Exclusive
20
min

Nikt nie odwołał polowania na żołnierzy

– W 2022 r. dostaliśmy wagon, który ukraińskie koleje całkowicie przerobiły w ciągu czterech dni, by zaspokoić nasze potrzeby ewakuacyjne. Tak szybko wszystko wtedy działało. A dziś znów jest biurokracja – mówi Iryna Sołoszenko, jedna z najbardziej znanych ukraińskich wolontariuszek

Natalia Żukowska

Iryna Sołoszenko. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Wojna zaczęła się dla niej w 2014 roku na Majdanie. Po aneksji Krymu przez Rosję próbowała się zmobilizować. Poszła do komisariatu wojskowego, ale jej nie przyjęli. Przyszła więc pomagać w szpitalu wojskowym, gdzie początkowo... myła podłogi. Dziś Iryna Sołoszenko jest znaną i powszechnie szanowaną wolontariuszką, kierowniczką projektu odbudowy Głównego Wojskowego Szpitala Klinicznego i szefową systemu mobilnej ewakuacji rannych.

Instynkt wolontariusza

Natalia Żukowska: Na początku przynosiłaś na Majdanie protestującym ubrania i jedzenie, a kiedy zaczęli do nich strzelać, zostałaś pielęgniarką. Jak wspominasz tamte dni?

Iryna Sołoszenko: 20 lutego 2014 r. rano byłam w katedrze św. Michała. To tam usłyszałam dźwięki podobne do wystrzałów z karabinu maszynowego. Po 25 minutach byłam w Pałacu Październikowym, zaczęłam wynosić rannych i zabitych. Nigdy w życiu nie myślałam, że w centrum Kijowa zobaczę cywili idących z drewnianymi tarczami pod kule.

Byłam świadkiem strzelaniny na Majdanie. Po wszystkim zwróciłam się do Prokuratury Generalnej. Mam dwa wykształcenia, medyczne i prawnicze. Uważałam, że doprowadzenie sprawy do końca, ujawnienie każdego incydentu i zrozumienie, kto co zrobił, jest konieczne. Bo było wiele spekulacji i plotek.

Na Majdanie

Kiedy zaczął się ostrzał, biegłam po schodach, nie wiedząc, która strona strzela. Bo odgłosy dochodziły od strony hotelu „Ukraina” i wydawało się, że to z niego strzelają. Do dziś przeprowadzono już dziesiątki badań i wiadomo, że oprócz tych z czarnej kompanii z żółtymi opaskami [Berkut, specoddziały ukraińskiej milicji, rozwiązane w 2014 r., po wydarzeniach na Majdanie – red.] nie było innych, którzy strzelali od strony z Pałacu Październikowego.

Do dziś nie rozumiem, dlaczego nie można zatrzymać osoby, która biegnie sto metrów od ciebie, strzelając jej pod nogi. Jak można komuś strzelić w głowę albo w tułów? Albo otworzyć do kogoś ogtień, gdy on odwraca się i ucieka? Dlatego 20 lutego był punktem zwrotnym w moim życiu. Moje życie bardzo się wtedy zmieniło.

Zdałam sobie sprawę, że już nie może już być beztroskiej przeszłości i przyszłości. Próbowałam wrócić do normalnej pracy, ale nie mogłam. Zostałam więc wolontariuszką

Jak się okazało, to był dopiero początek. Myślisz sobie: co będzie następne? Bomba atomowa? Świat stanął na głowie i nic cię już nie zaskoczy.

Jak zostałaś wolontariuszką? Od czego zaczęłaś?

Gdy przyszłam do szpitala wojskowego, myłam podłogę na oddziale urazowym. Pomagałam 80-letniej pielęgniarce, która przeżywała ciężkie chwile. Później zdałam sobie sprawę, że mogę pomóc bardziej. Zaczęliśmy remontować oddziały, przebudowywać toalety, kupować materace. Pisałam o potrzebach w mediach społecznościowych, a ludzie reagowali. Wymieniliśmy drewniane okna na oddziale chirurgii ratunkowej – wcześniej, gdy pacjent był zabierany z sali operacyjnej, musiał leżeć w przeciągu. Mógł złapać zapalenie płuc.

W drodze na front

Jeździliśmy też na front, dużo pomagaliśmy cywilom, zabieraliśmy dzieci z niebezpiecznych osiedli. Angażowaliśmy się w rozwiązywanie problemów związanych z protetyką w Ukrainie. Krok po kroku coś zmienialiśmy. I to działało.

Od 2014 roku jestem jedną z założycieli organizacji charytatywnej Ochotnicza Sotnia „Wolontariat”. Stworzyli ją wolontariusze, którzy pracowali, gdy nie było pieniędzy ani leków. Lekarze zwracali się do nas, gdy chcieli zdobyć niezbędne leki dla konkretnego rannego żołnierza.

Kiedy zaczęła się wojna na pełną skalę, stało się jasne, że nie wszystko u nas jest przygotowane. Nikt nie był przygotowany na wojnę na tysiąc dwustu kilometrach frontu.

Jak zmieniła się pomoc przez te ostatnie 10 lat?

Dziś mamy listę fundacji charytatywnych i organizacji pozarządowych z udokumentowanym doświadczeniem. Krzepiące jest to, że biznes i sektor bankowy reagują. Zarazem jednak trudniej zebrać pieniądze na niektóre potrzeby, zwłaszcza w obliczu dramatycznej zmiany preferencji politycznych naszych zagranicznych partnerów. Mieliśmy nadzieję na amerykańskie wsparcie, ale teraz wszystko się zmieniło. Cieszę się, że Europejczycy starają się wypełnić tę lukę, ale Europa musi też zadbać o własną obronę. Powinna wykorzystać ukraińskie doświadczenia, w szczególności medyczne.

Ursula von der Leyen, przewodnicząca Komisji Europejskiej, ogląda ukraiński sprzęt medyczny

Na przykład opowiadam im [Europejczykom] o moich czterech dużych projektach, które zrealizowałam podczas wojny. Pierwszym były wagony ewakuacyjne. Drugim wyposażenie szpitala w Kijowie w maszyny do hemodializy na oddziale intensywnej terapii. Trzeci to nowy oddział przyjęć w szpitalu, a czwarty – projekt „Siła krwi”.

„Siła krwi” jest takim moim dzieckiem, które dorasta na moich oczach.

Krew jest pierwszą rzeczą, która daje rannym szansę na przeżycie. Jeśli nie ma krwi, nie ma udanych operacji i hemodializ

Nie mam zwykłych dni

Powiedziałaś kiedyś, że Twoje dni przypominają „dzień świstaka”. Jak wygląda taki dzień?

U mnie nie ma zwykłych dni; są tylko niezwykłe. Czasami zaczynam dzień od wagonów ewakuacyjnych. Staram się do nich dojechać, zapytać o potrzeby. Potem idę do biura, gdzie sporządzam wnioski, pisma, akty. Potem mam spotkania online. Zazwyczaj dzień pracy zaczyna się o 8 rano, a kończy o 22. Czasami muszę też odbywać spotkania online w domu, jeśli na przykład trzeba porozmawiać z kimś z Kanady lub Ameryki. Taka rozmowa może odbyć się o 1 w nocy. Ale wiesz, to nie jest trudniejsze niż bycie w okopie na froncie. Więc nie narzekam.

Iryna w towarzystwie hollywoodzkiego aktora i reżysera Sean Penn, który nakręcił film o wojnie w Ukrainie

Kategorycznie odmawiasz rozmowy na temat ewakuacji medycznej, choć zajmuje ona lwią część Twojego czasu. Dlaczego?

Ewakuacja rannych to operacja wojskowa, dlatego to nie jest temat publiczny. Staramy się nie mówić o liczbie przetransportowanych rannych ani o tym, dokąd jeżdżą nasze samochody ewakuacyjne. Bo nikt nie odwołał polowania na naszych żołnierzy. Wróg mógłby wykorzystać te informacje. Kiedy nastanie pokój i wygramy, na pewno o wszystkim opowiemy.

Jakie problemy związane z ewakuacją medyczną są najpilniejsze?

Zaczęliśmy od jednej karetki, teraz jest ich ponad 40. Nie wszystkie nowe, trzeba je konserwować i naprawiać. Potrzebujemy też sprzętu medycznego, bo on również się psuje. Na przykład teraz za pośrednictwem funduszu charytatywnego zamówiliśmy obwody oddechowe, które prowadzą od respiratora do maski pacjenta. Kiedy złożyliśmy zamówienie u producenta, byli zaskoczeni, że tak szybko potrzebujemy nowych. Musiałam im wyjaśnić, że ich urządzenia nie pracują w karetce dziennie przez godzinę, ale przez 12-16 godzin, bo służą do transportu rannych na froncie.

Najtrudniejszy dla Ciebie moment w ciągu tych wszystkich lat?

Dlaczego wagony ewakuacyjne zaczęły działać tak szybko w 2022 roku? Bo dano mi numer telefonu szefa kolei ukraińskich, a on szybko odpowiedział. Dogadaliśmy się w pięć minut. Umówił nas na spotkanie w poniedziałek, a w środę dostaliśmy wagon, który koleje w pełni dostosowały do naszych potrzeb. W cztery dni. Tak szybko wszystko działało. Dziś znów jest biurokracja.

W wagonie ewakuacyjnym

Trudno chodzić na niekończące się spotkania, pisać listy, czekać na odpowiedzi, wciąż coś udowadniać.

W październiku miną trzy lata tych niekończących się wyjaśnień, dlaczego tak ważne jest, żeby ludzie wchodzący do szpitala mogli korzystać z windy, że pacjenci nie mogą być przewożeni ulicą nago, że ranni powinni leżeć na oddziale, a nie na korytarzu

Niby wszyscy to rozumieją, ale to nieskończenie długi proces. Tracimy czas, który dla rannych jest bezcenny.

Najtrudniej jest, gdy pojawia się jakaś potrzeba, a ty nie możesz znaleźć nikogo, kto by ją szybko zaspokoił. Poza tym każdy zakupiony przedmiot powinien być jak najszybciej dostarczony osobie, która go potrzebuje. Brak opóźnień oznacza mniejsze ryzyko śmierci. Dla mnie czas, szybkość zaspokajania potrzeb, jest zawsze wyzwaniem.

W lipcu 2023 r. napisałaś w mediach społecznościowych: „Ukraińcy to niesamowity naród: co wymyślą – to zrobią. Zbiórka pieniędzy na projekt ‘Zrodzony z płomieni’ została zamknięta”. W tamtym czasie udało Ci się zebrać ponad 17 milionów hrywien, które poszły na sprzęt medyczny dla nowoczesnego oddziału recepcyjnego Szpitala Wojskowego w Kijowie.

Kupiliśmy sprzęt endoskopowy „Olympus”. Dzięki niemu lekarze mogą przeprowadzać minimalnie inwazyjne operacje. To wspaniałe, że zamiast przecinać całą jamę brzuszną, po czym powrót do zdrowia zajmuje co najmniej miesiąc, można poddawać ludzi tak nieinwazyjnym zabiegom. Po nich człowiek wraca do pracy w ciągu pięciu dni.

Izba przyjęć powinna powstać naprzeciwko budynku chirurgii i oddziału urazowego, a na koniec oba budynki powinny zostać połączone. To jest zadanie, które obecnie realizujemy. Zrobiliśmy już projekt i obliczamy, ile trzeba betonu, jaka powinna być winda i wejście na oddział, gdzie i ile będzie gniazdek.

Mam nadzieję, że na ukończenie projektu wystarczy rok. To będzie dwa tysiące metrów kwadratowych powierzchni. Najtrudniejsze jest wykonanie podziemnego schronu przeciwbombowego. Bo to Peczersk, a tam grunt jest trudny.

Projekt izby przyjęć szpitala

Czego jeszcze potrzebuje główny szpital w kraju?

Dziś 98% jego potrzeb pokrywa państwo. Od 2014 roku szpital współpracuje z kilkunastoma organizacjami charytatywnymi, do których może się zwrócić w razie potrzeby. Nie ma czegoś takiego, że mówi się bliskim rannego, żeby poszukali leków. Wszystko jest dobrze zorganizowane. Jedyne, co zawsze wszystkim powtarzam, to: „Oddawajcie krew, bądźcie dawcami”. Bo krwi ciągle potrzeba. Musi istnieć bank krwi. Potrzeba dużo krwi, tyle że liczba dawców znacznie spadła. I to jest problem.

Dziękuję, że mi go przyprowadziłaś

Poznałaś historie tysięcy ludzi. Które zrobiły na Tobie największe wrażenie?

Każda jest wyjątkowa. Pamiętam, że kiedy w 2015 roku upadała obrona lotniska w Doniecku, Denys Adonin, który był wtedy ratownikiem medycznym, wysłał mi zdjęcie. Przedstawiało mężczyznę bez szczęki i szyi. Nie mogłam pojąć, jakim cudem ten człowiek jeszcze żyje.

Pamiętam też „cyborga” Ihora Rymara [cyborgami nazwano ukraińskich żołnierzy, którzy bronili lotniska w Doniecku od 26 maja 2014 do 22 stycznia 2015 – red.]. W śpiączce przeżył zaledwie tydzień. Pomagałam jego rodzinie zbierać pieniądze, żeby można było zapłacić za leczenie. Kiedy Ihor zmarł, Łesia Kuz, wdowa po nim, połowę zebranych 400 tysięcy hrywien przekazała jego towarzyszom broni, a drugą połowę mnie. Wykorzystałam te pieniądze na zakup dwóch defibrylatorów dla zespołów medycznych, opłacenie operacji itp. Minęło 10 lat, a ja wciąż pamiętam Igora i Ołesię.

Albo Serhija Chrapko, który walczył o życie w 2015 roku… Ma amputowaną rękę i nogę, a mimo to spełnił swoje marzenia: skakał ze spadochronem, jeździł na nartach, nauczył się pływać i ukończył maraton. Jako wolontariusz pomaga swoim kolegom żołnierzom na oddziale chirurgii, gdzie sam był leczony. Prowadzi samochód, ma dwoje dzieci.

Jak mówi Wadym Swyrydenko, który stracił kończyny pod Debalcewem: „Jeśli chcesz, możesz żyć, jak chcesz. Nawet najlepsze protezy nie będą działać same”.

Iryna Sołoszenko, Serhij Chrapko, Wadym Swyrydenko i Arsen Mirzojan podczas maratonu

Kiedy realizowaliśmy projekt „Zrodzony z płomieni”, bardzo chciałam, żeby jedną z jego twarzy był Witalij Kyrkacz-Antonenko, prawdziwy przystojniak. W tym czasie służył w obronie terytorialnej w obwodzie ługańskim i bardzo trudno było go wyciągnąć z frontu. Jego żona Natalia była w ciąży. Kiedy zaczęła się inwazja, straciła dziecko. Cudem zaszła w ciążę po raz drugi. Powiedziałam: „Dajmy jej szansę, by mąż ją wsparł. Żeby razem się dowiedzieli na USG, że mają dziewczynkę”. Spędził tydzień z żoną, wrócił na front, a trzy dni później zginął. Teraz patrzę, jak dorasta jego dziecko. Natalia mówi mi: „Dziękuję, że mi go wtedy przyprowadziłaś”. Nawiasem mówiąc, udało im się zamrozić materiał biologiczny, dzięki czemu miała szansę ponownie urodzić.

Jak wojna zmieniła Ciebie i Twoje otoczenie?

Ludzie, którzy nie byli moimi prawdziwymi przyjaciółmi, opuścili mnie na początku inwazji. Miałam na przykład znajomego, byłego żołnierza, z którym wiele przeszliśmy. Obiecał mi, że w razie niebezpieczeństwa zabierze moją najmłodszą córkę za granicę. Miała wtedy 15 i pół roku. Kiedy wszystko się zaczęło, od razu do niego zadzwoniłam... Dowiedziałam się, że wyjechał z Ukrainy dwa tygodnie wcześniej. To był koniec naszych kontaktów.

Moja córka i moja matka zostały przygarnięte przez osobę, której nie znałam. Pani Galina z Włoch ma mieszkanie w Tarnopolu. Zostały u niej przez półtora miesiąca.

Jak zmieniła mnie wojna? Nie wiedziałam, że jestem aż tak cierpliwa

Okazuje się, że kiedy jestem pewna, że to, co robię, jest ważne i naprawdę coś zmieni, nigdy nie zbaczam z obranej ścieżki. Nawet jeśli to trudne. Przestałam się też obawiać, co ludzie o mnie pomyślą i jak będą mnie postrzegać.

Z mężem

Co pomaga Ci się trzymać, gdy wokół tyle bólu i nieszczęść?

Mam rodzinę i to bardzo pomaga. Wiesz, czasami obserwujący mnie na Facebooku piszą: „Musisz odpocząć”. To oczywiście dobre życzenie, ale nie wtedy, gdy pomyślisz o ludziach na froncie.

Albo słyszę, jak mówią: „Jestem zmęczony. Już szósta, muszę iść do domu”. Nie rozumieją, że ktoś oddaje swoje życie, a oni nie potrafią poświęcić nawet 10 dodatkowych minut.

Mój mąż dzielnie znosi tę moją ciągłą aktywność, to, że wciąż chcę coś zmieniać. Jest nie tylko mężem, ale i wspaniałym przyjacielem. Osoby z mojego otoczenia, z którymi pracuję, też pomagają. A kiedy ktoś z nas czuje się źle, rozmawiamy ze sobą, przytulamy się i idziemy dalej.

Zdjęcie: archiwum prywatne i Facebook Iryny Soloshenko

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy..

Dołącz
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba
Olga Berezhna Phoenix Medycyna Syn Zmarł

Kto, jeśli nie my?

– Chociaż wojna w Ukrainie trwa od 2014 roku, my żyliśmy w spokoju, mimo że mieszkaliśmy w obwodzie charkowskim, w rejonie Iziumu, niedaleko Słowiańska – mówi Olga Bereżna. – Tylko czasem dobiegały nas stamtąd odgłosy wybuchów.

Nasza rodzina była duża. Ojciec moich dzieci i ja byliśmy rozwiedzeni, ale mieliśmy bardzo dobry kontakt i zawsze sobie pomagaliśmy. Mieliśmy dwoje własnych dzieci i jeszcze jednego chłopca, ich przyjaciela, który z nami mieszkał. Miał na imię Ołeksandr, jak mój rodzony syn, i był dla mnie jak syn, nazywał mnie nawet mamą. Jego matka zmarła przedwcześnie, ojciec się zapił.

Olga z synem i córką

Pracowałam jako kierowniczka stołówki w wiejskim liceum, bo z zawodu jestem kucharką. Później otworzyliśmy własny mały sklep spożywczy. Wieczorami, a czasem w nocy, dorabiałam w taksówce.

W 2021 roku zdaliśmy sobie sprawę, czym jest wojna. Mój 25-letni syn zgłosił się wtedy na ochotnika do wojska. Powiedział nam: „Kto, jak nie my? Musimy iść, bo wkrótce tu przyjdą”. Podpisał kontrakt i dołączył do 53. oddzielnej brygady zmechanizowanej. Gdy wybuchła wojna na pełną skalę, byli jednymi z pierwszych, którzy wzięli udział w bitwie na wschodzie. Niestety ponieśli bardzo ciężkie straty, syn został ranny i wrócił do domu na rehabilitację. I niemal natychmiast nasza wieś znalazła się pod okupacją.

Pod lufami separatystów

Wróg przyszedł do nas, jak na defiladę, od razu przyjechało jakieś 600 sztuk ciężkiego sprzętu. Nie było żadnego oporu. Przez prawie tydzień mieszkaliśmy w piwnicy. Cały czas latały samoloty wroga. Rosjanie zaczęli szukać ludzi, którzy już walczyli, i naukowców nuklearnych. Kiedy to usłyszałam, natychmiast zabrałam dzieci na terytorium kontrolowane przez Ukrainę. Sama wróciłam do domu, bo teściowa prawie nie mogła chodzić, a matka nie chciała opuścić swoich kątów.

Byliśmy pod okupacją ŁRL [tzw. Ługańska Republika Ludowa, nieuznawane państewko utworzone 12 maja 2014 r. przez prorosyjskich separatystów – red.] , wielu okupantów miało ukraińskie paszporty. Na początku życie pod lufami karabinów było straszne, ale po jakimś czasie okazało się, że nikt nas nie prześladuje: nie zabijali, nie gwałcili, nie okradali. Po prostu tam stali. Mieliśmy szczęście, że to nie były regularne oddziały rosyjskie.

Mieszkańcy oddalonego o 30 kilometrów Iziumu bardzo ucierpieli, bo tam byli Buriaci, którzy znęcali się nad ludźmi. Najmłodsza zgwałcona dziewczynka miała 8 lat. Były setki torturowanych osób

Członkowie ŁPR szukali byłych ukraińskich żołnierzy. Niektórych trzymali w piwnicy przez trzy miesiące, bili, ale na szczęście wszyscy przeżyli. Nie mogłam siedzieć bezczynnie, zaczęłam więc pracować jako wolontariuszka. Wywoziłam ludzi z okupowanego terytorium. Na punktach kontrolnych można było kupić przepustkę – płaciło się nie za osobę, lecz za samochód: 2000 hrywien. Pozwalali mi jeździć tylko do tak zwanej szarej strefy, na terytorium między częścią okupowaną a kontrolowaną przez Ukrainę. Pomagałam też naszemu wojsku. Telefonicznie meldowałam, co dzieje się we wsi. Okupacja trwała od 3 marca do 10 września, 6 miesięcy i tydzień.

Mamusiu, czy barszcz gotowy?

Ołeksandr, 31-letni przyjaciel moich dzieci, mój przybrany syn, który mieszkał z nami, natychmiast zgłosił się do walki. Dołączył do 92 oddzielnej brygady szturmowej, służył pod Kupiańskiem. 10 kwietnia 2023 r. o 2 po południu zadzwonił do mnie i zapytał: „Mamusiu, czy barszcz gotowy? Będę za kilka godzin. Spakuj nam coś do zabrania”.

Potem rozmawialiśmy jeszcze o 5 wieczorem. Byli pod silnym ostrzałem, a ja bardzo się niepokoiłam. Później dzwoniłam do niego kilka razy, ale nie odbierał. I w końcu ktoś powiedział do słuchawki: „Silny nalot, fala uderzeniowa, czekają na medyków”. Natychmiast pojechałyśmy tam z córką.

Fala uderzeniowa odrzuciła jego samochód daleko, Saszko leżał 15 metrów dalej, sanitariusze stwierdzili zgon. To była już trzecia śmierć w naszej rodzinie. Serhij, ojciec moich dzieci, zginął jako pierwszy – podczas wyzwalania Chersonia. Półtora miesiąca później poległ mój bratanek.

Po rehabilitacji mój rodzony Sasza wrócił do służby, dołączył do 79. brygady szturmowej. Tam został ranny po raz trzeci, miał wstrząs mózgu. Ale wojskowa komisja lekarska nie spisała go na straty, bo był dobrym dowódcą i szturmowcem. Każdy wie, jak trudno wojsku skreślić szturmowca. Jedynym sposobem jest zostać „dwusetką” albo „trzysetką” [zabitym lub ciężko rannym – red.]. Po rehabilitacji syn został przeniesiony do innej brygady szturmowej, „Skała”, i wysłany do sektora Zaporoże. Tam został ranny po raz czwarty i miał szósty wstrząs mózgu.

Miał ciężkie ataki. Jako matce nieopisanie trudno było mi patrzeć na jego ból. Dlatego latem 2023 r. zdecydowałam się wstąpić do wojska. Chciałam go zastąpić na linii frontu

Poszłam na kurs obsługi granatnika. Ale wszystko potoczyło się inaczej, niż planowałam.

Z dziećmi

Moje dokumenty wysłali na inny kierunek, więc sprawę zastępstwa trzeba było załatwiać od nowa. I przez te formalności zrobiło się opóźnienie. Nakaz wymiany był na 16 października, a 14 października mój syn zginął. W Orichowie na Zaporożu – na minie przeciwczołgowej. Rozpoznałam go tylko po bliźnie i tatuażu. Do dziś nie pamiętam tych miesięcy mojego życia. W ciągu 11 miesięcy wojny straciłam czworo najbliższych.

Życie w strefie zero

Wtedy rwałam się do pójścia na front, ale teraz jestem wdzięczna dowódcy, że w porę odwołał rozkaz wysłania mnie do strefy zero. Powiedział: „Olu, zastanów się, masz córkę. Twoja Nika mogłaby zostać zupełną sierotą”.

Zamiast do obsługi granatnika trafiłam do szkoły medycznej, a potem do college’u medycznego. Studiów nie ukończyłam, lecz umiejętności zdobyłam. Wiedziałam, jak robić zastrzyki i podłączać kroplówki, ponałam wiele leków. Po studiach zadzwoniłam do przyjaciół z wojska i poprosiłam, by wzięli mnie na medyczkę. 25 lutego 2024 r. dołączyłam do 109 brygady obrony terytorialnej. Od tego momentu aż do dnia, w którym zostałam ranna, czyli przez ponad cztery miesiące, praktycznie nie opuszczałam strefy zero.

Jako matka poległego żołnierza mogłam już dawno odejść z wojska, ale odmówiłam. Nie chciałam, żeby spisali mnie na straty. Moi towarzysze broni są jak rodzina. Poza tym mam wiedzę, która może się przydać. Skoro nie mogę uratować swojego syna, uratuję przynajmniej czyjeś dziecko, męża albo brata.

Nic mnie już nie przeraża

Zajmuję się głównie ewakuacją rannych, a w wolnym czasie jestem instruktorką medyczną – prowadzę kursy medycyny taktycznej dla chłopaków. Niektórzy nie wiedzą nawet, jak założyć opaskę uciskową. Moim zadaniem jest sprawić, by potrafili udzielić pierwszej pomocy sobie i swoim towarzyszom. Bo są bitwy, do których musimy jechać nawet 8-9 godzin, żeby zabrać rannych.

Na linii frontu bardzo brakuje medyków i pojazdów ewakuacyjnych. Pracujemy w systemie zmianowym: po 12 godzin lub dłużej. A zwiad wroga działa dobrze, ich drony unoszą się nad nami przez całą dobę.

To, że jesteśmy medykami, nigdy Rosjan nie powstrzymywało. Dlatego już dawno temu usunęliśmy wszystkie oznaczenia z naszych mundurów i pojazdów. Bo pojazdy z rannymi są niszczone w pierwszej kolejności

Opancerzonych pojazdów do ewakuacji nie mamy. Rannych przewozimy pick-upem, który ma dwa miejsca leżące i kilka siedzących. Zostaliśmy wyposażeni w sprzęt do walki elektronicznej, więc jesteśmy przynajmniej trochę chronieni przed dronami. Mamy też zwykły minibus. Najczęściej podjeżdżamy półtora kilometra od linii kontaktu, a chłopaki przywożą do nas rannych z pola bitwy.

Nie każdy medyk potrafi wytrzymać psychicznie, gdy widzi oderwaną kończynę, nie każdy umie szybko zareagować i założyć opaskę uciskową. Ja podchodzę do tego spokojnie. Po tym odkąd zobaczyłam własnego syna w kostnicy, nic mnie już nie przeraża.

Koszmar selekcji

Kiedy jest wielu rannych, musisz zrobić selekcję. To okrutne zadanie, bo w sumie to od ciebie zależy, kogo ratować.

Są ranni, o których wiesz, że nie zostaną zabrani, więc lepiej dać ich miejsce komuś, kogo można jeszcze uratować. To twoja decyzja, kogo zabrać

Raz musiałam taką podjąć – i złamałam wszelkie standardy. Żołnierz stracił dużo krwi, nie miał oka i kończyn, a jednak podjęłam ryzyko. Teraz już chodzi na protezach. Jednak według standardów selekcji nie miałam prawa ratować go w pierwszej kolejności. Bo takich rannych uważa się za „czarnych”. Na przykład tych ze złamanym kręgosłupem – podczas ewakuacji kręgosłup może się zupełnie przerwać. Priorytetem są osoby z obrażeniami, które można ustabilizować.

Nie zostawię moich chłopaków

Pewnej nocy mój towarzysz i ja byliśmy w punkcie ewakuacyjnym w piwnicy budynku. Chłopaki zabierali tam rannych z pola bitwy. Prowadziłam samochód. Gdy tylko odjechaliśmy, rąbnął pocisk z moździerza. Doznałam wstrząsu mózgu, miałam mdłości, ucho bolało mnie przez całą noc. Mimo to odmówiłam ewakuacji – tyle że wkrótce, gdy tak biegałam z jednej piwnicy do drugiej, wróg zrzucił na nas amunicję z drona. Udało mi się ukryć za ścianą, ale i tak zostałam ranna. Z pękniętym bębenkiem trafiłam do szpitala.

Oczywiście po rehabilitacji wrócę na front, bo nie mogłabym zostawić moich chłopaków. No i z nimi jest mi łatwiej psychicznie. Mają do siebie inne podejście, inne wartości. Każda minuta jest cenna i żyjesz nią, bo nie wiesz, co będzie jutro.

W cywilu nie czuję się komfortowo – i takich wojskowych jest prawie 80%. Nie mogą już żyć bez wojny

Poza tym mamy katastrofalny niedobór ludzi. Chłopaki tkwią na swoich stanowiskach nawet przez 30 dni. Jak myślisz, jakimi są wojownikami, skoro są wyczerpani? Nie ma nikogo, kto mógłby ich zastąpić. Ludzie nadal się ukrywają i żyją według zasady: „Byle nie ja”. Wiesz, nienawidzę tych łotrów, którzy uciekli za granicę i stamtąd krzyczą, że wygramy.

A ci, którzy są wyłapywani na ulicach, są mało przydatni w wojnie. Niektórzy z nich, gdy są już tutaj, na froncie, chowają się w ziemiankach, trzęsąc się ze strachu podczas ostrzału. Niestety los takich żołnierzy jest z góry wiadomy.

Wojna diametralnie zmieniła moje życie. Rzeczy, które były ważne wcześniej – pieniądze, remonty – nie mają już znaczenia.

Jedyną wartością jest zobaczyć ukochaną osobę, przytulić ją i być blisko niej

Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Olga Bereżna: – Nie uratowałam syna, uratuję czyjeś dziecko

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Ołena Gergel: – Wojna nauczyła mnie żyć teraźniejszością

Ексклюзив
20
хв

Wszystko jest okej, dopóki coś nie pieprznie

Ексклюзив
20
хв

Olga Bereżna: – Nie uratowałam syna, uratuję czyjeś dziecko

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress