Exclusive
20
min

Adriana Porowska: Kocham ludzi

- Marzę, że razem pokażemy siłę i jedność, która sprawi, że Putin szybciej się wycofa. Świat musi pomóc pokonać to zło

Natalia Żukowska

Adriana Porowska Fot: Adam Stępień/Agencja Wyborcza.pl

No items found.

Od 18 lat pomaga potrzebującym. Adriana Porowska jest znaną w Polsce pracowniczką socjalną, dyrektorką Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej i wolontariuszką. Przed inwazją na pełną skalę ratowała bezdomnych w Warszawie. Po wybuchu wojny pomagała Ukraińcom, którzy uciekli do Polski przed rosyjskimi bombami. I ciągle to robi.

Natalia Żukowska: W Warszawie wzrosła liczba bezdomnych. Wśród nich są m.in. Ukraińcy. Kim są ci ludzie? Dlaczego wybierają takie życie?

Adriana Porowska: Nikt nie wybiera bezdomności. Często są to ludzie z problemami psychicznymi. Nie mają siły woli i chęci walki o poprawę swojego losu. Wielu osobom, które przyjeżdżają do Polski, by ukryć się przed wojną, jest bardzo ciężko. Nie mówią po polsku, niektórzy stracili majątek, a nawet krewnych. Nie mają poczucia bezpieczeństwa. Do niedawna takie osoby miały zapewnione mieszkania tymczasowe. Teraz jednak takich możliwości jest coraz mniej. Ceny wynajmu w Polsce, a zwłaszcza w Warszawie, drastycznie wzrosły. Za małe mieszkanie o powierzchni 40 metrów kwadratowych trzeba zapłacić cztery tysiące złotych. Do tej kwoty należy doliczyć tzw. kaucję za miesiąc lub nawet dwa. Czyli, aby wynająć mieszkanie, człowiek musi mieć 10 tysięcy złotych. Dla wielu ludzi jest to bardzo trudne. Inną kategorią osób, które trafiają na ulicę są osoby uzależnione od alkoholu i narkotyków. Tutaj staramy się zaangażować pomoc psychologiczną i terapeutyczną. Przy okazji szukamy specjalistów mówiących po ukraińsku, żeby ludzie mogli rozmawiać o swoich problemach w ojczystym języku.

NŻ: Pomagacie uchodźcom z Ukrainy od początku wojny. Jak ta pomoc wyglądała?

AP: Od pierwszych dni wojny byłam na Dworcu Zachodnim i koordynowałem pracę. Wyobraź sobie, że codziennie spotykaliśmy tam od 8 do 10 tysięcy ludzi. Potrzebowali prawie wszystkiego. Ci ludzie siadali na ławce lub na swoim dobytku i mówili: "Nie wiem, co dalej robić". Byli też tacy, którzy chcieli wyjechać do innego kraju europejskiego do swoich krewnych lub tych, którzy zaoferowali im azyl. Im również pomagaliśmy. Ale pewnego dnia zauważyłam, że wokół panował chaos: wszyscy gdzieś biegali i nie było jasne, kto tu rządzi. Tak wpadłam na pomysł, by podzielić wolontariuszy na trzy grupy. Najważniejsi byli ci, którzy mówili po ukraińsku lub rosyjsku. Ci ochotnicy nosili czerwone kamizelki. Niebiescy to ci, którzy pomagali nosić walizki i wspierali osoby niepełnosprawne. Wolontariusze w zielonych kamizelkach podchodzili i oferowali pomoc na miejscu. Mieliśmy ulotki z mapą dworca, na której zaznaczone były miejsca z darmowym Wi-Fi, toalety, punkty wydawania kart telefonicznych, punkty z jedzeniem i herbatą oraz miejsca odpoczynku.

Adriana Porowska na Dworcu Zachodnim w Warszawie. Zdjęcie: archiwum prywatne

NŻ: Spotkała Pani tysiące ludzi. Jaka historia zrobiła na Pani największe wrażenie?

AP: Kiedyś na dworcu autobusowym zatrzymała mnie starsza kobieta. Miała ponad 80 lat. Ledwo mogła chodzić. Chwyciła za rękę i poprosiła, żebym pomogła jej nieść bagaż. Okazało się, że jej autobusu nie było. Myślała, że odjechał. Krzyczała, że są w nim dzieci. Wyobraź sobie: stacja jest ogromna, panuje duży ruch, a jej autobus odjechał. Po 40 minutach szukania okazało się, że zaparkował w innym miejscu. Czekały w nim wnuki babci: najstarszy wyglądał na 10 lat, mieli wiele rzeczy, w tym materac przewiązany sznurkiem.Pamiętam też 20-letnią dziewczynę. Spotkaliśmy ją na dworcu, jechała do Paryża do mężczyzny, któego poznała w mediach społecznościowych. Zapytałam: - Czy to na pewno jest dobry pomysł, żeby jechać do kogoś, kogo nie znasz? Nie wiesz, kim jest. Na szczęście zadzwoniła do rodziców: - Oni też uważają, ze to zły pomysł.Co mam robić?Miała tylko jeden mały plecak, w nim najpotrzebniejsze rzeczy. Znależliśmy jej mieszkanie, pracę i szkołę.
W podziękowaniu przyniosła mi ukraińską tabliczkę czekolady. Jak mogłam się nie rozpłakać? W końcu wyjechała do Holandii. Nadal utrzymuję z nią kontakt. Takich historii jest wiele.
 

NŻ: Jak zmienił się stosunek Polaków do Ukraińców?

AP: W rzeczywistości stosunek do Ukraińców się nie zmienił. Są tylko ludzie, którzy mają tendencję do pisania negatywnych komentarzy, na przykład w mediach społecznościowych. Kiedy je widzę, od razu piszę, co myślę. Staram się reagować i pokazywać, że to nie jest opinia większości Polaków. Nie zdziwiłabym się, gdyby ci, którzy piszą negatywne rzeczy o Ukraińcach, byli przedstawicielami rosyjskiej propagandy. Ich celem jest sianie paniki i wrogości między Polakami a Ukraińcami. Chcą pokazać, że Ukraińcy nas wykorzystują albo że Polacy krzywdzą Ukraińców. Wszyscy wiemy, że w każdym kraju są dobrzy i źli ludzie. Tak jak w Polsce i w Ukrainie.

NŻ: Według najnowszych badań społecznych prawie 70% Polaków popiera przyjęcie uchodźców z Ukrainy, a 25% jest temu przeciwna. Takie są są wyniki sondażu CBOS. Jak Pani zdaniem wygląda obecnie sytuacja z poparciem Polaków dla Ukraińców?

AP: Wciąż jesteśmy na Dworcu Zachodnim w Warszawie. Mamy zgodę wojewody mazowieckiego. Wraz z początkiem zimy liczba Ukraińców podróżujących do Polski może wzrosnąć. Będziemy obecni na dworcu co najmniej do końca lutego. Obecnie potrzeby i zakres pomocy są różne. Generalnie pomagamy w nauce języka polskiego i znalezieniu pracy. Mamy ukraińską przestrzeń coworkingową. Zorganizowaliśmy miejsca pracy dla dziewczyn z Ukrainy. Wynajęłyśmy pokój i teraz pracuje tam fryzjerka, dziewczyny robią manicure, jest kosmetyczka. Kobiety mogą zarabiać pieniądze. Kiedy przychodzę do nich na kawę, robię sobie paznokcie. Mamy też możliwość wynajmowania mieszkań dla kobiet z dziećmi. To wszystko dzięki mojemu projektowi z Tajwanem. Jesteśmy organizacją katolicką, ale zaprzyjaźniliśmy się z buddystami, którzy przekazują pieniądze na pomoc kobietom z Ukrainy. Mamy kilka takich mieszkań. Spotykaliśmy też czasem nastolatki bez opieki na dworcu. W Polsce, zgodnie z prawem, dzieci poniżej 18 roku życia są nieletnie. Takie dzieci mogą więc zostać objęte dozorem policyjnym. Ale żeby tego uniknąć, czasami zabierałam je do swojego domu. Później przyjeżdżali po nie rodzice.

Adriana z innymi wolontariuszami. Zdjęcie: archiwum prywatne

NŻ: Czy przybywają teraz nowi uchodźcy? Kim są i skąd pochodzą?

AP: Trzy tygodnie temu tak było. Jednak teraz nie wszyscy proszą o pomoc wolontariuszy. Czasami ktoś przychodzi na herbatę, po kanapkę lub po prostu odetchnąć, wydrukować bilet i porozmawiać. Czasami ktoś przychodzi tylko zmierzyć ciśnienie krwi lub wziąć tabletkę na ból głowy. Każdego dnia przychodzi około 160 osób. Niektórzy wracają do Ukrainy. Są też tacy, którzy wrócili z Ameryki do Polski. Znam dwie takie rodziny. Jedna wróciła po miesiącu. Zdali sobie sprawę, że w Ameryce na pewno będzie im trudniej. Pomogłam im znaleźć pracę i wynająć dom.

NŻ: Co daje Ci siłę?  

AP: Zaczęłam pracować w 2006 roku. Kiedyś dziennikarz zapytał mnie o to, a ja mu powiedziałam, że mój mąż był bardzo zirytowany moją ciągłą nieobecnością w domu. Pomaganie jest po prostu częścią mojego życia. Zawsze byłam osobą, która pomagała innym. Nie mogę stać z boku, gdy ktoś ma kłopoty lub gdy dzieje się niesprawiedliwość. Po prostu kocham ludzi. Niedawno przechodziłam obok stacji kolejowej ze znajomym. Na jednej z ławek zauważyłam matkę z dwójką dzieci i kotem. Poprosiłam znajomego, żeby na mnie poczekał, podeszłam do nich i porozmawiałam. Okazało się, że siedzieli tam od dwóch dni. Zjedli kanapki, ktoś przyniósł im herbatę, ale nikt ich nie zapytał, czy mają dokąd pójść. Mój przyjaciel powiedział wtedy do mnie: "To niesamowite, że ich zauważyłaś. Widzisz rzeczy, których inni ludzie nie widzą".

Adriana Porowska i ambasador Ukrainy Wasyl Zwarych. Zdjęcie: archiwum prywatne

NŻ: Jak rodzina reaguje na Twoją pracę?

AP: Mam męża i syna. Są przyzwyczajeni do tego rytmu życia. Syn praktycznie dorastał tam, gdzie pracuję. Kiedy był mały, bardzo często chorował, więc był tutaj ze mną. Kiedyś był nawet o nim reportaż. Dziennikarze, którzy przyszli nakręcić materiał o bezdomnych, zauważyli go i zapytali: "Wiesz, kto to jest bezdomny?". Odpowiedział, że to Józef, Marian i pan Krzysztof. Znając imiona tych wszystkich ludzi, jako dziecko nie potrafił zdefiniować pojęcia "bezdomność", ale znał ich marzenia i potrzeby. Teraz ma 17 lat, uprawia różne sporty i ma wielu przyjaciół. Nie wiem, kim zostanie w życiu. Ale myślę, że pewnego dnia będzie robił to co ja. Czasami mówię mu, żeby został weterynarzem, bo te koty potrzebują pomocy, albo prawnikiem, a wtedy będzie pomagał mi w skomplikowanych sprawach. A może zostanie lekarzem? Wtedy razem pojedziemy do Afryki pomagać ludziom.

NŻ: O czym należy pamiętać pomagając innym?

AP: Przede wszystkim wystarczy zapytać: "Jak mogę ci pomóc?". To nie jest trudne. Kiedyś spotkałam parę na stacji kolejowej, przez długi czas nie odpowiadali na to pytanie. Długo nie chcieli powiedzieć, dokąd się wybierają. W końcu zwierzyli się, że do Rosji. To była dla nich trudna decyzja, ale zostali tam ich dwaj synowie. I powiedzieli, że nie mają nic i nikogo innego. Oczywiście nie miałam prawa ich powstrzymywać. W takich przypadkach po prostu mówię ludziom, jakie jest ryzyko, jeśli podejmą konkretną decyzję. Ale wybór należy do człowieka.

NŻ: Przypuszczałaś, że w kraju sąsiadującym z Polską wybuchnie tak krwawa wojna?

AP: Nie przyszło mi to do głowy. A teraz wiem, że coś takiego może się zdarzyć w całej Europie. Rosja i Białoruś są ogromnym zagrożeniem dla nas wszystkich. Musimy coś z tym zrobić i być przygotowani. Ale musimy też mieć wielu przyjaciół. Wierzę, że przyjaźń polsko-ukraińska przetrwa, choć widzę, co się dzieje na granicy. Rozumiem pracowników firm transportowych, każdy walczy o swoje interesy. Ale moim zdaniem sprawa blokady musi być bardzo szybko rozwiązana przez naszych przywódców, ukraińskich i polskich, by nie wykorzystywała tego rosyjska propaganda. Bo zarówno Ukraińcy, jak Polacy mogą na tym bardzo ucierpieć. Dla mnie byłaby to wielka osobista porażka, ponieważ wiele poświęciłam w ciągu tych dwóch lat. Nie pracowałam przez 8 godzin dziennie, pomagałam przez 20 godzin non stop. Poświęciłam życie zawodowe i osobiste. I wiem na pewno, że moja przyjaźń z Ukraińcami jest silna i szczera.

NŻ: O czym marzysz?

AP: Zawodowo mam dwa marzenia. Pierwszym jest posiadanie budynku, w którym mogłabym zorganizować opiekę przedszpitalną i poszpitalną dla osób samotnych. To duży projekt, potrzebuję na niego 6 milionów złotych. Bardzo też chciałbym stworzyć centrum wolontariatu dla całego świata. Szkoliłabym w Polsce ludzi, którzy chcą być wolontariuszami i mogliby natychmiast pojechać na miejsce jakiejś katastrofy humanitarnej. A osobiście? Chciałbym, żeby mój syn był dobrym, mądrym, szczęśliwym człowiekiem. Moja siostra ma urodzić kolejne dziecko w maju - chciałabym, żeby urodziło się zdrowe i żeby to była dziewczynka, ponieważ do tej pory rodziłyśmy tylko chłopców. No i oczywiście marzę o tym, żeby wojna się skończyła, żeby Polską rządzili rozsądni ludzie i byśmy razem pokazali siłę i jedność, co sprawi, że Putin szybciej się wycofa. Świat musi nam pomóc pokonać to zło.

Adriana Porowska: "Kocham ludzi". Fot: Adam Stępień/Agencja Wyborcza.pl

No items found.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.

Na froncie

Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?

Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.

Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?

Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.

Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Okopy na cmentarzu

Jak radzicie sobie ze strachem?

Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.

Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać

Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?

Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.

„Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem”

Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?

Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.

Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość

Kiedy niebezpieczeństwo było największe?

Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.

Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów

Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?

Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.

Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?

Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.

Liberowie towarzyszyli swojemu przyjacielowi w narodzinach jego dziecka

Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?

Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.

Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?

Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.

Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.

Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie

Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.

„Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń”

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?

Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.

Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?

Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.

Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia

Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?

Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.

To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.

Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym

Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?

Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.

Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?

Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.

Uwolnieni ukraińscy jeńcy

Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.

Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.

Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej

Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?

Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.

Andrij Smolenski stracił oczy, ręce i ucho

Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.

Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów

20
хв

„Zdjęcia, które krzyczą": jak Liberowie dokumentują wojnę

Natalia Żukowska
pomoc Ukraińców Walencja Hiszpania

Hiszpania próbuje stanąć na nogi po huraganie Dana, który pochłonął co najmniej 217 ofiar śmiertelnych (wciąż poszukuje się setek zaginionych). 29 października 2024 r. we wspólnocie autonomicznej Walencji doszło do niespodziewanej i bardzo gwałtownej powodzi. Deszcz padał przez całą noc, rzeki wystąpiły z brzegów, niektóre mosty zostały zniszczone, a miejscowości – odcięte od świata. Połączenie kolejowe między Madrytem a Walencją usa się przywrócić najwcześniej za dwa tygodnie. Rząd wysłał do regionów dotkniętych kataklizmem największą liczbę żołnierzy w historii kraju.

Deszcz wciąż pada – ogłoszono alarm w regionach Murcji, Katalonii i Wspólnoty Walenckiej. Intensywne opady są spowodowane przez zjawisko o nazwie „gota fria”. To rodzaj burzy spowodowanej przez zimne powietrze, które odłącza się od głównego prądu powietrznego na dużych wysokościach i przemieszcza się niezależnie. Gdy to zimne powietrze spotyka się z ciepłym i wilgotnym powietrzem w niższych warstwach atmosfery, może wywołać gwałtowne burze, silne opady deszczu, a nawet grad.

W 1957 roku Walencja doświadczyła już podobnej katastrofy. W powodzi zginęło wtedy ponad 300 osób. Tym razem zmiany w infrastrukturze rzeki Turia pomogły miastu uniknąć powtórzenia się tragedii. Niestety, nie uratowało to wielu mniejszych miejscowości i wsi.

Sestry rozmawiały z Ukraińcami, którzy znaleźli się w epicentrum katastrofy. A także z tymi, którzy zaangażowali się w pomoc poszkodowanym Hiszpanom.

Skutki powodzi w gminie Sedavi, rejon Walencji. 30.10.2024. Fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Jakby ktoś odkręcił wielki kran

Wiktoria Ilczi, uchodźczyni wojenna z Kijowa, mówi, że w samej Walencji nie było wcześniej żadnych oznak nadchodzącego huraganu. Wieczorem 29 października pojechała do sklepu IKEA, 10 kilometrów od Walencji.

– Dotarłam tam około 20:00, było cicho i spokojnie – wspomina. – 20 minut później w sklepie podali komunikat, że proszą ludzi o przeniesienie samochodów na górny parking, ponieważ woda się podnosi. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, ponieważ mój hiszpański nie jest jeszcze za dobry i nie znałam słowa „inundacion”, które oznacza „powódź”. Kiedy poszłam przestawić samochód, woda na dolnym parkingu sięgała już kolan. A gdy wjeżdżałam na górny poziom, sięgała już szyb.

Wiktoria Ilczi pokazuje, co żywioł zrobił z ulicą i jej samochodem w ciągu zaledwie kilku minut. Zdjęcie: archiwum prywatne

Woda podnosiła się bardzo szybko. Było jej tak dużo, jakby ktoś odkręcił wielki kran. Zalała mój samochód – myślę, że już nic z niego nie będzie. Ale najważniejsze, że żyję. To, że trafiłam do tego marketu, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się wtedy przytrafić.

Bo ci, którzy byli wtedy na drodze, ucierpieli najbardziej. Samochody stały się pułapkami dla wielu z nich. Gdybym wyjechała trochę wcześniej, być może nie rozmawiałbym teraz z panią

W markecie spędziłam noc, na podłodze. Pracownicy zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy: ubrania na zmianę, materace do spania, koce, poduszki, kapcie. Nakarmili nas ciepłym jedzeniem. Wykonali fenomenalną robotę. Ściągali też do środka ludzi z ulicy – jak tylko mogli: rzucając im liny, ciągnąc ich za ręce… Wszyscy byli zaangażowani w akcję ratunkową. Niektórych udało się uratować, innych niestety nie. Widziałam ludzi trzymających się słupa przez 7 godzin, w zimnej wodzie. Krzyczeli: „Pomocy!”, ale byli za daleko. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze.

Do sklepu pojechałam sama, moje dzieci zostały w domu z nianią. Mieszkamy w samej Walencji, gdzie nic się nie stało, ale i tak było strasznie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w tym sklepie będę musiała spędzić noc, zadzwoniła do przyjaciół i poprosiłam ich, by zabrali dzieci do siebie. Mój młodszy syn nie był zbyt przestraszony, ale córka nie spała całą noc. Martwiła się.

Noc powodzi w IKEA. fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Rano, gdy woda ustąpiła, ludzie zaczęli się ewakuować – przed ustąpieniem wody nie prowadzono akcji ratunkowych. Jednak droga była zablokowana, nie można było wyjechać, więc czekaliśmy. Udało mi się wyjechać około 13.00. To, co zobaczyłam, to był armagedon. Tysiące rozbitych, porozrzucanych na drodze samochodów. I wszędzie błoto. Poczucie katastrofy. Znam ludzi, którzy wciąż nie odnaleźli swoich bliskich.

Teraz wszyscy przyłączyli się do pomocy. Zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, bardzo wielu Ukraińców. Zbierają ubrania, jedzenie, pieniądze. Zapewniają tymczasowe zakwaterowanie tym, którzy stracili domy. Albo po prostu wychodzą na ulice, by uprzątnąć gruzy.

Horror widziany z balkonu

Igor z obwodu żytomierskiego pracuje w Hiszpanii od kilku lat. Mieszka w gminie Benetusser, w prowincji Walencja. Podczas powodzi wraz z sąsiadem uratował dziewczynę. Nie chce podać swojego nazwiska, bo nie uważa się za bohatera.

– My, Ukraińcy, jesteśmy narodem, który wydaje się być przygotowany na wszystko – mówi. – Ogromny strumień wody złapał mnie w domu. Oglądałem wiadomości, ale nie zwracałem większej uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy w mieszkaniu wysiadło zasilanie, wyszedłem na balkon; mieszkam na 4. piętrze. Zobaczyłem wodę płynącą ulicami, sięgała już do kolan. 5 minut później rwący potok zaczął niszczyć samochody. Wszystko działo się bardzo szybko.

Widok z balkonu Igora. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wkrótce nie było już ani prądu, ani internetu, ani wody w kranach. Zostałem uwięziony w mieszkaniu, obserwowałem ten horror z balkonu. I nagle zobaczyłem, że woda zalała już parter naszego budynku – a mój sąsiad Wołodymyr, też Ukrainiec, próbuje wyciągnąć z wody dziewczynę, którą porwał nurt. Trzymała się jednego z okien na naszym parterze, który był już zalany prawie po sufit.

Próbowaliśmy wybić szybę w drzwiach wejściowych. Była z utwardzonego szkła, więc walczyliśmy z nią jakieś 5 minut – w pewnym momencie pomyślałem nawet, że nam się nie uda. Ale się udało – i wciągnęliśmy tę dziewczynę do środka. Okazało się, że jest Hiszpanką, zabraliśmy ją więc do naszych hiszpańskich sąsiadów.

Tysiące ludzi z pomocą

Hanna Kriuczkowa z Krzywego Rogu jest wstrząśnięta skutkami huraganu. Też przyłączyła się do pomocy.

– O 6.00 rano zabrałam dziecko do szkoły, po czym pojechałam do pracy – mówi. – Pierwsza syrena zawyła około 8 rano. W tym czasie trwała już powódź, choć u nas nie spadła ani kropla deszczu – wiał tylko silny wiatr. O tym, co się dzieje gdzie indziej, czytaliśmy w mediach społecznościowych.

Moja szefowa jechała wzdłuż portu w Kartagenie. Powiedziała mi, że woda płynęła tam ulicami bardzo rwącym nurtem, a syreny wyły bez przerwy. Ledwo udało jej się wydostać.

Dopiero gdy przyjaciele, koledzy i znajomi zaczęli wysyłać filmy pokazujące, co się dzieje na przedmieściach, zdałam sobie sprawę, że żywioł mógł zabić setki ludzi. Tej pierwszej nocy nie mogłam spać. Nie mogłam też nic zrobić, by pomóc. Zżerało mnie poczucie bezsilności.

Hanna w drodze do Walencji. Zdjęcie: archiwum prywatne

Następnego ranka zebraliśmy się w biurze – ci, którzy mogli do niego dotrzeć. Postanowiliśmy, że pomożemy Hiszpanom. Zaczęliśmy wydzwaniać do Czerwonego Krzyża, do szpitali i punktów gromadzenia pomocy, by dowiedzieć się, co jest potrzebne. Wszędzie panował chaos – nikt nie wiedział, co robić. Udaliśmy się nawet do ukraińskiego konsulatu, by się dowiedzieć, jak możemy pomóc. Ostatecznie otworzyliśmy punkty zbiórki pomocy humanitarnej w trzech miastach – pracuję dla dużej agencji nieruchomości, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Jedną z naszych ekip budowlanych wysłaliśmy, by pomogła ukraińskim firmom uprzątnąć gruzy powstałe w wyniku huraganu. Kupiliśmy narzędzia i prowiant. Wszystko, co było potrzebne.

Widzę, że wielu Ukraińców jest teraz zaangażowanych w pomoc dla Hiszpanii

Przedsiębiorcy zbierają pomoc i dostarczają ją ofiarom, pomagają oczyszczać drogi. Komunikacja między miastami jest zakłócona, na drogach pozostawiono setki samochodów – to wygląda jak cmentarzysko aut. Zginęło wiele zwierząt. W epicentrum kataklizmu ludzie noszą maski, bo wszędzie czuć woń zwłok. Próbowaliśmy się tam dostać, lecz policja nas nie wpuściła.

To wszystko wygląda jak horror, ale ludzie są niesamowici. Tysiące z nich idzie teraz pieszo do zniszczonych miast, niedostępnych dla samochodów, by pomagać.

20
хв

Hiszpański armagedon oczyma Ukraińców

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Ексклюзив
20
хв

Dmytro Łubinec: - Rosja tworzy izby tortur w każdej okupowanej osadzie

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress