Exclusive
20
min

Mosze Reuwen Asman: "Najtrudniej było usłyszeć pytanie od 5-letniego dziecka: "Tato, a nas nie zabiją?".

W Izraelu dzieci spotkały się z nalotami i ostrzałem. Odgłosy nalotów są tam takie same jak w Ukrainie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ten dźwięk jest tak nieprzyjemny. Dlaczego nie mogą zrobić pięknej muzyki do nalotów? - mówi naczelny rabin Ukrainy

Natalia Żukowska

Podczas ataku Hamas zabił ponad 1400 Izraelczyków. Zdjęcie: Shutterstock

No items found.

- Łatwo rozpocząć wojnę, ale wojna kończy się w Babim Jarze, a takich miejsc w Ukrainie jest już wiele - mówi Mosze Reuwen Asman, naczelny rabin Ukrainy, porównując losy Ukrainy i Izraela - krajów, które mają tych samych wrogów. Jednak ta sama wojna zrobiła też coś niesamowitego: zjednoczyła ludzi, którzy teraz będą walczyć do końca. Od pierwszych dni wojny Mosze Reuwen Asman był wolontariuszem i pomagał potrzebującym. Jest dumny, że to jemu przypadł zaszczyt ratowania ludzi i bycia po stronie światła. O wojnie i życiu w dwóch krajach: w Ukrainie i Izraelu, wolontariacie i swojej misji opowiedział w wywiadzie dla Sestry.eu

Natalia Żukowska: Niedawno wrócił Pan z Izraela, gdzie również trwa wojna. Jak zmieniła społeczeństwo?

Mosze Reuwen Asman: Chociaż Izrael jest przyzwyczajony do wojen, ta była niespodziewana, podobnie jak w Ukrainie. Wszyscy rozumieli, że może dojść do wojny, ale nikt w to nie wierzył. Dzięki jedności narodu Ukrainie udało się przetrwać. To samo stało się w Izraelu. Nastąpiło ogromne zjednoczenie ludzi, było niesamowite wsparcie ze strony wojska. Powiem pani, że nie 100%, ale 150% żydowskich żołnierzy wróciło do domu z całego świata. Nie było potrzeby nikogo ścigać ani zmuszać do wstąpienia do armii. Izraelczycy, podobnie jak Ukraińcy, są gotowi iść do końca, nikt ich nie zatrzyma. Hamas, podobnie jak Hezbollah, musi zostać pociągnięty do odpowiedzialności za okrucieństwa popełnione w Izraelu. Bez względu na to, jak niefortunnie to brzmi, wojna zjednoczyła cały naród zarówno w Ukrainie, jak w Izraelu.

NŻ: Jak teraz wygląda Izrael od środka?

MRA: Życie toczy się dalej. W Izraelu, podobnie jak w Ukrainie, nigdzie nie ma bezpiecznego miejsca. Choć oczywiście są miejsca, gdzie ostrzał trwa nieustannie, od rana do wieczora, i są miejsca, gdzie nie jest aż tak źle, choć pocisk może nadlecieć z dowolnego miejsca. Ale ludzie wszystko rozumieją. Są gotowi zacisnąć pasa, by uwolnić zakładników, pomścić śmierć ludzi. Głównym celem jest jednak zniszczenie wszystkich przestępczych reżimów, takich jak Hamas i Hezbollah.

NŻ: Ukraina i Izrael to kraje oddalone od siebie, ale łączy je straszna rzeczywistość. Autostrada Żytomierz w Ukrainie i autostrada 232 w Izraelu stały się drogami śmierci. Czy nie sądzi Pan, że wojska rosyjskie i Hamas stosują podobne metody?

MRA: Organizacje terrorystyczne takie jak Hamas i Hezbollah mają przemoc i morderstwa we krwi i ideologii. Żydzi przybyli na ziemię, która była kamienistą pustynią, i zdołali zbudować dobrze prosperujący kraj. Bojownicy Hamasu nie robią nic dla zwykłych ludzi. Nawet gdy inne państwa, takie jak Katar, dają im pieniądze na rozwój, nie inwestują ich w edukację czy medycynę - wszystko idzie na produkcję rakiet i broni. Rosja robi to samo. Zamiast atakować Ukrainę, lepiej byłoby dla niej zainwestować te pieniądze we własny rozwój. Mogliby powiedzieć: "Stańmy się lepsi niż Ukraina, będziemy mieć lepszą edukację, opiekę zdrowotną, emerytury". Wybrali jednak inną drogę. W Rosji inwestują też w zabijanie ludzi: swoich i obcych. To jest ideologia zniszczenia, ideologia faszyzmu. Nasi wrogowie mają ten sam charakter pisma. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego Rosjanie w Buczy i Irpieniu dopuścili się takich okrucieństw. Okazało się, że chcieli zastraszyć ludzi, by się poddali. Hamas stosował te same metody w Izraelu. Jednak w obu przypadkach terroryści osiągnęli odwrotny skutek. Ludzie powstali i jestem przekonany, że ta walka między światłem a ciemnością zakończy się sukcesem zarówno tu i tam.

Czytaj także: Anna Ukołowa: "Jeśli armia nie zniszczy Hamasu, nie jestem pewna, czy Izrael będzie mógł istnieć"

NŻ: Czy musiał Pan tłumaczyć Izraelczykom, że ich wrogowie zjednoczyli się z tymi, którzy próbują zniszczyć Ukrainę?

MRA: Wyjaśniam to od dłuższego czasu nie tylko zwykłym Izraelczykom. Rozmawiałem o tym osobiście z premierem Benjaminem Netanjahu przed wyborami. Spotkałem się z nim trzy razy i za każdym razem rozmawialiśmy na ten temat. Rozmawiałem również z ministrami. Niektórzy twierdzili, że sprawy nie są tak jednoznaczne. Teraz w zasadzie wszystko jest jasne, nie trzeba już niczego wyjaśniać. Wszyscy wszystko rozumieją, zwłaszcza po przemówieniu Putina, który nie wyraził współczucia dla Izraelczyków, za to oskarżył Amerykę o utrudnianie rozmów pokojowych z Hamasem. Co więcej, kluczowa polityka Izraela uległa oczywistej zmianie. Tel Awiw przestał ostrzegać Kreml przed atakami na Syrię. Niedawno przedstawicielka rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa napisała w serwisie X: "Protestujemy przeciwko Izraelowi za zbombardowanie lotniska w Damaszku. To naruszenie prawa międzynarodowego. Co Izrael sobie myśli?" Odpisałem: "Słuchaj, to jest szczyt cynizmu. W pierwszych dniach wojny na pełną skalę w Ukrainie zbombardowaliście wszystkie cywilne lotniska w kraju. Izrael bombarduje to lotnisko, ponieważ dostarczana jest tam irańska broń. A wy bombardowaliście [lotniska] tylko po to, by je zniszczyć". Tak się składa, że Ukraina i Izrael stoją teraz w obliczu podobnego losu. Mają tych samych wrogów. Rosja i Iran stały się partnerami. A czym jest Iran? To faszystowskie państwo, członek ONZ, który otwarcie i dawno temu zadeklarował chęć zniszczenia Izraela i narodu żydowskiego.    

NŻ: Po rozpoczęciu przez Rosję inwazji na Ukrainę na pełną skalę ewakuował Pan swoje wnuki i dzieci do Izraela, wraz z tysiącami innych osób. I znowu musieli słyszeć syreny i ukrywać się przed rakietami. Jak zareagowali na tamtejsze działania wojenne?

MRA: Mam jedenaścioro dzieci. Część rodziny mieszka na Ukrainie, część w Izraelu. Z wielkim trudem ewakuowałem rodzinę po rozpoczęciu inwazji. Byliśmy niedaleko Kijowa. Rosyjska armia strzelała już do naszych samochodów, a my wahaliśmy się, czy zostać pod ostrzałem, czy wyjechać. Moje dzieci i wnuki ukrywały się w prowizorycznych schronach. W Izraelu, dzięki Bogu, w każdym domu są schrony przeciwbombowe. Najtrudniej było usłyszeć pytanie od pięcioletniego dziecka: "Tato, a nas nie zabiją?". W Izraelu dzieci spotkało to samo: naloty i ostrzał, odgłos nalotów jest tam taki sam jak na Ukrainie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ten dźwięk jest tak nieprzyjemny. Dlaczego nie mogą zrobić pięknej muzyki do nalotów? To byłoby psychologicznie łatwiejsze w odbiorze.

Oczywiście wojna jest tragedią dla każdego dziecka. Ma ogromny wpływ na psychikę. Niedawno przeczytałem, że w Izraelu zmarła 12-letnia dziewczynka. Miała atak serca - po prostu ze strachu. To pokolenie dzieci nazywam "dziećmi wojny" NŻ: Czy była chęć ewakuowania tych dzieci do Europy?

MRA: Nie jest jasne, gdzie teraz jest bezpieczniej. Od czasu do czasu w Europie odbywają się antysemickie wiece. Oczywiste jest, że są one opłacane. I widzę tu jednego beneficjenta: Rosję. To nie przypadek, że atak Hamasu na Izrael miał miejsce w dniu urodzin Putina.

NŻ: Jak wyglądał 24 lutego dla Pana rodziny?

MRA: Wiedziałem, że dojdzie do rosyjskiego ataku na Ukrainę, ale jednocześnie to było coś nierealnego. Zawsze mówiłem, że dorastaliśmy w Związku Radzieckim, gdzie uczono nas, że nadjeżdżają niemieckie czołgi - a tu nadjechały rosyjskie. To było jak lustrzane odbicie. Czułem się jak we śnie, myślałem: "To niemożliwe", "Jak to możliwe? Uczono nas, że ludzie radzieccy są dobrzy, a niemiecki faszyzm jest zły". Oczywiście, to było przerażające. Prawdziwą wojnę widzi się na własne oczy, nie poznaje się jej z książki czy filmu. Obudził mnie huk wybuchów. W tym czasie Boryspil i obrzeża Kijowa były bombardowane. Byliśmy 14 kilometrów od Buczy, Irpienia i Hostomla, gdzie toczyły się walki. Zacząłem wydzwaniać do znajomych (do dziś dostaję gęsiej skórki na samo wspomnienie tamtych wydarzeń) i mówiłem krótko: "Wojna". To było straszne.

NŻ: W pierwszych dniach wojny nagrał Pan wiadomość wideo do Rosjan i Żydów w Rosji. Prosił Pan ich o powstrzymanie rozlewu krwi. Był jakiś odzew na ten apel?

MRA: Zwróciłem się do Rosjan przed 24 lutego. To było 27 stycznia w Babim Jarze, w Światowym Dniu Pamięci o Ofiarach Holokaustu. Powiedziałem: "Zatrzymajcie wojnę, łatwo ją zacząć, a potem kończy się takim Babim Jarem". Patrzyłem w wodę. Niestety w Ukrainie jest wiele takich małych Babich Jarów. Potem ponownie zwróciłem się do niech, z Torą w rękach. To przemówienie obiegło cały świat. To był krzyk duszy. To było w dniu, w którym Rosjanie uderzyli w Babi Jar trzema rakietami. Te słowa trafiły do serc milionów ludzi na całym świecie. W tym, nawiasem mówiąc, do Rosjan; odbierałem stamtąd telefony. Wyjaśniłem, że jestem w Ukrainie, mówię po rosyjsku, urodziłem się w Rosji.

Jestem Żydem. Nienawidzę nazistów. Nie pozwolę nikomu wykorzystywać tematu ludobójstwa narodu żydowskiego do zabijania innych ludzi, w tym przypadku Ukraińców. Uważam, że Rosja spekuluje na temacie Holokaustu i faszyzmu

NŻ: W marcu zeszłego roku Pana synagoga była domem dla setek ludzi. Jakie historie zapamiętał Pan najlepiej?

MRA: W naszej synagodze mieszkali nie tylko Żydzi, ale i Ukraińcy. Codziennie ewakuowaliśmy 300 osób z Czernihowa. Byli przerażeni, głodni i zziębnięci. Później kobiety i dzieci zostały wysłane za granicę. Było wiele różnych imponujących historii. Opowiem symboliczną. W pierwszych dniach wojny na pełną skalę ewakuowano do nas 92-letnią babcię o imieniu Rachela. W 1941 r. wrzucono ją do ostatniego pociągu odjeżdżającego z Kijowa. Gdyby nie to, trafiłaby do Babiego Jaru. To była jej pierwsza ewakuacja, uciekała przed Niemcami. A teraz musiała uciekać przed Rosjanami. Razem z córką zabraliśmy ją do Kiszyniowa, nie znaliśmy jej przeszłości. Po 2-3 tygodniach do moich rąk trafił artykuł w niemieckiej gazecie z historią tej kobiety. Zmarła w Monachium. Ona, uratowana przed Niemcami, uciekająca przed Rosjanami, zmarła w Niemczech. To była symboliczna historia.

NŻ: Jak zaangażował się Pan się w działalność charytatywną?

MRA: Robiłem to już wcześniej, ale wraz z rozpoczęciem wojny na pełną skalę zacząłem pomagać w ewakuacji ludzi. W tym samym czasie za własne pieniądze kupiłem w Izraelu 15 dużych plecaków medycznych. Było w nich wszystko, co potrzebne do ratowania wojskowych. W sumie przywieźliśmy około pięciuset takich plecaków. Początkowo wysyłaliśmy je do różnych jednostek wojskowych. Potem zdałem sobie sprawę, że musimy je dać tylko tym, którzy są na linii frontu, lub cywilom, którzy są stale pod ostrzałem. Kiedy otrzymałem informacje zwrotne od ludzi, że nasze plecaki medyczne uratowały dziesiątki istnień ludzkich, zdałem sobie sprawę, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Cieszę się, że mogę być zaangażowany w ratowanie ludzi, w końcu nie ma nic cenniejszego. Zrobiliśmy wiele i nadal to robimy. Moje stanowisko brzmi: rób wszystko, co konieczne. Nie robimy tego dla PR. Robimy to, by ratować więcej ludzi. Spędzam też dużo czasu na rozmowach z mediami. Dlaczego teraz z panią rozmawiam? Bo zrozumiałem, jak ważne jest mówienie światu prawdy. Pomoc informacyjna jest nie mniej ważna. Przed wojną nie lubiłem udzielać wywiadów. Teraz też nie lubię tego robić, ale robię to, bo nie mogę inaczej.

W Torze mamy przykazanie: "Nie stój na krwi bliźniego swego". Innymi słowy, Tora zabrania nam być obojętnymi, gdy ktoś jest zabijany w naszym sąsiedztwie. Dlatego często staram się mówić obcokrajowcom prawdę o tym, co dzieje się w Ukrainie

NŻ: Wielokrotnie podróżował Pan do wschodniej Ukrainy z pomocą humanitarną. Nie bał się Pan jeździć do miejsc, w których nieustannie dochodzi do strzelanin?

MRA: To przerażające. Rozmawiałem z wojskowymi. Nie ma żołnierza, który by się nie bał, to normalny stan. Ale kiedy robisz dobry uczynek, nie masz czasu się bać. Byliśmy w Chersoniu, kiedy Rosjanie wysadzili elektrownię wodną w Kachowce i trzeba było ewakuować ludzi. Przywiozłem jeepa, który potrafi unosić się na wodzie, i pojechaliśmy nim ratować ludzi. Zaczęli do nas strzelać z drugiej strony Dniepru. Niedaleko nas było lądowisko. Mieliśmy szczęście, że była woda i odłamki nas nie trafiły, ale było nieprzyjemnie. Dziękuję Wszechmogącemu, że nas uratował.

Podczas podróży do Chersonia Mosze Asman znalazł się pod zmasowanym ostrzałem. Zdjęcie: archiwum prywatne

Czytaj także: "Nikt nie chce być zgwałcony ani zabity": izraelskie doświadczenia podczas wojny

NŻ: Pochodzi Pan z Rosji, z dawnego Leningradu. Czy ma Pan tam jakichś krewnych? Utrzymuje Pan z nimi kontakt?

MRA: Po pierwsze, nie jestem z Rosji, jestem ze Związku Radzieckiego - powiedzmy, że z rosyjskiej części Związku Radzieckiego. Mam tam bardzo dalekich krewnych, lecz nie kontaktuję się z żadnym z nich. Tam jest pochowany mój ojciec, który, nawiasem mówiąc, przeżył oblężenie Leningradu.

NŻ: A kontaktuje się Pan się z naczelnym rabinem Rosji Berlem Lazarem?

MRA: Nigdy do mnie nie dzwonił. Znam go, ale też do niego nie dzwonię. Zawsze powtarzam, że w Ukrainie mogę mówić, co chcę. Mogę wyrazić swoją opinię za lub przeciw prezydentowi i nikt mi nic nie zrobi. Ale w Rosji jest niebezpiecznie. Tam za słowo "pokój" grozi 10 lat więzienia.

NŻ: Co może powstrzymać Putina?

MRA: Nie wiem. Ukraina pokazała całemu światu swoją jednością i poświęceniem, że można walczyć ze złem. Ukraina zatrzymała wielką armię, niestety za bardzo wysoką cenę. Jednak jestem pewien, że Bóg jest z Ukrainą. Nie wiem, jak i co powstrzyma Rosję. Ale pamiętajmy, że Związek Radziecki upadł - nikt w niego nie wierzył. I rozpadł się, jak domek z kart. Zło nie może istnieć długo. Najważniejsze, że jesteśmy po stronie dobra i musimy po niej być.

NŻ: Dużo podróżuje Pan po świecie, spotkał się Pan z amerykańskimi kongresmenami. Co chciał Pan im przekazać?  

MRA: Przekonałem się, jak ważna jest dla nich moja opinia. To było jak spojrzenie z zewnątrz. Powiedziałem im, że Ukraina jest demokratycznym krajem, który dobrze rozwijał się przed wojną. Krajem, w którym jest wolność słowa, wolne wybory, możliwość wyboru religii i w którym poziom antysemityzmu jest niższy niż w Europie i Rosji. Wyjaśniłem, co dzieje się na Ukrainie, i powiedziałem, że nie powinniśmy być zmęczeni tą wojną. "To nie jest tylko nasza wojna. Dziś Ukraińcy umierają, by chronić wasze spokojne życie. Dlatego nie macie prawa siedzieć, oglądać telewizji i pić kawę, podczas gdy inni są zabijani". To jest moje przesłanie, które staram się przekazywać wszędzie.  

NŻ: Jak reagują? Czy wyniki tych rozmów są zadowalające?

MRA: Tak, oczywiście. Nie mogę zdradzić szczegółów, ale były przypadki, gdy moja komunikacja i perswazja wpłynęły na bardzo poważne decyzje.

NŻ: Jak wyobraża Pan sobie Ukrainę po zwycięstwie?

MRA: Mam nadzieję, że Singapur będzie kiedyś zazdrościł Ukrainie. By tak się stało, musimy nie tylko wygrać wojnę z Rosją, ale także pokonać korupcję i łapówkarstwo w kraju. To bardzo ważne. Jestem optymistą. Wierzę, że wszystko będzie dobrze, bo dobrych ludzi jest znacznie więcej niż złych. I oczywiście światło pokona ciemność. Będzie zwycięstwo. Wierzę w to!

No items found.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.

Na froncie

Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?

Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.

Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?

Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.

Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Okopy na cmentarzu

Jak radzicie sobie ze strachem?

Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.

Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać

Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?

Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.

„Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem”

Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?

Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.

Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość

Kiedy niebezpieczeństwo było największe?

Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.

Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów

Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?

Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.

Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?

Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.

Liberowie towarzyszyli swojemu przyjacielowi w narodzinach jego dziecka

Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?

Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.

Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?

Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.

Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.

Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie

Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.

„Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń”

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?

Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.

Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?

Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.

Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia

Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?

Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.

To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.

Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym

Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?

Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.

Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?

Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.

Uwolnieni ukraińscy jeńcy

Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.

Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.

Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej

Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?

Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.

Andrij Smolenski stracił oczy, ręce i ucho

Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.

Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów

20
хв

„Zdjęcia, które krzyczą": jak Liberowie dokumentują wojnę

Natalia Żukowska
pomoc Ukraińców Walencja Hiszpania

Hiszpania próbuje stanąć na nogi po huraganie Dana, który pochłonął co najmniej 217 ofiar śmiertelnych (wciąż poszukuje się setek zaginionych). 29 października 2024 r. we wspólnocie autonomicznej Walencji doszło do niespodziewanej i bardzo gwałtownej powodzi. Deszcz padał przez całą noc, rzeki wystąpiły z brzegów, niektóre mosty zostały zniszczone, a miejscowości – odcięte od świata. Połączenie kolejowe między Madrytem a Walencją usa się przywrócić najwcześniej za dwa tygodnie. Rząd wysłał do regionów dotkniętych kataklizmem największą liczbę żołnierzy w historii kraju.

Deszcz wciąż pada – ogłoszono alarm w regionach Murcji, Katalonii i Wspólnoty Walenckiej. Intensywne opady są spowodowane przez zjawisko o nazwie „gota fria”. To rodzaj burzy spowodowanej przez zimne powietrze, które odłącza się od głównego prądu powietrznego na dużych wysokościach i przemieszcza się niezależnie. Gdy to zimne powietrze spotyka się z ciepłym i wilgotnym powietrzem w niższych warstwach atmosfery, może wywołać gwałtowne burze, silne opady deszczu, a nawet grad.

W 1957 roku Walencja doświadczyła już podobnej katastrofy. W powodzi zginęło wtedy ponad 300 osób. Tym razem zmiany w infrastrukturze rzeki Turia pomogły miastu uniknąć powtórzenia się tragedii. Niestety, nie uratowało to wielu mniejszych miejscowości i wsi.

Sestry rozmawiały z Ukraińcami, którzy znaleźli się w epicentrum katastrofy. A także z tymi, którzy zaangażowali się w pomoc poszkodowanym Hiszpanom.

Skutki powodzi w gminie Sedavi, rejon Walencji. 30.10.2024. Fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Jakby ktoś odkręcił wielki kran

Wiktoria Ilczi, uchodźczyni wojenna z Kijowa, mówi, że w samej Walencji nie było wcześniej żadnych oznak nadchodzącego huraganu. Wieczorem 29 października pojechała do sklepu IKEA, 10 kilometrów od Walencji.

– Dotarłam tam około 20:00, było cicho i spokojnie – wspomina. – 20 minut później w sklepie podali komunikat, że proszą ludzi o przeniesienie samochodów na górny parking, ponieważ woda się podnosi. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, ponieważ mój hiszpański nie jest jeszcze za dobry i nie znałam słowa „inundacion”, które oznacza „powódź”. Kiedy poszłam przestawić samochód, woda na dolnym parkingu sięgała już kolan. A gdy wjeżdżałam na górny poziom, sięgała już szyb.

Wiktoria Ilczi pokazuje, co żywioł zrobił z ulicą i jej samochodem w ciągu zaledwie kilku minut. Zdjęcie: archiwum prywatne

Woda podnosiła się bardzo szybko. Było jej tak dużo, jakby ktoś odkręcił wielki kran. Zalała mój samochód – myślę, że już nic z niego nie będzie. Ale najważniejsze, że żyję. To, że trafiłam do tego marketu, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się wtedy przytrafić.

Bo ci, którzy byli wtedy na drodze, ucierpieli najbardziej. Samochody stały się pułapkami dla wielu z nich. Gdybym wyjechała trochę wcześniej, być może nie rozmawiałbym teraz z panią

W markecie spędziłam noc, na podłodze. Pracownicy zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy: ubrania na zmianę, materace do spania, koce, poduszki, kapcie. Nakarmili nas ciepłym jedzeniem. Wykonali fenomenalną robotę. Ściągali też do środka ludzi z ulicy – jak tylko mogli: rzucając im liny, ciągnąc ich za ręce… Wszyscy byli zaangażowani w akcję ratunkową. Niektórych udało się uratować, innych niestety nie. Widziałam ludzi trzymających się słupa przez 7 godzin, w zimnej wodzie. Krzyczeli: „Pomocy!”, ale byli za daleko. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze.

Do sklepu pojechałam sama, moje dzieci zostały w domu z nianią. Mieszkamy w samej Walencji, gdzie nic się nie stało, ale i tak było strasznie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w tym sklepie będę musiała spędzić noc, zadzwoniła do przyjaciół i poprosiłam ich, by zabrali dzieci do siebie. Mój młodszy syn nie był zbyt przestraszony, ale córka nie spała całą noc. Martwiła się.

Noc powodzi w IKEA. fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Rano, gdy woda ustąpiła, ludzie zaczęli się ewakuować – przed ustąpieniem wody nie prowadzono akcji ratunkowych. Jednak droga była zablokowana, nie można było wyjechać, więc czekaliśmy. Udało mi się wyjechać około 13.00. To, co zobaczyłam, to był armagedon. Tysiące rozbitych, porozrzucanych na drodze samochodów. I wszędzie błoto. Poczucie katastrofy. Znam ludzi, którzy wciąż nie odnaleźli swoich bliskich.

Teraz wszyscy przyłączyli się do pomocy. Zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, bardzo wielu Ukraińców. Zbierają ubrania, jedzenie, pieniądze. Zapewniają tymczasowe zakwaterowanie tym, którzy stracili domy. Albo po prostu wychodzą na ulice, by uprzątnąć gruzy.

Horror widziany z balkonu

Igor z obwodu żytomierskiego pracuje w Hiszpanii od kilku lat. Mieszka w gminie Benetusser, w prowincji Walencja. Podczas powodzi wraz z sąsiadem uratował dziewczynę. Nie chce podać swojego nazwiska, bo nie uważa się za bohatera.

– My, Ukraińcy, jesteśmy narodem, który wydaje się być przygotowany na wszystko – mówi. – Ogromny strumień wody złapał mnie w domu. Oglądałem wiadomości, ale nie zwracałem większej uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy w mieszkaniu wysiadło zasilanie, wyszedłem na balkon; mieszkam na 4. piętrze. Zobaczyłem wodę płynącą ulicami, sięgała już do kolan. 5 minut później rwący potok zaczął niszczyć samochody. Wszystko działo się bardzo szybko.

Widok z balkonu Igora. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wkrótce nie było już ani prądu, ani internetu, ani wody w kranach. Zostałem uwięziony w mieszkaniu, obserwowałem ten horror z balkonu. I nagle zobaczyłem, że woda zalała już parter naszego budynku – a mój sąsiad Wołodymyr, też Ukrainiec, próbuje wyciągnąć z wody dziewczynę, którą porwał nurt. Trzymała się jednego z okien na naszym parterze, który był już zalany prawie po sufit.

Próbowaliśmy wybić szybę w drzwiach wejściowych. Była z utwardzonego szkła, więc walczyliśmy z nią jakieś 5 minut – w pewnym momencie pomyślałem nawet, że nam się nie uda. Ale się udało – i wciągnęliśmy tę dziewczynę do środka. Okazało się, że jest Hiszpanką, zabraliśmy ją więc do naszych hiszpańskich sąsiadów.

Tysiące ludzi z pomocą

Hanna Kriuczkowa z Krzywego Rogu jest wstrząśnięta skutkami huraganu. Też przyłączyła się do pomocy.

– O 6.00 rano zabrałam dziecko do szkoły, po czym pojechałam do pracy – mówi. – Pierwsza syrena zawyła około 8 rano. W tym czasie trwała już powódź, choć u nas nie spadła ani kropla deszczu – wiał tylko silny wiatr. O tym, co się dzieje gdzie indziej, czytaliśmy w mediach społecznościowych.

Moja szefowa jechała wzdłuż portu w Kartagenie. Powiedziała mi, że woda płynęła tam ulicami bardzo rwącym nurtem, a syreny wyły bez przerwy. Ledwo udało jej się wydostać.

Dopiero gdy przyjaciele, koledzy i znajomi zaczęli wysyłać filmy pokazujące, co się dzieje na przedmieściach, zdałam sobie sprawę, że żywioł mógł zabić setki ludzi. Tej pierwszej nocy nie mogłam spać. Nie mogłam też nic zrobić, by pomóc. Zżerało mnie poczucie bezsilności.

Hanna w drodze do Walencji. Zdjęcie: archiwum prywatne

Następnego ranka zebraliśmy się w biurze – ci, którzy mogli do niego dotrzeć. Postanowiliśmy, że pomożemy Hiszpanom. Zaczęliśmy wydzwaniać do Czerwonego Krzyża, do szpitali i punktów gromadzenia pomocy, by dowiedzieć się, co jest potrzebne. Wszędzie panował chaos – nikt nie wiedział, co robić. Udaliśmy się nawet do ukraińskiego konsulatu, by się dowiedzieć, jak możemy pomóc. Ostatecznie otworzyliśmy punkty zbiórki pomocy humanitarnej w trzech miastach – pracuję dla dużej agencji nieruchomości, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Jedną z naszych ekip budowlanych wysłaliśmy, by pomogła ukraińskim firmom uprzątnąć gruzy powstałe w wyniku huraganu. Kupiliśmy narzędzia i prowiant. Wszystko, co było potrzebne.

Widzę, że wielu Ukraińców jest teraz zaangażowanych w pomoc dla Hiszpanii

Przedsiębiorcy zbierają pomoc i dostarczają ją ofiarom, pomagają oczyszczać drogi. Komunikacja między miastami jest zakłócona, na drogach pozostawiono setki samochodów – to wygląda jak cmentarzysko aut. Zginęło wiele zwierząt. W epicentrum kataklizmu ludzie noszą maski, bo wszędzie czuć woń zwłok. Próbowaliśmy się tam dostać, lecz policja nas nie wpuściła.

To wszystko wygląda jak horror, ale ludzie są niesamowici. Tysiące z nich idzie teraz pieszo do zniszczonych miast, niedostępnych dla samochodów, by pomagać.

20
хв

Hiszpański armagedon oczyma Ukraińców

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Ексклюзив
20
хв

Dmytro Łubinec: - Rosja tworzy izby tortur w każdej okupowanej osadzie

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress