Exclusive
20
min

Bo puste życie jest gorsze niż piekło

„Próbowałem wydostać się spod gruzów. Przeszła do światła, które widziała w oddali. Wydawało się, że jest na torbach, ale okazało się, że są tam zwłoki ludzi”. „Gerda” o wojnie, niewoli i życiu po niewoli

Natalia Żukowska

Maria Czech - „Gerda”. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Przed służbą w „Azowie” pracowała jako tłumaczka i sporo podróżowała, była też uczestniczką Rewolucji Godności. Kiedy w 2014 roku jej przyszły mąż dołączył do batalionu „Azow”, postanowiła służyć jako sanitariuszka. Ale on kategorycznie się sprzeciwił. W 2015 roku wzięli ślub. On służył, ona pracowała za granicą, więc widywali się rzadko. W 2017 r. zgodził się, by wstąpiła do wojska. Dołączyła do „Azowa”. Pracowała w służbie prasowej jako fotografka, uczyła żołnierzy angielskiego, adaptowała NATO-wskie podręczniki i współtworzyła międzynarodowy dział „Azowa”. To dzięki niej świat po raz pierwszy dowiedział się o rosyjskich zbrodniach w Mariupolu. Gdy ewakuowano rodziny wojskowych z częściowo już oblężonego Mariupola, mogła opuścić miasto. Ale wróciła.

Trolejbusu nie będzie

– 24 lutego 2022 r. obudził nas alarm – wspomina Maria. – Mąż i ja byliśmy wtedy w bazie w Juriwce, w obwodzie donieckim. Jeszcze tego dnia wraz z innymi żołnierzami przenieśliśmy się do Mariupola, a Azowstal stała się naszą bazą.

Szybko zdałam sobie sprawę, że nauczanie angielskiego nie jest już ważne, że moja wiedza powinna się przydać do bardziej użytecznych celów: opowiedzenia światu o zbrodniach Rosjan w Ukrainie i sławienia czynów naszych bohaterów. Jeździłam więc po Mariupolu, filmowałam wszystko. Później, gdy moją kamerę zniszczyły odłamki pocisków, robiłam zdjęcia telefonem. Byliśmy jak postacie z gry komputerowej, którą cały świat oglądał online, nie mogąc nic z tym zrobić.

Reakcja mieszkańców Mariupola na wybuch wielkiej wojny była dla mnie zaskoczeniem: zdawali się nie rozumieć, co się dzieje. Kiedy widziałam, że mimo ciągłego ostrzału stoją na przystankach autobusowych, czekając na trolejbus, mówiłam im: „Nie będzie trolejbusu ani autobusu. Nie ma prądu”.

Jeździłam po mieście, rozmawiałam z cywilami. Dostarczaliśmy im wodę i jedzenie. Byli przerażeni. Często pytali: „Jesteście armią rosyjską czy ukraińską?”
„Jeździłam po Mariupolu, filmowałam wszystko. Później, gdy moją kamerę zniszczyły odłamki pocisków, robiłam zdjęcia telefonem”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Pamiętam jak któregoś dnia poszliśmy do meczetu, by sprawdzić, czy nic nie jest kryjącym się tam ludziom, bo w pobliżu był nalot. Naprzeciw nam wyszedł imam. W minarecie leżeli ranni ludzie, wokół ziały ogromne kratery. Nagraliśmy krótki wywiad z tym imamem, który potem wysłałam jego żonie – udało się jej wcześniej opuścić miasto, wyjechała do Turcji. Nie wiedziała, czy jej mąż żyje, bo w tamtym czasie cywile nie mieli kontaktu ze światem. My, wojskowi, utrzymywaliśmy łączność dzięki starlinkom.

Poprosiłam żołnierzy, by robili zdjęcia telefonami wszystkich tych okropieństw, które widzieli. Pamiętam zdjęcia z zatłoczonej kostnicy i tego, jak ludzie chowali zmarłych na swoich podwórkach. Reakcje na śmierć krewnych były różne. Niektórzy nie chcieli uwierzyć, a gdy inni wręcz przeciwnie – mówili ze spokojnym wyrazem twarzy: „Mój syn nie żyje. Jest na tylnym siedzeniu. Co mam zrobić?”. To przez szok.

Pamiętam też, jak Rosjanie ostrzelali szpital położniczy. Wszędzie były fragmenty spalonych ciał, a ja prawie nadepnęłam na zwłoki dziecka. Też było spalone

Bezpieczny bunkier, głęboko pod ziemią

Tego dnia przyszła moja kolej, by się umyć – udawało się nam to robić raz na dwa tygodnie. Woda była z rur chłodniczych. Po wysuszeniu włosów poprosiłam Nastię, by zaplotła mi warkocz. Potem usiadłyśmy, żeby napić się herbaty – i straciłam przytomność.

Gerda (w środku) z towarzyszkami broni z "Azowa", które zginęły w Mariupolu w maju 2022 roku. Zdjęcie: archiwum prywatne

Gdy się ocknęłam, poczułam, że się duszę. Wokół mnie było bardzo ciemno. Próbowałam wydostać się spod gruzów, ruszyłam w kierunku światła, które majaczyło w oddali. Pewnie to adrenalina mnie uratowała. Myślałam, że wspinam się po workach, ale to były zwłoki. Zaczęłam krzyczeć: „Chłopaki, mamy dwusetki!” [w żargonie wojskowym określenie zabitych – red.].

Zaczęli wykopywać te ciała. Na początku nawet nie rozpoznałam, kim są zabici ludzie, bo śmierć strasznie człowieka zmienia

Nastia umarła. Osłoniło mnie jej ciało i ciało innej siostry. Leżały na podłodze. Ta druga dziewczyna żyła jeszcze przez kilka minut. Próbowaliśmy ją reanimować, ale na próżno. Wróg zrzucił na bunkier KAB-a [ciężka bomba szybująca – red.]. Tylko coś takiego mogło go przebić. Uważaliśmy go za bardzo bezpieczny, był głęboko pod ziemią.

Jeśli umrę, macie mnie zjeść

Wszyscy poczuliśmy się tak, jakbyśmy się w tej Azowstali już żywcem pogrzebali. Nie mieliśmy szans się wydostać. Zrozumieliśmy, że pewnie tu umrzemy. Jeśli nie dziś, to jutro albo pojutrze. Ale cel był jeden: utrzymać Mariupol jak najdłużej i zabić jak najwięcej Rosjan.

Czasami do naszego bunkra przychodził mój mąż. Zostawiał coś smacznego, na przykład cukierka – a ja wiedziałam, że on wciąż jest. Byłam bardzo wkurzona, kiedy kilka razy mnie nie obudził – a potem on był zły, ilekroć szłam do walki. Ale rozumiał, że chciałam walczyć.

„Gerda” podczas walk o Mariupol. Zdjęcie: archiwum prywatne

W końcu w Azowstali skończyło się jedzenie i lekarstwa. Wszyscy byli już bardzo wychudzeni, wciąż rozmawiali o jedzeniu. Powiedziałam, że jeśli umrę, mają mnie zjeść.

Nie wiedzieliśmy, jak długo jeszcze wytrzymamy, tym bardziej że część zapasów była spalona, a część zasypana gruzem. Ostrzał był nieustanny, pod koniec nie dało się nawet wyjść na zewnątrz.

Bo gdy tylko wychodziliśmy, część z nas natychmiast zamieniała się w „dwusetki”

Jedyną rzeczą, o której wtedy marzyłam, było przytulić się przed śmiercią do męża.

Niewola, czyli suka od angielskiego

Kiedy dotarł do nas rozkaz, że mamy się poddać, nie czuliśmy strachu, chociaż ja do niewoli iść nie chciałam. Po pierwsze dlatego, że jestem kobietą, a po drugie, bo jestem żoną oficera wysokiej rangi – „Karl” był zastępcą „Redisa” [podpułkownika Denysa Prokopenki – red.], dowódcy ds. bojowego szkolenia specjalnego.

No i po trzecie: te moje języki. Rosjanie wrzeszczeli: „Znajdziemy tę sukę, która uczyła wojskowych angielskiego”. Dla nich nauczanie angielskiego było przestępstwem.

Wiedziałam, że mogę być torturowana. I że jeśli wyjdzie na jaw, że brałam udział w bitwach, to będzie mój koniec
„Kiedy dotarł do nas rozkaz, że mamy się poddać, nie czuliśmy strachu”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Ale był rozkaz od prezydenta, a dowódca wyjaśnił nam, że 80% naszych ludzi to ranni. Mnie i mężam rozdzielili niemal natychmiast. Zabrali nas wszystkich do Ołeniwki. Mężczyzn trzymano w barakach, kobiety w izolatce dyscyplinarnej. Widzieliśmy się z mężem kilka razy, kiedy zabierano nas na przesłuchanie. A raz, chociaż szliśmy ze spuszczonymi głowami i rękami za plecami, pokazaliśmy sobie serduszka.

W niewoli od razu mi powiedzieli: „Maria Mykołajiwna, od dziś już o niczym nie decydujesz”. To było przerażające. Codziennie mówili: „Jesteś brzydka! Jak ktoś tak brzydki może mieć męża? Jesteś głupia!”. Nie mogłam milczeć, powiedziałam: „W moim dossier pewnie macie napisane, że mówię siedmioma językami, więc jak mogę być głupia?” Nie lubili tych moich kpin, a kiedy udawało im się je zrozumieć, płaciłam za to bólem. Podczas przesłuchań ciągle się śmiałam. Wtedy oni jeszcze bardziej mnie bili, bo myśleli, że mi wszystko jedno. Tyle że to po prostu taka moja reakcja fizjologiczna.

Co Rosjanie potrafią robić ludziom

W lipcu zostałam przeniesiona do aresztu śledczego w Doniecku. Tam torturowali mnie psychicznie i fizycznie. Powiedzieli: „Czy wiesz, że w Ołeniwce był atak terrorystyczny? Amerykanie uderzyli tam Himarsem. Nie chcesz wiedzieć, co się stało z twoim mężem?”. „Nie” – odrzekłam. Zdałam sobie sprawę, że nie powiedzą nic dobrego, więc nie chciałam z nimi gadać. Mimo to powiedzieli, że on nie żyje, że Kijowa już nie ma i nie mam dokąd wracać.

Podczas przesłuchań razili mnie elektrodami, bili prętami i kijami z kolcami. Kiedy traciłam przytomność, cucili mnie wodą i znowu bili

Czasami trzymali mnie na przesłuchaniach od siódmej rano do pierwszej w nocy. W celi oglądałyśmy z dziewczynami siniaki i zgadywałyśmy, co je spowodowało – nie miałyśmy innej rozrywki. Ludzkie ciało wydaje się bardzo delikatne, ale niełatwo zabić człowieka. Wiem, że bili nawet chłopaków po amputacjach, w miejscach ran, i szydzili z nich. Rosjanie potrafią torturować na wiele sposobów. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak chorą mają wyobraźnię, co potrafią robić ludziom.

Zdarzało się, że zaciskali ci na głowie worek, a ty musiałaś wbiegać po schodach i śpiewać, choć nie mogłaś nawet oddychać. Jeśli się zatrzymałaś albo potknęłaś, bili cię jeszcze mocniej. Po przesłuchaniu mogli umieścić cię w „szklance” – to mała cela bez toalety, w której czujesz się jak zamurowana żywcem, możesz tylko stać.

Przez to wszystko wiele dziewczyn przestało miesiączkować. Ja nie miałam okresu przez rok

W rosyjskiej niewoli nie masz żadnych praw. Wyobraź sobie, że odkąd trafiliśmy do niewoli, przez sześć miesięcy nie byłyśmy pod prysznicem. Gdy w końcu nam na to pozwolili, rozebrali nas do naga i zmusili do biegania, cały czas trzymając nas na muszce. Dziewczyny płakały, bo myślały, że nas rozstrzelają. Na umycie się miałyśmy tylko trzy minuty. Szczerze mówiąc, będąc w niewoli zazdrościłam tym, którzy zginęli w Azowstali. Bo nie musieli przechodzić przez to wszystko.

Ukrainian Fashion Week

W celi o powierzchni 20 metrów kwadratowych było nas 23. Na pryczach mieściło się do 10 osób, reszta spała na stole, ławce i na podłodze. By skorzystać z toalety, musiałyśmy deptać po ciałach koleżanek. W ciągu dnia nie wolno nam było siedzieć, cały czas stałyśmy, przez co moje nogi bardzo puchły. Przed Bożym Narodzeniem jedna z nich zaczęła gnić. Lekarstw nie było.

Słyszałyśmy, jak facet z gangreną głośno jęczał w celi obok. Z czasem jęki ustały. Umarł

Bardzo się bałam. Bałam się, że albo umrę z powodu gangreny, albo w tych strasznych warunkach utną mi nogę. Jednak któregoś dnia do naszej celi trafiła cywilna kobieta, której pozwolono przynieść nam lekarstwa, między innymi streptocid [lek stosowany w leczeniu chorób zakaźnych i stanów zapalnych – red.]. Podzieliłyśmy się nimi. Mnie wystarczyło raz posmarować rany i na szczęście się zagoiły.

„Mam marzenie: stworzyć własną kolekcję i pokazać ją światu”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Któregoś dnia to chodzenie w kółko po celi sprawiło, że pomyślałam o Ukrainian Fashion Week. Zaczęłam malować w swojej głowie obrazy. Wyobrażałam sobie kolekcję: dziś założę taką sukienkę, a jutro taką. Czasami nie starczało mi nawet czasu na domyślenie tych obrazów. Taki mój wyimaginowany świat haute cuture, który też pomógł mi przetrwać. Teraz mam marzenie: stworzyć kolekcję i pokazać ją światu

Siłę dały mi też plany na przyszłość i zrozumienie tego, kim jestem. Pojęłam, że kiedy wyjdę na wolność, będę mogła opowiedzieć światu o zbrodniach wroga – w obcych językach.

Ale najbardziej trzymało mnie to, że chciałam mieć dzieci

Pierścionek, którego nie było

Nasi oprawcy ciągle mówili o wymianie – albo o egzekucji. Kiedyś, był środek nocy, zabrali mnie i wywieźli w nieznanym kierunku. Najpierw jedno auto, drugie, potem samolot, a potem znowu auto. Nie wierzyłam, że to wymiana, zresztą miałam zawiązane oczy – taśma przylepiła się do moich włosów i brwi (czasami zrywali ją razem z nimi).

Nie wiedzieliśmy, dokąd nas wiozą. Kiedy do autobusu wsiadł mężczyzna i powiedział: „Chwała Ukrainie!”, pomyślałam, że to głupi żart Rosjan, i jeśli odpowiemy, to znowu nas pobiją.

Podczas uwolnienia, 6 maja 2023 r. Zdjęcie: Sztab Koordynacyjny ds. Traktowania Jeńców Wojennych

Długo nie mogłam uwierzyć, że już jestem w domu. Nawet gdy zobaczyłam męża, który został wymieniony we wrześniu, nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę. Przyszedł do nie do szpitala, z kwiatami i pudełkiem, takim na pierścionek. Ale kiedy je otworzyłam, niczego nie zobaczyłam. Pomyślałam, że to sen – albo że mnie oszukuje. Bo kiedy jesteś maltretowana przez rok, przestajesz wierzyć komukolwiek.

A mąż kupił mi pierścionek dwa miesiące po swojej wymianie, na urodziny, które obchodzę 27 listopada – bo miał nadzieję, że do tego czasu zostanę wymieniona. Nosił go cały czas przy sobie – i w końcu zgubił. Stanęło na tym, że kupiłam taki sam.

Z mężem po ślubie. Zdjęcie: Irena Brynza

Przez pierwsze dwa tygodnie byłam jak zombie. Nie chciałam nic robić. Chciałam tylko jeść i spać.

Matka nie urodziła mnie dla wojny

Wróciłam do pracy jako koordynatorka działu międzynarodowego. Jeżdżę na różne konferencje, udzielam wywiadów, opowiadam o tym, co przeżyłam. Musimy o tym mówić, żeby to się już nie powtórzyło. Z marzeń o dziecku nie rezygnuję, chcę też stworzyć własną kolekcję. Po wojnie chciałabym wytwarzać ubrania i mieć własną markę.

„Gerda” podczas wyprawy na Antarktydę. Zdjęcie: prywatne archiwum

Wielu uważa, że wojna nigdy ich nie dotknie. Kiedyś też tak myślałam. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że zostanę żołnierką czy jeńcem wojennym. Moja matka nie urodziła mnie dla wojny. Ale udział w niej to był mój wybór. I wierzę, że gdyby wszyscy się zjednoczyli, wojna mogłaby zakończyć się wcześniej.

Chcę też przekazać ludziom, że po tym wszystkim można żyć. W Azowstali i w niewoli zdałam sobie sprawę, że mogę zrobić o wiele więcej, niż sobie wyobrażałam

Nie można bać się żyć. Dla mnie puste życie, w którym nic nie osiągnęłaś, jest gorsze niż iść do piekła.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy..

Dołącz
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba
Olga Berezhna Phoenix Medycyna Syn Zmarł

Kto, jeśli nie my?

– Chociaż wojna w Ukrainie trwa od 2014 roku, my żyliśmy w spokoju, mimo że mieszkaliśmy w obwodzie charkowskim, w rejonie Iziumu, niedaleko Słowiańska – mówi Olga Bereżna. – Tylko czasem dobiegały nas stamtąd odgłosy wybuchów.

Nasza rodzina była duża. Ojciec moich dzieci i ja byliśmy rozwiedzeni, ale mieliśmy bardzo dobry kontakt i zawsze sobie pomagaliśmy. Mieliśmy dwoje własnych dzieci i jeszcze jednego chłopca, ich przyjaciela, który z nami mieszkał. Miał na imię Ołeksandr, jak mój rodzony syn, i był dla mnie jak syn, nazywał mnie nawet mamą. Jego matka zmarła przedwcześnie, ojciec się zapił.

Olga z synem i córką

Pracowałam jako kierowniczka stołówki w wiejskim liceum, bo z zawodu jestem kucharką. Później otworzyliśmy własny mały sklep spożywczy. Wieczorami, a czasem w nocy, dorabiałam w taksówce.

W 2021 roku zdaliśmy sobie sprawę, czym jest wojna. Mój 25-letni syn zgłosił się wtedy na ochotnika do wojska. Powiedział nam: „Kto, jak nie my? Musimy iść, bo wkrótce tu przyjdą”. Podpisał kontrakt i dołączył do 53. oddzielnej brygady zmechanizowanej. Gdy wybuchła wojna na pełną skalę, byli jednymi z pierwszych, którzy wzięli udział w bitwie na wschodzie. Niestety ponieśli bardzo ciężkie straty, syn został ranny i wrócił do domu na rehabilitację. I niemal natychmiast nasza wieś znalazła się pod okupacją.

Pod lufami separatystów

Wróg przyszedł do nas, jak na defiladę, od razu przyjechało jakieś 600 sztuk ciężkiego sprzętu. Nie było żadnego oporu. Przez prawie tydzień mieszkaliśmy w piwnicy. Cały czas latały samoloty wroga. Rosjanie zaczęli szukać ludzi, którzy już walczyli, i naukowców nuklearnych. Kiedy to usłyszałam, natychmiast zabrałam dzieci na terytorium kontrolowane przez Ukrainę. Sama wróciłam do domu, bo teściowa prawie nie mogła chodzić, a matka nie chciała opuścić swoich kątów.

Byliśmy pod okupacją ŁRL [tzw. Ługańska Republika Ludowa, nieuznawane państewko utworzone 12 maja 2014 r. przez prorosyjskich separatystów – red.] , wielu okupantów miało ukraińskie paszporty. Na początku życie pod lufami karabinów było straszne, ale po jakimś czasie okazało się, że nikt nas nie prześladuje: nie zabijali, nie gwałcili, nie okradali. Po prostu tam stali. Mieliśmy szczęście, że to nie były regularne oddziały rosyjskie.

Mieszkańcy oddalonego o 30 kilometrów Iziumu bardzo ucierpieli, bo tam byli Buriaci, którzy znęcali się nad ludźmi. Najmłodsza zgwałcona dziewczynka miała 8 lat. Były setki torturowanych osób

Członkowie ŁPR szukali byłych ukraińskich żołnierzy. Niektórych trzymali w piwnicy przez trzy miesiące, bili, ale na szczęście wszyscy przeżyli. Nie mogłam siedzieć bezczynnie, zaczęłam więc pracować jako wolontariuszka. Wywoziłam ludzi z okupowanego terytorium. Na punktach kontrolnych można było kupić przepustkę – płaciło się nie za osobę, lecz za samochód: 2000 hrywien. Pozwalali mi jeździć tylko do tak zwanej szarej strefy, na terytorium między częścią okupowaną a kontrolowaną przez Ukrainę. Pomagałam też naszemu wojsku. Telefonicznie meldowałam, co dzieje się we wsi. Okupacja trwała od 3 marca do 10 września, 6 miesięcy i tydzień.

Mamusiu, czy barszcz gotowy?

Ołeksandr, 31-letni przyjaciel moich dzieci, mój przybrany syn, który mieszkał z nami, natychmiast zgłosił się do walki. Dołączył do 92 oddzielnej brygady szturmowej, służył pod Kupiańskiem. 10 kwietnia 2023 r. o 2 po południu zadzwonił do mnie i zapytał: „Mamusiu, czy barszcz gotowy? Będę za kilka godzin. Spakuj nam coś do zabrania”.

Potem rozmawialiśmy jeszcze o 5 wieczorem. Byli pod silnym ostrzałem, a ja bardzo się niepokoiłam. Później dzwoniłam do niego kilka razy, ale nie odbierał. I w końcu ktoś powiedział do słuchawki: „Silny nalot, fala uderzeniowa, czekają na medyków”. Natychmiast pojechałyśmy tam z córką.

Fala uderzeniowa odrzuciła jego samochód daleko, Saszko leżał 15 metrów dalej, sanitariusze stwierdzili zgon. To była już trzecia śmierć w naszej rodzinie. Serhij, ojciec moich dzieci, zginął jako pierwszy – podczas wyzwalania Chersonia. Półtora miesiąca później poległ mój bratanek.

Po rehabilitacji mój rodzony Sasza wrócił do służby, dołączył do 79. brygady szturmowej. Tam został ranny po raz trzeci, miał wstrząs mózgu. Ale wojskowa komisja lekarska nie spisała go na straty, bo był dobrym dowódcą i szturmowcem. Każdy wie, jak trudno wojsku skreślić szturmowca. Jedynym sposobem jest zostać „dwusetką” albo „trzysetką” [zabitym lub ciężko rannym – red.]. Po rehabilitacji syn został przeniesiony do innej brygady szturmowej, „Skała”, i wysłany do sektora Zaporoże. Tam został ranny po raz czwarty i miał szósty wstrząs mózgu.

Miał ciężkie ataki. Jako matce nieopisanie trudno było mi patrzeć na jego ból. Dlatego latem 2023 r. zdecydowałam się wstąpić do wojska. Chciałam go zastąpić na linii frontu

Poszłam na kurs obsługi granatnika. Ale wszystko potoczyło się inaczej, niż planowałam.

Z dziećmi

Moje dokumenty wysłali na inny kierunek, więc sprawę zastępstwa trzeba było załatwiać od nowa. I przez te formalności zrobiło się opóźnienie. Nakaz wymiany był na 16 października, a 14 października mój syn zginął. W Orichowie na Zaporożu – na minie przeciwczołgowej. Rozpoznałam go tylko po bliźnie i tatuażu. Do dziś nie pamiętam tych miesięcy mojego życia. W ciągu 11 miesięcy wojny straciłam czworo najbliższych.

Życie w strefie zero

Wtedy rwałam się do pójścia na front, ale teraz jestem wdzięczna dowódcy, że w porę odwołał rozkaz wysłania mnie do strefy zero. Powiedział: „Olu, zastanów się, masz córkę. Twoja Nika mogłaby zostać zupełną sierotą”.

Zamiast do obsługi granatnika trafiłam do szkoły medycznej, a potem do college’u medycznego. Studiów nie ukończyłam, lecz umiejętności zdobyłam. Wiedziałam, jak robić zastrzyki i podłączać kroplówki, ponałam wiele leków. Po studiach zadzwoniłam do przyjaciół z wojska i poprosiłam, by wzięli mnie na medyczkę. 25 lutego 2024 r. dołączyłam do 109 brygady obrony terytorialnej. Od tego momentu aż do dnia, w którym zostałam ranna, czyli przez ponad cztery miesiące, praktycznie nie opuszczałam strefy zero.

Jako matka poległego żołnierza mogłam już dawno odejść z wojska, ale odmówiłam. Nie chciałam, żeby spisali mnie na straty. Moi towarzysze broni są jak rodzina. Poza tym mam wiedzę, która może się przydać. Skoro nie mogę uratować swojego syna, uratuję przynajmniej czyjeś dziecko, męża albo brata.

Nic mnie już nie przeraża

Zajmuję się głównie ewakuacją rannych, a w wolnym czasie jestem instruktorką medyczną – prowadzę kursy medycyny taktycznej dla chłopaków. Niektórzy nie wiedzą nawet, jak założyć opaskę uciskową. Moim zadaniem jest sprawić, by potrafili udzielić pierwszej pomocy sobie i swoim towarzyszom. Bo są bitwy, do których musimy jechać nawet 8-9 godzin, żeby zabrać rannych.

Na linii frontu bardzo brakuje medyków i pojazdów ewakuacyjnych. Pracujemy w systemie zmianowym: po 12 godzin lub dłużej. A zwiad wroga działa dobrze, ich drony unoszą się nad nami przez całą dobę.

To, że jesteśmy medykami, nigdy Rosjan nie powstrzymywało. Dlatego już dawno temu usunęliśmy wszystkie oznaczenia z naszych mundurów i pojazdów. Bo pojazdy z rannymi są niszczone w pierwszej kolejności

Opancerzonych pojazdów do ewakuacji nie mamy. Rannych przewozimy pick-upem, który ma dwa miejsca leżące i kilka siedzących. Zostaliśmy wyposażeni w sprzęt do walki elektronicznej, więc jesteśmy przynajmniej trochę chronieni przed dronami. Mamy też zwykły minibus. Najczęściej podjeżdżamy półtora kilometra od linii kontaktu, a chłopaki przywożą do nas rannych z pola bitwy.

Nie każdy medyk potrafi wytrzymać psychicznie, gdy widzi oderwaną kończynę, nie każdy umie szybko zareagować i założyć opaskę uciskową. Ja podchodzę do tego spokojnie. Po tym odkąd zobaczyłam własnego syna w kostnicy, nic mnie już nie przeraża.

Koszmar selekcji

Kiedy jest wielu rannych, musisz zrobić selekcję. To okrutne zadanie, bo w sumie to od ciebie zależy, kogo ratować.

Są ranni, o których wiesz, że nie zostaną zabrani, więc lepiej dać ich miejsce komuś, kogo można jeszcze uratować. To twoja decyzja, kogo zabrać

Raz musiałam taką podjąć – i złamałam wszelkie standardy. Żołnierz stracił dużo krwi, nie miał oka i kończyn, a jednak podjęłam ryzyko. Teraz już chodzi na protezach. Jednak według standardów selekcji nie miałam prawa ratować go w pierwszej kolejności. Bo takich rannych uważa się za „czarnych”. Na przykład tych ze złamanym kręgosłupem – podczas ewakuacji kręgosłup może się zupełnie przerwać. Priorytetem są osoby z obrażeniami, które można ustabilizować.

Nie zostawię moich chłopaków

Pewnej nocy mój towarzysz i ja byliśmy w punkcie ewakuacyjnym w piwnicy budynku. Chłopaki zabierali tam rannych z pola bitwy. Prowadziłam samochód. Gdy tylko odjechaliśmy, rąbnął pocisk z moździerza. Doznałam wstrząsu mózgu, miałam mdłości, ucho bolało mnie przez całą noc. Mimo to odmówiłam ewakuacji – tyle że wkrótce, gdy tak biegałam z jednej piwnicy do drugiej, wróg zrzucił na nas amunicję z drona. Udało mi się ukryć za ścianą, ale i tak zostałam ranna. Z pękniętym bębenkiem trafiłam do szpitala.

Oczywiście po rehabilitacji wrócę na front, bo nie mogłabym zostawić moich chłopaków. No i z nimi jest mi łatwiej psychicznie. Mają do siebie inne podejście, inne wartości. Każda minuta jest cenna i żyjesz nią, bo nie wiesz, co będzie jutro.

W cywilu nie czuję się komfortowo – i takich wojskowych jest prawie 80%. Nie mogą już żyć bez wojny

Poza tym mamy katastrofalny niedobór ludzi. Chłopaki tkwią na swoich stanowiskach nawet przez 30 dni. Jak myślisz, jakimi są wojownikami, skoro są wyczerpani? Nie ma nikogo, kto mógłby ich zastąpić. Ludzie nadal się ukrywają i żyją według zasady: „Byle nie ja”. Wiesz, nienawidzę tych łotrów, którzy uciekli za granicę i stamtąd krzyczą, że wygramy.

A ci, którzy są wyłapywani na ulicach, są mało przydatni w wojnie. Niektórzy z nich, gdy są już tutaj, na froncie, chowają się w ziemiankach, trzęsąc się ze strachu podczas ostrzału. Niestety los takich żołnierzy jest z góry wiadomy.

Wojna diametralnie zmieniła moje życie. Rzeczy, które były ważne wcześniej – pieniądze, remonty – nie mają już znaczenia.

Jedyną wartością jest zobaczyć ukochaną osobę, przytulić ją i być blisko niej

Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Olga Bereżna: – Nie uratowałam syna, uratuję czyjeś dziecko

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Ołena Gergel: – Wojna nauczyła mnie żyć teraźniejszością

Ексклюзив
20
хв

Wszystko jest okej, dopóki coś nie pieprznie

Ексклюзив
20
хв

Olga Bereżna: – Nie uratowałam syna, uratuję czyjeś dziecko

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress