Exclusive
Oblicza wojny
20
min

Żołnierka Iryna Terechowycz: Nie rozumiem mężczyzn, którzy wolą "zostać inwalidami" niż pójść na front

Walczę o mój kraj i przyszłość trójki moich dzieci. Chcę, żeby żyli w wolnym kraju, a nie byli niewolnikami

Natalia Żukowska

Iryna Terechowycz — żołnierka, matka trójki dzieci

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Iryna Terechowycz broni Ukrainy od prawie 10 lat. Najpierw jako wolontariuszka, a później jako członek Sił Zbrojnych. Miała szansę zostać lekarką, ale wybrała pracę w terenie, kierowanie ogniem, a teraz rozpoznanie lotnicze. Udało jej się przejść od zwykłego żołnierza do dowódcy jednostki przeciwpancernej i zwiadowczej. Obecnie jest starszym sierżantem plutonu dronów Rubak.

Iryna jest matką trójki dzieci. Przyznaje, że rozłąka z nimi jest najtrudniejszą rzeczą na wojnie.

Aneksja Krymu

Przed rozpoczęciem wojny rosyjsko-ukraińskiej pracowałam w lesie. Najpierw byłam głównym inżynierem w leśnictwie Oczakiw w obwodzie mikołajowskim. Później zaproponowano mi pracę w Ukrliskonsulting, państwowej firmie z siedzibą na Krymie.

Kontrolowała ona eksport drewna z Ukrainy na cały świat. Udało mi się tam pracować przez prawie 9 miesięcy, po czym rozpoczęła się aneksja Krymu. Miejscowi w tamtym czasie naprawdę chcieli przyłączenia do Rosji. Przez wiele lat byli poddawani praniu mózgu przez propagandę.

W rosyjskich kanałach telewizyjnych opowiadano bajki, że w krajach NATO istnieją podziemne bunkry, w których przeprowadzają eksperymenty na ludziach i zabijają ich. O dziwo, ludzie w to wierzyli

A potem, w referendum, pojawiły się sprytnie ułożone pytania z oczywistymi odpowiedziami: "Czy chcesz, aby Krym był częścią Rosji jako region autonomiczny? Czy chcesz, aby był częścią Ukrainy z bazą NATO?”. A ludzie z mózgami wypranymi przez telewizję powiedzieli: "Nie, nie chcemy być w NATO, wolimy Rosję. Jest bliżej nas”.

Jedynymi, którzy sprzeciwiali się Rosjanom na półwyspie, byli Tatarzy krymscy. Miejscowi oznaczali ich domy znakiem krzyża. Ludzie Kadyrowa [Ramzana Karyrowa, przywódcy Czeczenii - red.] pilnowali ich, aby nie wychodzili z domu podczas referendum. Wielu Tatarów wyjechało.

Rosyjskie wojsko zachowywało się bezczelnie. Pamiętam, jak 8 marca w Symferopolu wjechali transporterem opancerzonym do supermarketu. Załadowali skrzynki ukraińskiej wódki. Byli zaskoczeni, że w naszych sklepach jest wszystkiego pod dostatkiem. Na punktach kontrolnych ciągle sprawdzali dokumenty. Pewnego dnia w Symferopolu poszliśmy do szpitala, do znajomego lekarza. Spotkaliśmy tam majora FSB, która zapytała mnie, co myślę o Rosji.

Pamiętam, co mi powiedziała: „Jeśli nie chcesz jechać do Rosji, to pojedziesz w częściach i we krwi”. A inny rosyjski oficer dodał: „Będziemy gwałcić wasze kobiety, zabijać wasze dzieci, żeby nie rodzili się banderowcy”. Zrobili to, co powiedzieli

Już wtedy było jasne, że wybuchnie wielka wojna. Mówiłam, że w 2014 r. to były tylko przygotowania. Opuściłam Krym ostatnim pociągiem, który jechał na terytorium kontrolowane przez Ukrainę.

Był to ten sam pociąg, który jechał z Symferopola do Doniecka i Ługańska z Rosjanami, którzy przewozili amunicję i broń. Byli ubrani po cywilnemu i mówili wszystkim, że są turystami.

Gdy tylko wjechaliśmy na terytorium kontrolowane przez Ukrainę, po cichu ostrzegłam nasze wojsko, które zabrało tych Rosjan z pociągu we wsi Czonhar. Pojechałam do Mikołajewa, gdzie zaproponowano mi pracę w miejscowym leśnictwie.

Ale nie zostałam tam długo. Wybuchła wojna.

Jesteś niezłomna

Tamte słowa, wypowiedziane przez rosyjskich oficerów na Krymie, wpłynęły na moją decyzję o wyjeździe na front.

Nie chciałabym, żeby moje córki były gwałcone i zabijane przez kogoś tylko dlatego, że są Ukrainkami

Najpierw dołączyłam do Prawego Sektora i poszłam na szkolenie. Musiałam robić salta z hełmem, kamizelką kuloodporną i karabinem - więc kiedy wszyscy odpoczywali, ja trenowałam.

Chciałam udowodnić, że my, dziewczyny, też coś potrafimy, więc pracowałam dwa razy ciężej. Nie byłam też dobra w rzucaniu granatami. Z jakiegoś powodu nie mogłam rzucać nimi na odległość większą niż 22 metry. Powiedziałam więc chłopakom, że dopóki nie nauczę się rzucać, jak trzeba, nigdzie się nie wybieram.

W końcu rzuciłam granat na 25 metrów. Powiedzieli: "Jesteś nie do zdarcia!"

Na początku służby pomogło mi wykształcenie. Byłam bardzo dobra w topografii i biegach na orientację, więc nawigowałam chłopaków, wytyczałam trasy, pomagałam prowadzić grupę.

Później zainteresowałam się automatycznym karabinem maszynowym (AMG). Był ciężki, ważył 36 kilogramów, a po załadowaniu nabojami 43 kg. Chciałam umieć się nim posługiwać. Miałam wtedy 32 lata.

Wiesz, nigdy nie myślałam, że ja, leśniczka, pójdę na front.

Podczas szkolenia

Przygotowaliśmy się do wojny na pełną skalę

Wojna na pełną skalę dopadła mnie w Swatowe, w obwodzie ługańskim. Wróg już przełamał obronę. Załadowano nas do ciężarówek i zawieziono w okolice Kupiańska w obwodzie charkowskim. Jednak z powodu gęstego ostrzału nie dotarliśmy na miejsce. Broniliśmy się w Kreminnej od marca do 22 maja. Niestety musieliśmy się wycofać, ponieważ brakowało amunicji i groziło nam okrążenie.

Nie sądziłam, że Rosjanie zaatakują Ukrainę takimi siłami.

Duże wrażenie zrobiła na mnie historia strażników granicznych, którzy stali na linii demarkacyjnej w obwodzie ługańskim. Kiedy rozpoczęła się rosyjska ofensywa, zgłosili to swojemu dowództwu, które już uciekło do Dniepru, zostawiając chłopaków przeciwko czołgom z karabinami maszynowymi. Wielu z nich zginęło, niektórzy dostali się do niewoli. Ci, którym udało się uciec, bronili się razem z nami.

W ostatnich latach wróg dobrze poznał naszą taktykę wojenną. Tak, przegrywali na wiele sposobów, ale uczyli się na swoich błędach. A my niestety nie uczymy się ani na swoich, ani na niczyich innych

Nie mamy ludzi i dronów

Teraz jestem starszym sierżantem plutonu uderzeniowego w kompanii o Rubak.

Naszym głównym zadaniem jest zbieranie informacji. Chcę stworzyć całkowicie kobiecą załogę, która będzie zajmować się atakowaniem wroga dronami. Obecnie na froncie brakuje dronów. W szczególności mówimy o takich, które mogłyby nas uratować przed dronami wroga.

Potrzebujemy też ciężarówek.

No i brakuje nam ludzi.

Mam teraz 2,5 załogi i bardzo trudno jest z nimi pokryć 40 km linii frontu. Idealnie byłoby, gdybym miał co najmniej 6 załóg.

Nie jest tajemnicą, że Rosja ma wielokrotnie więcej dronów. Dzięki przyjaźni z Chinami nie mają problemów z częściami zamiennymi. Jeśli ja mogę stworzyć 3-4 drony FPV w tydzień, to Rosjanin zrobi ich 8-9. Jesteśmy bardzo zależni od chińskich komponentów. Kupujemy je za pośrednictwem niektórych firm, przepłacając dwukrotnie. Na dodatek zdarza się, że na dostawę czekamy nawet 2 miesiące.

Kolejnym problemem jest to, że Ministerstwo Obrony daje nam „surowego” drona, a my zastanawiamy się, jak zrobić z tego drona bojowego. Inwestujemy nasze pieniądze, by z wyposażeniem mógł przelecieć co najmniej 5-7 kilometrów. Zdarzały się sytuacje, w których zawodził silnik lub wybuchały baterie.

Dzieci dorastają beze mnie

Mam trójkę dzieci. Najstarsza córka ma już 23 lata, najmłodsza - 20 lat. Syn ma zaledwie 6 lat. Dziewczyny radzą sobie same, ale z małym jest inaczej. Pomagają mi zarówno córki, jak mama. Nie da się połączyć pracy na froncie z macierzyństwem. Niestety my, matki, oddajemy tej wojnie to, co najcenniejsze - nasz czas. Z reguły widujemy się z dziećmi raz na pół roku. Przez resztę czasu komunikujemy się przez wideo i telefon. Dziewczyny rozumieją, gdzie jest ich mama, ale mój syn myśli, że mama i tata są po prostu w pracy. Staram się nie rozmawiać z nimi o wojnie. Chcę, żeby jak najdłużej nie słyszeli o różnych tragicznych historiach z frontu.

Teraz coraz częściej myślę o pójściu do cywila. Mój mąż również służy, w zeszłym roku znalazł się pod ostrzałem i został ranny. Czy żałuję, że prawie 10 lat temu poszłam na wojnę? Tak, czasami trochę.

Żal mi, że większość matek jest przy dzieciach, a mnie przy nich nie ma. Dorastają beze mnie

Chciałabym, żeby to się szybko skończyło. Wiesz, na wojnie czas płynie inaczej. Zanim się obejrzysz, mija tydzień. Czasami nie pamiętam dat ani godzin.

Chcemy szacunku

Walczę o państwo, o nasze dzieci, żeby żyły w wolnym kraju i nie były niewolnikami. Niestety musimy być gotowi na ciągłą walkę z sąsiadem i brać przykład z Izraela. Prędzej czy później rozejm zostanie podpisany. Ale na jakich warunkach? Ilu chłopców i dziewcząt oddało już życie za naszą ziemię? Rząd musi wyciągnąć wnioski i już teraz wzmocnić te regiony, które są najbardziej zagrożone okupacją. Mówimy o Charkowie, Czernihowie, Sumach, Chersoniu. Nawet Zaporoże jest zagrożone. Musimy zgromadzić więcej sił i przygotować się na wielki cios. Bo on na pewno nastąpi.

Niestety, nie mamy wystarczająco dużo profesjonalnych żołnierzy. Czasami w wojsku spotykam oficerów, którzy bezmyślnie wysyłają żołnierzy na bezsensowne szturmy i wydają absolutnie głupie rozkazy

Mam do nich pytanie: „Chłopaki, co wy robicie w wojsku?”.

Tacy właśnie tacy oficerowie sprawiają, że nikt nie chce iść na wojnę. Podczas wakacji byłam w Użhorodzie, Lwowie, Iwano-Frankiwsku i widziałam na ulicach miast całkiem sporo normalnych i zdrowych mężczyzn. Nie wiem, jak zmotywować ich do obrony kraju.

Wciąż nie mogę zrozumieć tych ludzi, którzy "kupują" inwalidztwo dla siebie albo ukrywają się w lasach, a ich żony przynoszą im jedzenie. Wymyślają najróżniejsze rzeczy, aby uniknąć pójścia na front w obronie kraju.

Armia potrzebuje ludzi, którzy naprawdę chcą to robić. Jeśli dostaniemy człowieka, który uciekał przed mobilizacją i został wepchnięty do wojskowego busa i siłą zostanie przywieziony na front, będzie nam bardziej przeszkadzał niż pomagał. Owszem, zostanie zarejestrowany w armii i będzie otrzymywał pensję, ale towarzysze będą się bali wyjeżdżać z nim na misje. Ponieważ nikt mu nie zaufa. Moim zdaniem musimy wymyślić podatek dla tych mężczyzn, którzy nie chcą walczyć.

Wiesz, dlaczego przegrywamy? Ponieważ nie ma wśród nas jedności. Ponadto społeczeństwo nadal nie traktuje wojska z szacunkiem

Niedawno żołnierz w mundurze i o kulach wszedł do kawiarni. Nie było tam prawie żadnych miejsc siedzących, więc zapytał, czy może przysiąść się do stolika, przy którym siedziała już jakaś rodzina. Odpowiedzieli, że nie. Obrzucili go wyzwiskami i przegonili. Ojca tej rodziny zmobilizowałabym w pierwszej kolejności i rzuciłabym do ataku.

Tacy ludzie mówią: „To nie my was tam wysłaliśmy”.

Marzę o zmianie zawodu

Mam wiele pomysłów, co robić po wojnie. Marzę o spokojnym zawodzie. Bardzo chciałabym też zobaczyć, jak odbudowujemy Ukrainę po wojnie jako kraj wolny, uczciwy i bez korupcji. Żeby to, co teraz robimy, nie poszło na marne. Kiedyś powiedziałam dzieciom w szkole, że nasze zadanie jest teraz bardzo trudne, ale dla nich też może nie być łatwe.

W końcu kraj musi być w stanie podnieść się z ruin. Naprawdę chciałabym, abyśmy byli pokojowym państwem, ale jest mało prawdopodobne, że nam się to uda.

Nawet po zakończeniu wojny musimy mieć silną armię. Musimy edukować nasze dzieci w duchu patriotyzmu od najmłodszych lat

Ukraińcom, którzy są na tyłach, chciałbym powiedzieć: szanujcie nas. Jednoczcie się, nie licytujcie się, kto robi więcej lub mniej dla naszego zwycięstwa. Mamy wspólny cel.

Mężczyźni, którzy uciekli za granicę, nie są dla mnie Ukraińcami. Państwo nie jest dla nich ważne. Dzisiaj co najmniej jedna osoba z każdej rodziny musi iść na wojnę. Taka jest rzeczywistość.

Tylko w ten sposób możemy pokonać wroga.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Bo puste życie jest gorsze niż piekło

Ексклюзив
20
хв

Do armii przez Tindera. Historia zwiadowczyni „Ady”

Ексклюзив
20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress