Historie
Co tydzień Sestry publikują historie naocznych świadków rosyjskich zbrodni wojennych. Świat musi usłyszeć ich głos, a przestępcy muszą zostać ukarani
Droga z niewoli. Olga Czerniak: "Słuchałam, jak torturowano moje dziecko"
280 dni, które Rosja ukradła Oldze Czerniak. 280 dni w niewoli, po których musiała nauczyć się uśmiechać i cieszyć prostymi rzeczami. Jak na spowiedzi, Olga opowiada o wszystkim, o czym nigdy nie zapomni. O donosie, który został napisany przez jej "przyjaciół". O najcięższych torturach, których doświadczyła. O tym, jak ona, odważna i wolna, została zmuszona do strachu przed własnym nazwiskiem. A także o jej podróży do domu. Podróży liczącej cztery i pół tysiąca kilometrów.
Wielu mieszkańców Chersonia zostało kolaborantami
Przed wojną żyło nam się świetnie: pracowałam w Chersońskim Departamencie Pracy i Ochrony Socjalnej, mój syn studiował, planowaliśmy wycieczki za granicę i nie narzekaliśmy. Rano 24 lutego obudził mnie telefon od matki. Płakała i powtarzała: "Wojna! Wojna się zaczęła". Nie wierzyłam w to.
Każde wyjście do miasta napawało przerażeniem: rosyjskie wojsko, które przejęło Chersoń, jeździło transporterami opancerzonymi, ignorując pieszych i regularnie przejeżdżając ludzi. Niezależnie od tego, czy ktoś był żywy, ranny czy martwy, wrzucali go do bagażnika. A potem nikt o nich nie słyszał.
Do pierwszego czerwca nadal chodziliśmy do pracy pieszo, ponieważ transport już nie działał. Zajmowało to półtorej godziny w jedną stronę. Po południu miasto zdawało się wymierać: ludzie wychodzili z domów tylko po to, by kupić chleb lub wypłacić pieniądze. Kolejki rozpraszał tylko ogień z karabinów maszynowych.
Wielu mieszkańców Chersonia stało się kolaborantami i pomagało okupantom. W powietrzu wisiał strach. Ja i mój mąż, który pracował jako zastępca kierownika miejskiego wydziału kadr, staraliśmy się trzymać razem. Chodziłam z nim nawet do pracy.
W nocy 11 sierpnia 2022 r. usłyszeliśmy walenie do drzwi: "Żandarmeria wojskowa, sprawdzanie dokumentów" ("Военная полиция, проверка документов"). Nie otworzyłam od razu, chciałam dać mężowi czas na schowanie ważnych dokumentów. Zapytałam, dlaczego tak późno, i usłyszałam, jak jeden z nich wydaje polecenie przyniesienia łomu i wyważenia drzwi. Wtedy wpuściłam ich do środka.
Rosjanie wpadli do środka krzycząc: "Stań pod ścianą! Ręce w górę, broń na podłodze". Powiedziałem im, że nie mam broni. Kazali mi nie rozmawiać z nimi po ukraińsku. Krzyczeli że wiedzą, że umiem mówić po rosyjsku. Aby ich nie denerwować, przeszłam na ich język.
Potem przeszukali mnie całą. Mimo że byli mężczyznami, nie mieli do tego prawa. Kazali mi zamknąć usta, opuścić głowę i iść do kuchni.
Co najmniej dziesięciu mężczyzn weszło do naszego domu. Dom był otoczony, a w oknach widziałem laser z celowanej broni. Żaden z nich się nie przedstawił ani nie pokazał żadnych dokumentów, po prostu zaczęli przeszukiwać mieszkanie, rzucając rzeczy na podłogę. Pytali, gdzie trzymamy broń i narkotyki. Zażądali ode mnie paszportu, ale ja mam ukraiński dowód osobisty. Powiedziałem im: "Macie w rękach mój paszport". Nie uwierzyli mi. Powiedzieli, że to karta, a nie paszport. Znaleźli mój stary paszport, a w nim moje nazwisko panieńskie, które zmieniłam w 2020 r. Zaczęli nazywać mnie suką, ponieważ rzekomo byłam agentką i żyłam na dwóch paszportach.
Od mojego syna i męża zażądano napisania donosu na mnie
Po przeszukaniu mieszkania wyprowadzili nas: mojego męża, syna i mnie. Założyli nam na oczy maski i wsadzili do samochodu. Podczas jazdy przesłuchiwali mnie.
- "Znasz Andreja?"
- Tak.
- Kim on jest dla ciebie?
- To siostrzeniec.
- Gdzie się ukrywa?
- Nie ma go tutaj. Nie rozmawiałam z nim od prawie roku, ponieważ wyjechał za granicę - odpowiedziałam, chociaż rozmawiałam z nim, jest dla mnie jak własne dziecko.
Na początku myślałam, że po prostu biorą wszystkich z przygotowanych list. Dopiero podczas przesłuchania zdałam sobie sprawę, że dostali na nas donos. Sąsiedzi donieśli, że mój siostrzeniec był w ukraińskich siłach zbrojnych i że rzekomo przekazywałam mu lokalizacje rosyjskiej armii.
Mojemu mężowi udało się ukryć główne dokumenty dotyczące nieruchomości, pieczątkę służbową, a nawet pieniądze. Podczas aresztowania dobrze sprawdzili nasze mieszkanie, ale nie znaleźli tego, co ukryliśmy. Znaleźli jednak niektóre dokumenty z pracy mojego męża, dlatego na wszelki wypadek postanowili go zabrać. Zabrali mojego syna, który miał wtedy 19 lat, aby zmusić mnie do zeznań.
Powiedzieli, że przesłuchanie zaczną od niego, a potem zajmą się mną. Postawili mnie na korytarzu, zabronili się ruszać i mówić. A ja stałam pod drzwiami i słuchałam, jak torturują moje dziecko... Nie życzę tego nawet mojemu wrogowi. Nie wiem, jak mogłam to znieść. Mój syn bardzo płakał, błagał: "To boli, proszę, nie rób tego! Potwierdzę wszystko, czego chcesz". A kiedy w końcu zabrali go z tego pokoju, położyli go obok mnie i rozkazali mu: "Mów, co chciałeś powiedzieć swojej matce?"
I mój syn powiedział: "Mamo, potwierdź wszystko, czego żądają. Nie pozwól, żeby znowu mi to zrobili".
A potem mnie posadzili na jego miejscu. Założyli mi na palce wskazujące metalowe szczypce z podłączonymi do nich przewodami. Zapytałam o nazwisko przesłuchującego, w odpowiedzi porazili mnie pierwszy raz prądem.
Zapytali, gdzie jest mój siostrzeniec. Powiedzieli, że wiedzą, że jest w ukraińskiej armii. Odpowiedziałam, że nic nie wiem. W moim telefonie znaleźli jedną wiadomość od Andrija. Nie zdążyłam usunąć niektórych SMS-ów, ten jeden został. Kiedy jechałam do Symferopola, zobaczyłam, ile sprzętu wojskowego przyjeżdża, napisałam do niego, że dużo sprzętu wojskowego jedzie w kierunku Chersonia. A on odpisał: "Szopy kopią okopy". W końcu przekonałam ich, że oprócz mnie, nikt z rodziny nie rozmawiał z moim siostrzeńcem. Później mój mąż powiedział, że w ten sposób uratowałam im życie. Po 15 dniach zostali wypuszczeni. Wcześniej mój mąż był torturowany, bity. Zmusili go też, żeby napisał na mnie donos.
Ciała zmarłych w czarnych workach
Ponad 130 osób z Chersonia było przetrzymywanych w tymczasowym areszcie dla 60 osób. Cela, w której byłam ja i pięć innych kobiet, mogła pomieścić dwie osoby. Spałyśmy na podłodze. Leki można było dostać tylko od krewnych. Ale zabroniono mi wszystkiego: paczek, spacerów na świeżym powietrzu, rozmów z lekarzami, a nawet snu. Na nic mi nie pozwolono, ponieważ nie zgodziłam się na współpracę.
Mogli mnie wezwać na przesłuchanie o każdej porze dnia i nocy. Telefon dzwonił w trzech przypadkach: przyprowadzano kogoś nowego, kogoś zabierano na tortury lub kogoś wypuszczano. A kiedy otwierały się drzwi do celi, każda z nas bała się, że zostanie wywołana.
To było straszne. Po przesłuchaniu wyprowadzili mnie z czapką na twarzy lub maską na oczach, nie widziałam, dokąd idę, bałam się, że upadnę.
W areszcie wielu ludzi zakatowano. Ich ciała pakowano w czarne worki i wyrzucano do kontenerów na śmieci.
Cztery razy zabrano mnie na przesłuchanie. Razili mnie prądem, aż straciłam przytomność. Po jednej z takich sesji dostałam ataku serca. Dziewczyny były przestraszone, pukały do drzwi i wzywały lekarza. Rosyjscy dręczyciele zignorowali ich prośby o pomoc medyczną i ostatecznie pomógł mi współwięzień, Misza, kręgarz. Uratował mi życie. Potem podał mi leki i zmierzył ciśnienie krwi. W sumie miałam siedem ataków serca podczas 280-dniowej niewoli.
Pewnego razu, na kolejne przesłuchanie, zaprowadzono mnie do ciemnego pokoju, kazano znaleźć lewą ręką krzesło i usiąść. Kiedy zdałem sobie sprawę, że krzesło jest suche, a nie mokre, poczułem się lepiej. W końcu wszyscy wiedzieli, że mokre krzesło to zły znak. Nigdy w życiu nie paliłam, ale kiedy wracałam do celi po tych "sesjach", brałam papierosy od dziewczyn. Podczas przesłuchań zachowywałam zimną krew, ale w celi wpadałam w rozpacz.
Kara za jedzenie dla więźniów
W październiku zaczęli masowo zabierać ludzi z aresztu śledczego w Chersoniu. Niektórych zwolniono, innych przewieziono do Kalanczaku, Czaplinki, Czongaru, Geniczeska, a nawet do Symferopolu. Czuliśmy, że armia ukraińska zaraz wkroczy do miasta, bo słyszeliśmy silne eksplozje. Pewnej nocy kazano nam, mnie i czterem innym kobietom, spakować nasze rzeczy. Byłyśmy szczęśliwe. Wyprowadzono nas w letnich ubraniach i wsadzono do samochodu. Potem wszystkie samochody z więźniami wjechały na ponton ze sprzętem wojskowym. Bałyśmy się, bo chowali się za nami, a gdyby był nalot, to byśmy zginęły.
W miejscowości Hoła Prystań trzymali nas dziesięć dni. Okupanci nas nie karmili, przeżyliśmy tylko dzięki miejscowym. Potajemnie przynosili nam jedzenie. Później kierownik ośrodka został ukarany za to, że pozwolił nam nie umrzeć z głodu.
Następnie przetrzymywano nas w wiosce Novotroitske - nie w celach, ale w pokoju z oknem zabitym deskami. Tutaj, bez świeżego powietrza i słońca, pięć kobiet dzieliło jeden śmierdzący materac. W pokoju cały czas paliła się żarówka. Nie było wody ani toalety, więc wyprowadzano nas dwa razy dziennie. Jeśli chodzi o jedzenie, dostawałyśmy dwie paczki "Miviny" i puszkę gulaszu dziennie na pokój. Czasami przynoszono nam chleb.
Po tym, jak policjantka, moja współlokatorka, została zwolniona w grudniu, pojawiły się plotki, że wkrótce wszystkich nas puszczą Na początku mówiono o Nowym Roku. Potem o 8 marca. Ale my nadal siedzieliśmy. 17 marca nie wytrzymałam i rozpoczęłam strajk głodowy. Jadłam tylko chleb i piłam wodę, zagroziłam, że z tego też zrezygnuję jak mnie nie wypuszczą. Dziesięć dni później przyszli do mnie ludzie, aby przekonać mnie do jedzenia. Nie zgodziłam się.
Przez cały ten czas moja rodzina mnie szukała. Ale wszędzie mówiono im, że nie ma tu takiej osoby. Chociaż ja tam byłam. Nawiasem mówiąc, przez ponad dziewięć miesięcy niewoli nie widziałam ani jednego przedstawiciela międzynarodowego.
17 maja 2023 r. zostałam wezwana na rozmowę. Zabrali mnie do pokoju, w którym czekało na mnie dwóch mężczyzn. Zapytali mnie, za co jestem w więzieniu. Wymyśliłam historię o kobiecie, która napisała na mnie skargę, ponieważ lubiła mojego męża. Potem kazano mi napisać trzy pokwitowania: pierwsze, że nie rozumiem, jak znalazłam się na komisariacie i nie mam do nich żadnych roszczeń, drugie, że nie byłam torturowana ani nie użyto wobec mnie siły. Trzecie: że otrzymałam swoje rzeczy. Następnie zwrócili mi paszport i obrączkę i kazali się przygotować. Ale powiedziałam, że nie wyjdę bez mojej współlokatorki Switłany. I jej też pozwolili wyjść.
Założyli nam worki na głowy. Wozili nas po Nowotroicku przez około dziesięć minut. Wysadzili nas przy płocie i kazali liczyć do pięćdziesięciu. Samochód ruszył, policzyliśmy pięć razy dziesięć, a potem zdjęliśmy worki. Wreszcie byłyśmy wolne!
Przed nami była jednak długa podróż do domu. Poprosiliśmy miejscowych, żeby zawieźli nas do moich przyjaciół. Ci nas przyjęli, kupili nam ubrania i telefony komórkowe. Żeby opuścić strefę okupowaną, musiałyśmy zapłacić po 350 dolarów.
Na granicy musiałam pokazać, że nie mam na ciele siniaków od broni. Przy moim nazwisku był dopisek, że nie wolno mi wyjechać. Zaczęłam się modlić, żebym miała szczęście. I stało się... Inspektor punktu kontrolnego usunął ten znak ze słowami: "Puść ją!". Już na granicy z Łotwą spotkaliśmy się z wolontariuszami Czerwonego Krzyża, którzy pomogli nam wrócić do rodzinnego Chersonia. Przejechałam cztery i pół tysiąca kilometrów, mam zrujnowane zdrowie, ale teraz jestem w domu. Wreszcie jestem w domu.
Zdjęcie główne przedstawia korytarz w areszcie śledczym w Chersoniu, gdzie torturowano Ukraińców. Fot: Mykhaylo Palinchak/Panos Pictures/Forum
Kobiety w małych wioskach nie mówią o gwałtach
W cywilu jest Dr Nataszą, jak nazywają ją pacjentki, znaną ginekolożką blogerką, prowadzącą Klub Kobiet i autorką książki o zdrowiu kobiet. To Natalia Leliuh. W czasie wojny została lekarką-wolontariuszką. Podróżuje na okupowane terytoria Ukrainy, by ich mieszkańcom zapewnić opiekę medyczną. Natychmiast po wyzwoleniu obwodów kijowskiego i czernichowskiego szukała, i znajdowała ludzi nawet w wioskach składających się z dziesięciu domów, przynosiła im leki i przeprowadzała badania lekarskie. Dla sestry.eu Natalia Leliuh opowiedziała o tym, jak na własne oczy widziała wojnę, o pracy z ofiarami przemocy seksualnej i o życiu daleko od córki.
Kobiety w małych wioskach nie mówią o gwałtach
- Pierwsze dni w regionie kijowskim były ciągłym cierpieniem. Podczas okupacji ludzie byli w stanie szoku. Kiedy przyjechaliśmy, dużo płakali, milczeli, złościli się i pytali: "Gdzie byliście wcześniej, gdzie byli lekarze, kiedy umierała moja matka?". Dzień, w którym pojechaliśmy do obwodu charkowskiego, do wiosek Dovhenke i Dolyna, był przerażający. Nie było tam nikogo, kto mogłabym pomóc - osady były puste, zaminowane i zniszczone. Miałam samochód pełen leków, ale nie było nikogo, kto potrzebowałby pomocy - mówi Natalia Leliuh.
Kobiety na terenach okupowanych potrzebowały lekarza. Natalia Leliuh badała kobiety rodzące z małymi dziećmi, wykonywała standardowe zabiegi ginekologiczne i pracowała z kobietami wykorzystywanymi seksualnie. Podczas wojny, jak mówi, widziała większość zgwałconych kobiet w regionie Kijowa:
- Potem jeździliśmy już w wybrane miejsca. Tam już było mniej zgłoszeń przemocy seksualnej. Jednak nie dlatego, że ogólnie było ich mniej, ale dlatego, że minęło trochę czasu i ludzie albo już znaleźli pomoc, albo nie chcieli już zgłaszać gwałtów. Zwłaszcza w małych miastach i wsiach. Jeśli kobiety jakoś to przeżyły, nie zaszły w ciążę i nie mają poważnych problemów zdrowotnych, nie będą o tym mówić. Zdarzały się przypadki ciąży. Większość dziewcząt chciała dokonać aborcji, ale były też takie, które zdecydowały się urodzić. Kobiecie trudno jest wybrać między sobą a dzieckiem, bez względu na to, w jaki sposób dziecko pojawia się w jej życiu.
Natalia nie tylko zapewniała opiekę medyczną, ale także służyła jako osobista psycholożka dla wielu ofiar przemocy seksualnej, które odważyły się opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Najważniejszą rzeczą, podkreśla lekarka, jest budowanie relacji opartych na zaufaniu, a nie krzywdzenie.
Przed Euromajdanem nie interesowałam się polityką
Natalia Leliuh długo nie interesowała się polityką. Choć pochodzi z rozpolitykowanego domu.
- Mój ojciec był antykomunistą, w domu zawsze mieliśmy zakazaną literaturę i, powiedzmy sobie szczerze, nie zostałem wychowany w tradycjach Związku Radzieckiego. Przez całe życie mój ojciec uwielbiał czytać, uczył mnie krytycznego myślenia, zadawania pytań, tak by nie myśleć i nie być jak wszyscy.
Kiedy Ukraina uzyskała niepodległość, Natalia Leliuh martwiła się o swoją aplikację na studia:
- Wszystko mnie omijało. Jedzenie było, bo moja babcia mieszkała na wsi. Choć lekko nie było - fabryka, w której pracował ojciec powoli bankrutowała.
Również podczas Pomarańczowej Rewolucji polityka nie wkroczyła w życie lekarki.
- Zaszłam w ciążę po raz drugi, bardziej martwiliśmy się o lodówkę i zdobycie zawodu niż o politykę.
Dla Natalii wszystko zmieniło się w 2013 roku:
- Kiedy zaczął się Majdan, nie poszła tam. Myślałem, że nie mam tam nic do roboty. Wykonywałem swoją pracę jako lekarka i byłam pewna, że wnoszę coś dobrego do tego świata. Ale potem przyszła noc masakry na Majdanie. Tej nocy mój kolega został pobity i złamano mu nogę. Następnego dnia byłam z tysiącami innych Ukraińców, którzy przyszli na główny plac w Kijowie i tam pozostali.
To była walka z niesprawiedliwością, konfrontacja z jawnym bezkarnym złem. Widziałam, jak chłopaków oblewano zimną wodą z bunkra przy minus 16, byli zamarznięci. Przynoszono ich do nas, rozbieraliśmy ich, ogrzewaliśmy i podawaliśmy kroplówki. A potem zaczęły się strzelaniny na Majdanie, to było nie do pojęcia. Wtedy zrozumiałem, że nie ma innej drogi. Ta rewolucja stała się moja. W 2014 roku, kiedy wybuchła wojna w Donbasie, zacząłam aktywnie działać jako wolontariuszka.
Lekarka, która nigdy nie marzyła o byciu lekarką
Jako dziecko Nataliia Leliuh zajmowała się muzyką i sportem, a także pisała wiersze. Nie planowała studiować medycyny. I zostać ratownikiem medycznym, jak jej matka. O wszystkim zadecydował przypadek.
- Aby uniknąć pozostania w szkole, po ósmej klasie, w tajemnicy przed rodzicami, wstąpiłam do szkoły medycznej w Niżnym. Kiedy mój ojciec się o tym dowiedział, nie rozmawiał ze mną przez dwa tygodnie. Był bardzo obrażony, ponieważ chciał, żebym skończyła szkołę. Kiedy byłam dzieckiem, mój ojciec zmienił 16 szkół, ponieważ mój dziadek jako szef zespołu koparek budował drogi i autostrady na Dalekim Wschodzie i musiał się ciągle przemieszczać. Dlatego bardzo mu zależało, żebym miała spokojne dzieciństwo i żebym skończyła jedną szkołę.
Podczas swojej pierwszej praktyki w szkole przyszła dr Natasza zdała sobie sprawę, że nie popełniła błędu w swoim wyborze. Ukończyła szkołę jako studentka zaoczna i wstąpiła na Uniwersytet Medyczny Bogomolec w Kijowie:
- Miałam trzy podejścia, ale niespodziewanie dla mnie dostałam się już za pierwszym. Myślałam o zostaniu chirurgiem, ale przyjęli mnie na położnictwo. I ani przez chwilę tego nie żałowałam, bo okazało się, że to moja dziedzina.
Gdyby moja córka była ze mną, trudniej byłoby mi chodzić w niebezpieczne miejsca
Wojna rozdarła rodzinę Natalii Leliuh. Po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę jej 17-letnia córka wyjechała do Niemiec. W Berlinie zdobyła wykształcenie artystyczne. "Dr Natasza" nie ukrywa, jak trudno jest jej znosić rozłąkę:
- Sonia niedawno miała swoją pierwszą indywidualną wystawę w Berlinie. Starannie się do niej przygotowywała, była zdenerwowana. Rozmawialiśmy przez telefon 3-4 razy dziennie. Zrozumiałam, że bardzo chciała, żebym była na otwarciu. Ale nie mogłam tego zrobić. Mogłam przyjechać później. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że moje dzieci są już dorosłe, mają własne życie. Trudno jest mi się rozdzielić. Wojna sprawiła, że stało się to bolesne - w ciągu jednego dnia.
Jednocześnie, jak mówi Nataliia, wojna nie złamała ani jej, ani jej córki:
- Sonia bardzo chce skończyć studia i wrócić do Ukrainy. Moje dzieci (Natalia też ma syna - red.) wiedzą więcej o historii Ukrainy niż ja, bardzo się nią interesują. Sonia dużo czyta o renesansie ukraińskim, o latach sześćdziesiątych i przybliża naszą historię ludziom w Europie.
Lekarka mówi, że trudno jest żyć na odległość, Przyznaje jednak, że gdyby Sonia była w pobliżu, trudniej byłoby jej podjąć decyzję o wyjeździe na okupowane terytoria i ratowaniu tam ludzi:
- Gdyby była w pobliżu, nadal bym to robiła. Ale byłoby o wiele trudniej.
Nie ma takiego doświadczenia w innych krajach, ukraińskie kobiety są pionierkami w Europie.
Od 10 lat Natalia prowadzi Klub Kobiet, projekt edukacyjny medycyny opartej na faktach, który obala mity na temat zdrowia, ciąży, porodu i leków o nieudowodnionej skuteczności. Ze swoimi wykładami dla kobiet dr Natasza odwiedziła dziesiątki miast w Ukrainie i w Europie. Jej największym marzeniem jest zorganizowanie klubu dla kobiet w języku ukraińskim w Symferopolu, Doniecku, Ługańsku i innych tymczasowo okupowanych miastach.
Natalia Leliuh zawsze podkreśla siłę ukraińskich kobiet, które starają się normalnie żyć pomimo horroru wojny:
- Chyba mamy to w genach. Ukraińska kobieta przypomina mi lalkę motankę [symbol dobrobytu, nadziei i talizman ludzkiego przeznaczenia - red. Trzyma skrzydła nad swoją rodziną i jednocześnie ociera łzy i krew. Ukraińska kobieta to wielka siła. Nie wiem, skąd to się bierze. Być może ta siła rodzi się, gdy człowiek broni tego, co do niego należy. Bo Rosjanie tego nie mają. I nie może być, bo oni nie bronią, oni atakują.
Za granicą lekarka spotyka się z ukraińskimi kobietami potrzebującymi wsparcia psychologicznego:
- Osoby przebywające w innych krajach również mogą cierpieć na PTSD. Zespół stresu pourazowego rozwija się również u osób, które nie są bezpośrednimi świadkami traumatycznych wydarzeń, a także u tych, którzy mają krewnych na Ukrainie. Na przykład, jeśli kobieta mieszka za granicą, a rakieta uderza w dom jej rodziców, jest to agresywny czynnik, który może powodować PTSD. Nawet ludzie, którzy tylko wyobrażają sobie, że rakieta może uderzyć w dom ich rodziców, mogą mieć to traumatyczne doświadczenie. Warto o tym wiedzieć. Jeśli masz niepokojące objawy: słaby sen, ciągły niepokój, depresję - potrzebujesz pomocy psychologa.
Pomimo faktu, że Natalia Leliuh postrzega przyszłość Ukrainy jako bardzo trudną, kraj odrodzi się i będzie tylko silniejszy:
- Dla mnie, jako ginekolożki, proces narodzin jest cudowny, ale zawsze trudny zarówno dla matki, jak i dziecka. Po drodze pojawiają się straty i inne trudności. Ale najważniejsze jest, aby nie stracić pamięci. Istniejący ból trzeba przeżyć, uświadomić go sobie, wyciągnąć z niego wnioski i na ich podstawie zbudować nowy kraj. Silniejszy kraj. Inny.
Maksym Kolesnikow: "Dla Rosjan wielu Ukraińców w jednym miejscu, nawet jeśli to więźniowie, jest zagrożeniem. Boją się nas"
Jest biznesmenem pochodzącym z Doniecka. Mieszkał w Kijowie, był restauratorem, a także dyrektorem marketingu w dużej firmie finansowej. Jednocześnie studiował, chciał zostać psychoanalitykiem. Od początku inwazji na pełną skalę został zmobilizowany i poszedł bronić Ukrainy. W marcu 2022 roku został wzięty do niewoli. 4 lutego tego roku został zwolniony. Na zdjęciu z tamtej chwili zmęczony i wyniszczony trzymaa w dłoni czerwone jabłko. Moment, w którym stoi wśród innych uwolnionych więźniów, oszołomiony patrzy na jabłko, stał się symbolem powrotu do życia. zdjęcie to obiegło cały świat. Prawie rok w niewoli - jak to przeżył?
Oksana Szczyrba: W 2015 roku pojechałeś bronić swojego rodzinnego Donbasu przed rosyjskimi okupantami. To była trudna decyzja?
Maksym Kolesnikow: Urodziłem się i wychowałem w Doniecku. Wydarzenia na wschodzie Ukrainy wstrząsnęły mną, mimo że od kilku lat mieszkałem w Kijowie. Rozumiałem, że toczy się wojna.
OS: Kiedy Rosja rozpoczęła inwazję na pełną skalę, zaciągnąłeś się do wojska pierwszego dnia, 24 lutego 2022 roku. Jak trafiłeś do niewoli?
MK: Zajmowaliśmy pozycję w regionie Kijowa, w pobliżu małej wioski, między autostradą Żytomierz a Gostomlem. Byliśmy otoczeni od 3 marca. Kilka razy Rosjanie próbowali wejść na teren naszej jednostki wojskowej, za każdym razem ich odpieraliśmy. 20 marca zostało nas mniej niż 80. Wjechali z czterema czołgami. Bitwa trwała ponad 8 godzin. Skończyła się nam broń przeciwczołgowa i nie mieliśmy czym walczyć. Czołgi jeździły po terenie, ostrzeliwując nasze pozycje z bliskiej odległości. Kiedy stało się jasne, że nie ma czym walczyć, a wielu ludzi zginęło, dowódca naszego oddziału zdecydował się poddać.
ОЩ: Коли рідні дізналися, що Ви в полоні?
MK: Z rosyjskiego kanału telewizyjnego Zvezda. Film ze mną został opublikowany w Internecie.
OS: Prawie rok niewoli. Gdzie byłeś przetrzymywany?
MK: Najpierw zabrano nas na Białoruś, do obozu filtracyjnego. Stamtąd przewieziono do miasta Nowozybkow w obwodzie briańskim w Rosji do ośrodka zatrzymań. Byliśmy tam przetrzymywani aż do wymiany.
OS: Ile osób było z tobą w niewoli?
MK:Naliczyliśmy około 540.
OS: Jak to ustaliłeś??
MK: Jak się prawie nic nie wie, to szuka się sposobów, żeby się czegoś dowiedzieć. Raz lub dwa razy w miesiącu dostawaliśmy mydło i za każdym razem podpisywaliśmy się na wyciągach. Mogliśmy zobaczyć, ilu ludzi też odebrało mydło. Potem stało się to trudniejsze, bo zaczęły się wymiany. Teraz starają się trzymać ludzi w mniejszych grupach. Dla Rosjan wielu Ukraińców w jednym miejscu to duże zagrożenie. Boją się nas.
OS: Jak wyglądał wasz zwykły dzień w niewoli?
MK: Żyliśmy według więziennego grafiku. O 6 rano budzono nas, o 22 szliśmy spać. Raz w tygodniu zabierali nas do łaźni. W październiku niespodziewanie dostaliśmy książki. Potem je zabrali. Kiedy przyjechała kontrola, było lepiej. Doskonale zdają sobie sprawę, że łamią wszelkie możliwe zasady i przepisy. Na przykład mieliśmy surowy zakaz patrzenia na nich, żądali, abyśmy patrzyli w dół. Nawet kiedy się poruszaliśmy, nie wolno nam było podnosić głowy. Nosili kominiarki i nie widzieliśmy ich twarzy.
OS: Podczas przesłuchania odmówiłeś nazwania Ukraińców nazistami, czego domagali się okupanci. Czy nie zostałeś za to ukarany?
MK: Nie. To było przed kamerą. Na zewnątrz Rosjanie starają się pokazać, że przestrzegają zasad. Miałem też szczęście, bo było ze mną kilku innych więźniów, którzy mieli być przesłuchiwani. Nie chcieli tracić na mnie czasu. W pierwszych dniach niewoli wielu Rosjan było zszokowanych tym, co się działo. Pytali mnie: "Czy masz jakichś krewnych w Rosji? Mój wujek mieszkał w Rosji, zmarł w grudniu 2021 roku. Pewien rosyjski policjant powiedział mi, że miał szczęście, że nie widział tego wszystkiego. Oznacza to, że dla wielu z nich (nie dla wszystkich) to, co się działo, było szokiem.
OS: Co było dla ciebie najbardziej przerażające w niewoli?
MK: To, że nie wiedziałem, co się dzieje z najbliższymi. Kiedyś dano nam możliwość napisania listu z czterema słowami, które podyktowali: "Żywi, zdrowi, wszystko w porządku". Powiedzieli, że jeśli cokolwiek dodamy, nie wyślą listu. To było w maju, a wczesną jesienią list przyszedł na adres mojej mamy. Listy były wysyłane, ponieważ w sierpniu okupanci uznali nas za jeńców wojennych. Często pytano nas, czy chcemy wracać do domu, czy do Rosji. Od naszych krewnych nie było żadnego odzewu. Do 31 maja nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Później dano nam małe telewizory (raz lub dwa razy w tygodniu). Nadawali głównie kłamstwa, ale dowiedzieliśmy się, że Rosjanie opuścili północ Ukrainy, opuścili region Kijowa.
OS: Czy okupanci szydzili z ciebie?
MK: Nie rozmawiamy o tym - to niebezpieczne dla tych, którzy pozostali. Po zwycięstwie będziemy zbierać dowody.
OS: Zbieramy już...
MK: Tak. Niedawno uczestniczyłem w konferencji w Wiedniu na temat jeńców wojennych. Było tam wielu przedstawicieli Ukrainy, w tym byli jeńcy, i daliśmy tam pełne świadectwo. Świat musi wiedzieć, co się dzieje.
OS: Czy zwrócono się do Ciebie w Ukrainie w sprawie składania zeznań?
MK: Tak. Wszyscy jeńcy wojenni zeznają.
OS: Nie mogę przestać myśleć o twoim zdjęciu z jabłkiem po uwolnieniu z niewoli. Powiedziałeś wtedy, że boisz się zjeść jabłko...
MK: Trochę żartowałem. Może żart nie wyglądał na żart, byłem w złym stanie fizycznym. Podczas niewoli nie widzieliśmy świeżych owoców i warzyw. Raz mieliśmy świeżą kapustę.
OS: Po niewoli nawet członkowie twojej rodziny cię nie rozpoznali, schudłeś 32 kg. Jak człowiek może to wszystko wytrzymać? Co pomogło ci wytrwać?
MK: Od pierwszych dni byłem zdeterminowany, żeby to wszystko przetrwać i wrócić do domu. Rozumiałem, że wojna potrwa długo. Gdybym poddał się rozpaczy, bardzo szybko straciłbym swoją tożsamość. Zmusiłem się do powrotu do miłych wspomnień, do przeszłości, do moich planów. Przed wojną miałem wspaniałe, pracowite życie. Wspaniałą żonę, dzieci, które bardzo kocham, rodziców. Rodzina stała się dla mnie ważnym oparciem. Stworzyłem sobie model mostu: przeszłość to jeden brzeg, a drugi to przyszłość. I musiałem przekroczyć tę przepaść. Komunikacja i wzajemne wsparcie między braćmi broni to wielka siła. Oczywiście nie jesteśmy święci. 14 dorosłych, ciągle głodnych mężczyzn przebywało w tym samym pomieszczeniu przez długi czas. Pojawiały się konflikty. Ale za każdym razem przypominaliśmy sobie, że wróg jest poza naszą celą i że powinniśmy skierować nasz gniew na tego, który nas maltretuje. Wspieraliśmy się historiami i wspomnieniami.
OS: Nie zabroniono ci się komunikować?
MK: Było kilka prób, kiedy nowa zmiana strażników przybyła z Kaukazu. Wprowadzili własne zasady. Na początku często kazali nam stać cały dzień, nie pozwalali rozmawiać. Ale szeptaliśmy do siebie. Ci z Kaukazu sprawdzali nas kilka razy dziennie, czy jesteśmy cicho. Później ten wymóg zniknął.
TS: Czy inaczej odnosili się do kobiet, a inaczej do mężczyzn?
MK: Na naszym piętrze była cela z kobietami i dość szybko je uwolniono. Na początku były traktowane jak mężczyźni. Ogolono im głowy. Dostały też więzienne ubrania.
OS: Co wam dawali?
MK: Buty, podkoszulki, kalesony, skarpety, gumowe kapcie. To wszystko, nie dali nam zimowych ubrań. Musieliśmy podpisać się pod wieloma rzeczami, których nam nie dano. To małostkowe i śmieszne. Mieli nam dawać nową szczoteczkę i pastę do zębów co miesiąc, ale dawali nam jedną co kilka miesięcy. Czasami nie dawali nam mydła w łaźni, ale kazali nam podpisać, że je dostaliśmy. Kradli wszystko, co się dało.
OS: Jeśli więźniowie mieli problemy zdrowotne, czy dostawali pomoc?
MK: Był taki przypadek, kiedy facet kilka razy skarżył się, że boli go ząb. W końcu zabrano go do lekarza. Wszyscy w celi z nim zostali zmuszeni do siedzenia aż do jego powrotu. Mieliśmy w celi 59-letniego więźnia, który miał wylew na kilka miesięcy przed inwazją na pełną skalę i powiedział o tym. Kiedy zachorował, podano mu lekarstwa. Oczywiście w większości przypadków nie próbowano nic zrobić. Co najmniej 2 osoby zmarły na początku niewoli, Rosjanie o tym nam mówili.
OS: Jak zmienił cię czas spędzony w niewoli?
MK: Trudno jest analizować samego siebie. Niewola odebrała mi sporą część zdrowia. Udało mi się jednak zachować swoją osobowość. To było bardzo trudne doświadczenie. Dużo rozmawiam z psychologami, którzy pracują z wojskiem. Istnieje ogromna potrzeba pracy z żołnierzami podczas rehabilitacji po wojnie, a kwestia zaufania jest bardzo ważna. Mężczyźni i kobiety, którzy walczą, chcą czuć, że psychologowie ich rozumieją.
BHP: Podczas wymiany na dużą skalę 4 lutego wróciło do Ukrainy 115 kolejnych żołnierzy, w tym również ty. Jak przebiegła wymiana?
MK: Po prostu otworzyli drzwi celi. Wywołali nasze imiona, kazali nam się spakować i wyjść. Zabrali nam wszystkie ubrania. Dali nam mundury wojskowe - nie nasze rzeczy, ale wybrane ze stosu. Potem kazali nam siedzieć cicho, że idziemy na wymianę. Okupanci nie mogli przywieźć nikogo z Doniecka, więc wymiana została opóźniona. Strona ukraińska nalegała na wymianę wszystkich z zatwierdzonej listy, podczas gdy Rosjanie próbowali naruszyć umowę. Pojechaliśmy na wymianę dwa razy i dopiero za trzecim razem zostaliśmy wymienieni. Rankiem 4 lutego zostaliśmy przewiezieni na przejście graniczne. Kiedy wjechaliśmy na terytorium Ukrainy, do autobusu wszedł przedstawiciel sztabu organizacyjnego i przywitał nas po ukraińsku. Zrozumieliśmy, że jesteśmy w domu.
Rosjanie stale odmawiają wymiany i zmniejszają liczbę osób. Zostałem zatwierdzony do wymiany znacznie wcześniej. Ale skreślili mnie dwa razy. Niestety, strona ukraińska nie może nikomu dać gwarancji. To rodzaj loterii.
OS: Jak przywitała cię rodzina?
MK: Kiedy moja żona mnie zobaczyła, powiedziała, że jestem chudy jak nastolatek. I pochylony. Chodziłem jak znak zapytania. Miałem poważny zanik mięśni.
OC: Gdzie radzisz zwrócić się tym, których krewni są w niewoli?
MK: Radzę współpracować z Centrum Koordynacyjnym. Komunikować się ze sobą, znaleźć grupy wsparcia psychologicznego, grupy wolontariuszy. Bardzo ważne jest, aby czekać i mieć siłę. Ci, którzy wrócą, będą osłabieni, zmęczeni i będą potrzebować pomocy swoich bliskich. Jeśli jesteś w niewoli, nie zapominaj więc o sobie. Wierz, miej nadzieję i czekaj na swoich bliskich.
ОЩ: У 2015 році Ви вели онлайн-щоденник у соцмпережі, де описували підготовку українських військовослужбовців, будні ЗСУ і проблеми. Багато українських видань публікували Ваші розповіді під назвою «Щоденник мобілізованого». Плануєте написати книгу про полон?
MK: Zastanawiam się nad tym. Każdy powinien napisać wszystko, co pamięta. Nie forma literacka jest ważna, ale świadectwo. To powinno zostać we wspólnej pamięci narodowej, żeby Ukraina zdała sobie sprawę, z kim mamy do czynienia, bo realia rosyjskiej niewoli są bardzo dalekie od międzynarodowych norm, konwencji i niewoli, w której przetrzymywani są rosyjscy jeńcy wojskowi w Ukrainie. To jest wojna na wyniszczenie Ukraińców. Mam nadzieję, że z czasem z moich wspomnień uda mi się zrobić coś, co będzie o tym świadczyć.
OS: Jak przebiegał proces rehabilitacji? Jak się dzisiaj czujesz?
MK: Rehabilitacja trwała około 3 tygodni: diagnoza, badania lekarskie, testy psychologiczne. Kolejny miesiąc fizjoterapii, ponieważ miałem poważny zanik mięśni i zmiany w kręgosłupie, i stawach. Bolało mnie lewe biodro, a w kolanie stwierdzono uszkodzenie. Przeszedłem operację, a następnie rehabilitację. Teraz mam cotygodniowe sesje z terapeutą rehabilitacyjnym. Może to potrwać kolejne sześć miesięcy. Teraz czuję się znacznie lepiej. Mogę chodzić na siłownie, muszę dużo pracować nad mięśniami.
OS: Jakie są Twoje najbliższe plany?
MK: Po wojnie planuję wrócić na studia. Jest duże zapotrzebowanie na psychologów wojskowych. Chcę studiować, aby pracować z tymi, którzy potrzebują takiej pomocy.
Odpowiedz krótko, proszę:
OS: Twoje idealne śniadanie?
MK: Jajecznica.
OS: Kto jest Twoim najlepszym nauczycielem?
MK: Wykładowca seksuologii w instytucie, w którym studiuję
OS: Czy często gotujesz w domu?
MK: Kilka razy w tygodniu.
OS: Dlaczego Rosjanie są tak okrutni?
MK: Nienawidzą siebie, bo nie mogą być ludźmi.
OS: Czy będziesz w stanie wybaczyć tym, którzy trzymali cię w niewoli?
MK: Nie.
OS:Kto ponosi winę za wojnę?
MK: Rosjanie, Putin.
OS: Kiedy zwyciężymy?
MK: Nie wiem.
TS: Trzy rzeczy, które zawsze ci towarzyszą.
MK: Telefon, nóż, słuchawki.
OS: Jaki jest twoja słabość?
MK: Jedzenie.
OS: Jaka jest najlepsza rada, jaką kiedykolwiek otrzymałeś?
MK: Było wiele rad od moich rodziców.
OS: Czego żałujesz?
MK: Że w marcu 2022 nie miałem broni przeciwpancernej.
OS: Trzy rzeczy, które cię przygnębiają?
MK: Nie ma takich rzeczy.
OS: Jaka jest Twoja ulubiona książka?
MK: "Sto lat samotności".
OS: Co wpajasz swoim dzieciom?
MK: Niezależność od innych.
OS: Najlepszy przyjaciel?
MK: Nazywa się Dmytro, został zmobilizowany i jest teraz majorem Gwardii Narodowej.
OS: Co może doprowadzić cię do łez?
MK: Wiele rzeczy. Stałem się dość sentymentalny. Ale to głównie coś miłego.
OS: Proszę, dokończ zdania:
- Z czasem zdałem sobie sprawę, że... czas ucieka.
- Nigdy nie zapomnę... jak urodziły się moje dzieci.
- Moje największe zwycięstwo ... jeszcze nie nadeszło.
- Tęsknię za czasami, kiedy... nie było wojny.
- Jeśli zobaczę diabła, powiem mu... czy istniejesz?
- Na moje 70. urodziny podaruj mi... opony, jak sądzę.
- Życie jest zbyt krótkie, by marnować je na... ludzi, którymi nie jesteś zainteresowany.
- Chcę przeprosić... Przeprosiłem wszystkich, wobec których byłem winny. Więc teraz nie mam tego problemu.
- Nigdy nie mogę zostać potępiony za... coś, w czym się mylę.
- Film o mnie nazywałby się... "80 tysięcy kilometrów dookoła świata".
OS: Dziękuję za rozmowę.
Zdjęcia z archiwum bohatera
Nie możesz rozkwitnąć, kiedy twój dom płonie
Miałam całe lato na to, żeby zanieść do naprawy ciepłe buty. Trzy długie miesiące, a nawet więcej – w Londynie ociepliło się na tyle, żeby chodzić w sandałach i balerinach już pod koniec kwietnia. Latem wcale nie chce się myśleć o wysokich trzewikach, sztybletach i pantoflach na grubej podeszwie, więc łatwo zapomnieć i o takiej małej prozaicznej sprawie, jednak byłam przezorna: nieustawne pary posezonowego obuwia, wszystkie wymagające naprawy, postawiłam na najbardziej funkcjonalnej półce, tej, którą zawsze mam na widoku.
Stały tam przez trzy długie miesiące, a nawet więcej i przeszkadzały mi wybierać letnie obuwie na teraz. Myślałam o nich każdego dnia, aż wczoraj tak po prostu w jedną noc zaczęła się prawdziwa jesień. Deszcz nie przestaje padać, wiatr wieje i strasznie jest zimno w nogi. Dzisiaj włożyłam skarpetki pod cieniutkie skórzane pantofle: wszystkie ciepłe buty wymagają naprawy.
„Zaadaptowałaś się. Teraz rozkwitniesz.”
W lipcu minął rok, jak mieszkamy w Londynie. Londyn jest dla nas dobry. Udaje mi się tu wszystko, co powinno się udawać. Nawet zaczęłam zajmować się tenisem. Moja miejscowa przyjaciółka, kiedy opowiedziałam jej, że jesteśmy tutaj już rok, pamiętam, powiedziała mi: zaadaptowałaś się. Teraz rozkwitniesz.
Ta myśl krążyła mi po głowie jak ptaszek pod kopułą jakiejś pustej budowli z dobrą akustyką i nie znajdowała miejsca, żeby przysiąść. Ja? Rozkwitnę?
Od lutego 2022 w ogóle nie myślę o tym, żeby rozkwitać. Przyznaję się, jest w tym nawet pewna ulga: w domu zawsze spieszyłam się, by rozkwitać. Podróżować, zmieniać swoje - i w miarę możliwości czyjeś - życie na lepsze, dobijać się, pokonywać, decydować, męczyć się, oddychać. To dawało mi siłę, ale stwarzało też obciążenie i presję, teraz jednak to wszystko jest tak daleko ode mnie, że ptak myśli o rozkwitaniu nie znalazł miejsca w mojej głowie, gdzie mógłby przycupnąć i po rozmowie z przyjaciółką wkrótce odfrunął. Obciążenia i presji to nie zmniejszyło. Ale teraz stwarzają je całkiem inne rzeczy.
Niemal wszyscy przepraszają za to, że im się udało.Kiedy komuś opowiadam, jak mi tu jest, stale zaczynam od przepraszania: poszczęściło mi się, mówię, znam język, łatwo daję sobie radę z instytucjami i biurokratycznymi procedurami, posiadam umiejętność rozumienia dokumentów, szukania i sprawdzania informacji, mam pracę i dochody. Dopiero niedawno zauważyłam, że nie wszyscy znają język, nie wszyscy mają różnorodne doświadczenie życia za granicą i mniej lub bardziej stabilne dochody, które są niezależne od miejsca zamieszkania i funkcjonowania rynku ukraińskiego, a prawie wszyscy przepraszają za to, że im się poszczęściło. Mnie udało się szybko znaleźć pracę - mówią kobiety, które same utrzymują swoje dzieci i rodziców. Mnie się poszczęściło, że moje dzieci są już dorosłe (czy przeciwnie, jeszcze małe) mówią mamy, które już prawie dwa lata pracują codziennie za mamę, tatę, obu dziadków i babcie. Udało się nam dostać samodzielne mieszkanie – mówią kobiety, głowy rodzin, które teraz tłoczą się wszystkie razem w dalekich od komfortu warunkach. Nam poszczęściło się z rodziną, która nas przygarnęła – mówią ci, którzy z dziećmi dzielą jeden pokój w cudzym domu i do tej pory wstydzą się zapytać, gdzie co leży w kuchni i muszą uważnie wkładać naczynia do zmywarki, żeby nikogo nie zasmucić, bo dom ma swoją własną tradycję i własny styl ich układania. I tak dalej, w nieskończoność.
Słyszałam, jak kobiety szepczą sobie, że im się poszczęściło, bo ranny na wojnie mąż został uznany za niezdolnego do służby wojskowej i zdołał do nich dołączyć. Poza kontekstem to brzmi już po prostu strasznie. I mówiąc szczerze – w kontekście także.
Nie można ocaleć czy uchronić się, przekonując siebie, że straszne rzeczy nie są już tak straszne.
Ludzie zawsze starają się uznać za normalne to, co się z nimi dzieje – szczególnie, kiedy trwa to długo i nie ma możliwości, by wpłynąć na to, żeby przestało się dziać. Im większe zagrożenie, że warunki nas zniszczą, z tym większą zawziętością je na swój własny użytek uznajemy za normalne: wydaje się nam, że w taki sposób dajemy sobie szansę, by ocaleć. Jednak nie można ocaleć czy uchronić się, przekonując siebie, że straszne rzeczy tak naprawdę nie są już tak straszne i już nie tak nas niszczą i bolą.
To, co teraz dzieje się w Ukrainie - jest straszne, niesprawiedliwe i nie do pojęcia. Wszyscy jesteśmy tym zranieni, nawet jeśli z wyglądu jesteśmy cali i przesiedzieliśmy w piwnicy raptem jeden czy dwa dni. Nawet jeśli wszyscy najbliżsi krewni są jeszcze żywi. Nawet jeśli dzisiaj nie masz nikogo, kto jest na pierwszej linii frontu i nie odpowiedział na sms „Jak się masz?”, bo przecież nie wiesz, czy w ogóle odpowie.
To nie jest normalne, Tego nie można uznać za normę siłą myśli, nadludzkim wysiłkiem i formułą „poszczęściło mi się, inni mają trudniej” po prostu dlatego, że normalnemu człowiekowi nie staje się lżej od tego, że komuś innemu jest trudniej.
Wszyscy mamy granice
Niedawno przeczytałam książkę, Nie byłoby czym się chwalić, ale to pierwsza książka od grudnia, jaką przeczytałam. Nawet nie mogę powiedzieć, że nie miałam czasu, przecież przyzwyczaiłam się żyć w paradygmacie, że na to, co ci jest naprawdę potrzebne, czas zawsze się znajdzie. Jeszcze nie nauczyłam się mówić sobie, że są okoliczności, w których to magiczne prawo nie całkiem działa, ale już nauczyłam się to zauważać w życiu innych. Na przykład pewna moja znajoma niedawno poskarżyła się na to, że ciągle robi analizy krwi i nie może ustalić, co z nią jest nie tak: już trzy podejścia do egzaminu na prawo jazdy, i nic, a przecież sumiennie się uczy i wcześniej radziła sobie ze znacznie trudniejszym i obszerniejszym materiałem.
Od kwietnia zeszłego roku sama mieszka z dwojgiem dzieci w mieście, w którym nie była nigdy przedtem, w nowym dla niej środowisku językowym, od zera wyremontowała i urządziła mieszkanie, zapisała wszystkich do szkoły i do kółek zainteresowań, przerejestrowała samochód, potwierdziła wszystkie swoje zawodowe dyplomy i certyfikaty, dostała pracę, nauczyła się dziesiątków nowych tras, setek nowych słów, zapamiętała nowe nazwiska i twarze, nowe zasady segregowania śmieci, wymogi dotyczące ubioru szkolnego i pojemników na drugie śniadanie, nowe schematy obliczania i płacenia podatków i danin, składek na ubezpieczenie, opłat za rejestrację jednego, drugiego, piątego.
A przy tym, jak to w codziennym życiu jej dzieci chorują i potrzebują zainteresowania i miłości, a także jedzenia, ubrań, zabawek i materiałów edukacyjnych, jej rodzice potrzebują wsparcia, a jej mąż w ciężkiej depresji jest daleko od niej, boi się śmierci i na tle tego rozwinęły się u niego zaburzenia lękowe. Mówiła mi o analizach krwi, a ja patrzyłam na nią i myślałam: ona faktycznie nie rozumie, że może po prostu teraz naprawdę nierealne jest przyswajanie sobie znaków drogowych i reguł pierwszeństwa w ruchu drogowym. Ale samochód jest, a prawa jazdy nie ma, i nie może pozwolić sobie na to, żeby go nie dostać, bo wtedy będzie mogła częściej jeździć na spotkania z mężem i lepiej zorganizować logistykę dla swoich dzieci.
Powiedziałam jej, że wszyscy mamy jakieś granice. I że je, niewątpliwie, zawsze można poszerzyć, ale tylko wtedy, kiedy uprzednio je poznamy. Spytała, czy czułam jakieś szczególne osłabienie, kiedy odkryto u mnie dysfunkcję tarczycy. Poradziłam jej, żeby zbadała sobie uszy, bo mnie nie słyszy. Roześmiałyśmy się. Jestem prawie pewna, że potem wygooglowała tarczycę – o wiele łatwiej jest zaakceptować fakt, że masz zapalenie tarczycy, cukrzycę, stan przedzawałowy, a nawet demencję, niż to, że po prostu nie możesz sobie poradzić z niczym innym niż to, z czym już sobie radzisz.
Żyjemy tak długo, jak długo żyjemy
Czasem po prostu nie możesz rozkwitnąć, kiedy twój dom płonie. Strasznie jest żyć, kiedy tylu ludzi codziennie traci życie – toniesz w poczuciu winy, nieufności, zwątpieniu, czy masz prawo do tego wszystkiego, co masz. To męczy, nie mówiąc już o wszystkim innym – bardziej grubej przyziemnej materii wielu tysięcy pytań i spraw, jakie trzeba rozwałkować w nowym środowisku, nie rozumiejąc języka, mentalności, kontekstów, aluzji, a czasem po prostu reguł życia.
Nie, oczywiście, cuda się zdarzają – ktoś spotkał prawdziwą miłość, odnalazł siebie, znalazł odpowiedź na pytania dotyczące życia, wszechświata i w ogóle. Urodziły się niemowlęta, straszne diagnozy okazały się błędne, znalazło się mieszkanie, zrealizowały się projekty, zaczęły się biznesy. Po prostu dlatego, że jesteśmy żywe, póki jesteśmy żywe. Nie musimy rozkwitać na siłę. To, że ktoś nam pomógł, że otrzymałyśmy wsparcie, że ocalałyśmy i jesteśmy bezpieczne, nie nakłada na nas obowiązku, żebyśmy rozkwitały i tryskały szczęściem, sukcesem i efektywnością, wystarczy wdzięczność, troska o siebie i świat i o wkład w zwycięstwo – taki, jaki jest teraz możliwy.
Wojna wywiera na nas już wystarczającą presję, a mówiąc szczerze – to ponad wszelką miarę. Nie powinnyśmy same na siebie wywierać jeszcze większej.
_____________________________
Zdjęcie na stronie głównej przedstawia graffiti w stylu Banksy'ego na ścianie zniszczonego budynku mieszkalnego w Irpinie, który został w ogromnym stopniu zniszczony w wyniku walk na początku rosyjskiej inwazji, 12 listopada 2022 r. Fot: Maxym Marusenko/NurPhoto/AFP/East News
"Dokąd mam wyjechać z Izraela? Tylko do Ukrainy, ale tam też strzelają - Ukraińcy są po prostu do tego przyzwyczajeni, a Izraelczycy wciąż są w szoku".
Ukrainka Anna Galicyna przyjechała do Izraela ze swoim 5-letnim synem Semenem w marcu 2022 r., uciekając przed wojną na Ukrainie. Ona i jej rodzina mieszkali 7 km od Irpina, na obrzeżach Kijowa, na 13. piętrze wieżowca. Pierwszego dnia wielkiej wojny, 24 lutego 2022 r., uciekli do wsi Muzychi, 30 km od Kijowa, gdzie zebrali się krewni, siostry i dzieci jej męża oraz rodzice. Piwnica domu stała się dla nich schronem przeciwbombowym.
Gorąca Warszawa po zimnej piwnicy
"Mój syn bardzo kaszlał, w piwnicy było zimno. Bałam się, ale płakałam tylko wtedy, gdy zasypiał, co chciałam, żeby miał normalne życie".
1 marca opuściliśmy Ukrainę, ledwo mieszcząc się w pociągu ewakuacyjnym. Na dwa miejsca w pociągu przypadało 9 osób i 3 psy.
"Nawet w toalecie były trzy osoby. Dorośli to znosili, ale z ubikacji musiały też korzystać dzieci".
Okna zamknięte, duchota. Pięcioletni Semen zachorował.
Następnego dnia Ania była już w Polsce.
"Dojechaliśmy do hotelu w Warszawie, weszliśmy do gorącej wanny i siedzieliśmy tam tak długo, aż się rozgrzaliśmy. Mój syn jakoś wydoroślał, stał się męski. Woda miała 40 stopni".
Przybyli do Izraela 10 marca. Przywitała ich rodzina i wydawało się, że najgorsze już za nimi.
"Mój brat i jego rodzina, rodzice, wujkowie, ciotki i przyjaciele od dawna mieszkają w Izraelu, który jest bezpiecznym krajem, gdzie życie jest wysoko cenione, a ludzie są gotowi walczyć i bronić każdego obywatela. Pomimo faktu, że kraj jest otoczony przez wrogów, ludzie zawsze mieli poczucie bezpieczeństwa. Izrael daje obywatelom, którzy właśnie musieli uciekać przed wojną sześciomiesięczny zasiłek, dzięki czemu jest czas ułożyć sobie życie".
Anna osiedliła się w mieście Aszkelon, 8 kilometrów od granicy ze Strefą Gazy. To lokalne władze ściągały tutaj uchodźców.
"To miasto nad morzem, z pięknymi terenami sportowymi i plażami. Wygodne apartamenty, ceny mieszkań są niższe niż w innych częściach Izraela. To jest atrakcyjne."
Kupiła samochód, wzięła udział w kursie kosmetycznym, mimo że miała 20-letnie doświadczenie, w końcu otrzymała izraelski dyplom i otworzyła własny gabinet. Jej kuzyn - księgowy, pomógł jej zrozumieć przepisy.
"Jeśli zakładasz firmę, musisz robić wszystko zgodnie z literą prawa, a jeśli popełnisz błąd lub zrobisz coś poza kasą fiskalną, możesz mieć kłopoty". Repatriantom oferuje się kursy językowe i bezpłatną pomoc prawną. Kraj jest bardzo drogi i trudno jest zintegrować się na własną rękę. Tutaj płaci się nawet za kichnięcie, podatki są szalone".
Kolejny schron przeciwbombowy w piwnicy
A jednak jest to spokojne życie... Nikt nie spodziewał się tego, co wydarzyło się 7 października, kiedy terroryści wkroczyli do Izraela i zaczęli zabijać cywilów. Anna jest pewna, że zostanie przeprowadzone dochodzenie w sprawie tego, jak stało się to możliwe i jak bardzo ucierpiała reputacja Izraela, jednej z najsilniejszych armii i najpotężniejszych agencji wywiadowczych. "W Izraelu każde życie jest cenione, a to, co dzieje się teraz - zakładnicy, dzieci, cywile zastrzeleni w samochodach - jest niewyobrażalne!"
W miastach, zwłaszcza w pobliżu Strefy Gazy, nowe mieszkania są w większości wyposażone w mammady, czyli bezpieczne pokoje. Są one wzmocnione w specjalny sposób, dzięki czemu można się w nich ukryć w razie ostrzału.
"Kiedy zaczyna się ostrzał, ludzie kładą tam swoje dzieci spać, albo wszyscy zbierają się razem i zamykają drzwi oraz okno wykonane ze specjalnej stali".
Aszkelon jak Kijów
Jednak Anna mieszka w Aszkelonie w starym domu ze schronem przeciwbombowym w piwnicy. Gdy 7 października rozpoczął się masowy ostrzał, trafiła z synem do niej - ciemnej, wilgotnej, takiej jak piwnica pod Kijowem, gdy Ukrainę najechali rosyjscy najeźdźcy, tacy sami jak terroryści, którzy nie oszczędzają nikogo, ani kobiet, ani dzieci. Anna z przerażeniem porównuje sytuację na rodzinnej Ukrainie i w Izraelu.
"W obu miejscach byli terroryści. To, co Rosjanie zrobili na naszych ziemiach, jest niezrozumiałe. Tak samo jest z terrorystami z Gazy. Wszyscy oni mają zero człowieczeństwa i nie powinniśmy oczekiwać, że będą komukolwiek współczuć lub pozwolą im odejść".
W przeciwieństwie do Ukrainy, w Izraelu nie ma godziny policyjnej, a w Aszkelonie nie wprowadzono ewakuacji - izraelska armia prowadzi działania antyterrorystyczne w wioskach między miastem a Strefą Gazy. Ale w Aszkelonie ulice są puste. Wiele sklepów jest zamkniętych na głucho. Ludzie są przestraszeni i próbują wydostać się z miasta. Większość ostrzałów ma miejsce w nocy. Władze wprowadziły zasady, których muszą przestrzegać cywile.
"Nie ma niebezpieczeństwa okupacji Aszkelonu. Ale musimy być czujni. Nie wychodzić z domów, nie opuszczać mammadów podczas ostrzału". Ania pamięta swój rodzinny Kijów - puste ulice na początku wojny, ostrzał i niebezpieczeństwo wiszące w powietrzu. Teraz doświadcza tego wszystkiego po raz drugi w Izraelu. Nie wolno otwierać nikomu obcemu drzwi, bo w Izraelu mieszka wielu Arabów, władze obawiają się prowokacji terrorystów.
Cały Izrael jest teraz pod bronią. "Żelazna Kopuła" (system obrony przeciwlotniczej) chroni miasta, ale nie zawsze jest w stanie poradzić sobie z dużą liczbą rakiet wystrzeliwanych przez terrorystów. Napięcie rośnie.
"Okrucieństwo terrorystów jest niesamowite - to bandyci, jak w średniowieczu. Ze względu na bliskość Strefy Gazy mamy tylko 10 sekund, zanim nadleci rakieta, i nie mamy czasu biec do schronu" - mówi Anna.
Gdy 10 października rakieta uderzyła w budynek mieszkalny w Aszkelonie, raniąc małego chłopca, Ania z synkiem przenieśli się na północ kraju - przygarnęli ich przyjaciele.
"Istnieje ryzyko, że inna grupa terrorystyczna (Hezbollah z Libanu - red.) dokona inwazji tutaj, na północy".
Anna przyznaje, że znów poczuła strach o swoje dziecko - tak jak w lutym 2022 roku, w pierwszych dniach rosyjskiej inwazji na Ukrainę.
"Dlaczego znowu przez to przechodzimy? Panie, kiedy nastanie cisza i spokój?"
Anna nie wie, jak żyć i co robić. Sytuacja na Ukrainie, a teraz w Izraelu dowodzi, że żyjemy w świecie, w którym trudno cokolwiek planować.
"Nie widzę sensu w lataniu gdzieś indziej. Dokąd miałbym polecieć? Do innego tymczasowego miejsca zakwaterowania? Nie, do Ukrainy. Tam sytuacja jest taka sama, po prostu ludzie są przyzwyczajeni do wojny. A w Izraelu wojsko i przywódcy wciąż są w szoku, cały kraj jest w szoku".
7 października, w święto Simchat Tora, ze Strefy Gazy przeprowadzono zmasowany atak rakietowy na Izrael - od 3 do 5 tys. rakiet. Grupa terrorystyczna Hamas przełamała mur między Strefą Gazy a Izraelem, umożliwiając terrorystom przedostanie się do pobliskich osiedli. Terroryści wzięli dziesiątki Izraelczyków i obcokrajowców (w tym dzieci) jako zakładników w Strefie Gazy. Setki osób zostało zabitych, a tysiące rannych. Izrael nie poniósł takich strat w ciągu ostatnich 50 lat, od wojny Jom Kippur.
Siły Obronne Izraela rozpoczęły operację Żelazny Miecz w Strefie Gazy. Szef Głównego Zarządu Wywiadu Ministerstwa Obrony Ukrainy, Kyryło Budanow, powiedział, że Rosjanie przekazywali Hamasowi broń, którą udało im się zdobyć w Ukrainie.
Zdjęcia z archiwum bohaterki
Kocham ultramaratony. Nie śpię, nie jem, biegnę
Daria Bodnar jest pierwszą Ukrainką, która dwukrotnie ukończyła jeden z najtrudniejszych wyścigów na świecie: Swiss Peaks 360. Po raz pierwszy kobieta pokonała 360-kilometrową górską trasę w sierpniu zeszłego roku w 118 godzin, 7 minut i 27 sekund. Za drugim razem, we wrześniu tego roku, ukończyła wyścig w 109 godzin. International Trail Running Association uznało Darię za najlepszego sportowca w Ukrainie. Kobieta biega w lasach, górach i na bagnach. Mówi, że sprawia jej to przyjemność. Daria opowiedziała sestry.eu o przygotowaniach do nowych biegów i nowych rekordów. Mówiła także o wojnie i swoich przyjacielach-sportowcach, którzy zostali żołnierzami.
Natalia Żukowska: Daria, gdzie zastał Cię wybuch wojny na pełną skalę?
Daria Bodnar: Za granicą, gdzie dzień wcześniej pojechałam na zawody narciarskie. Był strach, że nie wrócimy do domu, zamieszanie, złość. Tak naprawdę nawet gdy wcześniej mówiono o zagrożeniu nie wierzyliśmy, że wojna będzie miała tak dużą skalę. Osobiście, podobnie jak większość moich przyjaciół, spodziewałam się, że będą to konflikty na granicy obwodów donieckiego i ługańskiego, dlatego spokojnie spakowaliśmy się i pojechaliśmy na zawody do Szwecji. Gdy tylko przekroczyliśmy granicę, dotarły do nas wieści o wojnie. Wciąż pamiętam, jak włączałam telefon i otrzymywałem wiadomości o eksplozjach w Kijowie, Iwano-Frankowsku, Lwowie. Kiedy czytasz to wszystko, twój mózg tworzy przerażające obrazy. O piątej rano dzwoniłam do rodziny i prawie pędziłam do domu. Bo wiadomości to jedno, ale prawdziwe życie to coś zupełnie innego. Jednak nasz trener nalegał, abyśmy kontynuowali zawody, choć sam wrócił do Ukrainy. Ja wróciłam do Lwowa tydzień później.
NJ: Co się stało po powrocie?
DB: Okazało się, że Lwów przygotowywał się do wojny. Trzeciego dnia zrozumiałam, że wszystko będzie dobrze i nie poddamy się. Wszyscy się zjednoczyli. Wielu wolontariuszy, którzy byli zaangażowani w logistykę, to kobiety-sportowcy. Ponieważ mamy wielu przyjaciół za granicą, wiemy, skąd i jak dostarczyć niezbędne rzeczy. Wszystkie dziewczyny były wojownicze, z zimną i gniewną pewnością, że odzyskamy to, co do nas należy. Przez cały czas w moim mieszkaniu mieszkali wolontariusze. Latem byłam już bardzo zmęczona - głównie skrywanym stresem.
NJ: Czy wojna miała jakikolwiek wpływ na twoje plany i reżim treningowy?
DB: Wojna miała duży wpływ na wszystkich. Wiosną 2022 roku nikt w ogóle nie myślał o treningach. To był straszny czas. Poza tym wszyscy byli zaangażowani - ci w magazynach, ci na wojnie... Potem sport podtrzymywał nas moralnie. Po biegu czujesz się lżejszy, bo wytwarzają się endorfiny, stajesz się spokojniejszy, uwalniasz negatywną energię.
Do końca wiosny te treningi były częścią mojego życia: kiedy czujesz się źle, po prostu wyrzucasz negatywną energię poprzez sport.
NJ: Pomimo wojny nie załamałaś się i udało Ci się przygotować i pokonać jeden z najtrudniejszych wyścigów na świecie - Swiss Peaks 360. Jak tego dokonałaś?
DB: Po prostu bardzo chciałam to zrobić. Tak naprawdę trenowałem do tego wyścigu od kilku lat. Generalnie cała moja kariera opiera się na bieganiu ultramaratonów. Nie przepadam za krótkimi dystansami. Przez ostatnie 5,6 lat psychicznie przygotowywałam się do tego ultramaratonu. Wiedziałem, że pewnego dnia go przebiegnę. W tym roku było dużo łatwiej. Znałam swoje błędy z poprzedniego biegu. Miałam rok, aby nad nimi popracować i zbudować strategię na kolejne zawody. Dzięki temu mogłam się lepiej przygotować.
NJ: Przebiegłaś 360-kilometrową górską trasę w 109 godzin. Według mnie trzeba mieć nadludzkie zdolności, żeby tego dokonać. Jak przygotowywałaś się do takiego wyścigu?
DB: Moje życie zmieniło się radykalnie w ostatnich latach. Rzuciłam pracę w firmie i pracuję dla siebie. Mam więc okazję często wyjeżdżać w góry - prawie w każdy weekend. Mogą to być różne aktywności - bieganie, wspinaczka, jazda na rowerze, po prostu wycieczka w góry. A kiedy jesteś tam często i przez długi czas, góry stają się dla ciebie znajome. Z zawodu jestem inżynierem środowiska. Mam teraz 39 lat. Zaczęłam biegać w wieku 30 lat. A trzy lata później przebiegłam swoje pierwsze sto kilometrów. Jeśli chodzi o trening: istnieje pewien schemat treningowy do biegania po asfalcie, a także do krótkich i średnich dystansów w górach. Ale dla biegów ultra na dystansie 100 kilometrów lub dłuższym nie ma żadnego. Na Ukrainie nie ma nawet trenera, który mógłby powiedzieć, jak przygotować się do 360-kilometrowego biegu ultra. Wszystko opiera się więc na własnym doświadczeniu sportowca, jego intuicji Aby osiągnąć wyniki, trzeba spędzać co najmniej 30 procent czasu podróżując w góry i trenować tam przez cały czas. Wtedy ciało się przyzwyczai.
Ja mam wysoki poziom wytrzymałości. Mogę biec przez długi czas i z łatwością pokonuję zjazdy o różnym stopniu trudności technicznej. Nie potrafię jednak utrzymać wysokiej prędkości, zwłaszcza na płaskim terenie. Jestem dobra w długich biegach górskich z dużą wysokością i trudnym technicznie terenem, ale przegrywam na płaskim terenie.
W tym roku jestem zadowolona z wyniku. Pobiegłam 10 godzin szybciej niż w zeszłym roku. Byłam piąta wśród kobiet, druga w swojej kategorii wiekowej i dziewiętnasta w klasyfikacji generalnej na 147 uczestników. To dobry wynik jak na tak wymagające zawody, biorąc pod uwagę, że 108 z 254 uczestników nie ukończyło biegu. Należy pamiętać, że każdy z tych 254 uczestników to doświadczony sportowiec, który został wstępnie zakwalifikowany przez organizatorów i ma na swoim koncie świetne wyniki.
NJ: Opowiedz nam o samej trasie. Na czym polegała jej trudność, poza tym, że była bardzo długa?
DB: Podczas wyścigu musieliśmy pokonać ponad 20 szczytów górskich lub 25900 metrów przewyższenia (na przykład z bazy Zaroślak na Howerlę jest tylko 700 metrów przewyższenia). Biegliśmy i przekraczaliśmy pasma górskie. Nie ma żadnych płaskich odcinków. Na trasie znajduje się sześć "baz życia", w których możemy odpocząć. Co 10-20 kilometrów znajduje się punkt kontrolny, gdzie jest herbata lub woda oraz coś do jedzenia. Można tam również wziąć prysznic lub przespać się, jeśli zajdzie taka potrzeba. Liderzy biegu w ogóle nie śpią. W zeszłym roku podczas biegu miałem problemy ze snem. Tym razem wszystko dobrze obliczyłam. To musiały być krótkie "wyłączenia" od 20 do 40 minut z całkowitym czasem snu 5-5,5 godziny na wyścig. Musiałem też ustalić, gdzie i jak spać. Problem w tym, że nie zawsze można spać w ciągu dnia. Musiałem więc wymyślić, gdzie mogę to zrobić w nocy, aby było ciepło i przytulnie. To jest rodzaj zawodów, w których zmęczenie tylko wzrasta. Trzeciego dnia ciało jest w najgorszym stanie. I właśnie to udało mi się wyliczyć i odpocząć.
NJ: Co jedzą ultramaratończycy?
DB: Miałam ze sobą specjalne sportowe żele odżywcze, od czasu do czasu jadłam orzechy i suszone owoce. Ale ostatecznie musiałam jeść to, co organizatorzy zostawiali w "bazach życiowych". Tam można było napić się herbaty, gorącego rosołu i zjeść kanapkę. Tak naprawdę w drugiej części biegu jedzenie nie ma większego znaczenia: jesteś zmęczony i masz mdłości. Wtedy ważne są parametry fizyczne sportowca. Na przykład ja mogę wytrzymać bez jedzenia dość długo, prawie cały dzień. Nie wpłynie to na moją siłę i inne parametry.
NJ: Jesteś sową czy skowronkiem? Kiedy najłatwiej jest ci biegać?
DB: Jestem sową. Dobrze biega mi się po południu i w pierwszej połowie nocy. Najgorsze są godziny 4-5 rano. W tych przedpołudniowych godzinach czuję się bardzo senna i bardzo trudno jest przez nie przebrnąć. Zwykle o tej porze bardzo się zwalnia.
NJ: Czy trudno jest zakwalifikować się do takich wyścigów?
DB: Trzeba wpisać w CV, że ma się doświadczenie w bieganiu 160 kilometrów w górach. Bez tego nie zostaniesz dopuszczony do udziału w ultramaratonie.
NJ: Ale nawet przy tak starannej selekcji tylko połowa uczestników dociera do mety. Dlaczego nie wszyscy kończą?
DB: Uczestnicy opuszczają kurs głównie z powodu kontuzji. Najczęstsze z nich to naderwania mięśni, skręcenia, urazy stawów. Obciążenie nóg jest ogromne, trasa trudna. W trudnych biegach uważa się, że nawet 40 procent osób odpada. W tym roku podczas wyścigu wystąpiła nienormalna fala upałów - plus 30 stopni. Biegacze doznawali udarów cieplnych i musieli zejść z trasy. Mój nos często krwawił, ponieważ naczynia włosowate były uszkodzone z powodu suchości błony śluzowej.
NJ: Daria, po co ci te ekstremalnie trudne wyścigi?
DB: Sprawia mi to przyjemność. Prawdopodobnie każdy człowiek ma jakieś podświadome marzenie, pragnienie przeżycia przygody, bycia dumnym ze swoich możliwości i siły woli. Tak naprawdę wygrana w zawodach jest bonusem. Sam wyścig wydaje się być wyczerpujący, ale kiedy kończysz dystans, oglądasz się za siebie i prawie płaczesz, bo nie chcesz kończyć tej przygody. Chcesz, żeby trwała i trwała.
To jak najlepszy rodzaj empatii z rodziną, najlepsza wędrówka, najlepsza sceneria, najlepsze chwile, kiedy dobrze się bawiłeś i walczyłeś.
NZ: Od prawie 10 lat Ukraina walczy o swoją niepodległość i swoje terytoria. Wiele osób publicznych, w tym sportowców, chwyciło za broń po inwazji na pełną skalę. Czy w Twoim otoczeniu są takie osoby?
DB: Wielu moich przyjaciół jest na wojnie. Mój przyjaciel Serhij Poliszuk został zabity. Poszedł na wojnę pierwszego dnia. Kojarzyłam go tylko z bezpieczeństwem, ochroną i troską o innych ludzi. Nic nie powinno mu się stać. Zginął od przypadkowej kuli. Nie wierzyliśmy w to. Tak naprawdę nie wierzymy w żadną śmierć, bo giną najlepsi ludzie, którzy świadomie poszli na front. Serhija poznałam na moich pierwszych zawodach i przez te wszystkie lata był moim aniołem stróżem, bardzo mi pomagał. Upewniał się, że mam odpowiedni sprzęt i jestem bezpieczna. W 2022 roku Serhij marzył o wzięciu udziału w jednym z najtrudniejszych ultramaratonów w Ukrainie i miał numer rejestracyjny - nr 1. Teraz organizatorzy na stałe przypisali ten numer do jego nazwiska.
NZ: Wiem, że jednym z twoich hobby jest haftowanie. Jedną z wyhaftowanych przez siebie koszul podarowałaś Serhijowi.
DB: Tak, zaczęłam interesować się haftem i studiować jego historię dawno temu. Moja rodzina pochodzi z Białej Cerkwi i obwodu ługańskiego. I tak się złożyło, że całe moje otoczenie do 16 roku życia było rosyjskojęzyczne, po rosyjskojęcznych szkołach. Pewnego dnia spotkałam dziewczyny, które zmieniły moją wizję prawdziwej ukraińskiej haftowanej koszuli. Zobaczyłam dawne hafty i to mnie zafascynowało. Studiowałem techniki haftu w tamtych tradycjach. Serhij Poliszuk dał mi wiele prezentów. Był bardzo skrupulatny, lubił, gdy wszystko było idealne, a raz w roku dawał mi skórzany pasek. Był perfekcjonistą. Zaczęłam więc haftować dla niego koszulę. Wiedziałam, że musi być idealna. Haftowałam ją bardzo długo - półtora roku. Miałam mało wolnego czasu, ale bardzo chciałam, żeby dostał ją przed Wielkanocą. Niestety, miał ją na sobie tylko dwa razy. Pierwszy raz, gdy otrzymał paczkę, a drugi, gdy odprowadzaliśmy go w jego ostatnią podróż. Wtedy poproszono mnie o zgodę na pochowanie go w tej haftowanej koszuli. Uważam, że taka rzecz, wyhaftowana dla danej osoby, nie może należeć do nikogo innego, więc się oczywiście zgodziłam.
NZ: Jaki jest twój najbardziej ambitny cel i jak widzisz swoją przyszłość po naszym zwycięstwie?
DB: Wiem, że powtórzę ten trudny wyścig. Nie podjąłam jednak jeszcze decyzji co do terminu. Może za kilka lat. Chociaż organizatorzy tych zawodów ogłosili niedawno nowy dystans na przyszły rok - 620 kilometrów. Po raz pierwszy na świecie. I złapałam się na tym, że już o tym myślę. Ale teraz chcę odpocząć.
Jeśli chodzi o moje plany po zwycięstwie, to oczywiście chcę mieszkać tylko w Ukrainie. W moim rodzinnym Lwowie. Odwiedzam wiele krajów europejskich, mam okazję przebywać za granicą, ale za każdym razem wracam do Ukrainy. Bo tylko tam jestem naprawdę u siebie.
Krótki urlop od wojny
Z lwowskiego schronu przeciwbombowego na grecką wyspę
Pierwsze dni wojny spędziliśmy we Lwowie. W schronie przeciwbombowym spaliśmy na podłodze. Syreny wyły. Spanie na podłodze było wygodniejsze niż siedzenie, czy leżenie na krzesłach, a trzeba było trochę odpocząć, bo o 6 rano zaczynał się program telewizyjny. Wolontariusze dostarczyli nam śpiwory, zrobiliśmy sobie "legowisko" w schronie hotelu i tak spaliśmy.
Najbardziej brakowało zatyczek do uszu, aby nie słyszeć dyskusji o kolejnym ataku rosyjskiego wojska. Apteki ich nie miały. Zasypianie było prawie niemożliwe. Kiedy trochę przyzwyczaiłam się do trybu alarmowego, nie schodziłam już do piwnicy, ale kładłam się z dzieckiem na podłodze w korytarzu pokoju hotelowego - zgodnie z zasadą dwóch ścian. Był straszny przeciąg, ale przynajmniej cicho. Ciągle łapaliśmy przeziębienia. Byłam wtedy w ciąży. Moi koledzy, kiedy dowiedzieli się o przyczynie mojego kaszlu i kataru, delikatnie mnie zbesztali.
Zima pod kołdrą
Moja 7-letnia córka tak naprawdę zaczęła chorować dopiero następnej zimy, kiedy przeprowadziliśmy się do Polski. Wojenne napięcie minęło, a my odetchnęliśmy z ulgą. Ale życie wcale nie stało się łatwiejsze, a noce cieplejsze. Mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu pod Warszawą. Kocioł gazowy ciągle się psuł, a temperatura na zewnątrz spadała poniżej zera. Razem z dzieckiem i starszą córką spałyśmy w ubraniach, przykrywając się wszystkimi kocami, jakie miałyśmy.
Oliwia rozpoczęła drugą klasę w Polsce. W śniegu i deszczu nasza trójka - ja, najstarsza córka i nasza mała Amelia - codziennie chodziłyśmy 2 km do szkoły.
Oliwia przeziębiała się dwa razy w miesiącu. Przestaliśmy chować inhalator do szafki - działał prawie codziennie. Gdyby istniał związek zawodowy inhalatorów, nasz, ze względu na nadgodziny, na pewno by się do niego zapisał. Znałam nazwiska pediatrów we wszystkich okolicznych klinikach i byłam już prawie rodziną Antona, kierowcy autobusu pasażerskiego Warszawa-Kijów i jego żony, przez których mama wysyłała tony leków z Kijowa. Wiosną sytuacja wcale się nie uspokoiła - w maju Oliwia miała usuwany ropień z gardła. Przez kolejne dwa tygodnie brała antybiotyki i jeździliśmy do szpitala na bolesne zabiegi. Postanowiłam, że musimy coś z tym wszystkim natychmiast zrobić.
Tak daleko od domu
Kupiłam wakacje do Grecji. W biurze podróży, patrząc na romantyczne palmy, błękitne morze i parasole plażowe na plakacie reklamowym, pomyślałam: tego potrzebuję nie tylko dla moich dzieci, ale także dla siebie - po obejrzeniu setek filmów o okrucieństwach rosyjskiej armii, rozmowach o Mariupolu i Chersoniu z ocalałymi, karmieniu mojego dziecka pierwszym mlekiem w schronie przeciwbombowym we Lwowie i wyskakiwaniu z łóżka na wieść o nocnych alarmach w Kijowie, gdzie mieszkają moi rodzice.
Kilka lat przed wojną, kiedy Oliwia była młodsza, mieliśmy rodzinną tradycję: latem najpierw jeździła z babcią do Zatoki w obwodzie odeskim, a potem do wioski dziadka w obwodzie żytomierskim, gdzie spędzała tygodnie pływając w rzece, zbierając kwiaty na polu i pijąc mleko. Nie było nas w domu przez 18 miesięcy. W tym czasie widzieliśmy się z tatą dwa razy. Pierwszy raz we Lwowie, na chrzcinach Amelii. Ze względu na wojnę ksiądz pozwolił nam ochrzcić ją kilka dni po urodzeniu dziecka, tuż przed naszym wyjazdem do Polski. Drugi raz widzieliśmy się z moim tatą w Boże Narodzenie, w Warszawie.
Brak kontaktu z bliskimi to jedna z największych uciążliwości wojny.
Sztuka i koktajle Mołotowa
Podczas gdy my z mężem i dziećmi organizowaliśmy sobie nowe życie pod Warszawą, moi rodzice nadal mieszkali w Kijowie i tam pracowali: mój tata był dyrektorem i głównym reżyserem ukraińskiego teatru tradycyjnego "Dzerkalo", a moja mama oświetleniowcem w Operze Narodowej Ukrainy. W pierwszych miesiącach wojny tata przygotowywał na spotkanie z wrogiem koktajle Mołotowa. Gdy w rejonie Kijowa trwały walki, recytował poezję patriotyczną na barykadzie i można go było zobaczyć nawet w polskich mediach.
Kiedy w Kijowie zrobiło się trochę bezpieczniej, zaczął jeździć na weekendy do wsi w obwodzie żytomierskim, do naszego małego rodzinnego raju. Tam gdzie kilka lat wcześniej w cieniu jabłoni, wiśni i dębów, uczył moją Oliwię recytować "Wiśniowe sady" i inne wiersze Szewczenki, bawił się z nią w teatrzyk kukiełkowy, słuchał płyt, a w niedzielne poranki, gdy wszyscy spali, szedł do kościoła i przynosił do domu miękką, pachnącą prosforę.
Ale nawet kiedy nas już tam nie było, na podwórku domu taty ciągle było słychać głosy dzieci.
Dwie przesiedlone dziewczynki z Donbasu zaczęły odwiedzać mojego tatę. Ich rodzina wprowadziła się kilka lat temu do sąsiedniego domu. Podczas gdy rodzice ciężko pracowali, dzieci szukały rodzinnego ciepła i rozrywki. Ze strychu zdjęto więc teatrzyk kukiełkowy, odkurzono płyty, a pod koniec lata znów było słychać dziecięce głosiki recytujące wiersze Szewczenki.
Szczerze mówiąc, choć trochę byliśmy zazdrośni o te "adoptowane wnuczki", w głębi duszy cieszyliśmy się, ponieważ nikt nie został sam.
Дикий пляж, Перседи і кава по-грецьки
W sierpniu 2023 roku dotarliśmy na grecką wyspę Thassos. W tym czasie na Rodos wciąż szalały pożary z powodu upałów w południowej Europie, a turyści nie mogli odwiedzać Akropolu. Jednak na Thassos nigdy nie jest zbyt gorąco - wyspa otoczona jest zielonymi sosnami, które zapewniają chłód nawet w najgorętszych godzinach dnia.
Było tam wszystko, co przywróciło nam zdrowie po dwóch ciężkich zimach - świeże morskie powietrze, lokalny pachnący miód, rozgrzany słońcem piasek i pyszne zdrowe jedzenie.
Niemal natychmiast znaleźliśmy przyjaciół. Niedaleko naszego hotelu, grecka rodzina - Maria, Nikos i ich córka Rafaelia - zagospodarowali kawałek dzikiej plaży. Pod sosnami ustawili przyczepę z kawą, napojami bezalkoholowymi i przekąskami, a na brzegu łóżka plażowe, hamaki i lokalną atrakcję; łódź rybacką, która latem przyszłego roku stanie się częścią kawiarni. Każdego ranka pan Vassilis, 72-letni grecki emerytowany dyrektor banku, przychodził do stolika szachowego pod sosną. Podczas gdy Olivia wygrzewała się na słońcu, wszyscy piliśmy razem kawę przez kilka godzin i rozmawialiśmy - o naszych rodzinach, wojnie w Ukrainie, naszej wspólnej historii i przyszłości. Maria, z moją Amelią w ramionach, opowiedziała nam, jak pokonała raka dzięki wierze w Boga. Rafaelia podzieliła się tym, jak marzyła o zostaniu dziennikarką, tak jak ja, ale została zmuszona do pracy w kawiarni na plaży, aby pomóc swojej rodzinie. "Nikos i ja rozmawialiśmy o gwiazdach i spotykaliśmy się na plaży po zamknięciu kawiarni o 22:00. Przychodziliśmy oglądać konstelacje nad morzem i deszcz Perseidów. I znowu wszyscy razem piliśmy grecką kawę.
Sagapo, Amelia, Sagapo!
Najbardziej dbał o nas starszy pan Vassilis - wytyczał nam najlepsze trasy do podróżowania po wyspie. W restauracji w swojej górskiej wiosce traktował nas jak rodzinę, a w każdą niedzielę przynosił nam z kościoła prosforę z anyżem - zupełnie jak mój tata. Jak się okazało, wnuczka pana Vassilisa miała na imię Amelia, tak jak moja córeczka. Jednak jego rodzina rzadko go odwiedza i często czuje się samotny. Każdego ranka brał moją córkę na ręce i uczył ją pierwszych słów po grecku. "Sagapo, Amelio! Sagapo. Vassilis cię kocha", mówił do mojego dziecka.
Kiedy wyjeżdżaliśmy, wszyscy płakali. Każdy z nas przez chwilę poczuł się trochę szczęśliwszy: Maria nieustannie rozmawiała z moimi małymi dziećmi, Nikos znów był otoczony przyjaciółmi, Rafaelia uczyła się ode mnie o świecie mediów, a Vassilis przez te wszystkie dni był ulubionym dziadkiem - "Sagapo, Amelia! Sagapo!" Ale może potrzebowaliśmy tego wszystkiego bardziej niż oni, ponieważ po raz pierwszy od początku wojny byliśmy pełną rodziną?
Kiedy nasz samolot wylądował w Warszawie, usłyszeliśmy o kolejnym krwawym ataku Rosjan - uderzyli rakietami balistycznymi w centrum Czernichowa. 156 rannych, siedmiu zabitych, w tym sześcioletnia dziewczynka, Sofia Gołyńska. Czyjaś ukochana córka. Czyjaś najdroższa wnuczka. Po greckiej bajce obudziliśmy się w Polsce, gdzie setki tysięcy Ukraińców uciekających przed rosyjskimi rakietami szuka schronienia.
Wojna trwa. Przed nami i Ukrainą nowa zima. Zima wojny. A dopóki ona trwa, nasz dziadek będzie uczył dzieci z okolicy wierszy Szewczenki.
Historia miłosna Iwana i Wladyslawy, czyli nie ma rzeczy niemożliwych
Nie widział swojej pięknej narzeczonej w śnieżnobiałej sukni. Jednak gdy Wladyslawa zbliżyła się do niego przed ślubem, poczuł jej obecność: ogarnęło go szczęście. 9 września 2023 r. Iwan rozpoczął nowy rozdział w swoim życiu - ożenił się z tą, którą kochał.
2 sierpnia 2022 roku 27-letni Iwan Soroka oślepł w wyniku rosyjskiego ataku moździerzowego. Tego dnia, w pobliżu Horlivki, jego oddział otrzymał rozkaz wycofania się. O świcie zostali ostrzelani przez rosyjskie wojsko. Odłamki trafiły w oczy Iwana. Całkowicie stracił wzrok i prawie nogę.
Tego dnia Wladyslawa prawie umarła ze strachu - nie mogła się dodzwonić do ukochanego. Nie wiedziała, że jego telefon został całkowicie zniszczony. Dopiero w szpitalu w Winnicy dzięki pomocy pielęgniarki Iwan skontaktował się z narzeczoną. Gdy Wladyslawa przyjechała, nie poznała go: tak bardzo był okaleczony. Do końca mieli nadzieję, że lekarze przywrócą chłopakowi wzrok. Niestety, nie udało się.
- "Nic się dla mnie nie zmieniło" - mówi Wladyslawa o swoich uczuciach do ukochanego.
Iwan Soroka i Wladyslawa Ryabets spotkali się 6 kwietnia 2022 roku. Chłopak, który przebywał w szpitalu z zapaleniem płuc w pierwszych dniach wojny, był w szpitalu. Zobaczył zdjęcie dziewczyny w aplikacji randkowej i napisał do niej.
Po kilku tygodniach powiedział: "Teraz jesteś moja!". W odpowiedzi wysłała mu swój rozmiar pierścionka.
W realu spotkali się po sześciu tygodniach od poznania online. Iwan był na krótkiej przepustce i zaprosił Wladyslawę na kawę.
- Więc gdzie jest mój pierścionek?" - zażartowała dziewczyna.
- Proszę - odpowiedział żołnierz, wyciągając niespodziewany prezent.
Pobrali się rok póżniej. Iwan płakał ze szczęścia. Nie widział swojej pięknej narzeczonej, ale czuł ją całym sobą.
- Widzę uczuciami.
Wesele odbyło się zgodnie z ukraińską tradycją Były ludowe pieśni i śmiech. Goście kolejno wznosili toasty za nowożeńców. Ojciec pana młodego został przewieziony na taczce, a następnie wrzucony do stawu. Tak się robi, gdy ostatnie dziecko wychodzi za mąż lub jest wydawane za mąż.
Nowożeńcy wierzą, że wspólnie pokonają przeciwności losu. Iwan jest zdeterminowany, by iść naprzód - chce znaleźć pracę i marzy o dziecku.
Charków: iluzja spokojnego życia
Ten artykuł został zaktualizowany 6 października 2023 r.
To główny plac miasta, plac Swobody. Normalne życie, jakby nie było wojny. Mieszkańcy Charkowa spieszą się: dzień pracy się skończył, muszą szybko dotrzeć do sklepu i do domu, by wcześnie położyć się spać i dobrze się wyspać. Bo w nocy Rosjanie znów mogą wysłać rakiety na osiedla.
Centrum miasta: okna ze sklejki, zdewastowane budynki i odbudowa
1 marca 2022 r. centrum miasta wstrząsnął potężny rosyjski ostrzał. Dziś przypominają o nim roztrzaskane odłamkami rakiet mury siedziby administracji regionalnej i wystający spośród nich dźwig. Okna zabite sklejką. Trwa wielka odbudowa. Tak wygląda wiele charkowskich ulic: budynki bez dachów i okien, a między nimi krzątający się pracownicy firm komunalnych, którzy odbudowują chodniki, drogi, nawet doprowadzają do porządku drzewa.
Mieszkańcy Charkowa z dumą pokazują kolumnę w pobliżu budynku: przetrwała! Rok temu modliliśmy się, aby nasi krewni i przyjaciele nie musieli podróżować przez centrum.
Matka Alyony Myronenko, 33-letniej wolontariuszki, była podczas najcięższego ostrzału w budynku administracji regionalnej. Alyona na zawsze zapamięta długie minuty niepokoju, nim jej matka odebrała telefon. Przeżyła cudem.
"Mogłam tam być, ale coś zatrzymało mnie w domu, spóźniłam się do mamy. Nagle nastąpiła eksplozja... a moje serce prawie się zatrzymało" - wspomina Aliona.
Kiedyś piekłam chleb dla siebie, teraz piekę dla wojska
Alyona była szefową kuchni i przed wojną prowadziła własną firmę. Pracowała w hotelach i restauracjach na południu Ukrainy, nad morzem - dziś to tereny okupowane. Wychowywała dwójkę dzieci, przyszłych gwiazd: jej córka pojawiła się nawet w życzeniach noworocznych prezydenta Ukrainy. Poranek 24 lutego wywrócił ich życie do góry nogami.
"Kiedy zobaczyliśmy, co się dzieje, zdaliśmy sobie sprawę, że musimy zaopatrzyć się w żywność i wodę. Sklepowe półki natychmiast opustoszały, a my nie mieliśmy czasu, by cokolwiek kupić. Nie było chleba. Ludzie bardzo się bali. Od kilku lat nie kupuję chleba, piekę go sama. Wyjmuję mąkę, zagniatam ciasto i dociera do mnie, że w każdej chwili może zabraknąć prądu" - mówi Alyona.
Przeszła jej przez głowę myśl: powinnam piec chleb nie tylko dla siebie, ale też dla wojska: - "Przygotowujemy teraz gotowe obiady dla chłopaków, suche racje witaminowe, batony energetyczne, suchą żywność instant. Moje umiejętności kucharskie przydały się tak nieoczekiwanie".
Alyona z przyjaciółmi produkuje również świece okopowe oraz maści lecznicze.
Charkowianie zmienili się. Chodzą do pracy przy dźwiękach eksplozji, wielu nie zwraca już na nie uwagi. Ale dzieci kładą do snu w pomieszczeniach bez okien, tam gdzie jest bezpieczniej. I nauczyli je, że gdy zawyje syrena, trzeba tam biec również w ciągu dnia.
"Czasami to przerażające. Pocisk może nadlecieć w każdej chwili, nikt nie jest bezpieczny. Po prostu żyjemy i robimy to, co musimy. Daje mi siłę, gdy moi przyjaciele z okopów piszą, że dzięki naszemu wsparciu "znów czują, że żyją" lub że "czują się jak w domu"" - mówi Alyona.
Nie czeka na zwycięstwo, wie, że trzeba samemu o nie zawalczyć
Wolontariusz i jego babcie
Tutaj znajduje się historyczne serce miasta, ulica Mironosicka. Ona również mocno ucierpiała, zabytkowe budynki są mocno uszkodzone. Tu starszym, samotnym, niezamożnym ludziom pomaga wolontariusz Ołeksandr Kostenko. Dba, by mieli jedzenie.
"Około tygodnia po inwazji byłem jedyną młodą i sprawną osobą, która pozostała w naszej piwnicy... z kilkoma bezradnymi ludźmi. Młodzi ludzie wyjeżdżali, ale starsi zostawali. Kto mógł im pomóc?" - wyjaśnia Ołeksandr.
Wspomina z uśmiechem: zostawili mi wszystko - koty, psy, a nawet ryby i ślimaki.
"Przez pierwsze trzy miesiące miałem przy sobie torbę z kluczami do różnych mieszkań - podlewałem kwiaty, karmiłem rybki, szczotkowałem chomiki... Raz szukałem pokarmu dla ślimaków po całym mieście, bo pokarm dla rybek się nie nadawał. Apteki były wtedy w Charkowie zamknięte, nie mówiąc już o sklepach zoologicznych".
Obecnie Sasza jest ekspertem ds. towarów, logistykiem i kierowcą. Jest także dietetykiem, psychologiem i farmaceutą. Zna dietę swoich babć, biorąc pod uwagę ich stan zdrowia i ilość jedzenia, której potrzebują miesięcznie. Żartuje, że po wygranej duży supermarket powinien zatrudnić go na stanowisku dyrektora - zorganizuje ich pracę w jeden dzień.
Sasza jest na nogach całą dobę: "Mam babcię, która dzwoni 18 razy dziennie. "Sasza, dzwonię, żeby dowiedzieć się, jak twoje zdrowie... Czy przyjedziesz wkrótce?".
W zeszłym roku w Charkowie z powodu ciągłych przerw w dostawie prądu nie działała większość wind. Musiałem nosić 40 i 50 kilogramów na piechotę na wysokie piętra.
"Ważę 60 kilogramów. Wrzucam na plecy 40 i idę. Na raz, żeby nie biegać tam i z powrotem. Przychodzisz do domu babci, siadasz na kanapie i w atmosferze chruszczowowskich dywanów, i kryształowych szkiełek opowiadają ci o życiu, i polityce. Mogę słuchać o życiu, ale chciałbym się ukryć przed polityką" - mówi Ołeksandr.
O Charkowie mówi się, że mieszka w nim sporo ludzi "proradzieckich", szczególnie emerytów. Czy te "separatystyczne babcie" naprawdę istnieją?
"Na szczęście nie spotkałem żadnej. Wszyscy oczekują naszego zwycięstwa" - mówi wolontariusz.
W Charkowie panuje poczucie stabilizacji: media działają, miasto jest czyste i schludne.
"Jedyną rzeczą, której nie można zaakceptować, są kwietniki za miliony hrywien. Klomb wokół pomnika Tarasa Szewczenki to 15 dronów dla wojska. A teraz są one bardziej potrzebne niż petunie!"
Teraz pomaga zarówno żołnierzom, jak i samotnym matkom. Każdemu, kto tego potrzebuje.
Marzy, że pewnego dnia jego pomoc nie będzie potrzebna, krewni powrócą, a wojna się skończy. Trudno to sobie wyobrazić, ale wiosną 2022 roku starsi ludzie naprawdę są na skraju przetrwania. Wielu nie ma lodówek, nie znają nikogo, kto kupiłby im lekarstwa czy jedzenie.
"Bardzo dziękuję wszystkim darczyńcom. Moje babcie nie przeżyłyby bez ich pomocy. I bądźmy szczerzy: wielu z tych, którymi się opiekowałem, zmarło. Pamięć wymazuje niektóre historie, aby nie ranić" - mówi wolontariusz.
Zniszczona Saltiwka wraca do życia
Ksenia chodziła tutaj szkoły. Teraz jest mieszkanką Kijowa, ale mieszkała w dzielnicy Saltiwka do 2020 roku. Kiedy przyjeżdża odwiedzić matkę, jeździ po okolicy.
"Wybrałam się do północnej części Saltiwki, żeby zobaczyć, co się tam dzieje. Jest strasznie, wiele budynków jest czarnych i zniszczonych... Płakałam. W pobliżu mojej szkoły w Saltiwce znajduje się pięciopiętrowy budynek, do którego nie ma wejścia: jest cały zniszczony. To sto metrów od domu mojej mamy. Ale dziś to wejście jest już prawie odbudowane".
Mieszkańcy Charkowa odbudowują swoje okaleczone miasto. A kiedy rakieta spada na środku głównej ulicy, żartują smutno: "Dobrze, że teraz zostanie wymieniony stary system wodociągowy i położony świeży asfalt".
"Dlaczego masz do mnie pretensje? Czy to ja ciebie bombarduję?"
Miasto wraca do życia. Mieszkańcy wracają do Charkowa. Zoja Zakarova wróciła do domu rok temu. Kiedy wszyscy wyjeżdżali, spieszyła się, by wrócić do swojego miasta. Wydarzenia z 24 lutego zmusiły ją do zmiany idealnego planu wakacyjnego za granicą, w Turcji. Jak na ironię, większość krewnych dziewczyny jest... w Rosji. Jej matka przeprowadziła się tam cztery lata temu, a jej dziadkowie i ciotka już tam mieszkali.
"Zadzwoniłam do ciotki roztrzęsiona. Ona była w sklepie budowlanym i wybierała parapety. Powiedziałam do niej: - "Twój kraj bombarduje mój". A ona na to: "Dlaczego mi to mówisz? Myślisz, że ja bombarduję? Zresztą bombardowane są cele wojskowe". Powiedziałam tylko: "Idź już, pa".
Matka Zoi ma prorosyjskie poglądy, więc od 2014 roku relacje między nimi są napięte. Wraz z rozpoczęciem inwazji Rosji na Ukrainę na pełną skalę, zerwały kontakt. "Zadzwoniła do mnie kilka razy. Zażądała: "Czy możesz normalnie mówić, nie po ukraińsku?". Po tych wszystkich bzdurach, o których mówiła... nie miałyśmy o czym rozmawiać".
Zoja wróciła do Charkowa 4 marca 2022 r., kiedy rozpoczął się najgorszy rosyjski ostrzał.
"W Turcji jest ci ciepło i bezpiecznie, a tu się trzęsiesz i boisz. Ale gdy wracasz do Charkowa, słyszysz eksplozje, myślisz: wreszcie jesteś w domu". Zoja przygotowała się do ataków, ścieląc łóżko w swoim korytarzu. I zmieniła zdanie. Wróciła do sypialni. "Będzie jak ma być. Ale ludzi proszę, by przestrzegali zasady dwóch ścian i korzystali ze schronów. Ale ja sama śpię pod bombami"
W Charkowie Zoja dostarcza paczki z jedzeniem starszym ludziom i matkom z dziećmi. Rozwozi je starą ładą nivą z plastikową folią zamiast bocznego okna.
W maju 2022 roku Zoja zdecydowała się pomóc wojsku: "Niektórzy ludzie postrzegali nas, wolontariuszy, jako darmową dostawę. Przyjeżdżamy, a dwóch zdrowych mężczyzn wychodzi odebrać paczki. Albo kobieta dzwoni do nas, mówiąc, że nie ma nic do jedzenia, a wychodzi kompletnie pijany mężczyzna. Uznaliśmy więc, że trzeba najpierw pomóc wojsku".
Wtedy Zoja poczuła się na swoim miejscu. Pół miliona hrywien na zakup 50 kalimatorów dla 92 Brygady zebrali w ... 2 tygodnie.
"Kupiliśmy 70 celowników do broni i kilka szyn montażowych Picatinny, a 10 celowników podarował nam Związek Ukraińców w Danii. Na dostawę czekaliśmy półtora miesiąca. Ale wszystko poszło idealnie. Kiedy przekazaliśmy je wojsku, zapytali: "Jak to 80? Myśleliśmy, że wyślecie 20 i tyle...".
Ale dla Zoi nie ma rzeczy niemożliwych i ma szczęście do ludzi, którzy jej nie zawodzą.
"Spotkałam Hamleta, artystę z Charkowa. W tamtym czasie musiałam dostarczyć mnóstwo rzeczy dla marynarzy: - 'Hamlet, nie mam siły, potrzebuję 7 tysięcy dolarów, nie mam pojęcia, skąd je wziąć'. A on dzwoni do kogoś: "Potrzebuję 7 tysięcy dolarów". I podaje mu numer mojego konta. Nie wiem, jak to zrobił. Ale jestem mu bardzo wdzięczna. Tym bardziej, że to wtedy żolnierzy wyzwolili most Dawida. Jestem pewna, że te pieniądze się przydały.
Zoja boi się, że historia z 2014 roku się powtórzy, że ludzie zaczną myśleć: "wojna jest gdzieś daleko". Jest zła na tych "zmęczonych wojną ludzi". Najbliższa jej osoba, młodszy brat, jest na wojnie.
"Kiedyś zniknął na trzy dni. Nagle napisał, a ja po prostu zalałam się łzami. Chociaż nie płakałam, odkąd wróciłam do Charkowa. A mój brat pisze, jakby nic się nie stało, że wszystko jest w porządku".
W maju ubiegłego roku w końcu się spotkali. I wtedy Zoja zdała sobie sprawę, że jej brat dorósł dawno temu. Teraz jest nawet starszy od niej. Zoja przygotowuje się do wyjazdu na wojnę. Jej przyjaciele próbują jej to wyperswadować. Ale ona jest nie do powstrzymania.
"Osobiście nie rozumiem tych, którzy mówią: nie urodziłam się do wojny. Czy inni rodzą się z karabinami maszynowymi? Nikt nie rodzi się dla wojny. Ale musimy to robić, bo kto inny jak nie my?"
Teraz mamy w Charkowie iluzję spokojnego życia. Ale powinniśmy pamiętać, że wojna jeszcze się nie skończyła.
Jednak Charków i jego mieszkańcy są silniejsi niż żelbeton.
Zdjęcie autorki
Dlaczego macie na aucie naklejkę "Dzieci"? Ja w jego wieku zabijałem
Nie ma słów, by opisać ból i rozpacz mieszkańców Mariupola. Od pierwszych dni inwazji na pełną skalę okupanci celowo niszczyli miasto i jego mieszkańców. Odbudowa Mariupola zajmie 10 lat, ale nie przywróci ludziom życia. Kobiety, które spędziły kilka tygodni w okupowanym mieście, podzieliły się z nami swoimi historiami.
Аліна Чубарова: «Я записувала, що ми їли, куди прилетів снаряд, а потім дні злилися в один»
Alina prowadziła dziennik od pierwszych dni wojny. Wraz z mężem, dzieckiem, matką i starym kotem Mojżeszem przetrwała ponad trzy tygodnie w zablokowanym Mariupolu, nim dotarła do Berdiańska.
"Zapisywałam, co jedliśmy, gdzie uderzył pocisk, kiedy straciliśmy zasilanie, łączność, gaz. A potem wszystkie dni zlały się w jeden. W ciągu dnia samoloty bombardowały. Wieczorem strzelały bez przerwy z czegoś ciężkiego. Było dziko i strasznie, ale miałam nadzieję, że ściany schronu nas uratują. Modliłam się, choć od dawna tego nie robiłam. Myślałam o tym, za jakie grzechy to wszystko mi się przydarzyło" - wspomina Alina.
Kotu skończyło się jedzenie. Alina już raz zabrała Mojżesza z Jasynuwaty w obwodzie donieckim, kiedy po raz pierwszy stanęli w obliczu wojny. Kot przypomina jej o beztroskich czasach, kiedy wszystko było jeszcze w porządku. Musieliśmy wyjść i przynieść Mojżeszowi jedzenie. Alina wiedziała, że nie wszyscy wracali - często znajdowano ich ciała pod ścianami domu.
"Mimo strachu wróciliśmy z mężem do domu. Mój syn Demyd i teściowa zostali w schronie. Gdy tylko weszliśmy do domu, ściany się zatrzęsły. Myślałam, że to koniec... Wzięliśmy jedzenie, piasek dla Mosi, buty, suche skarpetki i wróciliśmy. Potem gotowaliśmy nawet ziemniaki na ognisku pod ostrzałem moździerzowym".
12 marca na szkołę, w której uczył się syn Aliny, spadła bomba. Na zewnątrz było zimno. Ciągle strzelano. Wszystkie dni były równie przerażające. Nie mieli żadnego kontaktu ze światem.
"Gdyby ktoś powiedział mi miesiąc temu, że będę w stanie wytrzymać dwa tygodnie bez mycia, śpiąc w puchowej kurtce i butach na podłodze z 12 innymi ludźmi w jednym pokoju, to roześmiałabym mu się w twarz Okazało się, że jestem w stanie. Czy ciągle myślisz o tym, na co umrzesz? Z głodu? Albo odwodnienia? A może udusisz się pod gruzami budynku, w którym się ukrywasz?".
Alina czuła się winna wobec swojego syna, że musiał przejść przez to piekło. Chciała go wyprowadzić z miasta za wszelką cenę. Rodzina załatwiła w końcu transport. Została tylko jedna noc. Alina i jej syn zeszli do innego schronu przeciwbombowego, podczas gdy jej mąż Sasza poszedł po bagaże. Godzinę później jego przyjaciel wrócił ze zranioną nogą i powiedział, że nie wie, gdzie jest Sasza. Podczas nalotu mężczyżni stracili ze sobą kontakt.
"W końcu wrócił. Stał blady, w pociętej kurtce i ze zniszczonymi torbami. Miał poważnie skręconą nogę, zranione ucho i ramię" - mówi Alina.
Rodzina podzieliła podróż na terytorium kontrolowane przez ukraiński rząd na małe odcinki. Musieli omijać zniszczone domy, martwe ciała, których nikt nie mógł posprzątać i pochować. Po drodze byli również ostrzeliwani z morza. Alina uważa, ze spotkał ich cud w piekle na ziemi. Rodzina mieszkała w Zaporożu, a następnie przeniosła się do Kijowa.
Larysa Tkaczenko: "Proszę mojego wnuka, żeby nie patrzył na ciałą martwych ludzi".
Larysa Borysiwna spędziła kilka tygodni w okupowanym Mariupolu, przeżywając naloty i najbardziej przerażającą podróż w swoim życiu.
"Wszystko wokół mnie eksploduje, ludzie padają martwi, wszystko jest jak w prawdziwym horrorze, ale dzieje się naprawdę. I proszę mojego wnuka, żeby się nie rozglądał, bo wszędzie ciała ".
Kiedy wybuchła wojna, 60-letnia kobieta wracała do zdrowia po operacji. Ona, jej córka, zięć i wnuk najpierw mieszkali w ciasnym pokoju w Młodzieżowym Centrum Kultury, a następnie rodzinie udało się przenieść do schronu przeciwbombowego.
Pierwsze dwa spędzili w domu. Trzeciego dnia wybuchła bomba, a ich dziewięciopiętrowy budynek ogarnął pożar.
"Próbowaliśmy dostać się do jakiejś piwnicy, ale nie dało się wejść do żadnej. Poszliśmy do schronu przeciwbombowego, ale był pełen ludzi. Zdecydowaliśmy się pojechać do pracy do naszych dzieci. Jak tylko wyszliśmy, rozpoczął się ostrzał i przystanek autobusowy stanął w miejscu. Ledwo mogłam biec, a pociski spadały" - Larisa Tkaczenko wciąż wspomina te straszne dni ze łzami w oczach. Ręce jej drżą.
Dzieci nie mogły zostać w pracy, ponieważ samolot uderzył w dach budynku i wszystko się zapaliło. Rodzina miała szczęście dostać się do domu kultury, a następnie do schronu przeciwbombowego, w którym w tym czasie znajdowało się 300 osób, w tym setka dzieci. "Spaliśmy na siedząco, topiliśmy lód na herbatę, gotowaliśmy zupę z ziemniaków i wody na ognisku, ale najgorsze było to, że obiecana ewakuacja była ciągle odwoływana. Mieliśmy coraz mniej nadziei"
"Nie było jedzenia. Pociski spadały coraz bliżej. Nikt nie gasił pożaru, bo też nie było nikogo, kto mógłby to robić. Kiedy zapalił się budynek z dziećmi, kobietami i niepełnosprawnymi, zdaliśmy sobie sprawę, że mamy tylko jedną szansę na uratowanie się. Rano wyruszyliśmy w drogę"
Przedzierając się przez zniszczone budynki, cegły, kamienie i martwe ciała, Larisa i jej rodzina dotarli do celu po przejściu najdłuższego dystansu w jej życiu - 40 kilometrów. Miała możliwość pozostania w Polsce lub Niemczech, ale zdecydowała się przenieść do stolicy Ukrainy. Kobieta mieszka w mieszkaniu swoich przyjaciół i mówi, że w tym wieku trudno jest jej przyzwyczaić się do nowej życia w nowym miejscu.
"W Polsce nam pomagano, ale w końcu trzeba ułożyć sobie życie, nauczyć się języka. To jest bardziej dla młodych. A ja kocham Ukrainę, nie widzę swojego życia nigdzie indziej" - mówi.
Emerytka Larisa Tkaczenko dorabia, wykonując na zamówienie biżuterię i zabawki z koralików. Jej produkty z symbolami patriotycznymi można kupić w wielu europejskich miastach.
Olga Bespała: "Ludzie stali w kolejce za wodą, gdy zaczął się ostrzał. Co chwilę ktoś ginął"
Do 24 lutego rodzina Olgi Bespały prowadziła zwyczajne życie: jej mąż jest dentystą, ona - dziennikarką, syn chodził do szkoły. Zbudowali i urządzili dom. Nikt wtedy nie wiedział, że w piwnicy tego domu przeżyją najgorsze dni swojego życia, a budynek legnie w gruzach.
"Jak wielu ludzi, myśleliśmy, że wszystko szybko wróci do normy. Nie zrobiliśmy nawet zapasów żywności. Mój mąż chodził do pracy do 26 lutego - klinika dentystyczna przyjmowała pacjentów z ostrym bólem. Byli też tacy, którzy dzwonili i pytali o protezy i korony. To było w jakiś sposób uspokajające. Ale wkrótce centrum miasta zostało zablokowane i pojawiło się wielu żołnierzy. Mój mąż na wszelki wypadek wziął z kliniki lekarstwa" - wspomina Olga.
Później te leki przydały się ludziom, którzy przychodzili do męża Olgi, żeby wyrwał im bolący ząb. Resztki środków dentysta zaaplikował synkowi sąsiadów, którego brzuch poraniły odłamki. Owiniętego w koc zawiózł do szpitala, w którym już wtedy nie było szyb w oknach.
Przerażające były wędrówki w poszukiwaniu wody - ciągle jej brakowało, ale strach przed bombardowaniem był większy od pragnienia. "Topiiliśmy więc śnieg na herbatę".
"Okupanci strzelali do ludzi, którzy stali w kolejce po wodę, za wodą. Gdy ktoś ginął, odciągano jego ciało na bok. W piwnicy mieliśmy trochę jedzenia w puszkach, trochę herbatników i czekolady, której nie lubię, ale kupiłam ją w czasach koronawirusa. Były resztki owsianki, które można było ugotować na ogniu, ponieważ przez długi czas nie było gazu ani elektryczności. Było bardzo zimno. Myślałam, że nigdy się już nie rozgrzeję".
Kiedy samoloty wroga zaczęły nieustannie zrzucać bomby, jedna z eksplozji zniszczyła garaż i samochód. Dom również został częściowo zniszczony. Wtedy postanowili uciekać. Droga przez ukochane miasto była usiana ciałami, a ulicami, przy których stały puste, zrujnowane domy, szli ludzie bez nadziei w oczach.
Na jednym z punktów kontrolnych samochód sprawdzali Czeczeni:. "Dlaczego macie na aucie naklejkę "Dzieci"? Ja w jego wieku zabijałem - powiedział żołnierz, wskazując głową 15-letniego syna Olgi.
Kiedy dotarli na terytorium kontrolowane przez Ukrainę, kupili chleb. Nigdy wcześniej nie smakował tak dobrze.
Dziś Olga i jej rodzina mieszkają w Niemczech. Nie planują powrotu, uczą się języka i integrują ze społeczeństwem. Jedyną rzeczą, która ją trochę denerwuje, jest to, że ani ona, ani jej mąż nie mogą pracować w swoich zawodach.
"Kocham Ukrainę i marzę o ponownym zobaczeniu mojego domu, ale nie wiadomo, kiedy będziemy mogli wrócić do Mariupola. W Niemczech jest dobre wsparcie socjalne, dostaliśmy mieszkanie, wna razie tu zostaniemy" - podsumowuje Olga.
Zdjęcia z prywatnych archiwów bohaterów publikacji
Polska dziennikarka na wojnie: najtrudniej było zostawić córki w domu
Karolina Baca-Pogorzelska jest polską dziennikarką i współautorką czterech książek o górnictwie, w tym "Czarne złoto. Wojny o węgiel z Donbasu", którą napisała wspólnie z Michałem Potockim. To właśnie za ten materiał śledczy autorzy otrzymali Nagrodę Grand Press oraz Nagrodę im. Dariusza Fikusa. Karolina mieszka i pracuje w Ukrainie od początku rosyjskiej inwazji na pełną skalę. Od prawie półtora roku pisze materiały dla "Wprost".
Polska dziennikarka rozmawia z setry.eu z Kupiańska - miejscowości na granicy obwodów charkowskiego i ługańskiego
Natalia Żukowska: Karolina, piszesz korespondencje z linii frontu od ponad półtora roku. Kiedy rozpoczęła się wielka wojna s Ukrainie, od razu zdecydowałaś się tu przyjechać?
Karolina Baca-Pogorzelska : Nie planowałam jechać na wojnę. Chciałam napisać książkę o historycznych i geograficznych perspektywach wojny rosyjsko-ukraińskiej od 2014 roku. Aby to zrobić, musiałam podróżować po całej Ukrainie, rozmawiać z ludźmi i zobaczyć, jak ich opinie różnią się w zależności od regionu. Miałam bilet lotniczy na 28 lutego do Kijowa. 23 lutego umawiałam się na wywiady i spotkania z przyjaciółmi. Następnego dnia przeżyłam szok - rozpoczęła się wojna na pełną skalę. Nie wiedziałam, co robić. Rzuciłam więc pracę nad książką i zaczęłam pracować dla "Wprost". 10 marca wyjechałam na Ukrainę. Najpierw dotarłam do Lwowa. Śmieję się teraz, że byłam wtedy jak Arestowycz [na początku wojny Ołeksij Arestowycz, były doradca szefa Kancelarii Prezydenta Ukrainy publicznie zapewniał Ukraińców, że wojna skończy się w ciągu 2-3 tygodni - red.]. Wyjechałam na pięć tygodni. Zatrzymałam się we Lwowie i podróżowałam po zachodniej części kraju: Równe, Łuck, Iwano-Frankowsk, Zakarpacie i stopniowo przemieszczałam się na wschód. Obejrzałam okupowaną Buczę, Gostomel, Sumy, Otyrkę, Trostaniec. Wróciłam do Polski na 10 dni, spakowałam rzeczy i wróciłam na Ukrainę.
NJ: Wymień trzy najważniejsze korespondencje, które przygotowałaś z Ukrainy.
CBC:Trudno mówić o trzech materiałach. Najważniejsze było śledztwo w sprawie importu antracytu z okupowanego Donbasu. Ta historia była początkiem mojej historii z Ukrainą. W 2017 roku po raz pierwszy przyjechałam do Donbasu. Z kolegą Michałem Potockim pracowaliśmy wtedy nad książką "Czarne złoto. Wojny o węgiel Donbasu". Nasze dziennikarskie śledztwo w sprawie importu antracytu trwało dwa i pół roku. Pisaliśmy o tym, jak Rosja kradła węgiel z Ukrainy i sprzedawała go jako swój. Udało nam się spotkać z handlarzami antracytu udając potencjalnych nabywców i przeanalizować stosy dokumentów celnych. Napisaliśmy ponad 40 artykułów o imporcie węgla z terytoriów okupowanych, a później opublikowaliśmy książkę.
NZ: Od wielu miesięcy jesteś na wojnie. W dziennikarstwie pracujesz od 26 lat, ale nigdy wcześniej nie byłaś korespondentką wojenną. Co sprawiło, że zdecydowałaś się na tę pracę?
CBC: Widziałam już, jak wygląda wojna. Pomagałam ludziom na granicy Turcji i Syrii. Byłam też w Donbasie po 2014 roku. Dlaczego zajęłaś się dziennikarstwem wojennym? Może dlatego, że mam poczucie, że to także nasza wojna. Jest bardzo blisko. Mieszkam w Warszawie, ale przez 14 lat mieszkałem w Lublinie. To niedaleko granicy z Białorusią. Tam mieszkają moi rodzice i siostra. Może dlatego rozumiem, że ta wojna jest blisko. Kiedy była wojna w Gruzji, wszyscy myśleliśmy, że to daleko. Ale jeszcze w 2008 roku nasz ówczesny prezydent Lech Kaczyński mówił: "Zobaczycie, Ukraina będzie następna". Cały świat śmiał się z jego słów, ale okazało się, że miał rację.
NJ: Jak rodzina odebrała Twoją decyzję o wyjeździe w miejsca, w których niebezpieczeństwo czyha w każdej minucie? Próbowali Cię powstrzymać?
CBC: Mam dwie córki w wieku 8 i 9 lat. Zostawienie ich w domu było najtrudniejszą rzeczą. Ale wiesz, nigdy nie chciałabym, żeby moje dzieci widziały to, co widzę teraz na Ukrainie. Przez co przechodzą miejscowe dzieci. Nie chciałabym, aby dorastały w zrujnowanym kraju, by widziały straszne zniszczenia. Na Ukrainie nie ma bezpiecznych miejsc. Moje relacje z rodziną są teraz bardzo trudne. Półtora miesiąca temu rozwiodłam się. Nie z powodu wojny, to był po prostu kolejny etap w moim życiu. Być może jednak, gdybym została w Polsce, nie doszłoby do tego. Nie wiem. Mój mąż był przeciwny mojemu wyjazdowi. Kiedy jestem na Ukrainie, dzieci mieszkają z nim.
NZ: Czy opowiadasz swoim dzieciom o wojnie?
CBC: Tak, rozmawiam z nimi prawie codziennie na wideo. Dzwonię, gdy tylko mam taką możliwość. Pytają: "Mamo, czy tam, gdzie jesteś, jest wojna?". Mówię im, że wojna jest w całej Ukrainie. "Mamo, czy tam, gdzie jesteś, latają rakiety?". Nie chcę niepotrzebnie rozmawiać z nimi o tych strasznych rzeczach. Kiedy rozmawiamy, mówimy głównie o psach, które tu mieszkają. Wyjaśniłam córkom, dlaczego wyjechałam. Oczywiście chcą, żeby mama wróciła. To zawsze jest problem. Zwłaszcza, gdy muszę przyjechać, a potem wrócić na Ukrainę.
NJ: Co jest dla ciebie najtrudniejsze jako dziennikarki wojennej? Do czego trudno się przyzwyczaić?
CBC: Nie sposób przyzwyczaić się do śmierci. Jestem z ukraińskimi żołnierzami od grudnia 2022 roku. Kiedy idą na stanowiska w nocy i rano nie ma z nimi kontaktu, trudno jest myśleć, że może widziałaś kogoś po raz ostatni. Strasznie jest uświadomić sobie, że człowiek może nigdy nie wrócić. Najtrudniej jest stracić przyjaciół. Tutaj, na wojnie znajomości, emocje, przyjaźnie są znacznie silniejsze niż w cywilu. Sześć miesięcy to pięć lat normalnego życia. Boję się też dźwięku samolotu. Dwa razy znalazłam się pod ostrzałem wrogich samolotów. Nawet jak przyjeżdżam do Polski i słyszę ten dźwięk, to się boję.
NZ: Karolino, czy były jakieś sytuacje, które sprawiły, że myślałaś o rzuceniu tej roboty i powrocie do spokojnego życia w Polsce?
KBC: Mogę tylko powiedzieć, że mieszkam w Ukrainie. Oczywiście jeżdżę do Polski na dwa tygodnie. Rzadko na trzy. Na dłużej nie mogę. Zawsze wracam tutaj. Oczywiście w tym czasie były kryzysy, kiedy chciałam rzucić wszystko i wyjechać. Być może dlatego, że od 10 marca 2022 roku nie miałem ani jednego wolnego dnia. Więc czasami czuję się zmęczona. Ale wiem, że gdybym rzuciła wszystko i wróciła do spokojnej Polski, mógłbym tam zostać najwyżej dwa tygodnie. A i tak wróciłabym na Ukrainę. Bo moje myśli zawsze są tutaj.
NZ: Czy wojna Cię zmieniła?
KBC: Zmieniło wszystko. Myślę, że 1,5 roku tutaj dorzuciło mi 10 lat życia. Tak to odczuwam. Wszystko się we mnie zmieniło. Moje myśli i światopogląd. Nauczyłam się rozróżniać, co jest ważne, a co nie. Na co warto poświęcać czas, a na co nie. Wszystko wywróciło się do góry nogami. Przestałam marnować czas i emocje na niepotrzebne rzeczy.
NJ: Mieszkasz 12 km od linii frontu. Bardzo blisko. W jakich warunkach żyjesz?
KSC:Nie są najgorsze. Mieszkam w małej wiosce niedaleko Kupiańska. To granica dwóch obwodów - charkowskiego i ługańskiego. Cywilizacja przyszła do nas niedawno, bo kupiłam pralkę. Mamy wodę i prąd. W domu nie ma toalety. Jeśli potrzebujemy ciepłej wody, podgrzewamy wannę. Chłopakom w ziemiankach i okopach jest trudniej. Linia frontu jest blisko, może być niespokojnie. Artyleria często strzela, a teraz jest dużo rosyjskich samolotów. Raz przeleciał nawet S-300 (rosyjski pocisk rakietowy - red.). Obok nas mieszkają miejscowi cywile. Ludzie przyzwyczajają się do wszystkiego.
NJ: Ciągle mówisz o niebezpieczeństwie. Jak myślisz, dlaczego miejscowi nie opuszczają regionu, w którym trwa ciągły ostrzał?
CBC: Nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie.
Mieszkałam w Kramatorsku i podróżowałam po Donbasie, i spotkałam wielu prorosyjskich ludzi, którzy myśleli, że Ukraińcy do nich strzelają. Nie wyjechali, bo czekali na swoich "Rosjan". Tutaj, gdzie mieszkam, też są tacy ludzie. Ale w rzeczywistości powody, dla których miejscowi nie wyjeżdżają, są inne.
Na przykład moi sąsiedzi: kobieta z 22-letnim niepełnosprawnym synem. Opiekuje się nim sama i otrzymuje od państwa zasiłek w wysokości 7000 UAH. Nie masz pojęcia, ile razy próbowałem ją przekonać, że mogę zabrać ją i jej syna do Polski. Mogę pomóc we wszystkim, czego potrzebują. Ona kategorycznie się temu sprzeciwia, bo mieszka we wsi od 50 lat i nie chce opuszczać domu. Innym moim sąsiadem jest dziadek, który mieszka z dwójką wnuków. Rodzice wyjechali i zostawili dzieci. Oni też nie chcą nigdzie wyjeżdżać. Często słyszę, jak mówią: "To jest nasz dom!". Staram się zrozumieć tych ludzi. Chociaż tam, gdzie są dzieci, nie rozumiem, dlaczego są narażone na niebezpieczeństwo.
NZ: A co z propagandą? Czy na wschodzie jest jej dużo?
CBC: Tak, region Charkowa jest trudnym miejscem. Należy pamiętać, że w 2014 r. było to miejsce, gdzie nie popierano Majdanu i było tam wiele prorosyjskich nastrojów. Pamiętajmy, że gdy tylko rozpoczęła się wielka wojna, mer Kupiańska poddał miasto w ciągu jednego dnia. Ale teraz, stopniowo, coś się w ludziach zmienia. Wystarczy spojrzeć na Charków. Kiedy odwiedziłem to miasto w 2017 r., na ulicy nie można było usłyszeć języka ukraińskiego. A teraz wiele osób zaczyna mówić po ukraińsku. Są jednak i tacy, którzy czekają na swoich "wyzwolicieli".
NZ: Ukraina stopniowo pozbywa się wszystkiego, co rosyjskie. Zmieniane są nazwy ulic na cześć bohaterów i miast. Burzone są sowieckie pomniki i symbole. Czy uważasz, że nadszedł na to czas?
KBC: To powinno być zrobione wcześniej. Już w 2014 roku należało wyłączyć rosyjską telewizję i radio w Donbasie. Nikt tego nie zrobił, co było bardzo dużym błędem Ukrainy.
NJ: Karolina, nieustannie pomagasz wojsku zbierając pieniądze na pojazdy i drony. Opowiedz nam o swojej pracy wolontariuszki.
CBC: Tak, ale nie sądziłem, że to zadziała. Na początku maja wraz z przyjacielem zbieraliśmy pieniądze dla batalionu w Donbasie. Zebraliśmy 50 tysięcy złotych i myśleliśmy, że kupimy dwa samochody i to wszystko. Ale nie. Teraz ogłoszono zbiórkę miliona trzystu tysięcy złotych. Nasz cel to 2 miliony złotych. Kupiliśmy już do 40 samochodów, kupujemy też drony. To są główne wydatki, bo czasami ten sam dron może pracować miesiąc, dwa, a czasami tydzień, bo przeciwnik go zestrzeli. Podobnie jest z pojazdami. Wojsko pracuje w strasznych warunkach. Widzę to wszystko. Podróżuję z chłopakami na ich pozycje i wiem, jak wyglądają tam drogi.
NZ: Podróżowałaś niemal po całej Ukrainie, na tereny frontowe. Która z tych podróży najbardziej utkwiła Ci w pamięci?
CBC: Było wiele takich epizodów. Pamiętam spalenie konia w Gostomlu, masowe groby i ekshumację 500 osób w Iziumie. Zapachu, który wypełniał powietrze, nie da się zapomnieć. Zniszczenie Bahmutu. Byłam tam na początku marca. Nigdy nie widziałam takich zniszczeń na własne oczy. Domy i miasta można odbudować. Ale to, przez co przeszli ludzie, ich psychika i emocje - z tym będzie najtrudniej sobie poradzić. Najgorsze jest to, co wojna robi z ludźmi.
NJ: Co starasz się przekazać czytelnikom jako dziennikarka?
CBC: Moim głównym zadaniem jest ciągłe przypominanie światu, że Rosja jest krajem terrorystycznym.
To nie jest normalna wojna. Gdyby tak było, toczyłaby się na froncie między wojskami, w okopach. A co to za wojna, kiedy rakieta uderza w przedszkole, szpital, hotel, szkołę? Czy to wojna, czy akt terroryzmu?
To jest akt terroryzmu! A naszym zadaniem jest wyjaśnienie wszystkim, że jest to terroryzm, ludobójstwo, którego Rosja dopuszcza się wobec Ukraińców. I musimy o tym mówić każdego dnia.
NZ: Co zrobisz, gdy Ukraina zwycięży?
CBC: Wiele osób mówi teraz o zwycięstwie, ale niestety nie nastąpi ono tak szybko, jak byśmy tego chcieli. Musimy być cierpliwi. Wojna to nie sprint, ale maraton. I nie każdy może go przebiec. Kiedy to się stanie, naprawdę chciałabym pojechać na wakacje na Krym, na miesiąc. Nigdy tam nie byłam.
Zdjęcie z archiwum bohaterki
Z Buczy do Cannes. Jak wojna uczyniła mnie silniejszą
Anna Palenczuk jest założycielką 435 FILMS, ukraińskiej firmy producenckiej. Tworzy filmy w koprodukcji z krajami na całym świecie, ma na swoim koncie filmy prezentowane na Berlinale, w tym "Numery" na podstawie sztuki Oleha Sencowa i "Mariupol" Mantasa Kvedaravičiusa zabitego przez Rosjan w Mariupolu w 2022 roku. W 2023 roku "RRR", najdroższy indyjski hit kinowy i globalny hit Netflixa, który Anna wyprodukowała na Ukrainie, zdobył Oscara.
Jak wojna zmieniła jej życie?
Dom
- Czy to wszystko?" - mówi mój mąż, czekając na mnie obok samochodu
Stoję przed drzwiami, wkładam klucze do dziurki od klucza i zastygam na chwilę, bo muszę zamknąć nasz dom w Buczy i część naszego życia. Dom, w którym półtora roku temu urodziła się nasza druga córka, dom z dziecięcymi rysunkami i naszym ulubionym dywanem z bazaru w Kosowie. Patrzę na pęknięcia z miłością, myśląc o tym, że kilka miesięcy wcześniej udało nam się je naprawić, ale drzwi nigdy nie zostały wymienione. Jeszcze nie wiem, że nie wrócę szybko do domu.
Przed nami długa podróż do Turcji. Deska rozdzielcza samochodu zapala się: 15 lutego 2022
Dla mnie wojna rozpoczęła się w 2015 roku, kiedy kręciliśmy film dokumentalny Mariupol w Mariupolu i Sartanie, które były stale ostrzeliwane. Film wyreżyserował Mantas Kvedaravičius, który został zabity przez Rosjan w kwietniu 2022 roku w Mariupolu, gdzie pojechał ratować ludzi
Zawsze wiedziałam, że wojna będzie większa. Ale nigdy nie wyobrażałam sobie, jak bardzo, dopóki nie nadszedł 24 lutego
Odwiedzając miasta naznaczone wojną, czułam jej zbliżanie się na własnej skórze - dlatego nie wahałam się zabrać dzieci, gdy o inwazji mówiono z każdej strony, mimo że wszyscy mnie uspokajali i nie wierzyli, że do niej dojdzie
Inwazja na pełną skalę złapała nas w Antalii, gdzie przez pierwszy miesiąc robiłam wszystko, co mogłam: organizowałam wiece i protesty, nadzorowałam liczne sesje filmowe dla zagranicznych kanałów w Ukrainie, łączyłam ludzi i wyciągnąłam moją matkę z ostrzeliwanej Buczy, teściową ze schronu przeciwbombowego w Peczersku, szukałam przyjaciół, którzy byli pod okupacją, kupowałam pieluchy i jedzenie dla niemowląt w ramach pomocy humanitarnej, żyłam w oczekiwaniu na wiadomość, że "osiągnęliśmy porozumienie i to koniec", pisałam tysiące postów pod postami Rosjan "nigdy wam nie wybaczymy".
Rosyjscy barbarzyńcy nie zauważyli arcydzieła
- "Ania, jestem w środku, co chcesz zobaczyć?" - mówi sąsiadka, która przeżyła okupację i wchodzi do naszego splądrowanego domu. Przed wojną pracowała w dziale kulinarnym supermarketu. Jest zwyczajną, dobrą Ukrainką.
Sąsiadka włącza wideo, a na rozpikselowanym obrazie, który dociera do mnie ze zrujnowanej Buchy, widzę rzeczy wywrócone do góry nogami, potłuczone szkło i puste puszki po jedzeniu na stole w jadalni.
Wskazuje na krew i podejrzewa, że przebywał tu ranny Rosjanin. Ale mnie to już nie obchodzi: w porównaniu z tym, co Rosjanie zrobili w tym przytulnym miasteczku niedaleko Kijowa, mój splądrowany i ocalały dom wygląda jak dar od losu. Nie mogę uwierzyć, że jest nienaruszony!
"Obraz! Pokaż mi bliżej obraz", krzyczę do telefonu.
- Co? Jakie zdjęcie?" - pyta ponownie sąsiadka i połączenie zostaje przerwane.
Ale już wiem, że jest bezpieczny w domu, wisi na ścianie jak zwykle: obraz wielkiej ukraińskiej artystki Tatiany Jabłońskiej, który podarował mi mój zmarły ojciec. Obraz przedstawia wazon z kwiatami w delikatnych kolorach. Dla mnie to najcenniejsza rzecz w domu.
Rosyjscy barbarzyńcy zabrali z mojego domu wszystko, co uważali za wartościowe: stare ubrania, bieliznę, biżuterię, niektóre przedmioty gospodarstwa domowego. Po prostu nie zauważyli obrazu. Nie zauważyli arcydzieła ukraińskiego malarstwa
Tydzień po zajęciu Buczy, kiedy znaleziono moich sąsiadów martwych, kiedy ludzie zaczęli tam wracać i przywrócono komunikację, dowiedziałam się, że jestem w ciąży
Nowe życie, przeprowadzka, poród
Trzecie dziecko przyszło do mnie niespodziewanie i w złym momencie. Od samego początku wiedziałam, że to będzie chłopiec. Najlepsi już giną na wojnie, wkrótce zginie znany kijowski aktywista Roman Ratuszny, a Max Butkewicz, obrońca praw człowieka, który walczył o uwolnienie więźniów Kremla, zostanie schwytany do niewoli
W wieku trzydziestu ośmiu lat akceptuję fakt, że wkrótce zostanę matką po raz trzeci
Przed tą ciążą myślałam, że najgorsze rzeczy w moim życiu już się wydarzyły: utrata ojca, gdy byłam nastolatką, kryzys w mojej firmie, zdrada mojego partnera, wybuch wielkiej wojny - wszystko to przetrwałam z godnością. Ale najgorszą i najtrudniejszą rzeczą była ciąża podczas wojny
Przetrwać wojnę informacyjną. Przetrwać wiadomości z domu. Nie możesz powstrzymać się od płaczu, czytania mediów społecznościowych, wycia z niesprawiedliwości i tęsknoty za domem, a twój brzuch stopniowo rośnie, niezależnie od ciebie. Całymi dniami leżę apatycznie pod klimatyzacją, zapadając w sen pierwszego trymestru
W miarę jak rośnie mi brzuch, coraz częściej mówimy z mężem o wyjeździe z Turcji. Nie mamy prawa do pracy w tym kraju, wszędzie jest pełno Rosjan, medycyna jest w języku tureckim i nie ma obowiązkowych badań, ani kontroli ciąży. Powinniśmy się przenieść, ale gdzie?
- "Boże, daj mi siłę", powtarzam jak mantrę, pchając wózek z Dianą po błotnistym bruku Frankfurtu
Jesteśmy na dworcu kolejowym, który widział tysiące rodzin takich jak my. Pakujemy wszystko, co mamy do walizek i udajemy się do taniego hotelu bez śniadania, aby spędzić noc, a następnie rano wsiadamy do samolotu, aby polecieć do Toronto
Jest piątek, miasto jest w ostatnim miesiącu lata, kobiety z odkrytymi dekoltami i krótkimi spódniczkami, faceci z papierosami i uśmiechami. Nie zauważają mnie
Długa podróż przez Bułgarię, Serbię, Węgry, Słowację, Czechy, Austrię - a teraz jesteśmy w Niemczech. Covid, spóźniony samolot i nasz samochód pozostawiony na parkingu centrum samochodowego w Pradze, ponieważ został staranowany przez czeskiego emeryta, to wszystko już za nami.
Jestem gotowa się poddać i powiedzieć, że dłużej tego nie zniosę. Łzy spływają mi po policzkach, chcę wrócić do domu, po prostu wrócić do domu. Otrzymuję wiadomość tekstową, patrzę na telefon: to moja mama, mówi, że było więcej ostrzałów.
Pierwsze miesiące w Toronto mijają jak mgnienie oka. Nasz przyjaciel Max pomaga nam się zadomowić: gości nas, znajduje nam mieszkanie i przynosi nam meble ze swojego magazynu. Zapisuję moją najstarszą córkę Aurorę do szkoły, Dianę do przedszkola i biegam po lekarzach, którzy sprawdzają mnie pod kątem wszystkiego, ponieważ nie byłam w pełni zarejestrowana podczas ciąży.
Albert rodzi się 4 grudnia w szpitalu niedaleko jeziora Ontario. Uśmiecham się do mojego syna, trzymam go blisko i wiem, że będzie walczył o wolną i niezależną Ukrainę, jeśli będzie musiał
Przez całą wojnę, każdego dnia, pomimo apatii, zmęczenia, ciąży, niepewności, pracowałam. Mój zespół przygotowałł podcast o kradzieży ukraińskich dóbr kultury przez Rosjan, nakręciliśmy kilka filmów dokumentalnych dla Discovery Channel, wielokrotnie pokazywaliśmy nasze filmy na całym świecie, nakręciliśmy film fabularny o Kazimierzu Malewiczu, a indyjski przebój "RRR", który nakręciliśmy w Kijowie w pobliżu Pałacu Maryjskiego sześć miesięcy przed inwazją na pełną skalę, zdobył Oscara.
Opracowaliśmy projekt filmu dokumentalnego o ukraińskim rozbrojeniu nuklearnym, pomogłem zorganizować Ukraiński Festiwal Filmowy w Toronto i uruchomiłem mój internetowy produkt edukacyjny.
Toronto okazało się miastem z fantastycznym wsparciem, z większą liczbą ukraińskich flag niż kanadyjskich. Istnieją całe ukraińskie dzielnice z ukraińskimi firmami, kościołami, szkołami i instytucjami bankowymi. Dziesiątki tysięcy przybyszów takich jak ja znalazło tu dom. Jestem wdzięczny Kanadzie za poczucie, że mogę tu być jednym z innych.
Patrzę na nasz nowy dom, który stopniowo zapełnia się rzeczami. Wiele nam dano, ponieważ wszyscy zwykle pomagają nowo przybyłym. Mam dom, którego nie mogę w pełni nazwać swoim. Znalazłem się w przymusowej migracji, na którą nikt nas nie przygotował, ale którą jesteśmy zmuszeni znosić.
Premiera filmu o Ukraińcach uciekających przed wojną w Cannes
W maju poleciałam do Cannes, gdzie nasz film dokumentalny "Skąd dokąd" polskiego reżysera Macieja Hameli miał swoją światową premierę na najbardziej prestiżowym festiwalu filmowym na świecie. To zbiorowy portret Ukraińców uciekających przed wojną.
Siedzę na panelu dyskusyjnym o filmach ze stref wojennych i zerkam na salę, w której siedzą moi koledzy z całego świata. Za oknem jest plaża, na której bawią się dzieci. Kelner nalewa różowe wino do kieliszków, ponieważ wydarzenie wkrótce się skończy i odbędzie się nieformalny networking. Widzę przed sobą piękny, spokojny świat, który z pewnością zawita na Ukrainę.
Przyłapuję się na myśleniu, że mogłabym być bohaterką naszego dokumentu, a nie jego producentką, gdyby nie przeczucie wojny, z którym żyłam przed inwazją na pełną skalę.
Patrzę na reżysera filmu, który bohatersko ewakuował moich rodaków z niebezpiecznych terenów i choć czuję, że powinnam być dumna z naszej pracy, bo jesteśmy w Cannes, to z trudem powstrzymuję łzy, bo wojna trwa, ewakuacja trwa, a to czyni ją jeszcze bardziej nieznośną
Tak, bardzo trudno było przenieść rodzinę do Kanady, zdalnie zarządzać firmą na Ukrainie, stawiać pierwsze zawodowe kroki w nowym kraju, znaleźć dom, urządzić go dla dzieci i urodzić dziecko. Ale robiłam to wszystko równolegle z milionami ukraińskich rodzin, których spokojne życie zostało na zawsze przerwane przez wojnę. W ciągu tych miesięcy zdałam sobie sprawę, że im straszniejsze próby przechodzimy, tym silniejsi się stajemy. Teraz, półtora roku później, wiem, że każdy z nas jest silniejszy
Wiem i wierzę, że wygramy. Nie wiem, kiedy to się stanie, ale wiem, że każdego dnia przybliżam zwycięstwo swoją pracą I że na pewno otworzę drzwi mojego domu w Buczy, wiedząc, że ja się zmieniłem, ludzie się zmienili, kraj się zmienił, a moja miłość do domu i ziemi nigdy się nie zmieni.