Exclusive
Oblicza wojny
20
min

Żołnierka Iryna Terechowycz: Nie rozumiem mężczyzn, którzy wolą "zostać inwalidami" niż pójść na front

Walczę o mój kraj i przyszłość trójki moich dzieci. Chcę, żeby żyli w wolnym kraju, a nie byli niewolnikami

Natalia Żukowska

Iryna Terechowycz — żołnierka, matka trójki dzieci

No items found.

Iryna Terechowycz broni Ukrainy od prawie 10 lat. Najpierw jako wolontariuszka, a później jako członek Sił Zbrojnych. Miała szansę zostać lekarką, ale wybrała pracę w terenie, kierowanie ogniem, a teraz rozpoznanie lotnicze. Udało jej się przejść od zwykłego żołnierza do dowódcy jednostki przeciwpancernej i zwiadowczej. Obecnie jest starszym sierżantem plutonu dronów Rubak.

Iryna jest matką trójki dzieci. Przyznaje, że rozłąka z nimi jest najtrudniejszą rzeczą na wojnie.

Aneksja Krymu

Przed rozpoczęciem wojny rosyjsko-ukraińskiej pracowałam w lesie. Najpierw byłam głównym inżynierem w leśnictwie Oczakiw w obwodzie mikołajowskim. Później zaproponowano mi pracę w Ukrliskonsulting, państwowej firmie z siedzibą na Krymie.

Kontrolowała ona eksport drewna z Ukrainy na cały świat. Udało mi się tam pracować przez prawie 9 miesięcy, po czym rozpoczęła się aneksja Krymu. Miejscowi w tamtym czasie naprawdę chcieli przyłączenia do Rosji. Przez wiele lat byli poddawani praniu mózgu przez propagandę.

W rosyjskich kanałach telewizyjnych opowiadano bajki, że w krajach NATO istnieją podziemne bunkry, w których przeprowadzają eksperymenty na ludziach i zabijają ich. O dziwo, ludzie w to wierzyli

A potem, w referendum, pojawiły się sprytnie ułożone pytania z oczywistymi odpowiedziami: "Czy chcesz, aby Krym był częścią Rosji jako region autonomiczny? Czy chcesz, aby był częścią Ukrainy z bazą NATO?”. A ludzie z mózgami wypranymi przez telewizję powiedzieli: "Nie, nie chcemy być w NATO, wolimy Rosję. Jest bliżej nas”.

Jedynymi, którzy sprzeciwiali się Rosjanom na półwyspie, byli Tatarzy krymscy. Miejscowi oznaczali ich domy znakiem krzyża. Ludzie Kadyrowa [Ramzana Karyrowa, przywódcy Czeczenii - red.] pilnowali ich, aby nie wychodzili z domu podczas referendum. Wielu Tatarów wyjechało.

Rosyjskie wojsko zachowywało się bezczelnie. Pamiętam, jak 8 marca w Symferopolu wjechali transporterem opancerzonym do supermarketu. Załadowali skrzynki ukraińskiej wódki. Byli zaskoczeni, że w naszych sklepach jest wszystkiego pod dostatkiem. Na punktach kontrolnych ciągle sprawdzali dokumenty. Pewnego dnia w Symferopolu poszliśmy do szpitala, do znajomego lekarza. Spotkaliśmy tam majora FSB, która zapytała mnie, co myślę o Rosji.

Pamiętam, co mi powiedziała: „Jeśli nie chcesz jechać do Rosji, to pojedziesz w częściach i we krwi”. A inny rosyjski oficer dodał: „Będziemy gwałcić wasze kobiety, zabijać wasze dzieci, żeby nie rodzili się banderowcy”. Zrobili to, co powiedzieli

Już wtedy było jasne, że wybuchnie wielka wojna. Mówiłam, że w 2014 r. to były tylko przygotowania. Opuściłam Krym ostatnim pociągiem, który jechał na terytorium kontrolowane przez Ukrainę.

Był to ten sam pociąg, który jechał z Symferopola do Doniecka i Ługańska z Rosjanami, którzy przewozili amunicję i broń. Byli ubrani po cywilnemu i mówili wszystkim, że są turystami.

Gdy tylko wjechaliśmy na terytorium kontrolowane przez Ukrainę, po cichu ostrzegłam nasze wojsko, które zabrało tych Rosjan z pociągu we wsi Czonhar. Pojechałam do Mikołajewa, gdzie zaproponowano mi pracę w miejscowym leśnictwie.

Ale nie zostałam tam długo. Wybuchła wojna.

Jesteś niezłomna

Tamte słowa, wypowiedziane przez rosyjskich oficerów na Krymie, wpłynęły na moją decyzję o wyjeździe na front.

Nie chciałabym, żeby moje córki były gwałcone i zabijane przez kogoś tylko dlatego, że są Ukrainkami

Najpierw dołączyłam do Prawego Sektora i poszłam na szkolenie. Musiałam robić salta z hełmem, kamizelką kuloodporną i karabinem - więc kiedy wszyscy odpoczywali, ja trenowałam.

Chciałam udowodnić, że my, dziewczyny, też coś potrafimy, więc pracowałam dwa razy ciężej. Nie byłam też dobra w rzucaniu granatami. Z jakiegoś powodu nie mogłam rzucać nimi na odległość większą niż 22 metry. Powiedziałam więc chłopakom, że dopóki nie nauczę się rzucać, jak trzeba, nigdzie się nie wybieram.

W końcu rzuciłam granat na 25 metrów. Powiedzieli: "Jesteś nie do zdarcia!"

Na początku służby pomogło mi wykształcenie. Byłam bardzo dobra w topografii i biegach na orientację, więc nawigowałam chłopaków, wytyczałam trasy, pomagałam prowadzić grupę.

Później zainteresowałam się automatycznym karabinem maszynowym (AMG). Był ciężki, ważył 36 kilogramów, a po załadowaniu nabojami 43 kg. Chciałam umieć się nim posługiwać. Miałam wtedy 32 lata.

Wiesz, nigdy nie myślałam, że ja, leśniczka, pójdę na front.

Podczas szkolenia

Przygotowaliśmy się do wojny na pełną skalę

Wojna na pełną skalę dopadła mnie w Swatowe, w obwodzie ługańskim. Wróg już przełamał obronę. Załadowano nas do ciężarówek i zawieziono w okolice Kupiańska w obwodzie charkowskim. Jednak z powodu gęstego ostrzału nie dotarliśmy na miejsce. Broniliśmy się w Kreminnej od marca do 22 maja. Niestety musieliśmy się wycofać, ponieważ brakowało amunicji i groziło nam okrążenie.

Nie sądziłam, że Rosjanie zaatakują Ukrainę takimi siłami.

Duże wrażenie zrobiła na mnie historia strażników granicznych, którzy stali na linii demarkacyjnej w obwodzie ługańskim. Kiedy rozpoczęła się rosyjska ofensywa, zgłosili to swojemu dowództwu, które już uciekło do Dniepru, zostawiając chłopaków przeciwko czołgom z karabinami maszynowymi. Wielu z nich zginęło, niektórzy dostali się do niewoli. Ci, którym udało się uciec, bronili się razem z nami.

W ostatnich latach wróg dobrze poznał naszą taktykę wojenną. Tak, przegrywali na wiele sposobów, ale uczyli się na swoich błędach. A my niestety nie uczymy się ani na swoich, ani na niczyich innych

Nie mamy ludzi i dronów

Teraz jestem starszym sierżantem plutonu uderzeniowego w kompanii o Rubak.

Naszym głównym zadaniem jest zbieranie informacji. Chcę stworzyć całkowicie kobiecą załogę, która będzie zajmować się atakowaniem wroga dronami. Obecnie na froncie brakuje dronów. W szczególności mówimy o takich, które mogłyby nas uratować przed dronami wroga.

Potrzebujemy też ciężarówek.

No i brakuje nam ludzi.

Mam teraz 2,5 załogi i bardzo trudno jest z nimi pokryć 40 km linii frontu. Idealnie byłoby, gdybym miał co najmniej 6 załóg.

Nie jest tajemnicą, że Rosja ma wielokrotnie więcej dronów. Dzięki przyjaźni z Chinami nie mają problemów z częściami zamiennymi. Jeśli ja mogę stworzyć 3-4 drony FPV w tydzień, to Rosjanin zrobi ich 8-9. Jesteśmy bardzo zależni od chińskich komponentów. Kupujemy je za pośrednictwem niektórych firm, przepłacając dwukrotnie. Na dodatek zdarza się, że na dostawę czekamy nawet 2 miesiące.

Kolejnym problemem jest to, że Ministerstwo Obrony daje nam „surowego” drona, a my zastanawiamy się, jak zrobić z tego drona bojowego. Inwestujemy nasze pieniądze, by z wyposażeniem mógł przelecieć co najmniej 5-7 kilometrów. Zdarzały się sytuacje, w których zawodził silnik lub wybuchały baterie.

Dzieci dorastają beze mnie

Mam trójkę dzieci. Najstarsza córka ma już 23 lata, najmłodsza - 20 lat. Syn ma zaledwie 6 lat. Dziewczyny radzą sobie same, ale z małym jest inaczej. Pomagają mi zarówno córki, jak mama. Nie da się połączyć pracy na froncie z macierzyństwem. Niestety my, matki, oddajemy tej wojnie to, co najcenniejsze - nasz czas. Z reguły widujemy się z dziećmi raz na pół roku. Przez resztę czasu komunikujemy się przez wideo i telefon. Dziewczyny rozumieją, gdzie jest ich mama, ale mój syn myśli, że mama i tata są po prostu w pracy. Staram się nie rozmawiać z nimi o wojnie. Chcę, żeby jak najdłużej nie słyszeli o różnych tragicznych historiach z frontu.

Teraz coraz częściej myślę o pójściu do cywila. Mój mąż również służy, w zeszłym roku znalazł się pod ostrzałem i został ranny. Czy żałuję, że prawie 10 lat temu poszłam na wojnę? Tak, czasami trochę.

Żal mi, że większość matek jest przy dzieciach, a mnie przy nich nie ma. Dorastają beze mnie

Chciałabym, żeby to się szybko skończyło. Wiesz, na wojnie czas płynie inaczej. Zanim się obejrzysz, mija tydzień. Czasami nie pamiętam dat ani godzin.

Chcemy szacunku

Walczę o państwo, o nasze dzieci, żeby żyły w wolnym kraju i nie były niewolnikami. Niestety musimy być gotowi na ciągłą walkę z sąsiadem i brać przykład z Izraela. Prędzej czy później rozejm zostanie podpisany. Ale na jakich warunkach? Ilu chłopców i dziewcząt oddało już życie za naszą ziemię? Rząd musi wyciągnąć wnioski i już teraz wzmocnić te regiony, które są najbardziej zagrożone okupacją. Mówimy o Charkowie, Czernihowie, Sumach, Chersoniu. Nawet Zaporoże jest zagrożone. Musimy zgromadzić więcej sił i przygotować się na wielki cios. Bo on na pewno nastąpi.

Niestety, nie mamy wystarczająco dużo profesjonalnych żołnierzy. Czasami w wojsku spotykam oficerów, którzy bezmyślnie wysyłają żołnierzy na bezsensowne szturmy i wydają absolutnie głupie rozkazy

Mam do nich pytanie: „Chłopaki, co wy robicie w wojsku?”.

Tacy właśnie tacy oficerowie sprawiają, że nikt nie chce iść na wojnę. Podczas wakacji byłam w Użhorodzie, Lwowie, Iwano-Frankiwsku i widziałam na ulicach miast całkiem sporo normalnych i zdrowych mężczyzn. Nie wiem, jak zmotywować ich do obrony kraju.

Wciąż nie mogę zrozumieć tych ludzi, którzy "kupują" inwalidztwo dla siebie albo ukrywają się w lasach, a ich żony przynoszą im jedzenie. Wymyślają najróżniejsze rzeczy, aby uniknąć pójścia na front w obronie kraju.

Armia potrzebuje ludzi, którzy naprawdę chcą to robić. Jeśli dostaniemy człowieka, który uciekał przed mobilizacją i został wepchnięty do wojskowego busa i siłą zostanie przywieziony na front, będzie nam bardziej przeszkadzał niż pomagał. Owszem, zostanie zarejestrowany w armii i będzie otrzymywał pensję, ale towarzysze będą się bali wyjeżdżać z nim na misje. Ponieważ nikt mu nie zaufa. Moim zdaniem musimy wymyślić podatek dla tych mężczyzn, którzy nie chcą walczyć.

Wiesz, dlaczego przegrywamy? Ponieważ nie ma wśród nas jedności. Ponadto społeczeństwo nadal nie traktuje wojska z szacunkiem

Niedawno żołnierz w mundurze i o kulach wszedł do kawiarni. Nie było tam prawie żadnych miejsc siedzących, więc zapytał, czy może przysiąść się do stolika, przy którym siedziała już jakaś rodzina. Odpowiedzieli, że nie. Obrzucili go wyzwiskami i przegonili. Ojca tej rodziny zmobilizowałabym w pierwszej kolejności i rzuciłabym do ataku.

Tacy ludzie mówią: „To nie my was tam wysłaliśmy”.

Marzę o zmianie zawodu

Mam wiele pomysłów, co robić po wojnie. Marzę o spokojnym zawodzie. Bardzo chciałabym też zobaczyć, jak odbudowujemy Ukrainę po wojnie jako kraj wolny, uczciwy i bez korupcji. Żeby to, co teraz robimy, nie poszło na marne. Kiedyś powiedziałam dzieciom w szkole, że nasze zadanie jest teraz bardzo trudne, ale dla nich też może nie być łatwe.

W końcu kraj musi być w stanie podnieść się z ruin. Naprawdę chciałabym, abyśmy byli pokojowym państwem, ale jest mało prawdopodobne, że nam się to uda.

Nawet po zakończeniu wojny musimy mieć silną armię. Musimy edukować nasze dzieci w duchu patriotyzmu od najmłodszych lat

Ukraińcom, którzy są na tyłach, chciałbym powiedzieć: szanujcie nas. Jednoczcie się, nie licytujcie się, kto robi więcej lub mniej dla naszego zwycięstwa. Mamy wspólny cel.

Mężczyźni, którzy uciekli za granicę, nie są dla mnie Ukraińcami. Państwo nie jest dla nich ważne. Dzisiaj co najmniej jedna osoba z każdej rodziny musi iść na wojnę. Taka jest rzeczywistość.

Tylko w ten sposób możemy pokonać wroga.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.

Na froncie

Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?

Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.

Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?

Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.

Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Okopy na cmentarzu

Jak radzicie sobie ze strachem?

Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.

Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać

Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?

Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.

„Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem”

Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?

Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.

Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość

Kiedy niebezpieczeństwo było największe?

Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.

Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów

Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?

Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.

Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?

Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.

Liberowie towarzyszyli swojemu przyjacielowi w narodzinach jego dziecka

Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?

Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.

Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?

Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.

Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.

Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie

Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.

„Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń”

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?

Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.

Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?

Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.

Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia

Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?

Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.

To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.

Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym

Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?

Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.

Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?

Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.

Uwolnieni ukraińscy jeńcy

Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.

Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.

Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej

Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?

Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.

Andrij Smolenski stracił oczy, ręce i ucho

Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.

Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów

20
хв

„Zdjęcia, które krzyczą": jak Liberowie dokumentują wojnę

Natalia Żukowska
pomoc Ukraińców Walencja Hiszpania

Hiszpania próbuje stanąć na nogi po huraganie Dana, który pochłonął co najmniej 217 ofiar śmiertelnych (wciąż poszukuje się setek zaginionych). 29 października 2024 r. we wspólnocie autonomicznej Walencji doszło do niespodziewanej i bardzo gwałtownej powodzi. Deszcz padał przez całą noc, rzeki wystąpiły z brzegów, niektóre mosty zostały zniszczone, a miejscowości – odcięte od świata. Połączenie kolejowe między Madrytem a Walencją usa się przywrócić najwcześniej za dwa tygodnie. Rząd wysłał do regionów dotkniętych kataklizmem największą liczbę żołnierzy w historii kraju.

Deszcz wciąż pada – ogłoszono alarm w regionach Murcji, Katalonii i Wspólnoty Walenckiej. Intensywne opady są spowodowane przez zjawisko o nazwie „gota fria”. To rodzaj burzy spowodowanej przez zimne powietrze, które odłącza się od głównego prądu powietrznego na dużych wysokościach i przemieszcza się niezależnie. Gdy to zimne powietrze spotyka się z ciepłym i wilgotnym powietrzem w niższych warstwach atmosfery, może wywołać gwałtowne burze, silne opady deszczu, a nawet grad.

W 1957 roku Walencja doświadczyła już podobnej katastrofy. W powodzi zginęło wtedy ponad 300 osób. Tym razem zmiany w infrastrukturze rzeki Turia pomogły miastu uniknąć powtórzenia się tragedii. Niestety, nie uratowało to wielu mniejszych miejscowości i wsi.

Sestry rozmawiały z Ukraińcami, którzy znaleźli się w epicentrum katastrofy. A także z tymi, którzy zaangażowali się w pomoc poszkodowanym Hiszpanom.

Skutki powodzi w gminie Sedavi, rejon Walencji. 30.10.2024. Fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Jakby ktoś odkręcił wielki kran

Wiktoria Ilczi, uchodźczyni wojenna z Kijowa, mówi, że w samej Walencji nie było wcześniej żadnych oznak nadchodzącego huraganu. Wieczorem 29 października pojechała do sklepu IKEA, 10 kilometrów od Walencji.

– Dotarłam tam około 20:00, było cicho i spokojnie – wspomina. – 20 minut później w sklepie podali komunikat, że proszą ludzi o przeniesienie samochodów na górny parking, ponieważ woda się podnosi. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, ponieważ mój hiszpański nie jest jeszcze za dobry i nie znałam słowa „inundacion”, które oznacza „powódź”. Kiedy poszłam przestawić samochód, woda na dolnym parkingu sięgała już kolan. A gdy wjeżdżałam na górny poziom, sięgała już szyb.

Wiktoria Ilczi pokazuje, co żywioł zrobił z ulicą i jej samochodem w ciągu zaledwie kilku minut. Zdjęcie: archiwum prywatne

Woda podnosiła się bardzo szybko. Było jej tak dużo, jakby ktoś odkręcił wielki kran. Zalała mój samochód – myślę, że już nic z niego nie będzie. Ale najważniejsze, że żyję. To, że trafiłam do tego marketu, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się wtedy przytrafić.

Bo ci, którzy byli wtedy na drodze, ucierpieli najbardziej. Samochody stały się pułapkami dla wielu z nich. Gdybym wyjechała trochę wcześniej, być może nie rozmawiałbym teraz z panią

W markecie spędziłam noc, na podłodze. Pracownicy zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy: ubrania na zmianę, materace do spania, koce, poduszki, kapcie. Nakarmili nas ciepłym jedzeniem. Wykonali fenomenalną robotę. Ściągali też do środka ludzi z ulicy – jak tylko mogli: rzucając im liny, ciągnąc ich za ręce… Wszyscy byli zaangażowani w akcję ratunkową. Niektórych udało się uratować, innych niestety nie. Widziałam ludzi trzymających się słupa przez 7 godzin, w zimnej wodzie. Krzyczeli: „Pomocy!”, ale byli za daleko. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze.

Do sklepu pojechałam sama, moje dzieci zostały w domu z nianią. Mieszkamy w samej Walencji, gdzie nic się nie stało, ale i tak było strasznie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w tym sklepie będę musiała spędzić noc, zadzwoniła do przyjaciół i poprosiłam ich, by zabrali dzieci do siebie. Mój młodszy syn nie był zbyt przestraszony, ale córka nie spała całą noc. Martwiła się.

Noc powodzi w IKEA. fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Rano, gdy woda ustąpiła, ludzie zaczęli się ewakuować – przed ustąpieniem wody nie prowadzono akcji ratunkowych. Jednak droga była zablokowana, nie można było wyjechać, więc czekaliśmy. Udało mi się wyjechać około 13.00. To, co zobaczyłam, to był armagedon. Tysiące rozbitych, porozrzucanych na drodze samochodów. I wszędzie błoto. Poczucie katastrofy. Znam ludzi, którzy wciąż nie odnaleźli swoich bliskich.

Teraz wszyscy przyłączyli się do pomocy. Zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, bardzo wielu Ukraińców. Zbierają ubrania, jedzenie, pieniądze. Zapewniają tymczasowe zakwaterowanie tym, którzy stracili domy. Albo po prostu wychodzą na ulice, by uprzątnąć gruzy.

Horror widziany z balkonu

Igor z obwodu żytomierskiego pracuje w Hiszpanii od kilku lat. Mieszka w gminie Benetusser, w prowincji Walencja. Podczas powodzi wraz z sąsiadem uratował dziewczynę. Nie chce podać swojego nazwiska, bo nie uważa się za bohatera.

– My, Ukraińcy, jesteśmy narodem, który wydaje się być przygotowany na wszystko – mówi. – Ogromny strumień wody złapał mnie w domu. Oglądałem wiadomości, ale nie zwracałem większej uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy w mieszkaniu wysiadło zasilanie, wyszedłem na balkon; mieszkam na 4. piętrze. Zobaczyłem wodę płynącą ulicami, sięgała już do kolan. 5 minut później rwący potok zaczął niszczyć samochody. Wszystko działo się bardzo szybko.

Widok z balkonu Igora. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wkrótce nie było już ani prądu, ani internetu, ani wody w kranach. Zostałem uwięziony w mieszkaniu, obserwowałem ten horror z balkonu. I nagle zobaczyłem, że woda zalała już parter naszego budynku – a mój sąsiad Wołodymyr, też Ukrainiec, próbuje wyciągnąć z wody dziewczynę, którą porwał nurt. Trzymała się jednego z okien na naszym parterze, który był już zalany prawie po sufit.

Próbowaliśmy wybić szybę w drzwiach wejściowych. Była z utwardzonego szkła, więc walczyliśmy z nią jakieś 5 minut – w pewnym momencie pomyślałem nawet, że nam się nie uda. Ale się udało – i wciągnęliśmy tę dziewczynę do środka. Okazało się, że jest Hiszpanką, zabraliśmy ją więc do naszych hiszpańskich sąsiadów.

Tysiące ludzi z pomocą

Hanna Kriuczkowa z Krzywego Rogu jest wstrząśnięta skutkami huraganu. Też przyłączyła się do pomocy.

– O 6.00 rano zabrałam dziecko do szkoły, po czym pojechałam do pracy – mówi. – Pierwsza syrena zawyła około 8 rano. W tym czasie trwała już powódź, choć u nas nie spadła ani kropla deszczu – wiał tylko silny wiatr. O tym, co się dzieje gdzie indziej, czytaliśmy w mediach społecznościowych.

Moja szefowa jechała wzdłuż portu w Kartagenie. Powiedziała mi, że woda płynęła tam ulicami bardzo rwącym nurtem, a syreny wyły bez przerwy. Ledwo udało jej się wydostać.

Dopiero gdy przyjaciele, koledzy i znajomi zaczęli wysyłać filmy pokazujące, co się dzieje na przedmieściach, zdałam sobie sprawę, że żywioł mógł zabić setki ludzi. Tej pierwszej nocy nie mogłam spać. Nie mogłam też nic zrobić, by pomóc. Zżerało mnie poczucie bezsilności.

Hanna w drodze do Walencji. Zdjęcie: archiwum prywatne

Następnego ranka zebraliśmy się w biurze – ci, którzy mogli do niego dotrzeć. Postanowiliśmy, że pomożemy Hiszpanom. Zaczęliśmy wydzwaniać do Czerwonego Krzyża, do szpitali i punktów gromadzenia pomocy, by dowiedzieć się, co jest potrzebne. Wszędzie panował chaos – nikt nie wiedział, co robić. Udaliśmy się nawet do ukraińskiego konsulatu, by się dowiedzieć, jak możemy pomóc. Ostatecznie otworzyliśmy punkty zbiórki pomocy humanitarnej w trzech miastach – pracuję dla dużej agencji nieruchomości, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Jedną z naszych ekip budowlanych wysłaliśmy, by pomogła ukraińskim firmom uprzątnąć gruzy powstałe w wyniku huraganu. Kupiliśmy narzędzia i prowiant. Wszystko, co było potrzebne.

Widzę, że wielu Ukraińców jest teraz zaangażowanych w pomoc dla Hiszpanii

Przedsiębiorcy zbierają pomoc i dostarczają ją ofiarom, pomagają oczyszczać drogi. Komunikacja między miastami jest zakłócona, na drogach pozostawiono setki samochodów – to wygląda jak cmentarzysko aut. Zginęło wiele zwierząt. W epicentrum kataklizmu ludzie noszą maski, bo wszędzie czuć woń zwłok. Próbowaliśmy się tam dostać, lecz policja nas nie wpuściła.

To wszystko wygląda jak horror, ale ludzie są niesamowici. Tysiące z nich idzie teraz pieszo do zniszczonych miast, niedostępnych dla samochodów, by pomagać.

20
хв

Hiszpański armagedon oczyma Ukraińców

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Ексклюзив
Oblicza wojny
20
хв

Iryna iSky: Fotografowałam sny Rosjan

Ексклюзив
20
хв

Z Wall Street na front

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress