiele planów. Wierzyłaś, że dojdzie do inwazji?
Wierzyłam w latach 2014-2016. Byłam pewna, że to się stanie, przygotowywałam się. Ale w 2022 roku nie byłam już tego taka pewna. Przed wybuchem wojny na pełną skalę byłam na Ukraińskim Tygodniu Mody, występując tam w imieniu szkoły projektowania, w której studiowałam. Zaczęłam tworzyć własny zakład krawiecki.
Wielka wojna złapała mnie w Kijowie. Z Kateryną Pryjmak natychmiast utworzyłyśmy sztab szybkiego reagowania. Za zebrane pieniądze zaczęłyśmy kupować kamizelki kuloodporne, apteczki i kamery termowizyjne. Nauczyciel ze szkoły projektowania został moim partnerem w warsztacie krawieckim, który również został przekształcony w punkt pomocy wojsku. Potem wygrałyśmy grant na zakup nowego sprzętu, zwiększyłyśmy nasze moce przerobowe, zatrudniłyśmy kolejny zespół i teraz warsztat pracuje na pełnych obrotach. Szyjemy kobiece mundury, torby i pokrowce. Stworzyłyśmy markę Cubitus Dei i w 2023 roku pokazałyśmy w Paryżu naszą kolekcję charytatywną Fire of Liberty.

Kiedy w maju 2022 roku zdałam sobie sprawę, że nasza centrala logistyczna może pracować beze mnie, poszłam na front.
Co było trudniejsze: być na froncie po raz pierwszy – czy po trzyletniej przerwie i terapii?
Pierwszy raz jest trudniejszy, bo nie rozumiesz, jak tam jest. ATO [operacja antyterrorystyczna przeciw separatystom z obwodów Ługańskiego i donieckiego i wspierającym ich Rosjanom, rozpoczęta w 2014 r. – red.] w porównaniu z wojną na pełną skalę to poligon, skala i intensywność walk są nieporównywalne. W 2022 roku byłam już w pełni wyposażona, mój samochód był wypełniony torbami medycznymi.
Kolejna różnica polega na tym, że w 2014 roku to był naprawdę wybór, a w 2022 roku – wybór bez wyboru. Podczas inwazji opcja niepójścia na wojnę po prostu dla mnie nie istniała, nie mogłam sobie tego nawet wyobrazić. Co to znaczy nie bronić swojego kraju w takim czasie, wyjechać za granicę? Straciłabym szacunek do samej siebie.
Teraz jestem na swoim miejscu. Nie tylko robię swoją robotę, ale mogę też uczyć innych, a to pomaga ratować więcej istnień ludzkich. Kiedy mam czas, rysuję szkice. To moje ujście
Co jeszcze trzyma Cię w pionie?
Mój pies Arbuz, pochodzi z Chersonia. Od roku towarzyszy mi wszędzie. I ludzie, których kocham i którzy kochają mnie. Na wojnie spotykasz ludzi, których trudno spotkać w cywilu. Zwykle potrzebujemy dużo czasu, by się z kimś zaprzyjaźnić, szukamy wspólnych zainteresowań. Na wojnie wszystko dzieje się znacznie szybciej. Świadomość, że ktoś może odejść w każdej chwili, wyostrza uczucia, a ludzie szybko stają się rodziną. Nie bez powodu mówimy do siebie: „bracie”, „siostro”. Oni zawsze są kimś więcej niż tylko przyjaciółmi.

***
Szpitalniczka
(Serhij Żadan)
Powinni nazywać cię siostrą.
Zmarli po prostu nie pamiętają swoich rodziców ani wykształcenia.
Prawda o świecie jest za mała,
by pomieścić wszystko, czego od świata chcesz.
A kiedy nosisz ich na plecach, szpitalniczko,
i odbijasz ich życie w ich śmierci,
śmierć mówi – ze mną nigdy nie jest łatwo,
ci, którzy mają ze mną sprawę, rzadko są szczerzy.
I ci, którzy naprawdę nie znają twojego imienia,
znają twój znak wywoławczy i do niego wołają.
Wykrzykują ból, jakby przerywali tamy,
jakby krzykiem chcieli powstrzymać morderczą krew.
I opuszczają ten świat z obowiązkami i prawami,
i mówią o świecie jak o największej stracie.
Ale prawda o świecie została zapisana w tych słowach:
że musimy usprawiedliwiać naszą prawdę.
Prawda o świecie jest taka, że nawet wiersze,
które czytasz, są propagandą i czyjąś grą.
Propaganda to nie to, co chce, byś porzuciła tych, w których wierzysz.
Propagandą jest to, co nazywa cię siostrą.
Polityka to nie umiejętność rzucania monetą,
ani umiejętność negocjowania ze złodziejami.
Polityka to uczeń czytający swój elementarz,
to pielęgniarka w szpitalu, która opatruje rany.
Polityka to dalsze życie w twoim kraju.
Kochanie go takim, jakim jest naprawdę.
Polityka to szukanie słów: trudnych słów, jedynych słów,
i naprawianie strzaskanych niebios życia.
Polityka to kochać, kiedy się boisz
to samo słowo miłość, gdy nie ma litości dla jeńców.
Religia to poczuć dotykiem, własnymi rękami,
jak zdejmuje się szwy komuś, komu nie dano szansy.
Religia to telefony wyprodukowane w Chinach.
księża z przestrzelonymi paszportami.
Wojna, jak suka, karmi szczenięta, które w nią wrzucają,
na zawsze czyniąc z nich siostry i braci.
Twoi bracia z groźnymi pseudonimami.
Twoi poeci z niedokończonymi wierszami.
Pod nimi ziemia z rozgrzanymi kamieniami.
Za nimi apostołowie z książkami i nożami.
Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki


Nikt nie odwołał polowania na żołnierzy
Wojna zaczęła się dla niej w 2014 roku na Majdanie. Po aneksji Krymu przez Rosję próbowała się zmobilizować. Poszła do komisariatu wojskowego, ale jej nie przyjęli. Przyszła więc pomagać w szpitalu wojskowym, gdzie początkowo... myła podłogi. Dziś Iryna Sołoszenko jest znaną i powszechnie szanowaną wolontariuszką, kierowniczką projektu odbudowy Głównego Wojskowego Szpitala Klinicznego i szefową systemu mobilnej ewakuacji rannych.
Instynkt wolontariusza
Natalia Żukowska: Na początku przynosiłaś na Majdanie protestującym ubrania i jedzenie, a kiedy zaczęli do nich strzelać, zostałaś pielęgniarką. Jak wspominasz tamte dni?
Iryna Sołoszenko: 20 lutego 2014 r. rano byłam w katedrze św. Michała. To tam usłyszałam dźwięki podobne do wystrzałów z karabinu maszynowego. Po 25 minutach byłam w Pałacu Październikowym, zaczęłam wynosić rannych i zabitych. Nigdy w życiu nie myślałam, że w centrum Kijowa zobaczę cywili idących z drewnianymi tarczami pod kule.
Byłam świadkiem strzelaniny na Majdanie. Po wszystkim zwróciłam się do Prokuratury Generalnej. Mam dwa wykształcenia, medyczne i prawnicze. Uważałam, że doprowadzenie sprawy do końca, ujawnienie każdego incydentu i zrozumienie, kto co zrobił, jest konieczne. Bo było wiele spekulacji i plotek.

Kiedy zaczął się ostrzał, biegłam po schodach, nie wiedząc, która strona strzela. Bo odgłosy dochodziły od strony hotelu „Ukraina” i wydawało się, że to z niego strzelają. Do dziś przeprowadzono już dziesiątki badań i wiadomo, że oprócz tych z czarnej kompanii z żółtymi opaskami [Berkut, specoddziały ukraińskiej milicji, rozwiązane w 2014 r., po wydarzeniach na Majdanie – red.] nie było innych, którzy strzelali od strony z Pałacu Październikowego.
Do dziś nie rozumiem, dlaczego nie można zatrzymać osoby, która biegnie sto metrów od ciebie, strzelając jej pod nogi. Jak można komuś strzelić w głowę albo w tułów? Albo otworzyć do kogoś ogtień, gdy on odwraca się i ucieka? Dlatego 20 lutego był punktem zwrotnym w moim życiu. Moje życie bardzo się wtedy zmieniło.
Zdałam sobie sprawę, że już nie może już być beztroskiej przeszłości i przyszłości. Próbowałam wrócić do normalnej pracy, ale nie mogłam. Zostałam więc wolontariuszką
Jak się okazało, to był dopiero początek. Myślisz sobie: co będzie następne? Bomba atomowa? Świat stanął na głowie i nic cię już nie zaskoczy.
Jak zostałaś wolontariuszką? Od czego zaczęłaś?
Gdy przyszłam do szpitala wojskowego, myłam podłogę na oddziale urazowym. Pomagałam 80-letniej pielęgniarce, która przeżywała ciężkie chwile. Później zdałam sobie sprawę, że mogę pomóc bardziej. Zaczęliśmy remontować oddziały, przebudowywać toalety, kupować materace. Pisałam o potrzebach w mediach społecznościowych, a ludzie reagowali. Wymieniliśmy drewniane okna na oddziale chirurgii ratunkowej – wcześniej, gdy pacjent był zabierany z sali operacyjnej, musiał leżeć w przeciągu. Mógł złapać zapalenie płuc.
Jeździliśmy też na front, dużo pomagaliśmy cywilom, zabieraliśmy dzieci z niebezpiecznych osiedli. Angażowaliśmy się w rozwiązywanie problemów związanych z protetyką w Ukrainie. Krok po kroku coś zmienialiśmy. I to działało.
Od 2014 roku jestem jedną z założycieli organizacji charytatywnej Ochotnicza Sotnia „Wolontariat”. Stworzyli ją wolontariusze, którzy pracowali, gdy nie było pieniędzy ani leków. Lekarze zwracali się do nas, gdy chcieli zdobyć niezbędne leki dla konkretnego rannego żołnierza.
Kiedy zaczęła się wojna na pełną skalę, stało się jasne, że nie wszystko u nas jest przygotowane. Nikt nie był przygotowany na wojnę na tysiąc dwustu kilometrach frontu.
Jak zmieniła się pomoc przez te ostatnie 10 lat?
Dziś mamy listę fundacji charytatywnych i organizacji pozarządowych z udokumentowanym doświadczeniem. Krzepiące jest to, że biznes i sektor bankowy reagują. Zarazem jednak trudniej zebrać pieniądze na niektóre potrzeby, zwłaszcza w obliczu dramatycznej zmiany preferencji politycznych naszych zagranicznych partnerów. Mieliśmy nadzieję na amerykańskie wsparcie, ale teraz wszystko się zmieniło. Cieszę się, że Europejczycy starają się wypełnić tę lukę, ale Europa musi też zadbać o własną obronę. Powinna wykorzystać ukraińskie doświadczenia, w szczególności medyczne.
Na przykład opowiadam im [Europejczykom] o moich czterech dużych projektach, które zrealizowałam podczas wojny. Pierwszym były wagony ewakuacyjne. Drugim wyposażenie szpitala w Kijowie w maszyny do hemodializy na oddziale intensywnej terapii. Trzeci to nowy oddział przyjęć w szpitalu, a czwarty – projekt „Siła krwi”.
„Siła krwi” jest takim moim dzieckiem, które dorasta na moich oczach.
Krew jest pierwszą rzeczą, która daje rannym szansę na przeżycie. Jeśli nie ma krwi, nie ma udanych operacji i hemodializ
Nie mam zwykłych dni
Powiedziałaś kiedyś, że Twoje dni przypominają „dzień świstaka”. Jak wygląda taki dzień?
U mnie nie ma zwykłych dni; są tylko niezwykłe. Czasami zaczynam dzień od wagonów ewakuacyjnych. Staram się do nich dojechać, zapytać o potrzeby. Potem idę do biura, gdzie sporządzam wnioski, pisma, akty. Potem mam spotkania online. Zazwyczaj dzień pracy zaczyna się o 8 rano, a kończy o 22. Czasami muszę też odbywać spotkania online w domu, jeśli na przykład trzeba porozmawiać z kimś z Kanady lub Ameryki. Taka rozmowa może odbyć się o 1 w nocy. Ale wiesz, to nie jest trudniejsze niż bycie w okopie na froncie. Więc nie narzekam.
Kategorycznie odmawiasz rozmowy na temat ewakuacji medycznej, choć zajmuje ona lwią część Twojego czasu. Dlaczego?
Ewakuacja rannych to operacja wojskowa, dlatego to nie jest temat publiczny. Staramy się nie mówić o liczbie przetransportowanych rannych ani o tym, dokąd jeżdżą nasze samochody ewakuacyjne. Bo nikt nie odwołał polowania na naszych żołnierzy. Wróg mógłby wykorzystać te informacje. Kiedy nastanie pokój i wygramy, na pewno o wszystkim opowiemy.
Jakie problemy związane z ewakuacją medyczną są najpilniejsze?
Zaczęliśmy od jednej karetki, teraz jest ich ponad 40. Nie wszystkie nowe, trzeba je konserwować i naprawiać. Potrzebujemy też sprzętu medycznego, bo on również się psuje. Na przykład teraz za pośrednictwem funduszu charytatywnego zamówiliśmy obwody oddechowe, które prowadzą od respiratora do maski pacjenta. Kiedy złożyliśmy zamówienie u producenta, byli zaskoczeni, że tak szybko potrzebujemy nowych. Musiałam im wyjaśnić, że ich urządzenia nie pracują w karetce dziennie przez godzinę, ale przez 12-16 godzin, bo służą do transportu rannych na froncie.
Najtrudniejszy dla Ciebie moment w ciągu tych wszystkich lat?
Dlaczego wagony ewakuacyjne zaczęły działać tak szybko w 2022 roku? Bo dano mi numer telefonu szefa kolei ukraińskich, a on szybko odpowiedział. Dogadaliśmy się w pięć minut. Umówił nas na spotkanie w poniedziałek, a w środę dostaliśmy wagon, który koleje w pełni dostosowały do naszych potrzeb. W cztery dni. Tak szybko wszystko działało. Dziś znów jest biurokracja.
Trudno chodzić na niekończące się spotkania, pisać listy, czekać na odpowiedzi, wciąż coś udowadniać.
W październiku miną trzy lata tych niekończących się wyjaśnień, dlaczego tak ważne jest, żeby ludzie wchodzący do szpitala mogli korzystać z windy, że pacjenci nie mogą być przewożeni ulicą nago, że ranni powinni leżeć na oddziale, a nie na korytarzu
Niby wszyscy to rozumieją, ale to nieskończenie długi proces. Tracimy czas, który dla rannych jest bezcenny.
Najtrudniej jest, gdy pojawia się jakaś potrzeba, a ty nie możesz znaleźć nikogo, kto by ją szybko zaspokoił. Poza tym każdy zakupiony przedmiot powinien być jak najszybciej dostarczony osobie, która go potrzebuje. Brak opóźnień oznacza mniejsze ryzyko śmierci. Dla mnie czas, szybkość zaspokajania potrzeb, jest zawsze wyzwaniem.
W lipcu 2023 r. napisałaś w mediach społecznościowych: „Ukraińcy to niesamowity naród: co wymyślą – to zrobią. Zbiórka pieniędzy na projekt ‘Zrodzony z płomieni’ została zamknięta”. W tamtym czasie udało Ci się zebrać ponad 17 milionów hrywien, które poszły na sprzęt medyczny dla nowoczesnego oddziału recepcyjnego Szpitala Wojskowego w Kijowie.
Kupiliśmy sprzęt endoskopowy „Olympus”. Dzięki niemu lekarze mogą przeprowadzać minimalnie inwazyjne operacje. To wspaniałe, że zamiast przecinać całą jamę brzuszną, po czym powrót do zdrowia zajmuje co najmniej miesiąc, można poddawać ludzi tak nieinwazyjnym zabiegom. Po nich człowiek wraca do pracy w ciągu pięciu dni.
Izba przyjęć powinna powstać naprzeciwko budynku chirurgii i oddziału urazowego, a na koniec oba budynki powinny zostać połączone. To jest zadanie, które obecnie realizujemy. Zrobiliśmy już projekt i obliczamy, ile trzeba betonu, jaka powinna być winda i wejście na oddział, gdzie i ile będzie gniazdek.
Mam nadzieję, że na ukończenie projektu wystarczy rok. To będzie dwa tysiące metrów kwadratowych powierzchni. Najtrudniejsze jest wykonanie podziemnego schronu przeciwbombowego. Bo to Peczersk, a tam grunt jest trudny.

Czego jeszcze potrzebuje główny szpital w kraju?
Dziś 98% jego potrzeb pokrywa państwo. Od 2014 roku szpital współpracuje z kilkunastoma organizacjami charytatywnymi, do których może się zwrócić w razie potrzeby. Nie ma czegoś takiego, że mówi się bliskim rannego, żeby poszukali leków. Wszystko jest dobrze zorganizowane. Jedyne, co zawsze wszystkim powtarzam, to: „Oddawajcie krew, bądźcie dawcami”. Bo krwi ciągle potrzeba. Musi istnieć bank krwi. Potrzeba dużo krwi, tyle że liczba dawców znacznie spadła. I to jest problem.
Dziękuję, że mi go przyprowadziłaś
Poznałaś historie tysięcy ludzi. Które zrobiły na Tobie największe wrażenie?
Każda jest wyjątkowa. Pamiętam, że kiedy w 2015 roku upadała obrona lotniska w Doniecku, Denys Adonin, który był wtedy ratownikiem medycznym, wysłał mi zdjęcie. Przedstawiało mężczyznę bez szczęki i szyi. Nie mogłam pojąć, jakim cudem ten człowiek jeszcze żyje.
Pamiętam też „cyborga” Ihora Rymara [cyborgami nazwano ukraińskich żołnierzy, którzy bronili lotniska w Doniecku od 26 maja 2014 do 22 stycznia 2015 – red.]. W śpiączce przeżył zaledwie tydzień. Pomagałam jego rodzinie zbierać pieniądze, żeby można było zapłacić za leczenie. Kiedy Ihor zmarł, Łesia Kuz, wdowa po nim, połowę zebranych 400 tysięcy hrywien przekazała jego towarzyszom broni, a drugą połowę mnie. Wykorzystałam te pieniądze na zakup dwóch defibrylatorów dla zespołów medycznych, opłacenie operacji itp. Minęło 10 lat, a ja wciąż pamiętam Igora i Ołesię.
Albo Serhija Chrapko, który walczył o życie w 2015 roku… Ma amputowaną rękę i nogę, a mimo to spełnił swoje marzenia: skakał ze spadochronem, jeździł na nartach, nauczył się pływać i ukończył maraton. Jako wolontariusz pomaga swoim kolegom żołnierzom na oddziale chirurgii, gdzie sam był leczony. Prowadzi samochód, ma dwoje dzieci.
Jak mówi Wadym Swyrydenko, który stracił kończyny pod Debalcewem: „Jeśli chcesz, możesz żyć, jak chcesz. Nawet najlepsze protezy nie będą działać same”.
Kiedy realizowaliśmy projekt „Zrodzony z płomieni”, bardzo chciałam, żeby jedną z jego twarzy był Witalij Kyrkacz-Antonenko, prawdziwy przystojniak. W tym czasie służył w obronie terytorialnej w obwodzie ługańskim i bardzo trudno było go wyciągnąć z frontu. Jego żona Natalia była w ciąży. Kiedy zaczęła się inwazja, straciła dziecko. Cudem zaszła w ciążę po raz drugi. Powiedziałam: „Dajmy jej szansę, by mąż ją wsparł. Żeby razem się dowiedzieli na USG, że mają dziewczynkę”. Spędził tydzień z żoną, wrócił na front, a trzy dni później zginął. Teraz patrzę, jak dorasta jego dziecko. Natalia mówi mi: „Dziękuję, że mi go wtedy przyprowadziłaś”. Nawiasem mówiąc, udało im się zamrozić materiał biologiczny, dzięki czemu miała szansę ponownie urodzić.
Jak wojna zmieniła Ciebie i Twoje otoczenie?
Ludzie, którzy nie byli moimi prawdziwymi przyjaciółmi, opuścili mnie na początku inwazji. Miałam na przykład znajomego, byłego żołnierza, z którym wiele przeszliśmy. Obiecał mi, że w razie niebezpieczeństwa zabierze moją najmłodszą córkę za granicę. Miała wtedy 15 i pół roku. Kiedy wszystko się zaczęło, od razu do niego zadzwoniłam... Dowiedziałam się, że wyjechał z Ukrainy dwa tygodnie wcześniej. To był koniec naszych kontaktów.
Moja córka i moja matka zostały przygarnięte przez osobę, której nie znałam. Pani Galina z Włoch ma mieszkanie w Tarnopolu. Zostały u niej przez półtora miesiąca.
Jak zmieniła mnie wojna? Nie wiedziałam, że jestem aż tak cierpliwa
Okazuje się, że kiedy jestem pewna, że to, co robię, jest ważne i naprawdę coś zmieni, nigdy nie zbaczam z obranej ścieżki. Nawet jeśli to trudne. Przestałam się też obawiać, co ludzie o mnie pomyślą i jak będą mnie postrzegać.

Co pomaga Ci się trzymać, gdy wokół tyle bólu i nieszczęść?
Mam rodzinę i to bardzo pomaga. Wiesz, czasami obserwujący mnie na Facebooku piszą: „Musisz odpocząć”. To oczywiście dobre życzenie, ale nie wtedy, gdy pomyślisz o ludziach na froncie.
Albo słyszę, jak mówią: „Jestem zmęczony. Już szósta, muszę iść do domu”. Nie rozumieją, że ktoś oddaje swoje życie, a oni nie potrafią poświęcić nawet 10 dodatkowych minut.
Mój mąż dzielnie znosi tę moją ciągłą aktywność, to, że wciąż chcę coś zmieniać. Jest nie tylko mężem, ale i wspaniałym przyjacielem. Osoby z mojego otoczenia, z którymi pracuję, też pomagają. A kiedy ktoś z nas czuje się źle, rozmawiamy ze sobą, przytulamy się i idziemy dalej.
Zdjęcie: archiwum prywatne i Facebook Iryny Soloshenko


Olga Jehorowa: Możesz przetrwać wszystko. Straty – nie
Olga „Wysokość” Jehorowa broni Ukrainy od 2022 roku: najpierw w batalionie ochotniczym, teraz w siłach zbrojnych. Przed inwazją ta krucha, szczupła dziewczyna została mistrzynią w podnoszeniu ciężarów i trenerką.
Była kilkukrotnie ranna, ale za każdym razem po leczeniu wracała do akcji. Tej zimy wspięła się na Kilimandżaro razem z weteranami poruszającymi się na protezach.

Ludzie odwracali wzrok
– W 2023 roku pojechaliśmy na misję i znaleźliśmy się pod ostrzałem – wspomina Olga. – Zatrzymaliśmy się, by spojrzeć na mapę i sprawdzić, jak ominąć to miejsce. Mój towarzysz usiadł za drzewem, ja też tam poszłam. Nagle spadł pocisk. Pamiętam ogromną chmurę dymu, hałas i silne uderzenie w podbrzusze, jakby coś mnie popchnęło. Schyliłam się, wkurzona: jak można kopać człowieka w brzuch? Podczołgałam się do mojego towarzysza. Spojrzał na mnie i powiedział, że pewnie mam w sobie odłamek. Wokół mnie trwał armagedon, musiałam jak najszybciej dostać się do wozu ewakuacyjnego, żeby nie narażać innych. Gramoliłam się, jak pokraka, bo nie mogłam się wyprostować. W połowie drogi do samochodu zdałam sobie sprawę, że już nie mogę biec – jakby nóż przeciął mi brzuch. Mój towarzysz podniósł mnie i zaniósł do samochodu...
Ten mój uraz mógł być leczony na miejscu. Musiałam dotrzeć do chirurga, a to było daleko.
Pamiętam przerażone twarze wokół mnie: dziewczyna, ranna w brzuch, takie miejsce. Odwracali wzrok. Wtedy pomyślałam, że to koniec – nie będę miała dzieci, nie będę miała wątroby, życia też. Chciałam zemdleć, żeby podróż szybciej minęła. Ale cały czas byłam przytomna i czułam każdą sekundę bólu. Mój mózg pracował i byłam przytomna nawet wtedy, gdy zabrali mnie na operację.
Wstrzyknęli mi leki, ale też nie pomogły, ból był nie do zniesienia. Lekarz był zły. Nie mogłam wyprostować nóg, bo w podróży były zgięte; w szpitalu musieli wyprostować je na siłę. Krzyczałam, choć nie chciałam straszyć ludzi wokół. Byłam zaskoczona tą moją reakcją. A potem nie mogli mi założyć maski tlenowej, bo wszystkich odpychałam. W końcu udało im się mnie uśpić i zoperować.
Okazało się, że podczas ewakuacji odłamek w moim brzuchu się przemieścił. W samochodzie leżałam na ławce i na każdym wertepie tłukłam o nią miednicą. W końcu kawałek pocisku utknął w jelicie i zaczęło się krwawienie wewnętrzne. Lekarz powiedział, że jeszcze kilka milimetrów, a część jelita trzeba byłoby usunąć. A to oznaczało niepełnosprawność.
Ksenia Minczuk: Jak długo trwało leczenie?
Olga Jehorowa: Około 4 miesięcy. Wystąpiły komplikacje i miałam kolejną operację. Kiedy byłam jeszcze na oddziale intensywnej terapii, moi towarzysze przyszli się ze mną zobaczyć. Zrozumiałam, że chcę do nich dołączyć. Czytałam o tym w książkach: kiedy człowiek programuje się na powrót do zdrowia, to zdrowieje szybciej. Tak, nadal bolało, jedzenie przyprawiało mnie o mdłości i trudno było iść do toalety. Ale dało się żyć. Wkrótce po tym, jak zostałam wypisana, poszłam do PDC [centrum stałej dyslokacji – red.] i powiedziałam: „Chcę tu być”.
„Rozumiem, ale to nie jest dobry pomysł” – odpowiedział dowódca.
Zostałam wysłana do szpitala wojskowego.
Podczas rekonwalescencji byłam pobudzona, może z powodu PTSD. Gdy tylko słyszałam smutną muzykę lub widziałam matkę przytulającą dziecko albo chłopca przytulającego dziewczynkę, wybuchałam płaczem
Rzadko płaczę, ale tam każdy wieczór kończył się łzami. Później zdałam sobie sprawę, że to było odreagowanie tamtego doświadczenia. Od tamtej pory od czasu do czasu ćwiczę tę umiejętność. Bo są sytuacje, kiedy po prostu musisz się wypłakać. Łzy nie zawsze są dramatem. Są funkcją ciała, by się zrelaksować. Warto nauczyć się z nich korzystać.
I po tym wszystkim dobrowolnie wróciłaś na front?
Gdybym tego nie zrobiła, nie szanowałabym siebie. Leczenie dobiegło końca. Jak miałabym wyjaśnić sobie powód mojego niepowrotu?
Poszłaś służyć, gdy tylko zaczęła się inwazja. Byłaś gotowa?
Kilka dni przed 24 lutego 2022 roku mój ówczesny chłopak zapytał mnie: „Czy w razie czego zawieziesz moich rodziców na Zakarpacie?”. „Nie – odpowiedziałam. – Znajdziemy kogoś, kto to zrobi. A ja pojadę z tobą na wojnę i pomogę”.
Pierwszego dnia inwazji przyszliśmy zapisać się do batalionu ochotniczego. Nie mieliśmy żadnego przeszkolenia wojskowego.
Wydawało mi się, że wszyscy to zrobią, naszym obowiązkiem była przecież obrona Ukrainy. Nie było poczucia, że są jakieś inne opcje. Po 3 miesiącach batalion ochotniczy został rozwiązany. Spotkałam już wielu chłopaków, którzy planowali oficjalnie zaciągnąć się do wojska. Mówili: „Chodźcie z nami. Tu nikt nic nie umie. Nauczymy się razem”. Ich wsparcie zadziałało. Wstąpiłam do wojska.

Mam w sobie to coś
Na początku zostałam zatrudniona jako urzędniczka, bo w tej jednostce dziewczyny nie były przyjmowane na stanowiska bojowe. W tamtym czasie dowódcy byli sceptycznie nastawieni do kobiet w wojsku. Ale ja już weszłam na tę drogę, już zdecydowałam, że będę walczyć. I w końcu zdobyłam stanowisko bojowe.
Jak Ci się udało?
Pokazałam, że płeć nie ma znaczenia. Liczy się to, jak bardzo jesteś zdeterminowana, jaki masz trening fizyczny, jak szybko możesz opanować umiejętności niezbędne na wojnie. Jeśli masz to wszystko, wojsko nie ma powodu, by ci odmówić. Ale musisz być uparta.
Wiem, dlaczego w wojsku panuje seksizm. Bo dowódcy często nie wierzą, że młoda, ładna dziewczyna może być pełnoprawnym członkiem zespołu. Myślą, że to będzie kłopot. Podczas szkolenia ciągle słyszałam: „Co ty tu robisz?”, „Dlaczego nie jesteś w kuchni?”, „Po co ci to?”. Byłam nieustannie oceniana, każdy mój ruch był analizowany. Jeśli facet popełni błąd, nikt może nie zwrócić na to uwagi. Jeśli dziewczyna popełni ten sam błąd, to on będzie zapamiętany i wypominany jej każdego dnia. Presja psychologiczna jest silna.
Byłam jak czarna owca, w którą nikt nie wierzy. Gdyby nie moi towarzysze, nie wiem, czy potrafiłabym to wytrzymać
Najwyraźniej wciąż mam w sobie to coś. Po trzech miesiącach treningu sytuacja całkowicie się zmieniła, zaczęli mnie szanować. Czułam, że jestem na swoim miejscu. Potrafiłam bronić swojego autorytetu i zaczęło mi to wychodzić na dobre. Ważny był też czynnik sprawności fizycznej. Przed wielką wojną uprawiałam sport przez 7 lat i moja sprawność fizyczna była lepsza niż u większości mężczyzn. Więc ten najważniejszy dla dowódców argument natychmiast zniknął.
Po szkoleniu nadal zdarzały się seksistowskie sytuacje, ale miały już inny charakter. To było jak opieka, o którą nie prosiłam. Nie chcieli mnie zabierać ze sobą, bo się o mnie martwili. Dobrze to rozumiem, ale o to nie prosiłam. Tak zachowywali się głównie dowódcy w wieku 50+. Traktują cię jak córkę.
Podczas służby zmieniłam kilka stanowisk bojowych. Ze względów bezpieczeństwa nie mogę powiedzieć, co robię teraz. Moja droga jest długa i trudna. Gdyby ktoś powiedział mi w pierwszych dniach inwazji, że będę miała taką drogę w armii, nigdy bym nie uwierzyła. Możesz przetrwać wszystko. Ale straty – nie.
Co jest trudniejsze w wojsku: sprawy fizyczne czy emocjonalne?
Fizycznie to nie jest dla mnie trudne. Trenuję prawie codziennie. W ciągu 3 lat wojny pamiętam trzy razy, kiedy było ciężko fizycznie. To były długie biegi w pełnym ekwipunku. Psychicznie jest trudniej. Na przykład kiedy moi towarzysze broni wpadają w depresję, martwię się o nich. Biorę ich emocje na siebie.
Na tym polega trudność: nie jesteś tu sama, a twój mózg i twoje uczucia są mózgami i uczuciami twoich towarzyszy. A jeśli coś jest nie tak z kimś, to coś jest nie tak z tobą
Takie siostrzane uczucia, powiedziałbym.
Jakiego momentu na wojnie nigdy nie zapomnisz?
Bycia ranną. I śmierci braci. Kiedy zabierano mnie ranną do szpitala, prosiłam Boga, bym jak najszybciej mogła wrócić do braci. Myślałam: „Oni pojadą na misje, przydarzą im się różne rzeczy, a mnie tam nie będzie”. Kiedy wróciłam, po operacji i leczeniu, przed misją bojową bałam się, czy moja psychika nie zawiedzie w kluczowym momencie.
Pierwszą misję po kontuzji pamiętam bardzo dobrze. Przywalili blisko naszej pozycji, tętno skoczyło mi do 180. Przestraszyłam się w nietypowy dla mnie sposób. Zwykle w stanach, których nie rozumiem, nie zamieram: jeśli muszę biec, to biegnę, jeśli muszę upaść, to upadam. Tym razem zamarłam, ale w ciągu jednego dnia wszystko minęło. Zaadaptowałam się i tamten stan już nie wrócił.
Jak pachnie wojna?
Strachem i śmiercią. Wszystko na wojnie jest przesiąknięte strachem. Z czasem ten strach staje się czymś namacalnym. Możesz poczuć jego rozmiar wewnątrz siebie. Rzecz w tym, by nauczyć się z nim żyć i upewnić się, że nie wpływa na twoją pracę. Bo im dłużej jesteś na wojnie, tym więcej różnych scenariuszy masz w głowie.
Widziałaś tak wiele odciętych rąk i nóg, rozwalonych samochodów i domów. Widziałaś, jak bomby wlatują do piwnic i niszczą wszystko na swojej drodze. Kiedy słyszysz ich gwizd, na myśl przychodzi ci wszystko, co kiedykolwiek słyszałaś i widziałaś. Ciało reaguje natychmiast
Ciężko, gdy nie ma przerwy od służby, gdy ciągle w niej jesteś. Wtedy człowiek może stać się ciężarem dla innych. Dlatego trzeba albo zrobić przerwę, albo przenieść człowieka na inne stanowisko, z dala od walki. Mam w zespole faceta, który jest na wojnie od 2014 roku. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jak on to wszystko znosi. Dla mnie tacy ludzie to nie tylko bohaterowie. To nadludzie.
Czego się najbardziej boisz?
Śmierci moich braci. Kiedy o tym myślę, mój mózg jakby się zatrzymuje. Jakbym nie rozumiała, jak dalej istnieć. Możesz przetrwać wszystko. Straty – nie.
Jak wojna Cię zmieniła?
Myślę, że stałam się głębsza. To tak, jakby w mojej głowie otworzyły się nowe komórki, wypełnione myślami o wszechświecie, uczuciami i doznaniami, których wcześniej nie miałam.
Przed wojną żyłam w różowych okularach. Otaczali mnie ludzie, których lubiłam. Wykonywałam pracę, którą lubiłam.
Na wojnie zetknęłam się z rzeczami, które wcześniej widziałam tylko w filmach: niesprawiedliwość, prześladowanie – a jednocześnie jedność, której nie poczujesz nigdzie indziej. Przed wojną nie wiedziałam, co to strach czy prawdziwy ból. Nie wiedziałam prawie nic o tym życiu! A teraz ono się przede mną otworzyło
Dlaczego jesteś na wojnie?
Podczas wojny moja motywacja się zmieniła. Zaczęło się od: „Dla zwycięstwa, kraju, Ukraińców”. Teraz to: „Jestem tu dla dobra tych, którzy są wokół mnie. Dopóki oni walczą, ja też będę walczyła”.
Puzzle między bitwami
Jak to wytrzymujesz?
Przez pierwszy rok czułam, że moja psychika tonie. Zdałam sobie sprawę, że to było bezpośrednio związane z moim zdrowiem fizycznym. Sposób, w jaki jem, śpię i trenuję. Na początku służby nie trenowałam. Myślałam, że i bez tego mam wystarczająco dużo stresu. Później zrozumiałam, że muszę przenieść moje cywilne umiejętności do miejsca, w którym jestem teraz. Zaczęłam codziennie ćwiczyć i normalnie się odżywiać.
Mam jeszcze jeden sposób na przetrwanie i wyłączenie się: układam puzzle, duże i skomplikowane. Mam ich bardzo dużo, zawsze kupuję kilka na zapas. Włączam audiobooka i układam puzzle. Przez lata wysłuchałam wielu audiobooków.

Twój znak wywoławczy to „Wysokość”. Skąd się wziął?
Przez półtora roku służby byłam jedyną dziewczyną w całej kompanii, a potem w plutonie, bez znaku wywoławczego. Kiedy przeniesiono mnie do plutonu snajperów, dowódca powiedział: „Jak to nie masz znaku wywoławczego?”. Dał mi czas do wieczora na wymyślenie go. Chłopaki i ja myśleliśmy, myśleliśmy – i nic. Dowódca powiedział: „W takim razie będziesz ‘Wysokość’”.
Bo „Wysokość” to był pseudonim jego pierwszego dowódcy. Kiedy mi o tym powiedział, pomyślałam, że to wyróżnienie. Bardzo szanowaliśmy i ceniliśmy naszego dowódcę, byliśmy gotowi pójść za nim do piekła i z powrotem. Więc przyjęłam ten pseudonim.
Jej „Wysokość” Olga wybiera się na Kilimandżaro. Pewnie organizatorzy tej wspinaczki mieli zagwozdkę, gdy usłyszeli Twój pseudonim. „Ona na pewno tę wysokość zaliczy” – pomyśleli?
Też tak myślę (śmiech).
Marzysz o napisaniu książki. O czym?
Gdzieś od czasu studiów prowadzę dziennik, wypełniam go każdego dnia. Być może kiedyś dojrzeję, przyjdzie do mnie jakaś mądrość i z tych wszystkich prostych wpisów będę w stanie zrobić porządną książkę. Ale najpierw muszę sobie wyjaśnić, jaką wartość miałaby ta książka dla innych.
O czym marzysz?
O podróżowaniu, najlepiej rowerem. A jeśli nie znajdę ludzi o podobnych pragnieniach, to kamperem. Chcę zobaczyć świat, to wszystko, co jest na zdjęciach w Internecie. Czy są prawdziwe? Nie rozumiem, dlaczego takie piękno istnieje, skoro ja go nie oglądam.
Jedność w górach jest jak jedność na wojnie
Wyszłaś na Kilimandżaro. Czemu zgodziłaś się coś tak trudnego, skoro wcześniej byłaś ranna?
Zadzwoniła Iryna Nikorak, dyrektorka organizacji pozarządowej Arm Women Now. Powiedziała: „Jest tu taki projekt, szukają dziewczyny. Jesteś zainteresowana?”. „Już się zbieram” – odrzekłam (śmiech).
To było potężne doświadczenie, naprawdę bardzo trudne fizycznie i psychicznie. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek wcześniej tak się czuła.
Byliśmy chorzy, brakowało nam tlenu. Kiedy dotarłam na szczyt, byłam zszokowana tym, jak bardzo jestem zmęczona. Chciało mi się płakać – tak się nad sobą użalałam. Ale jednocześnie zdałam sobie sprawę, że mogę wiele zrobić. Bo jeśli byłam w stanie wspiąć się na Kilimandżaro, to mogę robić niesamowite rzeczy.
Ta podróż odsłoniła moje nowe oblicza, bardzo podniosła moją samoocenę. Zrozumiałam też, że jedność w górach to niemal to samo, co jedność na wojnie.
To miłość do innych po prostu za to, że tam są i idą obok ciebie. Szanujesz ich, doceniasz i jesteś gotowa dać im z siebie wszystko, jeśli tylko sobie jakoś radzą. Każdy powinien przeżyć coś takiego
Wiem, że nasz przykład jest potężną zachętą dla innych, zwłaszcza dla żołnierzy, którzy stracili kończyny. Pamiętam, jak leżałam w szpitalu i martwiłam się o swoje przyszłe życie – po tym jak zostałam ranna. Myślałam: „Po co mi to życie?” Gdyby pokazano mi wtedy film dokumentalny o ludziach z protezami kończyn, wspinających się na Kilimandżaro, na pewno miałoby to na mnie wpływ. Nasza wspinaczka jest ważna, bo pokazuje, że wszystko jest możliwe.
Zdjęcia z prywatnego archiwum


„Kto powiedział, że kobiety się nie oświadczają?” Wojenna miłość medyków wojskowych
Poznali się na służbie, zakochali w sobie podczas inwazji. Teraz razem ratują rannych żołnierzy. Mają ze sobą wiele wspólnego – zainteresowania, hobby, pracę. Wspólnie obchodzą urodziny, choć dzielą ich cztery lata. Oto Anastazja Podobajło i Mykoła Jasinenko, małżeństwo medyków w punkcie stabilizacyjnym 56. Brygady Piechoty Zmotoryzowanej w Mariupolu.
Najważniejsi ludzie w życiu
Nastia pochodzi z Charkowa. Decyzję o pójściu na wojnę podjęła, gdy miała 19 lat. Wtedy, w 2017 roku, była studentką pierwszego roku na Wydziale Filologicznym Charkowskiego Uniwersytetu Narodowego im. Karazina. Dołączyła do ukraińskiego korpusu ochotniczego „Prawy Sektor”.
– Chciałam zostać nauczycielką w szkole podstawowej. Teraz to wygląda jak jakiś sen, jakby nie dotyczyło mojego życia – mówi Nastia. – W tamtym czasie otaczali mnie najwięksi patrioci zaangażowani w wojnę. Gdy tylko mogłam, jeździłam jako wolontariuszka do żołnierzy na front. I zdałam sobie sprawę, że mogę zrobić coś więcej. Poczułam, że muszę wstąpić do wojska, chciałam zostać ratownikiem medycznym. Ukończyłam więc kurs medycyny taktycznej i dołączyłam do służby.
Jej rodzice nie wiedzieli o niczym przez całe cztery miesiące. Myśleli, że wynajmuje mieszkanie z przyjaciółką w Charkowie
Powiedział im były kolega Nastii z klasy, bez pytania jej o zgodę.
– To doświadczenie nauczyło mnie, że muszę być bardziej selektywna w dobieraniu sobie przyjaciół. Pokłóciłam się z rodzicami, nie rozmawialiśmy przez miesiąc. Potem spotkaliśmy się w połowie drogi. Oni mają tylko mnie, a ja potrafię ich zrozumieć. Wciąż się o mnie martwią, a ja martwię się o nich, bo są w Charkowie. Nasza relacja jest oparta na zaufaniu. Myślę, że udało mi się uświadomić im, że oni i mój mąż są najważniejsi w moim życiu.
Mykoła pochodzi z Mariupola, kiedyś pracował w Azowstali. Na wojnie jest od 2016 roku. Zwiadowca. Jego kontrakt wygasał 26 lutego 2022 r., lecz inwazja zmieniła wszystko. Pozostał w służbie:
– Nie żałuję, bo działy się wydarzenia, których nie przegapiłem – mówi. – Poza tym to tutaj znalazłem żonę. Cała moja rodzina – matka, siostra i dwie siostrzenice – pozostała na okupowanym terytorium, lecz nie utrzymuję z nimi kontaktu. Dokonali wyboru. Nie po mojej myśli.
Coś nie poszło nie tak
On był w kompanii zwiadowczej, ona w plutonie snajperów. Po raz pierwszy Mykoła zobaczył Nastię, gdy szedł do sklepu w wiosce oddalonej o jakieś 15 kilometrów od jego pozycji. Jechała samochodem. Zatrzymała się, by podwieźć żołnierza.
– Powiedzieliśmy sobie tylko: „Cześć, cześć” – wspomina Nastia. – Nawet go nie zapamiętałam, bo nie pamiętam zbyt dobrze twarzy i imion. To pomaga mi w pracy, nie chcę pamiętać wszystkich zabitych i rannych. Dlatego z niektórymi ludźmi muszę spotykać się po kilka razy.
Sześć miesięcy przed inwazją Mykoła został przeniesiony do jednostki Anastazji. Wraz z wybuchem wielkiej wojny zaczęli pracować razem jako medycy bojowi. Wspominają, że na początku łączyło ich braterstwo i przyjaźń, które później przerodziły się w coś więcej.
– Na początku po prostu się nią opiekowałem, chroniłem ją w razie potrzeby, a potem… coś poszło nie tak. Zakochałem się. W Nastii zobaczyłem nie tylko dobrego człowieka, ale też kobietę, która potrafi zatroszczyć się o innych – wyznaje Mykoła.
Nastia: – Zawsze mnie wspierał, zawsze był obok, słuchał i rozumiał. Okazał się przyjacielem – i to nie tylko wtedy, gdy był potrzebny. Wiele osób mówi: „Wojna nic mi nie dała”. Dla mnie to absurd, bo wojna nie musi nam nic dawać. Wojna zabiera. Ale jednocześnie mogę powiedzieć, że ta wojna dała mi męża, silne wsparcie.
Podwójne oświadczyny
Kilka miesięcy później Mykoła postanowił się oświadczyć. Nie przygotował wielkiej przemowy, po prostu wyznał, co czuje. W odpowiedzi usłyszał śmiech.
– Miałem wrażenie, że Nastia myśli, że opowiadam jej jakiś żart. Dla mnie to nie było zabawne: mówisz o swoich uczuciach, a ktoś śmieje ci się w twarz. Więc po prostu dałem jej pierścionek i powiedziałem: „Weź go, noś, bo już go nie potrzebuję”. Wtedy przestało jej być do śmiechu – mówi Mykoła.
Nastia przyznaje, że nie potraktowała jego słów poważnie, bo dzień wcześniej się pokłócili. Miesiąc później sama stanęła przed Mykołą, z pierścieniem i przemową:
– Zmierzyłam grubość jego palca gumką do włosów, gdy spał. Zamówiłam pierścień w Nova Post. Jeśli wydaje ci się, że możesz coś zmienić, musisz spróbować. Kto powiedział, że kobiety się nie oświadczają? Zrobiłam to w miejscu, w którym spotkaliśmy się po raz pierwszy.
Przemowę, którą starannie przygotowała, zapomniała. Żartuje, że ledwo mogła sklecić kilka słów. Swojego męża nazywa mądrym, bo przyjął jej oświadczyny
Po powrocie z kolejnej akcji wzięli dwa dni wolnego, zabrali ze sobą rodziców Nastii i po cichu pobrali się w Dnieprze.
– Nie mieliśmy tych fajnych ślubnych momentów, sukienki, hucznych uroczystości – wspomina Nastia. – Ubraliśmy się w dresy. Przez jakiś czas chciałam tego wszystkiego, ale potem zdałam sobie sprawę, że to nie jest takie ważne. Nie wybierałam pięknej sukni ani pięknych zdjęć. Wybierałam mężczyznę na całe życie.

Mykoła: – Nie mieliśmy normalnego ślubu, bo pochowaliśmy wielu naszych przyjaciół. Dla mnie to wyglądałoby jak „uczta podczas zarazy”. Nawet w książce telefonicznej pozostało niewiele nazwisk osób, do których można by zadzwonić. Bo nasi przyjaciele są albo na misji bojowej, albo już zginęli.
Coś do zrobienia na tym świecie
Teraz zajmują się ewakuacją medyczną. Największą przeszkodą w tej pracy jest nie ostrzał artyleryjski, ale ogromna liczba dronów, które latają przez całą dobę. Dotarcie na czas do ludzi, którzy czekają na pomoc, często jest niemożliwe.
– Zdarzały się sytuacje, gdy ranni żołnierze, którzy szli na ewakuację, byli po prostu przez drony zabijani. Było wiele beznadziejnych sytuacji, z których udało nam się ujść z życiem
To znaczy, że wciąż na tym świecie mamy coś do zrobienia.
Kiedyś zdarzyło się, że Nastia i Mykoła zostali otoczeni. Po kilku nieudanych szturmach w oddziale było więcej żołnierzy było rannych niż sprawnych. Istniała tylko jedna droga odwrotu – przez zaminowane pole.
– Jestem wdzięczna tym kierowcom, którzy zaryzykowali jazdę dwoma transporterami i motocyklem przez zaminowane pole – mówi Nastia. – Niestety tylko jeden pojazd zdołał do nas dotrzeć. Udało nam się wyciągnąć około 30 osób, w tym rannych, a nawet jednego jeńca. Gdyby tego ranka ci ludzie nie poszli nam na pomoc, byłoby po nas.

– Niektórzy ranni mieli opaski uciskowe założone przez 20 godzin. Mój mąż i ja nie mieliśmy już w plecakach prawie żadnych leków. Było 17 rannych, jeden miał uszkodzone organy wewnętrzne. Nie było żadnych środków przeciwbólowych. Chłopaki wyli z bólu.
Mykoła mówi, że wspólna praca z żoną czasami jest trudna, bo wciąż się o nią martwi. Jednocześnie przyznaje, że Nastia jest dla niego niezawodnym wsparciem nawet w ekstremalnych sytuacjach:
– Oczywiście jako mąż nie chciałbym, by moja żona służyła w siłach zbrojnych. Ale bycie dobrym mężem oznacza nieprzeszkadzanie żonie w podążaniu własną ścieżką. Ona wybrała tę ścieżkę na długo zanim mnie poznała. Doskonale wie, co robi. Gdybym zaczął wywierać na nią presję, stawiać ultimatum i tak dalej, wątpię, czy bylibyśmy razem.
– Doskonale zdajemy sobie sprawę, że mało kto zadba o nas lepiej niż my sami. Gdybym znalazła się w patowej sytuacji, chciałabym, żeby był przy mnie. Jestem pewna, że on myśli tak samo. Wiem, że jeśli zostanę ranna, on mi pomoże i wszystko będzie dobrze – mówi Nastia.
Mieć o czym rozmawiać, mieć o czym milczeć
Wolne chwile starają się spędzać czas razem.
Nastia: – Kiedy było ciepło, poszliśmy do parku w Kramatorsku. Mam w zwyczaju karmić tam kaczki, to świetna okazja, żeby pójść na krótki spacer, o czymś porozmawiać. Tym właśnie jest romantyczność w czasie wojny.
Mykoła jest przekonany, że romantyzm na wojnie to chwile wsparcia:
– Dlaczego żołnierzom jest trudno? Bo żony, które czekają w domu, ich nie rozumieją. Dwa różne światy. Ktoś martwi się, że nie zrobili mu dziś bananowej latte, a ktoś inny – że jego najlepszemu kumplowi urwało nogę. Nastia i ja mamy zdrowe relacje, bo jesteśmy z tego samego świata. Rozumiemy się nawzajem.
Spory mogą dotyczyć tylko pracy. Na przykład tego, kto pójdzie na akcję. Ale oni nie mieszają pracy z życiem prywatnym.
Nastia: – Myślę, że radzimy sobie dobrze, dopóki mamy o czym rozmawiać i o czym milczeć. Możemy być w tej samej ziemiance, po prostu tam być, ale prawie się nie komunikować, bo każde jest zajęte własnymi sprawami. A kiedy rozmawiamy, to rozmawiamy o pracy, o naszych wspólnych planach – od tych na najbliższy dzień po plany na życie w cywilu. O ile będziemy takie mieli.
– Czasami daję jej kwiaty – dodaje Mykoła. – Kiedy jadę gdzieś w jakiejś sprawie, zatrzymuję się przy kwiaciarni, jeśli jakaś jeszcze jest. Trzeba to robić, bo ona jest przede wszystkim kobietą. Chcę, żeby jej było miło
Kapibara, czyli pragnienie hedonizmu
Nastia nigdy nie planowała być żołnierką, więc po zwycięstwie odejdzie ze służby:
– Nie lubię słowa „obowiązek”. Teraz chodzi o mój wewnętrzny obowiązek wobec siebie, moich zmarłych przyjaciół, moich żyjących rodziców. Po zwycięstwie chciałabym jednak uruchomić własny mały projekt – przytulną kawiarnię z elementami terapii i rehabilitacji z udziałem zwierząt. Chodzi o takie zwykłe życie – robienie zakupów w niedzielę, martwienie się o to, co ugotujesz na śniadanie, obiad i kolację. Mówisz sobie: „Jakie to irytujące”, ale i tak wiesz, że to konieczność.
Mykoła jest za. Ale dopóki trwa wojna, nie zdejmą mundurów:
– Przeszliśmy już zbyt wiele. Straciliśmy już zbyt wiele, by tak po prostu się poddać i powiedzieć: „Koniec, wojna jest dla młodych”.
– Wojna to moja młodość, moje najlepsze lata, najlepsi ludzie, których poznałem i których większość odeszła. To moje pierwsze – i być może moje ostatnie. Tak czy inaczej, żyję teraz swoim najlepszym życiem i cieszę się, że mogę walczyć.
Nastia marzy, by kiedyś mieć kapibarę. Lubi te zwierzęta nie ze względu na ich wygląd. Chodzi o styl życia:
– To hedoniści, którzy jedzą, śpią i pływają. Myślę, że kapibara to moje zwierzę totemiczne, które nauczyłoby mnie hedonizmu i po zwycięstwie pomogło przystosować się do cywilnego życia.
Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterów


Gdybym poległa w Mariupolu, nie byłoby takich komentarzy
Kiedy dojeżdżamy na miejsce jest już ciemno. Wokół nie ma żadnych latarni, a okna w pobliskich chatach są zasłonięte deskami. Drogę wyznacza nam jedynie czarny ślad po oponach, pozostawiony w śniegu. Ślizgamy się po lodzie, by w końcu dostrzec w ciemności sylwetkę. Ptaszka czeka na nas przy wejściu do batalionowej stołówki. Obok niej siedzi Milka, czekoladowy kundelek ze schroniska. Ptaszka, z szerokim uśmiechem, przedstawią ją jako “mały antydepresant”. Mam wrażenie, że odwiedziłam dobrą znajomą, choć spotykamy się pierwszy raz w życiu.
Aldona Hartwińska: Czy wojna w Ukrainie już się ludziom znudziła?
Kateryna Poliszczuk: - Świat zapomina, że u nas wojna trwa od 2014 roku. Świat milczał, gdy rozwijał się rosyjski separatyzm, gdy Rosja dostarczała na terytorium Ukrainy broń, gdy podgrzewała konflikt. Świat odwrócił wzrok, kiedy został anektowany Krym. Wtedy wojna dotyczyła tylko tych, których bliscy byli na donieckim lotnisku, w Debalcewo, w Iłowajsku. Dla wielu wojna była daleko. Czym ona jest świat tak naprawdę zrozumiał pod koniec lutego 2022 roku.
Wypchnęliśmy wroga spod granic Kijowa. Ludzie widzieli wojnę na swoich podwórkach, pod oknami. Ale z czasem wojna znowu się oddaliła, wróciły codzienne problemy.
Rosja codziennie ostrzeliwuje ukraińskie miasta, ludzie boją się w swoje własne życie i o życie bliskich, ale jeśli ktoś z rodziny nie poszedł na front, nie zginął albo nie dostał się do niewoli, to okopy wydają się dalekie
Czy nie każdy Ukrainiec ma kogoś na froncie?
Wśród moich bliskich i znajomych - każdy. Kiedy byłam w niewoli, a mój brat walczył w obronie terytorialnej to moja mama mogła liczyć na wsparcie. A ostatnio usłyszała od koleżanki z pracy: - Tobie dobrze, nie musisz martwić się, że kogoś zabiorą Ci na front, a moi dwaj synowie muszą się ukrywać.
Ma dobrze, bo córka i syn już walczą. Nikogo więcej nie wezmą.
Dokładnie. A tamta się boi.
Dziś największym złem jest mobilizacja. Wszyscy zapominają o tym, że większość żołnierzy, którzy są teraz na froncie, siedzi tam od początku pełnowymiarowej wojny. Ale są też tacy, którzy walczą dłużej, od czasów strefy ATO. I nikt ich nie zmienił, nie mogą odpocząć. Jest wielu dowódców, którzy walczą od trzech lat. To psychicznie wykańczające.
Są ludzie, którzy trzeci rok siedzą w okopach – wycieńczeni psychicznie, strachem i fizycznie. Wielu tego nie wytrzymuje. A dla większości Ukraińców największe zło to TCK – Terytorialne Centrum Rekrutacji. Tyle, że gdy Rosja znowu zaatakuje z pełną siłą - to kwestia czasu, bo oni nigdy się nie zatrzymują - będzie już za późno, by kogoś zmieniać w okopach, wszyscy znajdziemy się w niewoli.

To nikogo nie przekonuje. W komentarzach w internecie często można przeczytać, że „wolę chłopaka uchylanta, bo przynajmniej jest w domu”. A także, że dzieci polityków czy deputatów nie są mobilizowani, siedzą bezpieczni lub uciekają za granicę.
Ja mam w dupie te ich dzieci i obecną władzę. Ja walczę o to, by moja mama nie żyła pod rosyjską okupacją. Byłam cztery miesiące w niewoli. Dobrze wiem, kim są Rosjanie, wiem czym jest okupacja, wiem, czym jest odebranie wolności. Na własne oczy widziałam masakrę w więzieniu w Ołeniwce, w którym zdetonowali ładunki wybuchowe i zamordowali jeńców wojennych, by ukryć ślady tortur. Przez kilka miesięcy patrzyłam, jak wynosili zakatowanych żołnierzy po wielogodzinnych przesłuchaniach, co noc słyszałam, jak ich katują.
Znam setki czy tysiące przypadków, kiedy rozstrzeliwali i gwałcili cywili. Jak wyciągali z domów dziewczyny, a wracały kawałki mięsa. Moi koledzy grzebali powieszone i zgwałcone dziewczynki, które miały 13-14 lat. Nie trzeba nawet daleko szukać: Bucza, Irpień, Izium, to najlepsze przykłady. A w rosyjskich mediach szerzy się teraz informacja, że to był fake.
Bliskiej osobie mojej koleżanki wyrwali trzymiesięczne dziecko z rąk i żywcem zadeptali wojskowymi butami. Mojemu koledze pocięli i zerwali skórę z pleców podczas tortur w piwnicy
A mówią, że to mistyfikacja i Buczy nie było. Ja dobrze wiem, kim są Rosjanie. Z nimi nie będzie nigdy pokoju.
Cały świat czeka na rozmowy pokojowe.
Rosjan trzeba maksymalnie odseparować od reszty świata, a nie pisać z nimi traktaty pokojowe. Przeraża mnie, że świat jest tak obojętny. No, może jest trochę zaniepokojony. Ale co się dziwić, jeśli nawet część Ukraińców jest obojętna. Widzę to po tym, jak wyglądają zbiórki pieniędzy na pomoc armii, jak tętni życie na ulicach większych miast. Ludzie wychodzą z założenia, że trzeba przeżyć. Chcą, aby przeżyły ich dzieci. Więc szukają schronienia, licząc, że ktoś za nich załatwi tę sprawę.
Żołnierze nie chcą wracać do takiego społeczeństwa. Wiele razy słyszałam od znajomych żołnierzy, że wolą być na froncie niż na przepustce.
Tak, większość tak myśli i robi. Słyszę, że nas, żołnierzy, trzeba będzie socjalizować. Przykre. Czujemy się niewygodni. Szczególnie ci, którzy przeszli prawdziwe piekło, ci, których mogą wyprowadzić z równowagi zwyczajne rzeczy.
Ja byłam ochotniczką i nie mam statusu UBD, czyli Uczestnika Działań Bojowych, ani wojskowej karty identyfikacyjnej. Kiedyś zatrzymał mnie policjant po godzinie policyjnej w Kijowie. Zapytał, czy jestem żołnierką. Odpowiedziałam: tak, ochotniczką.
Wlepił we mnie pogardliwy wzrok i zapytał, co to znaczy, że jestem ochotniczką? Ja, zgodnie z prawdą, mówię: walczę już cztery lata, ale bez kontraktu. I przeprosiłam, że się spóźniłam, wyjaśniłam skąd jadę, że to była długa droga prosto z frontu i za chwilkę będę w domu, bo mieszkam tu niedaleko.
A on mnie zmierzył wzrokiem i kpiąco stwierdził, że kto popadnie zakłada mundur i nazywa się wojskowym. To była dla mnie prawdziwa zniewaga. Zarówno jak dla żołnierza, jak i człowieka.

Nie rozpoznał cię.
Nie. Rozpoznała mnie dopiero jego koleżanka i mnie przepuścili. W takich sytuacjach widzę jak jest naprawdę.
Raz spaliła mi się żarówka w samochodzie i zatrzymał mnie policjant. Najpierw, idąc w moim kierunku, krzyczał na mnie, przeklinając. A kiedy podszedł bliżej, rozpoznał. Ach, to Pani, proszę wybaczyć. Do cholery, jaka to różnica, kim jestem? Pani była w Mariupolu! Ja się wściekłam i mówię do niego: jakie to ma znaczenie?! Proszę wypisać mi mandat i niech mi Pan da spokój.
Wściekłam się, bo policjant widział, że jedzie wojskowy samochód, za kierownicą siedzi człowiek w mundurze, a on po prostu klnie i odnosi się bez jakiegokolwiek szacunku, jakby był królem świata. Takie właśnie momenty wyprowadzają mnie z równowagi.
W takich sytuacjach masz do czynienia z żywym człowiekiem, z którym możesz się jakoś bezpośrednio skonfrontować. A co z hejtem w sieci? Kiedyś podzieliłaś się hejterskimi komentarzami. Tłusta. Brojler. Grubas. Żaden z ciebie ptaszek, raczej struś... Pisali to ludzie, którzy do tej pory - zdawałoby się - podziwiali cię za niezłomność i bohaterstwo.
Można próbować mówić, że to piszą komputerowe boty, ale niestety tak nie jest. Można też mówić, że to Rosjanie, ale niestety to często Ukraińcy.
Nie wiem, czym się kierują. Może w ich życiu nic ciekawego się nie dzieje. A my przecież ciągle żyjemy pod nieustanną presją. Kiedy w końcu będziesz mieć dziecko? A kiedy drugie? A na co ci aż trójka, jesteś już za stara! Albo za młoda.
Spotykałam się z podejściem: my się za ciebie modliliśmy, a ty nie spełniasz naszych ideałów. Ale jestem tylko człowiekiem, to nie ja zrobiłam z siebie bohaterkę
Wiem, że wciąż są tacy, których motywuję i to właśnie dzięki nim się trzymam. I wiem, że gdybym wtedy poległa w Mariupolu, nie byłoby takich komentarzy. Ktoś nawet kiedyś napisał: - Jaka z niej bohaterka, przecież ona żyje!
Bo bohaterowie to ci, którzy polegli. Gdybym popełniła samobójstwo, zastrzeliła się albo pijana weszła na minę i zginęła - mogłabym być bohaterką. Ale nie teraz, kiedy byłam ranna, wyszłam z niewoli i kontynuuję swoją pracę w Zbrojnych Siłach Ukrainy. I choć nie jestem na pierwszej linii frontu, to ratuję życie innych ludzi.

Obrona Mariupola, niewola, rekonwalescencja, a potem hejt, zmiana nastrojów społecznych i podejścia do wojskowych. A ty wciąż jesteś tu. Pracujesz, walczysz. Skąd codziennie rano, mimo tych przeszkód, bierze się Twoja siła i motywacja?
Żeby żyć jak wolny człowiek, nie jest potrzebna żadna motywacja. Wiem, czym jest niewola, wiem jak straszne jest pozbawienie wolności. Motywację można jedynie podsycić, można ją podbudować - ale jeśli człowiek urodził się wolny i tej wolności pragnie, to ona nigdy nie znika.
Wiele osób powtarza, że jest mi łatwiej, bo jestem silna. Mówię: stop. Co znaczy silna? Siła to wybór i ciężka praca. Ja nie urodziłam się silna. Podjęłam decyzję, że będę nad swoją siłą ciężko pracować.
Mówią też, że nie odczuwam strachu. Oczywiście, że się boję, odczuwam ból, zwątpienie, jest mi ciężko. Ale podjęłam decyzję, że będę silna, chociaż miałam wiele opcji, by iść łatwiejszą drogą
A świat powinien pamiętać o tysiącach deportowanych, po prostu wykradzionych do Rosji, ukraińskich dzieciach. O tysiącach jeńców, cywilnych i wojskowych, więzionych i katowanych od lat. Nie wiem, jak można nie mieć motywacji, by ratować swoich bliskich, rodzinę, swoją przyszłość.
Chcę żyć w wolnej ojczyźnie i myślę, że właśnie dlatego się narodziłam, by o to walczyć. Po prostu wykonuję swoją misję, nawet po tych wszystkich ciosach od społeczeństwa, jakie otrzymałam, po końskich dawkach antydepresantów, po tym wszystkim, co dzieje się z kobiecym organizmem pod wpływem stresu - nie podjęłabym innej decyzji. To, co trzyma mnie przy życiu, to fakt, że jestem potrzebna swojemu państwu, że są jeszcze ludzie, którym jestem potrzebna. I jeśli będzie chociaż jedna osoba, której pomogę, którą uratuję, podam rękę i wesprę w walce, to wiem, że nie żyję na darmo. Samobójstwo to byłaby łatwizna dla takiej osoby, jak ja. Nie mogę sobie na to pozwolić.
A masz jakieś piękne wspomnienie z wojny? Coś, co wspominasz uśmiechając się na samą myśl?
Pamiętam oczywiście powrót z niewoli. Chociaż na samym początku nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje i dokąd nas zabierają. Wsadzili nas do samolotu. Wiedzieliśmy, że w tej metalowej puszce jest nas dwieście osób, że będziemy lecieć nad okupowanymi terytoriami. To był mój pierwszy lot w życiu i pamiętam okropne turbulencje. Wielu z nas liczyło na wymianę jeńców, a ja liczyłam na to, by nie zestrzelili tego samolotu.
Ja w ogóle przez cały czas niewoli nie czekałam na nic dobrego. Powiedziałam sobie, że będę tu bardzo długo i będzie bardzo ciężko. I to pomogło mi przetrwać. Kiedy lecieliśmy nastawiłam się na najgorszą, czarną dupę. Wszystko po to, żeby się nie załamać, że znowu nic nie wyszło.

Ale jest jeszcze jedno wspomnienie. Zarówno najpiękniejsze, jak i najbardziej bolesne. To był moment, kiedy zaczęli ostrzeliwać szpital w Mariupolu i wszyscy schowali się w piwnicach. Mój najlepszy przyjaciel czekał wtedy na operację, był jedynym żywym człowiekiem na tym piętrze. Leciały rakiety, a ja go wyciągnęłam na korytarz. Umierał mi na rękach dwie godziny. Strasznie go bolało, cierpiał, ale nie umierał sam. Leżeliśmy na korytarzu, trwał ostrzał, wszystko płonęło i ja strasznie się bałam...
Ale go nie porzuciłam, choć nie mogłam mu już pomóc. I myślę sobie, że jestem z siebie dumna. Gdybym miała umrzeć to właśnie w taki sposób. Nie chciałabym umierać sama
Zaśpiewasz jeszcze kiedyś?
Próbowałam, ale straciłam głos. Wyszłam z wprawy. Głos to narzędzie, które trzeba trenować. Już nie śpiewam tak, jak śpiewałam kiedyś. Tęsknię za czasami, kiedyś śpiew przynosił mi ogromną radość, ale nie żałuję, że podjęłam właśnie taką decyzję. Nawet znając wszystkie konsekwencje, i tak bym tutaj wróciła, zrobiłabym to wszystko jeszcze raz.
Wybrałam właściwą drogę. Zrozumiałam to w niewoli. I tej lekcji nie mogę zaprzepaścić.


Fotografie, bagietki i wojna stuletnia, czyli Katia w Paryżu
W czasach gdy większość Ukraińców zaczyna i kończy dzień od przerażających wiadomości, znalezienie odskoczni jest ważniejsze niż kiedykolwiek. Mogą pomóc filmy, muzyka albo inspirujące blogi – jak blog Kateryny Babasz o Paryżu na Instagramie. Nastrojowe zdjęcia, miejsca niezbadane przez turystów, praktyczne podpowiedzi: jak dostać się do Luwru bez stania w kolejkach, gdzie znaleźć pamiątki niepochodzące z Chin czy niezbyt drogie restauracje Michelin.
Czytając ten blog można odnieść wrażenie, że Katia jest w Paryżu od dawna – tymczasem przyjechała tutaj na stałe trzy lata temu, na początku inwazji. Wcześniej trafiła tu w 2014 roku, gdy w jej rodzinnym Doniecku wybuchła wojna. Dlatego dobrze wie, jak to jest zaczynać życie od nowa. Robiła to już dwukrotnie.

Najtrudniej o mieszkanie
Życie w Paryżu jest romantyczne, piękne i... drogie. Ukraińcy zdają sobie z tego sprawę, gdy zaczynają szukać zakwaterowania – nie tymczasowego, turystycznego, ale stałego. Znalezienie mieszkania było dla Katii jednym z największych wyzwań:
– Nie mogłam sobie nawet wyobrazić, że będzie tu tak trudno. Przed inwazją przyjeżdżałam do Paryża cztery razy jako turystka. Miałam tu już przyjaciół, którzy zaprosili mnie do siebie, gdy wybuchła wojna. Przez pierwsze trzy miesiące mieszkałam z nimi w dużym mieszkaniu, w którym ludzie wynajmują pokoje i żyją jak wspólnota.
Ukraińcy, którzy nie mieli gdzie się zatrzymać, mogli liczyć na pomoc władz. Osoby, które zgłosiły się do specjalnego ośrodka, najpierw umieszczano w hotelu pod Paryżem, a potem przydzielano do mieszkań socjalnych (najczęściej w akademikach). Później zaczęto wysyłać ich do regionów, gdzie problem z mieszkaniami nie był tak dotkliwy – na prowincji można było nawet dostać osobne mieszkanie dla rodziny.
Po trzech miesiącach mieszkania z przyjaciółmi znalazłam mieszkanie w Paryżu na podnajem. Ze względu na dotkliwy niedobór mieszkań, ta opcja jest tutaj bardzo popularna. Wynajmujesz pokój lub mieszkanie nie bezpośrednio od właściciela, ale od innego najemcy – zazwyczaj na krótko. Do tej pory udało mi się w takich przemieszkać nie dłużej niż pięć miesięcy.
Wynajem bezpośrednio od właściciela jest trudny nie tylko ze względu na ceny, ale także z powodu surowych wymagań wobec najemców – jak konieczność udowodnienia wysokich dochodów, posiadania umowy o pracę z francuską lub międzynarodową firmą i itp.
Miłość od pierwszego wejrzenia
Wynajmujący nie lubią samozatrudnionych (takich jak ja) – potrzebują gwarancji stabilnego dochodu. Podnajem jest więc dobrą, choć niestabilną, opcją. Kolejnych mieszkań szukam w mediach społecznościowych.

Na prowincji o mieszkania znacznie łatwiej, ale ja zostaję w Paryżu. To miłość od pierwszego wejrzenia. Fascynacja tym miastem, która zrodziła się już podczas mojej pierwszej wizyty tutaj, trwa do dziś. Architektura, muzea, na każdym kroku historia – to wszystko ratuje moją psychikę, gdy czytam wiadomości z domu.
Kiedy w pierwszych miesiącach wojny byłam przytłoczona beznadzieją, wychodziłam na zewnątrz, rozglądałam się – i wszystko stawało się łatwiejsze
Nadal znajduję czas na spacery, nadal odkrywam Paryż i jego mniej znane miejsca. I robię zdjęcia...
Jako profesjonalna fotografka Katia znalazła pracę niemal natychmiast po przyjeździe. Jej pierwszą klientką była znajoma przyjaciółki, która chciała sesji zdjęciowej na ulicach Paryża. Po tej sesji wieści o Katii – ukraińskiej fotografce zaczęła się rozchodzić, liczba klientów zaczęła rosnąć:
– Miałam ze sobą sprzęt. Już raz zabrałam go z Doniecka, a teraz zabrałam go z Kijowa: plecak ze sprzętem i walizkę z niezbędnymi rzeczami. To pozwoliło mi szybko rozpocząć pracę.
Ale rok po moim przyjeździe ten mój sprzęt wart 5 tysięcy euro został skradziony...
To się stało to w paryskiej kawiarni, do której poszłyśmy z klientką po sesji zdjęciowej. Myślę, że złodzieje zauważyli mój drogi sprzęt podczas sesji zdjęciowej, a potem poszli za mną do kawiarni.
Klientka i ja siedziałyśmy na tarasie, plecak cały czas leżał u moich stóp. Jeśli się rozpraszałam, to co najwyżej na kilka sekund. Ale nawet tyle wystarczyło, by złodzieje mogli ukraść jego zawartość. Kiedy miałyśmy już wychodzić, wzięłam plecak, lecz w środku były tylko puste butelki.
To był dla mnie szok. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie ta klientka. Zapłaciła za moje usługi z trzymiesięcznym wyprzedzeniem, dzięki czemu miałam 1500 euro na nowy aparat. Później dokupiłam obiektyw.
Od tego czasu gdziekolwiek idę, przywiązuję plecak ze sprzętem do nogi

Sesja zdjęciowa przed rozstaniem
Katia jest fotografką podróżniczką, wykonuje sesje zdjęciowe w znanych i mniej znanych miejscach Paryża:
– 90 procent moich klientów to Ukraińcy. Zarówno ci, którzy mieszkają w Paryżu, jak turyści. Zdarzają się bardzo wzruszające spotkania – gdy rodzina specjalnie przyjeżdża z Ukrainy, by zobaczyć swoich bliskich, którzy wyjechali za granicę na zawsze. Ludzie decydują się spędzić razem czas w Paryżu i chcą mieć sesję zdjęciową na pamiątkę.
Lubię też obserwować emocje tych, którzy są tu po raz pierwszy, zwłaszcza gdy widzą wieżę Eiffla. Przez te trzy lata, które tu spędziłam, zyskałam kilka swoich ulubionych miejsc. Na przykład Jardin des Tuileries w pobliżu Luwru, piękny o każdej porze roku. Uwielbiam też park Luksemburski i plac Batignolles, wspaniałe miejsce w 17. dzielnicy Paryża, które nie jest zbyt dobrze znane turystom. Mieszkam w pobliżu i często tam chodzę. Innym moim ulubionym miejscem jest Muzeum Romantyzmu w pobliżu Montmartre’u. To ciekawe, bardzo klimatyczne miejsce.

Moja praca zależy od pory roku i pogody. Teraz jest niewiele zamówień na sesje, bo w lutym i marcu w Paryżu jest wietrznie, zimno i wilgotno. Klienci zapisują się na kwiecień i maj, kiedy robi się cieplej i wszystko zaczyna kwitnąć. By mieć bardziej stabilny dochód, zaczęłam też fotografować dla różnych marek.
Płaca minimalna we Francji wynosi około 1400 euro netto. Według Katii to minimum potrzebne do przetrwania w Paryżu:
– Tu trudno przeżyć za te pieniądze, ale to możliwe – pod warunkiem, że wynajmujesz pokój, a nie mieszkanie (to plus minus 600 euro). Ale jeśli jest was dwoje i każde zarabia 1400 euro, to możecie już wynająć małe mieszkanie. Jeśli chcesz żyć w Paryżu, nie wiążąc końca z końcem, ale kupując ubrania, chodząc do restauracji i wyjeżdżając na wakacje, musisz zarabiać co najmniej 2500-3000 euro miesięcznie.
Na lunch musisz mieć czas
Francja ma system ubezpieczeń społecznych i zasiłki dla bezrobotnych (teraz dostępne dla Ukraińców), ale to zdecydowanie nie wystarczy na życie w Paryżu. Z tego, co wiem, świadczenie wynosi około 400 euro na osobę. Wątpię, by te pieniądze wystarczyły na życie nawet na prowincji, bo we Francji nie ma darmowych mieszkań. Za socjalne, te w akademikach, też trzeba płacić.
Śmieszą mnie wypowiedzi niektórych polityków opozycji na temat uchodźców, którzy „wiszą na państwie”. Bo Francja nie jest krajem, w którym coś takiego jest możliwe
Łatwo odróżnić migranta od miejscowego, bo my zawsze gdzieś biegniemy. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni, nie ma innego wyjścia: myślisz o tym, jak zarobić pieniądze, jak zapewnić sobie jako taką stabilność. A Francuzi nigdzie nie biegną. Są zrelaksowani, większość nie myśli o karierze – nie mają kultury osiągnięć, którą my tak dobrze znamy. Tu dominuje kultura cieszenia się życiem.

Jeśli planujesz zjeść lunch w 30 minut, nawet nie wybieraj się do restauracji, bo nikt nie obsłuży cię w tym czasie. W porze lunchu ludzie przychodzą do restauracji na około półtorej godziny. Są przystawki, danie główne, potem kawa albo kieliszek wina (dla Francuzów picie wina w środku dnia jest czymś normalnym). Nikt nie spieszy się z powrotem do biura. Nikt też nie zostaje w biurze do późna: jeśli dniówka kończy się o 18, to wszyscy wychodzą o 18.
Oczywiście osoby wykonujące niektóre zawody nie mogą sobie pozwolić na półtorejgodzinny lunch w restauracji, a pracownicy metra czy kierowcy transportu publicznego mają różne grafiki. Osoby o niskich dochodach nie mają takiej możliwości z założenia. Sprawa z restauracjami dotyczy głównie pracowników biurowych.
Nawiasem mówiąc, pójście do restauracji na lunch o 4 czy 5 po południu często nie ma sensu – prawdopodobnie nie dostaniesz żadnych dań z menu, bo pora obiadowa już minęła. Będą dostępne bliżej 7 wieczorem, kiedy Francuzi jedzą kolację. Zauważyłam, że oni zawsze jedzą o tej samej porze: śniadanie, obiad, kolację – bez przekąsek pomiędzy. Być może dlatego pozostają szczupli pomimo tej swojej miłości do babeczek.
Boulangerie to ich miłość. Nie wszystkie tutejsze piekarnie są dobre, ale nigdy nie jadłam tak pysznych wypieków, jak we Francji
Croissanty, pan au chocolat (francuskie ciasto z czekoladą)... I choć bywałam w restauracjach z gwiazdkami Michelin, moim ulubionym jedzeniem jest chrupiąca francuska bagietka z masłem.
Jeśli chodzi o kuchnię Michelin, to prawdziwa sztuka. Ceny takich dań nie są przystępne dla każdego, ale znam restauracje Michelin, w których możesz zjeść lunch (przystawka, danie główne i deser) za 50 euro. To sporo, ale jak na Paryż nieszczególnie dużo. Nawiasem mówiąc, chociaż Francja ma wyjątkową kuchnię, Francuzi uwielbiają McDonald’s.

Angielski? Są inne języki
Według Katii popularny serial „Emily w Paryżu” wcale nie pokazuje jej Paryża:
– W serialu widzimy Paryż bogatych ludzi, nawet nie z klasy średniej – z wyższej. Hotele i restauracje są luksusowe. Obejrzałam wszystkie cztery sezony i mogę powiedzieć, że zarówno Francuzi, jak Amerykanie są tam pokazani w bardzo stereotypowy sposób.
Oczywiście niektóre rzeczy w serialu są prawdziwe, np. Francuzi naprawdę dużo palą. Możesz też tu zobaczyć rodziny, w których byli partnerzy są stale obecni – dla wielu ludzi normalne jest przyjaźnienie się z „byłymi” i zapraszanie ich na rodzinne wakacje.
A mężowie i żony mają kochanków, których jakoś specjalnie nie ukrywają
Jednak serial w niewielkim stopniu pokazuje Paryż takim, jakim jest teraz, z ludźmi różnych narodowości i kultur we wszystkich możliwych sferach.
Jeśli chodzi o podejście Francuzów do języka angielskiego, to w Paryżu, zwłaszcza w rejonach turystycznych, owszem, mówi się po angielsku. Natomiast w małych miasteczkach łatwo spotkasz ludzi, którzy powiedzą ci, że nie rozumieją po angielsku ani słowa. Francuzi mają powściągliwe podejście do angielszczyzny – zdecydowanie nie uważają jej za główny język na świecie i stale podkreślają, że istnieją inne języki.
Wielu z nich uczy się hiszpańskiego lub niemieckiego jako drugiego języka. Trauma wojny stuletniej między Anglią i Francją jest odczuwalna do dziś. I Francuzi uwielbiają, gdy obcokrajowcy mówią do nich po francusku. ?
Nawet jeśli jego poziom nie jest u ciebie wyższy niż A2, nawet jeśli długo szukasz odpowiedniego słowa i mylisz przypadki, docenią taki francuski bardziej niż płynny angielski
W większości Francuzi są przyjaźni i łatwo się z nimi dogadać. Ale jedną rzeczą jest przyjazna rozmowa, a zupełnie inną zaprzyjaźnienie się. Niełatwo zostać przyjacielem Francuza, oni nie są gotowi na wpuszczanie nowych ludzi do swojego życia. Jeśli chcesz poznać przyjaciół, radzę dołączyć do lokalnych społeczności i klubów hobbystycznych: kursy rysunku, taniec, kluby książki – cokolwiek. Wspólne zainteresowania łączą. I mów po francusku!

Katia posługuje się tym językiem już biegle i płynnie, komunikuje się za jego pomocą z lokalnymi przyjaciółmi i klientami:
– Interesuję się francuskim. Ludzie w moim otoczeniu są w większości bardzo inteligentni, zainteresowani polityką, wspierają Ukrainę i znają historię.
Francuz zna swoje prawa
Poza tym francuskie społeczeństwo zna swoje prawa i wie, jak ich bronić. Jednym z tego przykładów są związki zawodowe: strajki wybuchają tu często, a co najważniejsze – przynoszą rezultaty. Możesz zwrócić się o pomoc do związku, nawet jeśli nie jesteś jego członkiem. Jeśli twoje prawa pracownicze zostały naruszone, otrzymasz pomoc.
Tutaj ceni się zarówno pracę, jak odpoczynek od niej. W niedzielę w małych miasteczkach absolutnie wszystkie sklepy są zamknięte, bo ich pracownicy mają prawo do dnia wolnego. W Paryżu niektóre supermarkety będą otwarte, lecz bez kasjerów: ludzie płacą w kasach samoobsługowych w obecności ochroniarza. Zawsze ostrzegam klientów spoza kraju, by robili zakupy z wyprzedzeniem. To nie Ukraina, nie dostaniesz tu niczego w nocy ani o 8 rano. W Paryżu pierwsze piekarnie otwierają się dopiero o 8:30.
Ukraińcy we Francji są też zaskoczeni biurokracją, jest dużo papierkowej roboty.
Na przykład akt urodzenia jest ważny tylko przez 3 miesiące, a jeśli dana osoba potrzebuje tego dokumentu, musi go ponownie uzyskać za każdym razem, gdy chce coś załatwić
Na stronie internetowej ukraińskiej ambasady wyjaśniono nawet francuskim władzom, że w Ukrainie takie zaświadczenie jest ważne przez całe życie.
W pracy Francuzi wolą e-maile od komunikatorów, bo adresat nie może ich usunąć. Przejście na WhatsApp ma sens tylko wtedy, gdy ludzie pracują ze sobą już długo i sobie ufają.
Biurokracja rozciąga się nawet na tymczasową ochronę Ukraińców: we Francji odnawiamy nasz status co sześć miesięcy, a nie raz w roku, jak w większości krajów UE.

Nawiasem mówiąc, już ogłoszono, że niezależnie od rozwoju wydarzeń w Ukrainie, przedłużenie tymczasowej ochrony po marcu 2026 r. będzie niemożliwe. Władze już teraz doradzają naszym ludziom, by pomyśleli o przejściu na inne rodzaje wiz. Na razie nie mówi się o stworzeniu osobnego programu dla Ukraińców [jak np. w Czechach – red.]; w ofercie są już istniejące programy imigracyjne. We Francji zarówno osoby pracujące na etatach, jak samozatrudnieni, mają możliwość przejścia na wizę pracowniczą. Zarobki muszą wtedy sięgać określonej kwoty, ale to możliwe.
Ja nie miałam jeszcze do czynienia z tą kwestią. Nie wiem, co będzie za rok.
Na razie mieszkam w Paryżu, pracuję i planuję rozwijać się jako profesjonalistka. A potem – życie pokaże
Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki


Ihor Florko, "Anioł Instytuckiej": - Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość
Ihor Florko jest jednym z pięciu „Aniołów Instytuckiej”. Tak Ukraińcy nazwali pięciu odważnych mężczyzn, którzy 20 lutego 2014 r. ratowali rannych na ulicy Instytuckiej w Kijowie spod ostrzału snajperów. Po wydarzeniach na Majdanie wszyscy poszli na front. Ihor Florko nadal broni Ukrainy w brygadzie „Azow”, wspiera też swoich kolegów weteranów. Wraz z jednym ze swych towarzyszy broni stworzył sieć kawiarni dla weteranów o nazwie „Kawa Militari” we Lwowie. To miejsce spotkań cywilów i weteranów.
Nieśliśmy rannych i zabitych na rękach i tarczach
Jaryna Matwijiw: Podczas straszliwej strzelaniny 20 lutego 2014 r. Ty i Twoi towarzysze wynosiliście rannych w krzyżowym ogniu snajperów...
Ihor Florko: Przed Majdanem byliśmy przyjaciółmi, sąsiadami, studentami lwowskich uczelni. Andrij Sedler, Mykoła Prytuła, Pawło Diokin, Ihor Hałuszka i ja razem poszliśmy na Majdan. Razem poszliśmy na ulicę Instytucką. Razem przetrwaliśmy.

Przyjechaliśmy na Majdan rano 19 lutego, budynek związków zawodowych już płonął. W naszym kierunku oddziały Berkutu rzucały granaty hukowe, ale nikt nie zwracał na nie uwagi. 20 lutego około 9 rano przybiegli jacyś faceci i powiedzieli, że Berkut wycofuje się z kierunku pałacu Październikowego na Instytuckiej [Międzynarodowe Centrum Kultury i Sztuku – red.]. To było bardzo dziwne.
Ludzie stojący na Majdanie zobaczyli, że droga jest pusta, na barykadzie nie ma już sił bezpieczeństwa, więc zaczęli wchodzić na ten plac. Snajperzy otworzyli ogień z kilku punktów jednocześnie: z Październikowego, z hotelu Ukraina i z ulicy Instytuckiej. My poszliśmy na Instytucką. Mieliśmy śmieszny sprzęt przeciw kulom: nakolanniki hokejowe, kaski sportowe i jedną tarczę. Tylko ja miałem kamizelkę kuloodporną.
Pod ostrzałem na Instytuckiej aktywiści zaczęli grupować się w tzw. żółwia: pięć lub sześć osób, osłoniętych tarczami domowej roboty, stopniowo przesuwało się do przodu. Pierwszego „żółwia” snajperzy rozstrzelali na naszych oczach. Pobiegłem do tych ludzi, na drugą stronę ulicy, i razem z innym chłopakiem odciągnęliśmy pierwszego rannego. To był Serhij Trapezun, nauczyciel chemii, postrzelony w obie nogi. Do dziś jesteśmy przyjaciółmi. Jego żona, Oksana, pomaga mi czasem przypomnieć sobie szczegóły wydarzeń tamtego dnia, których nie pamiętam.

Zanieśliśmy rannych i zabitych do hotelu Ukraina, gdzie znajdował się punkt medyczny. Zabitych kładziono na podłodze i przykrywano białym płótnem. Nie mieliśmy noszy, więc wynosiliśmy rannych na rękach i na tarczach, których ludzie używali do osłaniania się przed kulami.
Podobno uratowaliście wtedy wiele osób. Ile dokładnie?
Nie wiem, nie pamiętam wszystkich szczegółów tamtego dnia. Większość wydarzeń z tych kilku godzin na Instytuckiej i później po prostu zatarło się w mojej pamięci Dwa lata po strzelaninie przypadkowo zobaczyłem zdjęcie, na którym widać, jak pomagam wynosić rannego w nogę Jurija Krawczuka – tego, który dzień wcześniej wyciągał ze mną Serhija Trapezuna. Patrzyłem na to zdjęcie i zdałem sobie sprawę, że nic nie pamiętam!
Pamiętam za to, że po jednej stronie Instytuckiej była barykada, a po drugiej stacja metra Chreszczatyk, jakieś drzewa – i tam szli faceci, do których strzelano. Wydawało ci się, że jeśli jesteś za drzewem, jesteś bezpieczniejszy, a kiedy przebiegasz przez ulicę, trafiasz pod ostrzał. Przejście przez drogę było dla mnie najbardziej stresujące. Powtarzałem sobie: „Nie teraz, nie teraz”. Ale te drzewa nie pomogły wielu ludziom.
Każdego 20 lutego oglądam wideo z tamtych wydarzeń, by przypomnieć sobie, jak bardzo to wszystko boli. To nie są uczucia, o których trzeba zapomnieć, wymazać je z pamięci
W tym przypadku jest odwrotnie: musisz pamiętać, bo tam byłeś. Nie możesz zapomnieć o cenie, jaką chłopaki zapłacili za to, że mamy teraz Ukrainę, możliwość walki o nią.
.avif)
Czy wszyscy z Was, pięciu „Aniołów z Instytutskiej”, zostali żołnierzami?
Tak. Ihor Hałuszka poszedł na wojnę zaraz po Majdanie, a Mykoła Prytuła i ja dołączyliśmy w 2015 roku. Skończyłem studia, a następnie pojechałem do Kijowa i złożyłem podanie o przyjęcie do pułku „Azow”. Ihor Hałuszka został poważnie ranny w głowę na froncie, nauczył się chodzić, przeszedł wszystkie etapy rehabilitacji, wziął udział w Igrzyskach Niepokonanych, a teraz pracuje jako instruktor.
Przed inwazją tylko Pawło Diokin i Andrij Sedler nie byli na froncie. Dołączyli w 2022 roku. Gdyby wojna na pełną skalę wybuchła w 2014 roku, zaraz po Majdanie, nie mielibyśmy szans na obronienie Ukrainy. Od ATO [Operacja Antyterrorystyczna na wschodzie Ukrainy przeciw wspieranym przez Rosję separatystom z obwodów donieckiego i ługańskiego, prowadzona w latach 2014-2018 – red.] do 2022 roku mieliśmy możliwość przygotowania personelu do działań bojowych. ATO w Donbasie wyszkoliła oficerów, sierżantów i żołnierzy.
Wykorzystaliśmy te lata. Początkowo walczyłem w ramach „Azowa” w sektorze mariupolskim. Po inwazji w 2022 r., kiedy z powodu bombardowań nie można było już dostać się do Mariupola, zostałem artylerzystą w 80. brygadzie desantowo-szturmowej, walczyłem w kontrofensywie. W 2023 roku wróciłem do brygady „Azow”.
Gdzie zrobiono to zdjęcie, na którym stoisz z torbą chipsów na tle wyrzutni rakiet?
Na obrzeżach Sołedaru w 2022 roku, gdy walczyłem w 80. brygadzie. Ale to nie jest zdjęcie, to nie inscenizacja. To kadr z filmu wideo. Filmowaliśmy naszą pracę każdego dnia, o ile było bezpiecznie i wróg nie był w stanie nas namierzyć. Chcieliśmy pokazać, jak fajnie być artylerzystą, żeby inni wstąpili do Sił Zbrojnych Ukrainy. Chcieliśmy pokazać, że nie trzeba litować się nad ukraińską armią. Że ma być szacunek, a nie litość.

Jeszcze w 2019 roku Bachmut był bardzo ładnym miastem, przytulnym, takim trochę nietypowym dla Donbasu. A kiedy byłem tam w 2022 roku, miasto było całkowicie puste, z przygnębiającą atmosferą.
Na tych obszarach Donbasu, gdzie wojna zaczęła się w 2014 r., ludzie byli obojętni i przyzwyczajeni do wojny. W większości nie patrzyli ci w oczy, nie pozdrawiali cię. Ich stosunek do ukraińskiego obrońcy wahał się od wrogiego do obojętnego.
Na terytoriach obwodu charkowskiego, które wyzwoliliśmy, ludzie byli zupełnie inni. Podczas kontrofensywy charkowskiej cieszyli się z wyzwolenia, podchodzili do nas i dziękowali. Dla nich byliśmy prawdziwymi obrońcami.
Jakie jest dla Ciebie najbardziej bolesne wspomnienie z wojny?
Przed inwazją była to śmierć mojego towarzysza, Dmytro Prohły, ze znakiem wywoławczym „Krugłyj”. A potem utrata Jurija Rufa, mojego druha, żołnierza, lwowskiego poety. Dwie straty, z którymi bardzo trudno mi było się pogodzić.
Albo jesteś w armii, albo dla armii
Jesteśmy w kawiarni „Kawa Militari”, którą otworzyłeś, by wspierać weteranów we Lwowie. Na stole stoją malowane wazony wykonane ze zużytych pocisków artyleryjskich...
Pomalowała je Daria, wolontariuszka i artystka z Równego.
Jak wpadliście na pomysł jej otwarcia?
W 2017 roku byliśmy na linii frontu z wolontariuszami z Prawego Sektora, którzy nie mieli żadnego wsparcia finansowego i wszystko robili na własną rękę: pracowali i walczyli w tym samym czasie. Razem z moim towarzyszem Rostysławem Hryćkiwem chcieliśmy spełnić dobry uczynek: zebrać dla nich amunicję, której mieli za mało. Żołnierzom „Azowa” wypłacano żołd, więc zebraliśmy amunicję dla trzech batalionów i zawieźliśmy ją Prawemu Sektorowi.

Lubiliśmy pomagać naszym braciom. Zasugerowałem Rostysławowi, żebyśmy zaoszczędzone pieniądze przeznaczyli na zakup samochodu dla tej jednostki. Rostysław słusznie zauważył, że to nie będzie ostatnia rzecz, jaką moglibyśmy dla nich zrobić. Powiedziałł, że znajdzie sposób, by regularnie im pomagać. Trzeba więc było założyć własny biznes.
Rostyk zwrócił uwagę na „Veterano Coffee”, biznes, który jeszcze w wolnym Mariupolu prowadził Ołeksij Kelt, towarzysz broni z „Azowa”. To było jakieś 10 kawiarni z kawą na wynos. Chcieliśmy kupić od niego franczyzę, ale jej nie miał.
Odbyłem więc staż w różnych kawiarniach w Mariupolu, by się dowiedzieć, jak coś takiego działa.
Potem pojechałem do Kijowa, by odwiedzić Wołodymyra Szewczenkę, człowieka, który stworzył „Veterano Coffee” w Ukrainie. Spotkał się ze mną tylko dlatego, że obaj mamy przeszłość wojskową. Spędził ze mną cały dzień, ucząc mnie i opowiadając, jak to się robi. Teraz ja będę pomagał innym weteranom uczyć się podstaw biznesu, jeśli zechcą założyć własne firmy i serwować kawę. Zamierzałem wyjechać za granicę, żeby zarobić kapitał początkowy na mój biznes, miałem już nawet gotowe dokumenty. Poznałem też kilku chłopaków z Kijowa, którzy byli zainteresowani otwarciem kawiarni we Lwowie. Pierwszą lwowską kawiarnię otworzyliśmy pod franczyzą weteranów wojskowych z Kijowa. Pracowaliśmy razem przez jakiś czas, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie i rozeszliśmy się.

Gdy zaczęła się rosyjska inwazja, kawiarnia została zamknięta, bo pracujący w niej weterani poszli na wojnę.
Latem 2022 r. ponownie otworzyliśmy kawiarnię we Lwowie, ale już w innym miejscu. Podczas wielkiego otwarcia „Kawa Militaria” pod nogi naszych gości rzuciliśmy rosyjską flagę. Obecnie w mieście działają trzy nasze kawiarnie.
Jaka filozofia stoi za „Kawa Militaria”? Spotykanie się weteranów i cywilów przy filiżance kawy?
Tak. Chcielibyśmy również dać przykład innym weteranom, którzy po wojnie zamierzają założyć własny biznes. Raz w miesiącu zbieramy fundusze ze sprzedaży kawy i przekazujemy je różnym jednostkom, dołączamy też do innych zbiórek. Sprzedawaliśmy pocztówki artystki Ołenki Liberti, która stworzyła serię obrazów poświęconych wydarzeniom w Azowstali. Dochód z pocztówek poszedł na zakup paczek z pierwszą pomocą dla chłopaków powracających z niewoli. Sponsorowaliśmy również kampanię krwiodawstwa „Twoja krew ratuje życie” – częstowaliśmy krwiodawców kawą i pysznym jedzeniem. Nasze kawiarnie będą sprzedawać książki napisane przez żołnierzy, zwłaszcza zbiory wierszy naszego poległego towarzysza broni i poety Jurija Rufa. Można też u nas odebrać certyfikaty na spotkania z przedstawicielami firm weteranów we Lwowie.
Jak powinny wyglądać spotkania cywilów i weteranami?
Albo jesteś w siłach zbrojnych, albo dla sił zbrojnych. Jeśli jest to spotkanie między weteranem a cywilem, wojskowy powinien widzieć, że robisz coś na rzecz zwycięstwa. To wszystko. Musisz być w kontekście tego, co dzieje się w kraju. Musisz być zaangażowany w wojnę przynajmniej zdalnie. Bo ktoś płaci najwyższą cenę za to, że masz tutaj spokój.
Zdjęcia z prywatnego archiwum


Wolontariuszka Iryna Razin: „Niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami nawet pytają mnie: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”
Cukierki w pudełku
- „Do lutego 2022 roku nigdy nie doświadczyłam wolontariatu”, mówi Irina Razin. „Mieszkam w Berlinie od 8 lat. Przeprowadziłam się tu z byłym mężem, programistą. Kiedy zdecydowaliśmy się spróbować swoich sił w innym kraju, mój mąż odbył wiele rozmów kwalifikacyjnych z firmami na całym świecie, ale Berlin odpowiedział najszybciej. Dołączyłam do niego na podstawie wizy rodzinnej. Byliśmy młodzi, chcieliśmy zobaczyć świat, nauczyć się nowych języków - to była dla nas wielka przygoda.
Jakie były Twoje pierwsze kroki w obcym kraju?
— Jestem muzyczką i artystką, zawodowo pozycjonowałam się jako śpiewaczka operowa, ponieważ mam dyplom z wokalistyki. Jeszcze przed przeprowadzką zaczęłam szukać możliwości: aplikowałam do różnych akademii, znalazłam społeczność śpiewaków operowych, nauczyciela śpiewu i koncertmistrza. Wyjechałam z jasnym planem.

Jak szybko udało Ci się znaleźć pracę w nowym kraju?
— Zajęło mi to dużo czasu. Był nawet moment, kiedy chciałam się już poddać, ponieważ zainwestowałam dużo wysiłku i pieniędzy, ale nie było prawie żadnych rezultatów. Zawód muzyka operowego jest bardzo konkurencyjny. Studiowałam w akademiach, brałam udział w konkursach, pobierałam lekcje od nauczycieli i miałam liczne przesłuchania. Ale nawet utalentowani śpiewacy nie zawsze mają tu szczęście.
Pewnego razu, podczas studiów w Akademii Operowej w Berlinie, powiedziano nam: „Jesteś jak wielkie pudełko czekoladek, każda zrobiona według specjalnej receptury. Ręcznie robione, ekskluzywne. Ale agenci widzą przed sobą wiele takich pudełek. Wybierają je w zależności od nastroju, gustu, czasem na chybił trafił. Więc nie każdy ma szczęście”.
Jak sobie z tym radziłaś?
— Po prostu pracowałam dalej. Z biegiem czasu zapraszano mnie na występy, chociaż były to głównie projekty bezpłatne lub słabo płatne. W tamtym czasie mogłam sobie na to pozwolić dzięki wsparciu finansowemu mojego byłego męża. Później dostałam dobre propozycje od różnych chórów. Odkryłam też drugi zawód - zaczęłam ilustrować książki dla dzieci i uczyć malarstwa, co stało się źródłem dochodu i ważną częścią mojego życia.
Czy miałeś chwile zwątpienia? Co było impulsem do transformacji piosenkarki w ilustratorkę?
— Musiałam nauczyć się niemieckiego, poprawić swój angielski i wziąć udział w przesłuchaniach. Ale po licznych odmowach od agentów, którzy pozytywnie wypowiadali się o mojej technice i występach, ale nigdzie mnie nie zapraszali, miałam kryzys. W końcu po prostu zamknąłam się w domu.
I właśnie w tym czasie odezwał się do mnie przyjaciel, który napisał zbiór wierszy i chciał go opublikować, ale miał tylko 500 dolarów na ilustratora. Niewielu profesjonalnych artystów zgodziłoby się na taką sumę. Zawsze uwielbiałam rysować, ukończyłam szkołę artystyczną, więc zapytała mnie, czy nie chciałabym spróbować. Miałam pod ręką tablet graficzny, prezent, którego prawie nigdy nie używałam. Zgodziłam się i stało się to dla mnie prawdziwą terapią.
Rok później książka została opublikowana, a ja zaczęłam rozwijać swoje konto na Instagramie, gdzie publikowałam ilustracje. Były dalekie od doskonałości, ale ludzie zaczęli zamawiać rysunki.

Kiedy wybuchła pandemia COVID i wszystkie kontrakty muzyczne zostały anulowane, zaczęłam się uczyć, poprawiłam swoją technikę ilustracji i otrzymałam jeszcze więcej zamówień. Od tego czasu zilustrowałam kilka książek, w tym Mama dla Peppy niemieckiej autorki Melanie Langhoff, która jest dla mnie bardzo ważną historią o adopcji. To niezwykle ważny temat, który dla mnie osobiście staje się coraz bardziej istotny. Sama marzę o adopcji.
We wrześniu ubiegłego roku rozstałam się z mężem i była to dla mnie ogromna trauma. Nie jesteśmy razem, ale pragnienie posiadania dzieci pozostało. A w Ukrainie wiele dzieci zostało bez rodziców. Domy dziecka są przepełnione, choć niestety adopcja z zagranicy jest obecnie zamknięta. Więc może pierwszym krokiem jest powrót do domu, a następnie próba spełnienia tego marzenia.

Wojna wywróciła wszystko do góry nogami
— A potem nadszedł luty 2022...
„24 lutego obudziłam się, gdy świat był już w stanie wojny przez kilka godzin.
Uczucie chłodu, które się wtedy pojawiło, nie opuszczało mnie przez wiele miesięcy. Wydawało się, że nigdy się nie rozgrzeję.
Wojna wywróciła wszystko do góry nogami. Mój mąż pojechał odwiedzić swoich rodziców w Ukrainie, mimo że ja odmówiłam. Zapewniał mnie, że wszystko będzie dobrze. Zawsze dawałam mu jak najwięcej swobody, więc tym razem go nie powstrzymałam. Bardzo się o niego martwiłam.
W końcu poszedł na front. Mój były mąż jest wolontariuszem i harcerzem. Był w Soledarze, towarzyszył kontrofensywie na Chersoń, pracował w Dnieprze i Zaporożu. Nasze pierwsze spotkanie podczas wojny miało miejsce 100 kilometrów od frontu. Tam po raz pierwszy usłyszałam alarm. Byliśmy razem przez dziesięć lat i czekałabym na niego bez końca. Ale on wrócił do pół-cywilnego życia i wybrał życie beze mnie.
— Może chciał, żebyś wróciła do Ukrainy?
Rozmawialiśmy o tym, on tego nie chciał. Nie miałam możliwości powrotu do Ukrainy od razu (miałam mieszkanie na kredyt, koty, przyjaciół uchodźców, którzy mieszkali wtedy u mnie w domu, a teraz mieli dziecko), a potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nie dano mi nawet możliwości uratowania naszej rodziny.
Co zrobiłaś, gdy dowiedziałaś się o wojnie w Ukrainie?
„Zareagowałam „biegiem” - nie mogłam usiedzieć w miejscu. Moi przyjaciele napisali: „Bierz ukraińskie symbole i biegnij na demonstracje!”

Pospiesznie spakowałam swoje rzeczy, szukając ładowarek i termosów. W metrze widziałam ludzi prowadzących swoje normalne życie: jadących do pracy, pijących kawę, kłócących się o rowery. Stałam tam i myślałam: „Oni nie wiedzą, że stolica Ukrainy jest teraz bombardowana”.
To rozdwojenie rzeczywistości było strasznie destrukcyjne. Uczucie wstydu stało się ciągłe - ty pijesz kawę i jesz rogalika, a w Ukrainie ludzie śpią w metrze
Kiedy demonstracje ustały, zaczęłam szukać nowych sposobów pomocy Ukrainie. Skontaktowałam się z Andrijem Ilinem, jednym z aktywistów w Berlinie, ponieważ otrzymałam wiele wiadomości od moich znajomych z prośbą o pomoc: ktoś mógł dostarcz lekarstwa, ktoś szukał możliwości wysłania zebranej pomocy humanitarnej... Andrij odpowiedział: „Mam setki takich wiadomości. To, czego naprawdę potrzebuję, to asystent, który je wszystkie przetworzy”.
Na podłodze za zasłonami
Więc zaczęłaś pracować w organizacji wolontariackiej?
— Tak, prawie tam mieszkałam, a moje mieszkanie stało się schronieniem dla uchodźców. Przyjaciel z atakami paniki, ludzie, którzy szukali noclegu w drodze do miejsca stałego schronienia — płakali, szukali wsparcia.
Kiedy uchodźcy zaczęli przybywać do Berlina, zdałam sobie sprawę: musisz być silna nie tylko dla siebie, ale także dla nich
W sztabie wolontariuszy było ciężko - presja psychiczna, łzy, cały czas kryzys, dlatego wielu wolontariuszy nie wytrzymywało. Przychodzili i szybko znikali, tylko nieliczni zostawali.
Kim byli ci wolontariusze? Ukraińcami czy Niemcami?
— 90% stanowili Ukraińcy. Początkowo nasza siedziba mieściła się na uniwersytecie w pobliżu Bramy Brandenburskiej. Dostaliśmy pierwsze piętro i piwnicę do sortowania pomocy humanitarnej. Zbierali się tam wszyscy aktywiści z Berlina. Były tam organizacje, na przykład Ukraine Hilfe Berlin e.V., która działała od 2014 roku. Pomagały one dzieciom we wschodniej Ukrainie, organizowały dla nich kreatywne warsztaty i zbierały pomoc humanitarną.
Po inwazji na pełną skalę wszystko zamieniło się w chaos. Nie było żadnej struktury. Wczoraj ktoś był odpowiedzialny za leki, a dziś leżał w domu rozhisteryzowany, bo nie mógł ich przyjmować. Dali mi tylko laptopa i telefony: „Uporządkuj wiadomości”. Telefony się nie urywały, internet był dostępny tylko przy oknie. Siedziałam na podłodze za zasłonami, w centrali nie było jedzenia.
Pamiętam, jak po 5-6 godzinach takiej pracy zza zasłon wyłoniła się ręka - Andrij po prostu podsunął mi zupę w plastikowym kubku, sprawdził, czy żyję, i zniknął
Początkowo pomagali również Niemcy, ale wielu z nich zostało zmuszonych do powrotu do swoich miejsc pracy - wszyscy mieli nadzieję, że wojna wkrótce się skończy. Ostatecznie niewielka grupa wolontariuszy wydzieliła się w osobny zespół w ramach fundacji kościelnej Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V.
— Stworzyłaś ją czy do niej dołączyłaś ?
— Jest to fundacja założona przez Ukraiński Kościół Prawosławny w Berlinie. W Niemczech każda organizacja, nawet organizacja wolontariacka, nawet kościół, musi być oficjalnie zarejestrowana, mieć system księgowy i stale składać sprawozdania ze swojej działalności. Założenie oddzielnej fundacji zajęłoby miesiące, więc wolontariusze stali się częścią Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V. Od tego czasu współpracujemy. Wszyscy w Berlinie znają nas po prostu jako „kościół”.
Ponieważ w fundacji było niewiele osób, musiałam być sekretarką, księgową i projektantką Była to garstka ludzi, ale staliśmy się prawdziwą rodziną. Były momenty, kiedy wydawało się, że się nienawidzimy, odchodziliśmy z fundacji i... wracaliśmy.

Wiele zespołów, które zebrały się wtedy, w lutym 2022 r., przestało istnieć. My przeżyliśmy
Wolontariat powinien przynosic satysfakcję
Opowiedz nam o swoich projektach charytatywnych.
— Uruchomiliśmy projekt gastronomiczny Küche UA Berlin, który sprzedaje ukraińską żywność za darowizny. Działa on od dwóch lat. Niedawno, podczas ukraińskiego festiwalu bożonarodzeniowego w Berlinie, zebraliśmy sześć tysięcy euro na zakup mebli dla schroniska w Dnieprze, które opiekuje się rodzinami ewakuowanymi z regionów frontowych.
„Nie otrzymuję pomocy socjalnej, nie jestem uchodźczynią i co roku muszę udowadniać, co robię w tym kraju. Nie mogę więc cały czas pracować jako wolontariuszka, tak jak kiedyś. Zwłaszcza po rozwodzie.
Ale te straszne zmiany w moim życiu pozwoliły mi się skupić i spełnić moje długoletnie marzenie o otwarciu własnej przestrzeni artystycznej.

W tym samym czasie powstało wiele projektów muzycznych. Jednym z najważniejszych jest Stimmen der Ukraine (Głosy Ukrainy). Założyli go niemieccy aktorzy Jan Uplegger i Mareile Metzner. Czytają oni ukraińskich klasyków w niemieckich tłumaczeniach: Szewczenko, Zabużko, Żadan, Franko. Występ uzupełnia trio ukraińskich wokalistów, którym towarzyszy fortepian lub gitara elektryczna. Początkowo był to projekt charytatywny, ale teraz Jan znalazł dotacje, a na 2025 rok zaplanowano 15 występów.
Czy Niemcy są tym zainteresowani?
— Bardzo. Słuchają nie tylko klasycznych fragmentów i muzyki, ale także naszych wojennych historii. Jedna solistka ewakuowała się pod ostrzałem z małym dzieckiem, inna ze swoim siostrzeńcem. Te historie poruszają serca Niemców.
Kto jest odpowiedzialny za pisanie wniosków o dotacje?
— W fundacji nie ma takiej osoby, więc postanowiłam spróbować sama. Złożyłam wniosek o grant Durststarten dla grupy dzieci uchodźców, z którymi pracuję. Są niesamowicie utalentowane i chcę dać im więcej - kupić materiały, zorganizować wystawę z ich refleksjami na temat samoidentyfikacji: kim są teraz, kiedy integrują się z niemieckim społeczeństwem? Chcę też porozmawiać o ukraińskiej kulturze - nawet o mało znanych rzeczach, takich jak ikony Czumaka na suszonych rybach. Ważne jest, aby dzieci nie tylko uczyły się niemieckiej historii, ale także komunikowały się po ukraińsku i tworzyły po ukraińsku.

— Jak radzisz sobie z wypaleniem zawodowym?
— Jestem niespokojną osobą, a niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami ludzie nawet pytają: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”. Ale w końcu nauczyłam się balansować, delegować zadania i mówić „nie”. Po Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym otrzymałam wiele ofert: „Zorganizujmy coś tu, albo coś tam...”. Wcześniej zgodziłabym się na wszystko i wypaliła. Teraz analizuję: co to przyniesie fundacji? Czy warto poświęcać czas i zasoby?
Wolontariat powinien przynosić zwrot - zbieranie datków, nowe kontakty, opowiadanie ludziom o fundacji. Zdałam sobie sprawę, że trzeba być pragmatycznym i zorganizowanym, aby uniknąć wypalenia i pozostać skutecznym.
— Czy dużo osób przychodzi na wasze festiwale i koncerty?
— Tak, całkiem sporo. Jeśli mówimy o ostatnim wydarzeniu, Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym, byliśmy bardziej skoncentrowani na Ukraińcach. Ale głównym wydarzeniem była wystawa o ukraińskich świętach Bożego Narodzenia w dwóch językach. W Niemczech jest Adventszeit, czas oczekiwania na Boże Narodzenie, który trwa około miesiąca. Tworzą specjalną atmosferę: tydzień po tygodniu zapalają świece w wieńcu, otwierają okna kalendarza adwentowego i odwiedzają jarmarki. To zostało utracone w naszym kraju, chociaż również istniało.
W rzeczywistości, zgodnie z ukraińskimi tradycjami, okres świąt zimowych trwał od 4 grudnia do Trzech Króli, ale władze radzieckie zrobiły wszystko, co w ich mocy, abyśmy o tym zapomnieli
Przeprowadziłam badania, zebrałam materiały i stworzyłam wystawę, która miała wielki cel edukacyjny. Najbardziej zainteresowani byli nią Niemcy, którzy chcieli poznać nasze tradycje, znaleźć podobieństwa i różnice. Chętnie brali udział w warsztatach: robili świąteczne pająki, diduchy, uczyli się malować Petrykiwkę.

— Fajny projekt, a jakie masz pomysły na ten rok?
— Pierwszym projektem, na który złożyłam wniosek o grant był „Roots. Dzieci”. Mam również projekt muzyczny o nazwie Korzenie, w którym badam pieśni ludowe jako odzwierciedlenie historii. Do tego projektu wybrałam 10-14 piosenek z różnych epok, od Rusi Kijowskiej do współczesności. Każdej piosence towarzyszy krótki film o jej kontekście historycznym. Będzie to teatralne przedstawienie muzyczne. Scenografia i kostiumy są gotowe, szukamy funduszy na inżynierię dźwięku i logistykę. Pracujemy nad tym z moim przyjacielem, który wspiera wszystkie moje kreatywne przygody.
Trzeci projekt to książka dla dzieci poświęcona badaniu i ochronie przyrody. „Kiedy zaczęła się pandemia COVID, dużo spacerowałam po berlińskim parku. Obserwowałam dzikie zwierzęta i ustawiłam kamerę pułapkę, aby badać je w nocy. Jest to szczególnie interesujące w Niemczech: w tutejszych parkach żyją sarny, szopy, lisy i wiele ptaków. Ale współczesne dzieci prawie nie zauważają natury, ponieważ są zanurzone w gadżetach. Jednocześnie zwykła wycieczka do parku może być prawdziwą przygodą, jeśli wiesz, czego szukać i jak to zrobić. Można spędzić godziny tropiąc bobry, badając ślady, zbierając i identyfikując pióra...

Piszę też książkę. Opowiadam historię mitycznego strażnika lasu - małej istoty, która prowadzi dziennik, uczy dzieci obserwacji, ochrony zwierząt, nieśmiecenia i właściwego karmienia ptaków. Chcę ją wkrótce skończyć i zaoferować wydawcom.
Po ukraińskim festiwalu bożonarodzeniowym przygotowujemy również ukraiński festiwal wielkanocny. Potem planuję pojechać do Ukrainy uczyć dzieci z domów dziecka. Ciągnie mnie tam...
Zdjęcia z prywatnego archiwum
Data publikacji:
18.2.2025


Nadieżda Yarish, pielęgniarka z Mariupola: „Nawet teraz, kiedy słyszę dźwięk taśmy, wszystko we mnie przewraca się do góry nogami”
Nadiya Yarish jest pielęgniarką z obwodu charkowskiego, która podpisała kontrakt z siłami zbrojnymi w 2017 roku i została przydzielona do szpitala w Mariupolu. Tam spotkała się z ofensywą wroga na pełną skalę. Opuściła oblężone miasto trzeciego dnia, ewakuując rannego strażnika granicznego. Dopiero miesiąc później udało jej się wrócić do rodziny, do Azovstalu. Nadiya Yarish opowiada nam o ucieczce do okupowanego Mariupola, życiu w Azovstal, niewoli i uwolnieniu.

„Czułam się jak dezerter”
- Dwa dni przed rosyjskim atakiem pracowałam jako asystentka dyżurna w szpitalu”, mówi Nadiya Yarish, „a potem około drugiej nad ranem otrzymałam telefon i kazano mi natychmiast zebrać cały personel. Obdzwonienie wszystkich zajęło mi pół godziny. Nie wolno było opuszczać szpitala. Nie zostaliśmy ostrzeżeni o możliwym rosyjskim ataku.
24 lutego o wpół do piątej rano obudziły nas straszne eksplozje w pobliżu. A o dziesiątej rano zaczęli przybywać pierwsi ranni. Większość z nich pochodziła z Wołnowachy, z obrażeniami od wybuchu miny.
26 lutego otrzymaliśmy ranną strażniczkę graniczną w ciężkim stanie. Miała amputowaną kończyny dolnej. Kobieta wymagała pilnej ewakuacji z miasta. Nasz zespół był w większości młody. W tamtym czasie uważałam, że bezpieczniej jest zostać w szpitalu niż wyjeżdżać. Zgłosiłam się więc na ochotnika do eskorty, aby nie narażać moich kolegów na niebezpieczeństwo.
Po drodze widzieliśmy spalone samochody. Jechaliśmy i nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Nawiasem mówiąc, kierowca, który nas wiózł, uciekł później do tak zwanej „DRL”. Na szczęście dotarliśmy do Dniepru bez incydentów. Czekałam na rozkaz dowódcy, żeby wracać, ale takiego rozkazu nie było. Powiedział, że najwyżej pojadę do punktu przerzutu rannych, a potem wrócę do Dniepru. Ale wtedy zdecydowałam, że muszę wrócić do Mariupola. Przez cały pobyt w Dnieprze czułam się jak dezerter. Chociaż w tym czasie około 80% personelu szpitala w Mariupolu wyjechało do Dniepru.
Pewnego dnia kierownictwo zebrało nas i zapytało: „Kto chce wrócić do Mariupola, aby pomóc kolegom?” Spośród 60 osób tylko ja podniosłam rękę
O piątej wieczorem zostaliśmy wezwani do dowódcy, gdzie na korytarzu spotkałam dwóch kolejnych chirurgów i dwóch anestezjologów gotowych do udania się do Azovstalu.
Tajny lot do zablokowanego Mariupola
Operacja została przeprowadzona przez wywiad obronny Ukrainy. O drugiej nad ranem przyleciały po nas cztery helikoptery. Załadowaliśmy amunicję, żywność i lekarstwa. Załadowaliśmy też ludzi z Azowa i strażników. Lecieli bardzo nisko, żeby nie rzucać się w oczy. Ja jednak w ogóle nie zwracałam na nic uwagi, bo cały czas bałam się, że zwymiotuję na chłopaków. Nigdy wcześniej nie latałam. Przed lotem wziąłam różne leki przeciw nudnościom, ale niewiele pomogły.

Desant odbył się w porcie Mariupol. Cała operacja rozładunku amunicji i załadunku rannych żołnierzy trwała 7 minut. Śmigłowce odleciały, a nas odebrał pułk Azow.
Gdy tylko wsiedliśmy do samochodów, rozpoczął się ciężki ostrzał. Zabrano nas do punktu stabilizacyjnego w porcie. Znajdował się on na drugim piętrze. Pomagałam tam zorganizować salę operacyjną. Pojawili się pierwsi ranni. Pamiętam dwóch mężczyzn, których do nas przywieziono. Musieli być ulubieńcami Boga. Jeden z nich miał ranę na szyi - milimetr od tętnicy szyjnej, a drugi miał ranę pod pachą, ale tętnica nie była uszkodzona.
Powiedziano nam, że nie ma sposobu, aby dostać się do Azovstalu. Droga jest odcięta. Ale nadal chciałam być z moimi ludźmi. Później otrzymaliśmy rozkaz przygotowania się. Zaprowadzono nas do motorówki na zniszczonej drodze, bez włączonych reflektorów.
Okazało się, że jedynym sposobem na dotarcie do Azovstal była woda. Nawiasem mówiąc, w ogóle nie umiem pływać. I w pewnym momencie silnik się zatrzymał. Zatrzymał się trzy razy, a ja tyle samo razy żegnałam się z życiem
Chłopaki przed nami zginęli na tej samej przeprawie, zostali „utopieni” - spalili się na śmierć. My na szczęście mieliśmy więcej szczęścia. Zostaliśmy przewiezieni na drugą stronę, wysadzeni i kazano nam czekać. W sumie dotarcie do Azovstal zajęło mi ponad 26 godzin. Przywieziono nas do bunkra o nazwie Zhelezyaka. Znajdował się tam szpital.
Bunkier „Żelezyak”
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam w bunkrze, było mnóstwo rannych. Około 350 osób o zrozpaczonych oczach. Powiedzieli mi: „Zapomnieli o nas. Nikt nas nie potrzebuje”. Na co odpowiedziałam: „Jest rozkaz od prezydenta, sztabu generalnego i dowódcy sił medycznych, że przybywamy wam pomóc. Więc myślicie, że o was zapomniano czy nie?”. Moje słowa dały im trochę więcej wiary.
Tak zaczęła się moja praca w Azovstalu. Była tam jedna sala operacyjna z dwoma stołami. Operowało czterech chirurgów. Wykonywali takie operacje, że w cywilu mało prawdopodobne, aby którykolwiek z lekarzy podjął się takiego zadania.

Były też dwie pielęgniarki operacyjne, młode dziewczyny w wieku 20-25 lat. Ze zmęczenia zasypiały na nogach. Pracy było bardzo dużo. Czasami pracowałyśmy tak ciężko, że była już trzecia nad ranem. Do dezynfekcji narzędzi chirurgicznych używano tylko środków antyseptycznych.
Nie było wody. Żeby się umyć, wychodziłam z bunkra na górę. Był tam hangar z dużymi pojemnikami z wodą przemysłową, po którą musiałam chodzić i szukać. Było to dość ryzykowne, bo miejsce było otwarte. Wychodziłam raz na dwa dni. Było nas sześć dziewczyn. Kąpałyśmy się i myłyśmy włosy w tym samym wiadrze. Robiłyśmy to na zmianę. Prałyśmy tam też swoje ubrania.
To właśnie na Zhelezyaka spadły cztery bomby lotnicze. Pierwsza trafiła tam, gdzie były generatory. Druga trafiła w kuchnię. Tam zawsze jest tłoczno, ale tym razem cudem nikogo tam nie było. W czasie ataków byłam w pokoju z 15 osobami. Mieliśmy półki, na których spaliśmy. Byliśmy ułożeni jak bułeczki w piekarni. Jedzenia prawie nie było, kuchnia została zbombardowana.
Chłopaki ze stanowisk przynosili nam jedzenie w termosach. Pół plastikowego kubka owsianki i mały kawałek bekonu, który dawałam mężczyznom
Inne dziewczyny robiły to samo. Leki również stopniowo się kończyły. 8 maja, kiedy Redis zgodził się, by medycy (jako niebojowi) opuścili Azovstal, zostałam z chłopakami i jednym z chirurgów. Odmówiliśmy wyjazdu.
Niewola, Olenovka i „Dushohubka”
Chłopaki z Azowa i ja zrozumieliśmy, że mamy dwie opcje: schwytanie lub śmierć. Nie chcieliśmy się poddać. Jednak 18 maja otrzymaliśmy rozkaz poddania się i musieliśmy to zrobić. Powiedziano nam, że zostaniemy wymienieni za miesiąc lub dwa. Powiedzieli też, że nie będą nas w ogóle dotykać. Kiedy wyszłam z bunkra, zostały tam trzy osoby, które musiały zniszczyć wszystko - lekarstwa, broń, radia, rzeczy osobiste, telefony. Zostało nawet 200 litrów alkoholu.
Na początku byłam w Ołeniwce. Codziennie słyszeliśmy, jak chłopcy są torturowani. Nawet teraz, kiedy słyszę dźwięk taśmy klejącej, wszystko we mnie się przewraca. W ten sposób zrozumieliśmy, że zbliża się przesłuchanie.
Rosjanie zażądali, żebym mówiła po rosyjsku, a ja odmówiłam. Za nieposłuszeństwo wrzucili mnie do celi „zabójców dusz” na 41 dni. Było to pomieszczenie o powierzchni sześciu metrów kwadratowych z dziurą w podłodze zajmującą większość przestrzeni. Było stale zapchane i śmierdziało. W celi przeznaczonej dla dwóch osób przebywało 10 kobiet. W szczególności Valeriya Subotina „Nava” i Kateryna Polishchuk „Ptashka”. Jeśli chodzi o jedzenie, rano miały owsiankę, kawałek chleba i herbatę. W porze obiadowej jadły coś podobnego do barszczu. Jeśli chodzi o tortury, dziewczęta nie były dotykane w Ołeniwce.
Pewnego dnia „Ptaszka” przyszła z podrapanymi paznokciami i bardzo płakała. Podrapała ją rosyjska dziennikarka, ponieważ nie chciała udzielić jej wywiadu
„14 października, w Dniu Sił Zbrojnych, zostaliśmy przeniesieni z Ołeniwki do Taganrogu. Panowały tam najgorsze warunki przetrzymywania i traktowania. Próbowano nas złamać moralnie i psychicznie - krzykiem i poniżaniem.
Kiedy skończyłam jeść, musiałam powiedzieć: „Dziękuję Federacji Rosyjskiej”. Mówisz to, ale myślisz: „Mam nadzieję, że umrzecie, dranie”.
Kazali mi nauczyć się rosyjskiego hymnu narodowego. Nieustannie powtarzali nam też, że Ukraina już nie istnieje. Moja wiara pomagała mi się trzymać. Wiedziałam, że nas wymienią, że wrócimy. Spędziłam 5 miesięcy w niewoli.
„Dziewczyny, jesteśmy na Krymie”
W Taganrogu spędziłam tylko trzy dni. Okazało się, że byłyśmy już przygotowywane do wymiany. Tego dnia miałam dziwne przeczucie, że coś się wydarzy. 17 października wywołano nazwiska trzech dziewczyn a reszcie kazano iśc spać. Jednak w ciągu 10 minut usłyszałyśmy również nasze nazwiska. Umieszczono nas w małym pomieszczeniu - jak śledzie. Nie można było się nawet obrócić. Wywoływano nas pojedynczo. Wyszliśmy i dostaliśmy nasze rzeczy. Poszliśmy do innego pokoju i przebraliśmy się. Fotografowano nas nago z profilu i całą twarzą. Niektóre dziewczyny mówiły, że były nawet poddawane badaniu „palcem”, zmuszane do kucania. Nie rozumiem dlaczego. To wszystko działo się na oczach mężczyzn.
Potem przyszedł strażnik i wywołał moje imię. Zapytał: „Czy masz okulary i zegarek?”. Odpowiedziałam: „Tak”. Przyniósł mi je. A potem gdzieś nas zabrali.

Wcześniej, kiedy wymieniali 'Ptaszkę", mówili, że zabranie jej na Białoruś zajęło im ponad dwie godziny, a potem został wymieniona. A dla tych, którzy zostali zabrani do kolejnego miejsca uwięzienia, lot trwał tylko dwie godziny. Więc zdecydowałam, że jeśli lot będzie trwał dwie godziny, to znaczy, że zostałyśmy wysłani do kolejnego więzienia. A jeśli dłużej, to będziemy wymienione.
Wsadzono nas do samolotu. Na podłodze, która była zimna jak lód siedziałyśmy w jodełkę, jedna między drugą, w trzech rzędach, pochylone do przodu. Ręce miałyśmy związane krawatami lub taśmą. Czapki naciągnięte na oczy. Liczyłam czas. Leciałyśmy dokładnie dwie godziny, więc uznałam, że to tylko kolejne miejsce uwięzienia.
Z samolotu przeniesiono nas do trzech ciężarówek. Strażników już z nami nie było. Podczas podróży jedna z dziewczyn zobaczyła przez rozdarty worek znak drogowy z nazwą miejscowości. Powiedziała: „Dziewczyny, jesteśmy na Krymie”. W ten sposób zaczęłyśmy się domyślać, że zabrano nas na wymianę. Po drodze nie dano nam wody ani jedzenia. Podczas postojów nie mogłyśmy też skorzystać z toalety. Dziewczyny wzięły więc kilka rzeczy osobistych i torbę i poszły w najdalszy kąt ciężarówki, aby się załatwić. Nie było innego wyjścia. W ten sposób przywieziono nas do Wasylówki.
Wysiadając z autobusu, dziewczyny automatycznie schyliły się z najniższego stopnia na ziemię. Mimo że widziały już żołnierzy w ukraińskich mundurach i naszą flagę. Ponieważ w niewoli, jeśli podniosłeś głowę, natychmiast cię bili. Patrzyłam na to wszystko i płakałam.
Widzieliśmy, za co nas wymieniają. To były dobrze odżywione świnie ważące po sto kilogramów, z walizkami na kółkach - jak z kurortu. Byli ubrani, umyci, ogoleni. A my byliśmy jak bezdomni, ubrani w to, co mieliśmy, wychudzeni i wyczerpani. Ale mimo wszystko czuliśmy radość i dumę.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po powrocie, było przefarbowanie włosów, ponieważ cała moja głowa była siwa.

„Dopóki wróg jest na naszej ziemi, nie mogę siedzieć w domu”
Po rehabilitacji kontynuowałam służbę. Byłam starszą pielęgniarką na oddziale chirurgicznym szpitala w Zaporożu. Mój młodszy syn Vladyslav zgłosił się do służby razem ze mną. Ma 24 lata. Z zawodu jest inżynierem wiertniczym. Ukończył Połtawski Uniwersytet Nafty i Gazu. Ma jednak tylko tytuł licencjata. Zawiesił studia. Teraz jest kierowcą karetki pogotowia, ewakuującym rannych.
„Cały czas chciałam dołączyć do moich ludzi w Azowie. Dopiero niedawno mój syn i ja zostaliśmy tam przeniesieni. Znalazłam się wśród ludzi, których dobrze znam i którym ufam.
Jeśli chodzi o mojego syna, to oczywiście martwię się o niego. Zawsze trudno jest martwić się o swoje dzieci. Mój najstarszy syn, na przykład, mieszka w Charkowie w dzielnicy Saltovka, która jest stale ostrzeliwana przez Rosjan. Jego rodzina nigdy nie opuściła miasta. Przeszłam długą drogę, ale jestem szczęśliwym człowiekiem, ponieważ mam dzieci, dwoje wnuków. Jestem dumna, że wychowałam takiego wojownika jak mój najmłodszy syn Vlad.

Oczywiście nie mogłam iść na front. Jednak dopóki wróg jest na naszej ziemi, nie mogę siedzieć w domu. Pewnego razu, podczas przesłuchania, Rosjanie zapytali: „Gdy będziesz wymieniona - wrócisz na front, czy zostaniesz w domu?” Powiedziałam: „Będę tam, gdzie potrzebne są moje ręce i głowa”.
„Marzę o szacunku dla wojska i lekarzy”
Dla mnie osobiście zwycięstwo zostanie osiągnięte, gdy będzie szacunek dla wojska i zapewniona zostanie pomoc, której potrzebują. Przede wszystkim pomoc medyczna. Zwycięstwo nadejdzie, gdy będziemy szanować wojskowych nie tylko wtedy, gdy ich potrzebujemy, ale przez cały czas. To samo dotyczy stosunku do lekarzy.
A nasze wspólne zwycięstwo nadejdzie, gdy stopy agresora nie będą już na terytorium Ukrainy. Naprawdę chcę widzieć ją wolną, niezależną, bez okradających ją ludzi. Chcę, żeby ludzie pomagali sobie nawzajem bezinteresownie.
Wiesz, bez względu na to, co stało się później w życiu, nigdy nie żałowałem swojej decyzji o powrocie do Mariupola. Zrobiłabym to ponownie bez wahania. Ponieważ uratowałam co najmniej kilka istnień ludzkich, udając się do zablokowanego miasta...
Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki
Data publikacji:17.02.2025


Andreas Bilous: "Pragnienie surowości i jasności, która kontrastuje z grozą rzeczywistości. To dwa trendy, które teraz są silne w ukraińskiej modzie"
Moda przełamuje bariery
— Postanowiliśmy pogłębić naszą współpracę z bohaterami wojny rosyjsko-ukraińskiej i dostosowaliśmy nową kolekcję do potrzeb mężczyzn noszących protezy. Na przykład rękawy kurtki można zdjąć za pomocą niewidocznego zapięcia, a na wewnętrznych szwach bocznych spodni znajdują się również zapięcia, które pomagają weteranowi szybko założyć lub zdjąć protezę" - wyjaśnia Andreas Bilous.
— "Tworząc tę kolekcję, ponownie czerpaliśmy inspirację z kultury ukraińskiej, w szczególności opieraliśmy się na osiągnięciach elity kulturalnej lat 20. i 30. XX wieku ("Rozstrzelane odrodzeniel"). Tradycyjnie, głównym przedmiotem naszych badań czynimy klasyczny garnitur, demonstrując niekonwencjonalne podejście do tego elementu męskiej garderoby.
Przykładowo, asymetryczne ułożenie szwów na przodzie marynarki może sugerować jej zmechacony wygląd. Czarne i czerwone obrazy odnoszą się do czasów cenzury i wojen, podczas gdy jasne kolory przywołują niezależność i wolność.

— Od ponad roku pracujesz z weteranami, którzy mają protezy nóg i rąk. Opowiedz nam o tym doświadczeniu. Jak szukaliście modeli i czego nauczyliście się dzięki tej współpracy?
To dla nas głęboko emocjonalne doświadczenie. Chcieliśmy pokazać, że siła, odwaga i piękno istnieją nawet w najtrudniejszych okolicznościach. Modeli weteranów szukaliśmy za pośrednictwem organizacji pozarządowych, w szczególności Revived Soldiers ("Ożywieni Żołnierze"). Bardzo pomogła nam również ukraińska prezenterka telewizyjna Solomiya Vitvitska, z którą łączy nas wieloletnia przyjaźń i która pomaga wojsku od 2014 roku.
Każdy z żołnierzy, którzy stali się naszymi modelami na wybiegu, ma własną historię i ważne było dla nas, aby opowiedzieć ją za pomocą obrazu. Na przykład Dmytro Tereshchenko zaciągnął się do obrony terytorialnej drugiego dnia wojny, kiedy był 18-letnim studentem.
Został ranny, a z powodu długiej ewakuacji lekarze nie byli w stanie uratować jego nogi. Dmitriy był zawodowym bokserem przez wiele lat i zasłużył na swój przydomek Champion.
Po amputacji nadal uprawia sport. W USA Dmytro zdobył siedem złotych medali na najważniejszych zawodach sił powietrznych. W grudniu 2024 r. został mistrzem świata na Ocean Man International w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
Artem Moroz przebiegł Maraton Bostoński kilka miesięcy po wszczepieniu protezy i nie opuścił służby. Oleksandr Kungurov dodał taniec latynoamerykański do swojego hobby po założeniu protezy. Maksym Yermokhin postanowił pomagać innym weteranom i obecnie pracuje dla organizacji pozarządowej Space of Opportunities. Mykola Levkun został zaproszony jako aktor do Teatru Weteranów, gdzie obecnie występuje w sztuce "Military Mum".
Nie tylko tworzyliśmy ubrania, pracowaliśmy z żołnierzami nad tym, jak się czują.
I widzieliśmy, jak ci ludzie zmieniają się na wybiegu, jak przechodzą od niepewności do dumy z siebie
To dowodzi, że takie projekty powinny być regularne. Umożliwiają żołnierzom odnalezienie się w nowych rolach, a także pomagają zmienić ich postrzeganie w społeczeństwie.
— W zeszłym roku Twój pokaz zaczął się od tego, co przeraża wielu: jedna z modelek przed wszystkimi zdjęła i założyła protezę na oczach wszystkich. Czy moda naprawdę jest w stanie zmienić nastawienie społeczeństwa do takich rzeczy?
— Jak najbardziej. Moda jest potężnym narzędziem wpływu. Taki gest pomaga przełamać bariery w podejściu do osób z niepełnosprawnością. Mówi: "Są tak samo silni i piękni jak każdy inny. Weterani są bohaterami i chcemy, aby tak się czuli nie tylko na polu bitwy, ale także w życiu cywilnym. Dla wielu jest to sygnał, że w dzisiejszym świecie, nawet po stracie, można nadal żyć, być pewnym siebie i pięknym.

Wojna generuje zapotrzebowanie na ascetyczny styl
Jak wojna wpływa na projektowanie mody w ogóle?
— Z jednej strony nacisk został przesunięty na funkcjonalność i praktyczność.
Ludzie szukają ubrań, które są wygodne, wielofunkcyjne i łatwo dostosowują się do różnych warunków - takich jak szybkie poruszanie się lub noszenie przez długi czas. Wpłynęło to na krój: dodajemy więcej kieszeni, wybieramy mocniejsze tkaniny, używamy elementów odzieży wojskowej, ale prezentujemy je w nowoczesnej interpretacji.
Z drugiej strony wojna rodzi również potrzebę symboliki. Więcej szczegółów pojawia się w naszych kolekcjach, które przypominają tożsamość. Na przykład elementy narodowe, zaprojektowane w minimalistycznym stylu.
— Czy zauważasz, że ludzie zaczęli skłaniać się ku bardziej ascetycznemu krojowi, czy wręcz przeciwnie, szukają piękna i jasności, które kontrastują z okropną rzeczywistością?
Widzimy oba trendy i są one bardzo interesujące. Wiele osób skłania się ku najprostszym, najbardziej zwięzłym formom. Jest to nie tylko kwestia wygody, ale także odzwierciedlenie nastroju społeczeństwa.
Asceza staje się sposobem na skupienie się na istocie. Równoległym trendem jest kontrast z rzeczywistością. Ludzie szukają jasności i piękna, aby zrekompensować ciemne strony życia.
Inspirują się odważnymi kolorami, elementami dekoracyjnymi i niekonwencjonalnymi sylwetkami. Takie ubrania są zarówno ucieczką od rzeczywistości, jak i wyrazem nadziei na lepszą przyszłość.
— Męski garnitur kosztuje 10-20 tysięcy hrywien, podobo ze względu na jakość i dodatkowe usługi. Na przykład oferujecie dożywotnią gwarancję - swoją drogą, co to oznacza?
— Oznacza to, że nie tylko sprzedajemy garnitur, ale oferujemy usługę, która towarzyszy klientowi przez cały czas użytkowania produktu. Obejmuje to naprawy, jeśli coś stanie się z tkaniną lub akcesoriami, a także adaptację ubrań w przypadku zmiany sylwetki.

— Jakie wyzwania stoją teraz przed ukraińskimi projektantami?
Przede wszystkim jest to adaptacja do warunków wojennych. Trudności z dostawami materiałów, produkcją i współpracą z kontrahentami, bo wielu specjalistów poszło na front. Kiedy rozpoczęła się inwazja na pełną skalę, zamknęliśmy nasz butik w Charkowie. Kwestia znalezienia klientów na rynku międzynarodowym również stała się istotna.
Drugim wyzwaniem jest utrzymanie unikalnego tonu. Ukraińscy projektanci mają teraz ogromną szansę na zaprezentowanie naszej kultury światu, ale konkurencja jest ogromna i trzeba zaoferować coś naprawdę wyjątkowego.
— Covid, wojna... Jak rozwijac biznes w takich warunkach?
— Dzięki elastyczności. Podczas pandemii skupiliśmy się na wygodnej odzieży, ponieważ zmienił się styl życia ludzi.
W 2018 roku otworzyliśmy nasz pierwszy showroom we Lwowie, a dwa lata później uruchomiliśmy pierwszą produkcję. A wszystko to w środku Covidu, kiedy wydarzenia publiczne zostały ograniczone z powodu koronawirusa. Otworzyliśmy butiki w Kijowie, Charkowie, Odessie, Lwowie i uruchomiliśmy linię casual.
W warunkach wojny skupiliśmy się na ubraniach, które niosą sens i nadzieję: chodzi o elementy patriotyczne, praktyczność i jakość, która inspiruje nawet w trudnych czasach

Podczas wojny prezentowaliście swoje ubrania na tygodniach mody w Londynie, Barcelonie i Mediolanie. Jak Europa postrzegała Ukraińców?
— Z wielkim zainteresowaniem. Dla nich Ukraina to kraj odważnych i utalentowanych ludzi, a nasze kolekcje tylko potwierdziły ten wizerunek.
Nie tylko prezentowaliśmy ubrania, ale podkreślaliśmy naszą bogatą historię i kulturę. Z ukraińskimi motywami, ale w ich dyskretnej, minimalistycznej interpretacji. Jednocześnie jest to nowoczesna odzież męska, która równoważy praktyczność i elegancję.
To wywołało rezonans. W ciągu dwóch lat nasze kolekcje były już dwukrotnie prezentowane na London Fashion Week, uczestniczyliśmy w Barcelona Bridal Fashion Week i Milan Bridal White Fashion Show. Nawiasem mówiąc, na wszystkich tych wydarzeniach jesteśmy pierwszą i jak dotąd jedyną ukraińską marką odzieży męskiej. Wiele osób twierdzi, że nasze ubrania są "o emocjach i charakterze", i to właśnie odróżnia nas od innych.
W przyszłości planujemy wprowadzić kolekcje kapsułowe, które będą specjalnie dostosowane do konkretnych rynków uwzględniając ich cechy kulturowe i styl życia.
— Mówi się, że waszymi klientami są gwiazdy światowego formatu. Czy możesz wymienić którąś z nich? ó
— Na przykład hollywoodzki aktor Tom Holland, znany z roli Spidermana. Jego stylista poprosił go o dwie klasyczne stylizacje i zebrał świetne opinie, zwłaszcza na temat koszuli. Gwiazdy na tym poziomie zazwyczaj nie ujawniają swoich planów, więc czekamy, aby zobaczyć, gdzie i kiedy Tom pojawi się w naszych garniturach.
Współpracujemy również z Samuelem Arnoldem, gwiazdą serialu Emily in Paris. W zeszłym roku pojawił się już w naszej stylizacji na otwarciu Formuły 1 we Francji. Nosił również nasz strój dla francuskiego magazynu. Inne gwiazdy to Daniel Francis, gwiazda trzeciego sezonu serialu
"The Bridgertons". Dwukrotnie wystąpił w stylizacjach Andreasa Moskina - na premierze serialu i na imprezie Vogue. A także Owain Arthur, bohater serialu Władca Pierścieni.

Czym zagraniczny konsument różni się od ukraińskiego?
— Zagraniczni konsumenci są często bardziej konserwatywni w wyborze ubrań, ale jednocześnie są gotowi zainwestować w jakość i wyjątkowość. Ukraiński konsument jest emocjonalny. Szuka nowości, eksperymentuje ze stylami i jest bardziej otwarty na kreatywne rozwiązania.
Obecnie współpracujemy z kilkoma sklepami koncepcyjnymi w Europie, w tym we Francji, Niemczech, na Litwie, w Rumunii, a nawet w Brazylii. Uruchamiamy również własny stoisko w międzynarodowym centrum handlowym, co będzie kolejnym ważnym krokiem dla naszej marki.
Czy planujecie wejść na polski rynek?
— Tak, Polska jest krajem, w którym ukraińska kultura i produkty są już dobrze odbierane, a moda męska z naciskiem na styl i jakość jest bardzo poszukiwana. Od kilku lat aktywnie współpracujemy z salonem odzieży wizytowej Alette Ewelina Dec w Rzeszowie. A na początku wojny na pełną skalę bardzo wspierali nas partnerzy z salonu sukien ślubnych Najna w Łodzi.
W maju weźmiemy udział w BRIDAL FASHION WARSAW 2025. Naszym zadaniem jest nie tylko sprzedawać, ale opowiadać historię poprzez ubrania, a Polska jest do tego ważną platformą.

Wsparcie to nie tylko finanse
— Szyjesz ubrania dla mężczyzn, którzy nie są biedni, a jednocześnie od wielu lat pracujesz jako wolontariusz pomagając bezdomnym we Lwowie.
- Pomaganie bezdomnym pozwoliło mi spojrzeć na świat z innej perspektywy i zrozumieć, że wsparcie to nie tylko finanse. Pomagaliśmy z jedzeniem i ubraniami, ale najważniejsza była komunikacja. Ludzie na ulicach często czują się niewidzialni. Słuchanie ich i traktowanie z szacunkiem zmienia ich życie.
To doświadczenie nauczyło mnie, jak łączyć światy: pracować w haute couture i być blisko spraw społecznych.
To pozwala tworzyć ubrania, które mają nie tylko wartość estetyczną, ale także etyczną.
- Jakie inicjatywy społeczne wspierasz teraz?
- Od 2022 roku Andreas Moskin wspiera również organizację charytatywną Sant'Egidio, przekazując ubrania naszej marki na potrzeby wewnętrznie przesiedlonych obywateli.
W 2023 roku pomogliśmy reżyserowi filmu "The House of Rocks" wybrać garnitur na ceremonię "Oscarów" i zainteresowaliśmy się jego filmem o sierocińcu w Łysyczańsku. Ostatecznie chcieliśmy zaangażować się w pomoc dzieciom i postanowiliśmy nawiązać współpracę z Fundacją Children's Voices i uruchomić projekt charytatywny, aby zwrócić uwagę na tych, którzy najbardziej ucierpieli podczas wojny.

Stworzyliśmy charytatywne chusteczki z oryginalnymi rysunkami, stworzonymi przez dzieci z fundacji. Wykorzystaliśmy 50 procent wpływów ze sprzedaży chust na zakup rzeczy dla dzieci. Jesienią tego samego roku zaczęliśmy również przekazywać 7 proc. z każdej sprzedanej rzeczy na rozminowywanie kraju. Udało nam się zebrać około 200 tysięcy hrywien.
W lipcu 2024 roku uruchomiliśmy charytatywną kolekcję klasycznych garniturów o nazwie Monolit. Każdy garnitur w kolekcji symbolizuje inny region Ukrainy. Jednocześnie kolekcja ma bardzo konkretny cel - zebranie miliona hrywien ze sprzedaży na odbudowę szkół i organizację schronisk za pośrednictwem UNITED24.
Dodaliśmy do tej kolekcji specjalne akcesorium. Jest to broszka w kształcie ukraińskiego trójzębu. Wykonana jest z łusek po pociskach wroga, co jest dla nas symboliczne
Dosłownie i przenośnie przekształcamy artefakty wojny w symbole naszego zwycięstwa
To opowieść o naszej wrodzonej potrzebie pokoju, wolności, niezależności i harmonii.

Zdjęcia: Andreas Moskin


Tetiana Zinyk, lekarz dla bezdomnych : „Bezdomni często nie chcą, aby ich rodziny wiedziały, że mieszkają na ulicy”
23-letnia Ukrainka Tetiana Zinyk została Wrocławianką Roku 2024 w kategorii Youth Now - Youth Power. Nagrodę otrzymała za pracę jako street worker w przychodni Uliczne MiserArt. Tetiana jest studentką V roku medycyny na Uniwersytecie Medycznym we Wrocławiu, a wieczorami wraz ze swoim zespołem przemierza ulice Wrocławia i pomaga bezdomnym. Opatruje ich trudno gojące się rany, a w razie potrzeby zawozi do placówek medycznych. Projekt wolontariatu ma już ponad 10 lat, a Tetiana dołączyła do zespołu trzy lata temu. Tetiana Zinyk opowiada nam historie ludzi żyjących na ulicach i swoje interakcje z nimi.

Choroby ulicy
— „Zaczęłam pomagać bezdomnym w 2022 roku, kiedy byłam na trzecim roku studiów medycznych we Wrocławiu” - mówi Tetiana Zinyk - „Jeździmy karetką do miejsc, gdzie są bezdomni, odwiedzamy parki, opuszczone domy, śmietniki. Tam mieszkają lub nocują. Pytamy ludzi, jakiej opieki medycznej potrzebują.
Będąc cały czas na ulicy, bezdomni często mają poważne problemy zdrowotne. Wielu z nich ma uszkodzone kończyny. Bezdomni chodzą przez długi czas w mokrych butach, nawet w niskich temperaturach. Nie zawsze mają możliwość zmiany skarpet. W rezultacie doznają odmrożeń lub oparzeń termicznych. Wielu z nich ma ropiejące rany. Naszym zadaniem jest im pomóc. Oczyszczamy rany i robimy opatrunki. Niektórzy cierpią na choroby zakaźne, takie jak grypa czy ból gardła. Jeśli dana osoba potrzebuje specjalistycznej pomocy, możemy zabrać ją na oddział ratunkowy.
Zapewniamy również pomoc psychologiczną. Gdy dana osoba nie ma ran ani innych potrzeb medycznych, możemy z nią po prostu porozmawiać.
Podczas rozmowy staramy się przekonać ją, by spróbowała wrócić do normalnego życia
Czasami spotykamy osoby uzależnione od alkoholu i narkotyków. Nie są one agresywne. Reagują na nas normalnie. Dla nich na przykład alkohol jest okazją do zapomnienia na chwilę o swoich traumach i porażkach. Rozumiemy, że to choroba i że ci ludzie potrzebują wsparcia. Jednocześnie nie etykietujemy ich.

Śpię pięć godzin dziennie - i jest idealne
Nasz zespół składa się z osób, które ukończyły kursy pierwszej pomocy. Ja jestem studentką medycyny. Niektórzy z nas ukończyli psychologię. Od tego roku zaczęły z nami pracować jeszcze dwie pielęgniarki, które pomagają przy opatrunkach. Odwiedzamy teren pięć razy w tygodniu. Zmiana trwa 6-7 godzin.
Ale czasami zdarza się, że zaczynasz z kimś rozmawiać i zmiana trwa do 9 godzin
Za każdym razem w zespole są 3-4 osoby. Ja, street workerka Beata, Sylwia i Mateusz, który uczy się na psychologa. Jeździmy po mieście. Karetkę prowadzę ja lub Sylwia. Tylko my mamy prawo jazdy. Dwie z nas - zwykle pielęgniarki - cały czas przebywają w przychodni, gdzie robią opatrunki. Mamy pokój ze wszystkim, czego potrzebujemy do pracy - bandaże, plastry.

Jeśli chodzi o moje studia, rok temu mój harmonogram był bardziej napięty niż teraz. Wychodziłam wieczorem, wracałam o drugiej nad ranem, uczyłam się jeszcze dwie godziny, spałam dwie godziny, wstawałam o szóstej rano i szłam na zajęcia. W weekendy mogłam się wyspać. Teraz jest inaczej. Staram się skończyć pracę przed pierwszą w nocy, uczę się wcześniej, nawet przed wyjazdem. Śpię pięć godzin i jest idealnie.
Bezdomni nie zawsze chcą uwagi
Przeważnie chodzimy do miejsc, które znamy. Bezdomni mieszkają tam od lat. Znam przypadek, gdy mężczyzna, który miał mieszkanie, żył na ulicy od ponad 10 lat. Miał problemy z płatnościami, były ciągłe sprawy sądowe, więc nie mógł mieszkać w swoim mieszkaniu. Po posiłki chodził do organizacji charytatywnych lub kościoła. Zazwyczaj ci ludzie nie chcą opowiadać o szczegółach swojego życia. Czasami nawet nie mówią swojego imienia, ale raczej pseudonim. Wstydzą się. Staramy się pomóc, jak tylko możemy, ale nigdy nie wywieramy presji, aby nie wprowadzać jeszcze większego dyskomfortu do ich życia.
Nigdy nie spotkaliśmy się z agresją podczas pracy. Jeśli widzimy, że dana osoba nie chce z nami rozmawiać, po prostu jedziemy dalej. Oczywiście, jest strach. Nie zawsze da się wejść w każdy zakamarek. Mamy nasze mundury ratowników, ale czasami nosimy zwykłe ubrania, aby nie przyciągać niepotrzebnej uwagi. Ale na czarno, żeby nie rzucać się w oczy.
Nie zawsze bezdomni chcą być w ogóle zauważani. Oczywiście bierzemy pod uwagę bezpieczeństwo. Zawsze sprawdzamy, czy dana osoba nie jest agresywna. Nie mamy żadnego sprzętu ochronnego. Dodatkowo zawsze mamy ze sobą mężczyznę w zespole, ale jak do tej pory na szczęście wszystko było w porządku.
Największym problemem jest dla nas brak leków i materiałów do robienia opatrunków. Liczba potrzebujących przewyższa liczbę materiałów. Kiedyś nasza praca była sponsorowana przez miasto. Ale teraz projekt jest zagrożony. Finansowanie jest ograniczone. Dlatego prosimy ludzi o pomoc.
Czasami ogłaszamy zbiórki pieniędzy w mediach społecznościowych, gdzie ludzie mogą przekazywać darowizny. Jeśli możemy, sami kupujemy to, czego potrzebujemy. Ale większość materiałów nie jest tania. Jedna paczka, która wystarcza na jeden opatrunek, może kosztować 30-40 złotych. A ludzi jest bardzo dużo. Kiedyś ustanowiłam rekord. Zrobiliśmy 15 opatrunków w ciągu pięciogodzinnej zmiany

Dlaczego ludzie stają się bezdomni
W rzeczywistości wśród bezdomnych można spotkać trzeźwych, a nawet czystych ludzi. Każdy ma swoją własną historię. Niektórzy znaleźli się na ulicy, ponieważ nie mieli wystarczająco dużo pieniędzy i musieli wybierać między wydaniem ich na leki a opłaceniem mieszkania. Była na przykład kobieta, która pracowała jako nauczycielka. Kiedyś stanęła przed dokładnie takim samym wyborem. Skończyło się na tym, że przez kilka miesięcy żyła na ulicy. Zapisaliśmy ją do programu „Najpierw mieszkanie”, a teraz otrzymała mieszkanie socjalne od państwa. W ciągu roku spotkałam ponad 150 osób. Każdy powiedział mi coś innego. Oczywiście nie wiemy, czy te historie są prawdziwe.
Pamiętam mężczyznę, który okazał się weteranem wojny w Iraku. Po powrocie do Polski nie otrzymał żadnej pomocy od rządu. Żona go zostawiła. Firma, której był właścicielem, zbankrutowała. Został z niczym. Był nagi, bosy i na ulicy. Mieszkał w spalonym domu i jakoś przeżył. Odwiedziliśmy go kilka razy i w końcu przygarnęliśmy. Okazało się, że potrafi dobrze gotować. Przeszedł badania lekarskie i zatrudniliśmy go w naszej kuchni. Gotował zupy dla ludzi z ulicy, które następnie rozwoziliśmy po mieście. Dziś ten człowiek nie jest już bezdomny. Czasami do nas dzwoni, czasami nas odwiedza.

Była też kobieta, która powiedziała, że nigdy więcej nie wróci do mieszkania, bo lepiej jej będzie na ulicy. Po każdym spotkaniu otwierała się przed nami coraz bardziej. Okazało się, że była trzykrotnie nieudanie zamężna. Pierwszy mąż ją bił. Drugi wziął na nią pożyczkę, po czym ją pobił i zostawił. Musiała spłacić pożyczkę. Trzeci również zachowywał się źle. Powiedziała, że straciła wiarę w ludzi i teraz lepiej czuje się na ulicy. Mimo to zgłosiliśmy ją do udziału w projekcie, który daje szansę na otrzymanie mieszkania socjalnego.
Jeśli chodzi o wiek, na ulicy można spotkać zarówno młodych, jak i starszych ludzi. Są historie młodych ludzi, którzy kłócą się z rodzicami i po prostu nie chcą z nimi mieszkać. Wychodzą na ulicę, wpadają w złe towarzystwo, gdzie jest alkohol i narkotyki. W rezultacie pogrążają się w życiu ulicznym.
Pamiętam historię pewnego artysty, który żył na ulicy. Niestety zmarł w 2024 roku. Mężczyzna miał własne mieszkanie, ale czuł się lepiej, gdy siedział na dworcu, obserwował ludzi i malował. Po prostu nie chciał być w domu. Miał około 70 lat. Nie miał dzieci i nigdy nie był żonaty. Lepiej czuł się wśród ludzi na ulicy niż w swoim mieszkaniu. Nie zawsze znamy powód, dla którego dana osoba jest na ulicy. Wiele osób na ulicy nie chce, aby ich rodziny wiedziały, gdzie się znajdują.
„Lubię pomagać ludziom w ciszy”
Zostałam nominowana do nagrody Power of Youth przez Soroptimist International Klub Wratislavia. Jest to globalna międzynarodowa organizacja kobieca, która została założona w Stanach Zjednoczonych w 1921 roku i ma oddziały w ponad 120 krajach. Powiedzieli, że są pod wrażeniem mojej pracy. W ogóle nie spodziewałam się, że otrzymam tę nagrodę. Kobiety, które wygrały poprzednie konkursy zrobiły na mnie wrażenie. Są to osoby, które realizują naukowe, ważne społecznie projekty. Zawsze myślałam, że to, co robię, jest czymś mało znaczącym. Okazało się jednak, że tak wiele osób mnie wspierało.

Zostałam nominowana do nagrody Power of Youth przez Soroptimist International Klub Wratislavia. Jest to globalna międzynarodowa organizacja kobieca, która została założona w Stanach Zjednoczonych w 1921 roku i ma oddziały w ponad 120 krajach. Powiedzieli, że są pod wrażeniem mojej pracy. W ogóle nie spodziewałam się, że otrzymam tę nagrodę. Kobiety, które wygrały poprzednie konkursy zrobiły na mnie wrażenie. Są to osoby, które realizują naukowe, ważne społecznie projekty. Zawsze myślałam, że to, co robię, jest czymś mało znaczącym. Okazało się jednak, że tak wiele osób mnie wspierało.
Po uroczystości ludzie podchodzili do mnie i mówili, że śledzą to, co robię od dłuższego czasu i że są pod wielkim wrażeniem. To znaczy, że ludzie naprawdę wierzą, że to co robię jest ważne. Dla mnie to przede wszystkim okazja do pokazania, że pomaganie ludziom i wolontariat to niezwykle ważne rzeczy.
Są ludzie, którzy nie mają nikogo. Musimy pokazać, że nam na nich zależy.
Muszą czuć, że też są ważni w społeczeństwie, że są widziani i słyszani. To wyróżnienie pomogło zwrócić uwagę ludzi na problem bezdomności w Polsce. Dało nam możliwość współpracy z innymi organizacjami, które o nas nie wiedziały. Moja uczelnia zobaczyła, że robię coś pożytecznego poza studiami. Napisali nawet o mnie mały artykuł i zaprosili mnie na śniadanie z rektorem. Nie przepadam za popularnością, zawsze staram się być szarą myszką. Lubię pomagać ludziom w ciszy. Staram się więcej robić, a mniej o tym mówić.
W planach mam oczywiście studia. Muszę zdecydować się na specjalizację. Planuję wybrać specjalizację chirurgiczną lub urologię. Nie chcę tylko siedzieć w ciepłym biurze, chcę mieć napęd od życia. Bardzo chciałabym też stworzyć projekt dla kobiet w sytuacji bezdomności. Generalnie mam wiele różnych pomysłów, ale ich realizacja wymaga dużych dotacji i grantów.
Jednocześnie moim największym marzeniem jest, aby wojna w Ukrainie się skończyła. Mówię to życzenie w każde urodziny, kiedy zdmuchuję świeczki. Kiedy skończę studia, chciałbym pomóc wojskowym w powrocie do zdrowia i rehabilitacji. Jestem pewna, że wiedza, którą tu zdobywam, bardzo mi się przyda.
Zdjęcie: archiwum prywatne
Data publikacji: 12.03.2025

Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Wpłać dotację