Exclusive
20
min

Polska dziennikarka na wojnie: najtrudniej było zostawić córki w domu

Nigdy nie chciałabym, żeby moje dzieci widziały to, co widzę teraz w Ukrainie. Przez co przechodzą tutaj dzieci - mówi Karolina Baca-Pogorzelska

Natalia Żukowska

Baca-Pogorzelska przez wiele lat jako dziennikarka śledcza zajmowała się górnictwem

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Karolina Baca-Pogorzelska jest polską dziennikarką i współautorką czterech książek o górnictwie, w tym "Czarne złoto. Wojny o węgiel z Donbasu", którą napisała wspólnie z Michałem Potockim. To właśnie za ten materiał śledczy autorzy otrzymali Nagrodę Grand Press oraz Nagrodę im. Dariusza Fikusa. Karolina mieszka i pracuje w Ukrainie od początku rosyjskiej inwazji na pełną skalę. Od prawie półtora roku pisze materiały dla "Wprost".

Polska dziennikarka rozmawia z setry.eu z Kupiańska - miejscowości na granicy obwodów charkowskiego i ługańskiego

Karolina często pisze korespondencje z pierwszej linii frontu

Natalia Żukowska: Karolina, piszesz korespondencje z linii frontu od ponad półtora roku. Kiedy rozpoczęła się wielka wojna s Ukrainie, od razu zdecydowałaś się tu przyjechać?

Karolina Baca-Pogorzelska : Nie planowałam jechać na wojnę. Chciałam napisać książkę o historycznych i geograficznych perspektywach wojny rosyjsko-ukraińskiej od 2014 roku. Aby to zrobić, musiałam podróżować po całej Ukrainie, rozmawiać z ludźmi i zobaczyć, jak ich opinie różnią się w zależności od regionu. Miałam bilet lotniczy na 28 lutego do Kijowa. 23 lutego umawiałam się na wywiady i spotkania z przyjaciółmi. Następnego dnia przeżyłam szok - rozpoczęła się wojna na pełną skalę. Nie wiedziałam, co robić. Rzuciłam więc pracę nad książką i zaczęłam pracować dla "Wprost". 10 marca wyjechałam na Ukrainę. Najpierw dotarłam do Lwowa. Śmieję się teraz, że byłam wtedy jak Arestowycz [na początku wojny Ołeksij Arestowycz, były doradca szefa Kancelarii Prezydenta Ukrainy publicznie zapewniał Ukraińców, że wojna skończy się w ciągu 2-3 tygodni - red.]. Wyjechałam na pięć tygodni. Zatrzymałam się we Lwowie i podróżowałam po zachodniej części kraju: Równe, Łuck, Iwano-Frankowsk, Zakarpacie i stopniowo przemieszczałam się na wschód. Obejrzałam okupowaną Buczę, Gostomel, Sumy, Otyrkę, Trostaniec. Wróciłam do Polski na 10 dni, spakowałam rzeczy i wróciłam na Ukrainę.

NJ: Wymień trzy najważniejsze korespondencje, które przygotowałaś z Ukrainy.

CBC:Trudno mówić o trzech materiałach. Najważniejsze było śledztwo w sprawie importu antracytu z okupowanego Donbasu. Ta historia była początkiem mojej historii z Ukrainą. W 2017 roku po raz pierwszy przyjechałam do Donbasu. Z kolegą Michałem Potockim pracowaliśmy wtedy nad książką "Czarne złoto. Wojny o węgiel Donbasu". Nasze dziennikarskie śledztwo w sprawie importu antracytu trwało dwa i pół roku. Pisaliśmy o tym, jak Rosja kradła węgiel z Ukrainy i sprzedawała go jako swój. Udało nam się spotkać z handlarzami antracytu udając potencjalnych nabywców i przeanalizować stosy dokumentów celnych. Napisaliśmy ponad 40 artykułów o imporcie węgla z terytoriów okupowanych, a później opublikowaliśmy książkę.

Ukraińscy wolontariusze pomagają ludziom na terenach okupowanych przez Rosjan

NZ: Od wielu miesięcy jesteś na wojnie. W dziennikarstwie pracujesz od 26 lat, ale nigdy wcześniej nie byłaś korespondentką wojenną. Co sprawiło, że zdecydowałaś się na tę pracę?

CBC: Widziałam już, jak wygląda wojna. Pomagałam ludziom na granicy Turcji i Syrii. Byłam też w Donbasie po 2014 roku. Dlaczego zajęłaś się dziennikarstwem wojennym? Może dlatego, że mam poczucie, że to także nasza wojna. Jest bardzo blisko. Mieszkam w Warszawie, ale przez 14 lat mieszkałem w Lublinie. To niedaleko granicy z Białorusią. Tam mieszkają moi rodzice i siostra. Może dlatego rozumiem, że ta wojna jest blisko. Kiedy była wojna w Gruzji, wszyscy myśleliśmy, że to daleko. Ale jeszcze w 2008 roku nasz ówczesny prezydent Lech Kaczyński mówił: "Zobaczycie, Ukraina będzie następna". Cały świat śmiał się z jego słów, ale okazało się, że miał rację.

NJ: Jak rodzina odebrała Twoją decyzję o wyjeździe w miejsca, w których niebezpieczeństwo czyha w każdej minucie? Próbowali Cię powstrzymać?

CBC: Mam dwie córki w wieku 8 i 9 lat. Zostawienie ich w domu było najtrudniejszą rzeczą. Ale wiesz, nigdy nie chciałabym, żeby moje dzieci widziały to, co widzę teraz na Ukrainie. Przez co przechodzą miejscowe dzieci. Nie chciałabym, aby dorastały w zrujnowanym kraju, by widziały straszne zniszczenia. Na Ukrainie nie ma bezpiecznych miejsc. Moje relacje z rodziną są teraz bardzo trudne. Półtora miesiąca temu rozwiodłam się. Nie z powodu wojny, to był po prostu kolejny etap w moim życiu. Być może jednak, gdybym została w Polsce, nie doszłoby do tego. Nie wiem. Mój mąż był przeciwny mojemu wyjazdowi. Kiedy jestem na Ukrainie, dzieci mieszkają z nim.

NZ: Czy opowiadasz swoim dzieciom o wojnie?

CBC: Tak, rozmawiam z nimi prawie codziennie na wideo. Dzwonię, gdy tylko mam taką możliwość. Pytają: "Mamo, czy tam, gdzie jesteś, jest wojna?". Mówię im, że wojna jest w całej Ukrainie. "Mamo, czy tam, gdzie jesteś, latają rakiety?". Nie chcę niepotrzebnie rozmawiać z nimi o tych strasznych rzeczach. Kiedy rozmawiamy, mówimy głównie o psach, które tu mieszkają. Wyjaśniłam córkom, dlaczego wyjechałam. Oczywiście chcą, żeby mama wróciła. To zawsze jest problem. Zwłaszcza, gdy muszę przyjechać, a potem wrócić na Ukrainę.

NJ: Co jest dla ciebie najtrudniejsze jako dziennikarki wojennej? Do czego trudno się przyzwyczaić?

CBC: Nie sposób przyzwyczaić się do śmierci. Jestem z ukraińskimi żołnierzami od grudnia 2022 roku. Kiedy idą na stanowiska w nocy i rano nie ma z nimi kontaktu, trudno jest myśleć, że może widziałaś kogoś po raz ostatni. Strasznie jest uświadomić sobie, że człowiek może nigdy nie wrócić. Najtrudniej jest stracić przyjaciół. Tutaj, na wojnie znajomości, emocje, przyjaźnie są znacznie silniejsze niż w cywilu. Sześć miesięcy to pięć lat normalnego życia. Boję się też dźwięku samolotu. Dwa razy znalazłam się pod ostrzałem wrogich samolotów. Nawet jak przyjeżdżam do Polski i słyszę ten dźwięk, to się boję.

NZ: Karolino, czy były jakieś sytuacje, które sprawiły, że myślałaś o rzuceniu tej roboty i powrocie do spokojnego życia w Polsce?

KBC: Mogę tylko powiedzieć, że mieszkam w Ukrainie. Oczywiście jeżdżę do Polski na dwa tygodnie. Rzadko na trzy. Na dłużej nie mogę. Zawsze wracam tutaj. Oczywiście w tym czasie były kryzysy, kiedy chciałam rzucić wszystko i wyjechać. Być może dlatego, że od 10 marca 2022 roku nie miałem ani jednego wolnego dnia. Więc czasami czuję się zmęczona. Ale wiem, że gdybym rzuciła wszystko i wróciła do spokojnej Polski, mógłbym tam zostać najwyżej dwa tygodnie. A i tak wróciłabym na Ukrainę. Bo moje myśli zawsze są tutaj.

Karolina pomaga na pierwszej linii frontu jako wolontariuszka

NZ: Czy wojna Cię zmieniła?

KBC: Zmieniło wszystko. Myślę, że 1,5 roku tutaj dorzuciło mi 10 lat życia. Tak to odczuwam. Wszystko się we mnie zmieniło. Moje myśli i światopogląd. Nauczyłam się rozróżniać, co jest ważne, a co nie. Na co warto poświęcać czas, a na co nie. Wszystko wywróciło się do góry nogami. Przestałam marnować czas i emocje na niepotrzebne rzeczy.

NJ: Mieszkasz 12 km od linii frontu. Bardzo blisko. W jakich warunkach żyjesz?

KSC:Nie są najgorsze. Mieszkam w małej wiosce niedaleko Kupiańska. To granica dwóch obwodów - charkowskiego i ługańskiego. Cywilizacja przyszła do nas niedawno, bo kupiłam pralkę. Mamy wodę i prąd. W domu nie ma toalety. Jeśli potrzebujemy ciepłej wody, podgrzewamy wannę. Chłopakom w ziemiankach i okopach jest trudniej. Linia frontu jest blisko, może być niespokojnie. Artyleria często strzela, a teraz jest dużo rosyjskich samolotów. Raz przeleciał nawet S-300 (rosyjski pocisk rakietowy - red.). Obok nas mieszkają miejscowi cywile. Ludzie przyzwyczajają się do wszystkiego.

NJ: Ciągle mówisz o niebezpieczeństwie. Jak myślisz, dlaczego miejscowi nie opuszczają regionu, w którym trwa ciągły ostrzał?

CBC: Nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie.

Mieszkałam w Kramatorsku i podróżowałam po Donbasie, i spotkałam wielu prorosyjskich ludzi, którzy myśleli, że Ukraińcy do nich strzelają. Nie wyjechali, bo czekali na swoich "Rosjan". Tutaj, gdzie mieszkam, też są tacy ludzie. Ale w rzeczywistości powody, dla których miejscowi nie wyjeżdżają, są inne.

Na przykład moi sąsiedzi: kobieta z 22-letnim niepełnosprawnym synem. Opiekuje się nim sama i otrzymuje od państwa zasiłek w wysokości 7000 UAH. Nie masz pojęcia, ile razy próbowałem ją przekonać, że mogę zabrać ją i jej syna do Polski. Mogę pomóc we wszystkim, czego potrzebują. Ona kategorycznie się temu sprzeciwia, bo mieszka we wsi od 50 lat i nie chce opuszczać domu. Innym moim sąsiadem jest dziadek, który mieszka z dwójką wnuków. Rodzice wyjechali i zostawili dzieci. Oni też nie chcą nigdzie wyjeżdżać. Często słyszę, jak mówią: "To jest nasz dom!". Staram się zrozumieć tych ludzi. Chociaż tam, gdzie są dzieci, nie rozumiem, dlaczego są narażone na niebezpieczeństwo.

NZ: A co z propagandą? Czy na wschodzie jest jej dużo?

CBC: Tak, region Charkowa jest trudnym miejscem. Należy pamiętać, że w 2014 r. było to miejsce, gdzie nie popierano Majdanu i było tam wiele prorosyjskich nastrojów. Pamiętajmy, że gdy tylko rozpoczęła się wielka wojna, mer Kupiańska poddał miasto w ciągu jednego dnia. Ale teraz, stopniowo, coś się w ludziach zmienia. Wystarczy spojrzeć na Charków. Kiedy odwiedziłem to miasto w 2017 r., na ulicy nie można było usłyszeć języka ukraińskiego. A teraz wiele osób zaczyna mówić po ukraińsku. Są jednak i tacy, którzy czekają na swoich "wyzwolicieli".

NZ: Ukraina stopniowo pozbywa się wszystkiego, co rosyjskie. Zmieniane są nazwy ulic na cześć bohaterów i miast. Burzone są sowieckie pomniki i symbole. Czy uważasz, że nadszedł na to czas?

KBC: To powinno być zrobione wcześniej. Już w 2014 roku należało wyłączyć rosyjską telewizję i radio w Donbasie. Nikt tego nie zrobił, co było bardzo dużym błędem Ukrainy.

NJ: Karolina, nieustannie pomagasz wojsku zbierając pieniądze na pojazdy i drony. Opowiedz nam o swojej pracy wolontariuszki.

CBC: Tak, ale nie sądziłem, że to zadziała. Na początku maja wraz z przyjacielem zbieraliśmy pieniądze dla batalionu w Donbasie. Zebraliśmy 50 tysięcy złotych i myśleliśmy, że kupimy dwa samochody i to wszystko. Ale nie. Teraz ogłoszono zbiórkę miliona trzystu tysięcy złotych. Nasz cel to 2 miliony złotych. Kupiliśmy już do 40 samochodów, kupujemy też drony. To są główne wydatki, bo czasami ten sam dron może pracować miesiąc, dwa, a czasami tydzień, bo przeciwnik go zestrzeli. Podobnie jest z pojazdami. Wojsko pracuje w strasznych warunkach. Widzę to wszystko. Podróżuję z chłopakami na ich pozycje i wiem, jak wyglądają tam drogi.

Takie zniszczenia Karolina widzi każdego dnia w Ukrainie

NZ: Podróżowałaś niemal po całej Ukrainie, na tereny frontowe. Która z tych podróży najbardziej utkwiła Ci w pamięci?

CBC: Było wiele takich epizodów. Pamiętam spalenie konia w Gostomlu, masowe groby i ekshumację 500 osób w Iziumie. Zapachu, który wypełniał powietrze, nie da się zapomnieć. Zniszczenie Bahmutu. Byłam tam na początku marca. Nigdy nie widziałam takich zniszczeń na własne oczy. Domy i miasta można odbudować. Ale to, przez co przeszli ludzie, ich psychika i emocje - z tym będzie najtrudniej sobie poradzić. Najgorsze jest to, co wojna robi z ludźmi.

NJ: Co starasz się przekazać czytelnikom jako dziennikarka?

CBC: Moim głównym zadaniem jest ciągłe przypominanie światu, że Rosja jest krajem terrorystycznym.

To nie jest normalna wojna. Gdyby tak było, toczyłaby się na froncie między wojskami, w okopach. A co to za wojna, kiedy rakieta uderza w przedszkole, szpital, hotel, szkołę? Czy to wojna, czy akt terroryzmu?

To jest akt terroryzmu! A naszym zadaniem jest wyjaśnienie wszystkim, że jest to terroryzm, ludobójstwo, którego Rosja dopuszcza się wobec Ukraińców. I musimy o tym mówić każdego dnia.

NZ: Co zrobisz, gdy Ukraina zwycięży?

CBC: Wiele osób mówi teraz o zwycięstwie, ale niestety nie nastąpi ono tak szybko, jak byśmy tego chcieli. Musimy być cierpliwi. Wojna to nie sprint, ale maraton. I nie każdy może go przebiec. Kiedy to się stanie, naprawdę chciałabym pojechać na wakacje na Krym, na miesiąc. Nigdy tam nie byłam.

Zdjęcie z archiwum bohaterki

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Im więcej kobiet w armii, tym większe ich prawa

Ексклюзив
20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Ексклюзив
20
хв

Ołena Gergel: – Wojna nauczyła mnie żyć teraźniejszością

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress