Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Matka jeńca wojennego z Azowa: - Niewola nie gwarantuje życia
- Na zewnątrz niewiele widać, ale w środku umieram z każdą minutą. Co minutę czekam na wymianę. Odpowiadam na każde połączenie, każdy nieznany numer. Nie mogę sobie pozwolić na wyciszenie telefonu. Było zimno, jesień, a ja nie włączyłam ogrzewania w domu, bo nie wiedziałam, czy mojemu synowi jest wtedy ciepło - mówi Iryna, matka pojmanego do niewoli żołnierza Azowa, podczas cotygodniowej akcji "Niewola zabija!" w Charkowie
Co dwa tygodnie w Charkowie odbywa się kampania "Niewola zabija!", wspierająca obrońców Azowstali, którzy w maju 2022 r. podporządkowali się rozkazowi ratowania życia i zaprzestania obrony - i zostali wzięci do niewoli przez Rosję. Akcja odbywa się pomimo mroźnej pogody i ciągłych alarmów powietrznych.
Iryna przyjeżdża na godzinę przed rozpoczęciem akcji, aby zamocować największy transparent. Swojego syna Ilii nie widziała od prawie dwóch lat. Został wzięty do niewoli, gdy miał 22 lata. Teraz ma 24.
Matka więźnia zawiesza transparent na wiec. Styczeń 2024 r., Charków. Zdjęcie autorki
"Nie ma żadnych informacji. Wiem, że mój syn bardzo schudł, jąkał się - może od paralizatora. W zeszłym roku przypadkiem zobaczyłam nagranie. Nie rozpoznałam go. Upadłam na podłogę, płakałam, byłam rozhisteryzowana. Zawsze był wysportowany, napompowany, bardzo lubił sport, miał wiele nagród. A ten był chudy, miał małą głowę i zapadnięte oczy. Powiedział: " U mnie wszystko w porządku" - opowiada Iryna.
W 2019 r. Ilia przeniósł się na kontrakt na uniwersytecie i wstąpił do wojska.
"Ukończył Koledż Techniczno-Drogowy w Charkowie i poszedł na uniwersytet ze stypendium państwowym. Potem wrócił do domu i powiedział: "Mamo, idę do wojska służyć". Był dumny, naprawdę chciał bronić Ukrainy. Nie wiem, jak mu się to udało. Kiedy zapytałam go: "Tak bardzo kochasz Ukrainę?", odpowiedział: " Uczyli mnie tego od pierwszej klasy".
"Mamo, nic ci nie powiem".
Od początku inwazji na pełną skalę Ilia bronił Mariupola. W Azowstali nie było prawie żadnej komunikacji.
"Ciągle wyjeżdżał na misje, gdzie nie było połączenia. Ostatni raz napisał do mnie 7 maja. Wiem od innych, że nie było nic do jedzenia ani wody. Wychowałam go, żeby nie marudził. Zapytałam go: "Synu, co ty tam masz do jedzenia?". Odpowiedział: "Mamusiu, nic ci nie powiem" - wspomina Iryna.
Rita, jego narzeczona, regularnie czyta rzadkie wiadomości od Ilii podczas oblężenia Mariupola.
"Jakoś tak się złożyło, że nigdy nie byliśmy razem w moje urodziny. W 2022 roku udało mu się do mnie zadzwonić z jakiejś z pozycji. Powiedział emocjonalnie: "Mam nadzieję, że pewnego dnia osobiście dam ci prezent". Wymieniliśmy między sobą kilka miłych słów. Nie spodziewałam się, że następnego dnia do mnie napisze: " Kicia, nie mogłem się powstrzymać, żeby Ci nie złożyć życzeń. Pobiegłem na pozycję, gdzie mam połączenie". Teraz ponownie czytam te wiadomości, to mnie motywuje. Przewartościowałam wiele rzeczy i zdałam sobie sprawę, że zmieniłabym wiele w moim nastawieniu i zachowaniu" - mówi dziewczyna.
Rita na wiecu w Charkowie. Zdjęcie autorki
Rita i Illia nie zdążyli pobrać się przed inwazją na pełną skalę. Iryna mówi, że syn podzielił się z nią swoim planem oświadczyn: "Nie wiedziała, czego on chce. Powiedział mi na początku lutego 2022 roku".
Ilia napisał do Rity o tym, że chce się z nią pobrać z Azowstali: "Udało mu się ponownie skontaktować. Napisał: 'Chcę, żebyś została moją żoną'. Ja oczywiście się zgodziłam: "Podzielam twoje życzenie".
Ilia opuścił Azowstal 17 maja.
"16 maja odebrałam telefon od jego kolegi z klasy, który powiedział, że mają rozkaz opuścić fabrykę. Poprosił mnie, żebym się nie martwiła, ponieważ byli "pod gwarancją strony trzeciej". Nie wiemy, gdzie jest teraz ta strona. Ta niewola nie gwarantuje życia. Nie możemy ufać Rosji, która stale narusza umowy międzynarodowe" - mówi Iryna.
Płakałam codziennie i bez przerwy
Rosjanie nie podają żadnych oficjalnych informacji na temat miejsca pobytu i stanu żołnierza.
"W maju 2023 r. wymienieni żołnierze poinformowali, że widzieli moje dziecko żywe. Piszę do niego listy co tydzień. Zapytałam chłopaków z wymiany: "Czy otrzymał jakieś listy?". Odpowiedzieli, że nie. Gdyby któryś z Azowców otrzymał list, t byłoby wydarzenie" - dodaje matka więźnia.
"Kiedy moi przyjaciele pytają: 'No i co tam słychać?', są bardzo zaskoczeni, gdy mówię im, że nie ma żadnej komunikacji. Zazdrościłyśmy dziewczynom, których chłopcy dzwonili do nich przed opuszczeniem Azowstali, by powiedzieć im, że wychodzą. My tego nie miałyśmy" - mówi Margarita.
Od pierwszych dni niewoli Ilii, Iryna i Rita przyjmują leki przeciwlękowe. Jednocześnie przystosowały się do życia w stanie ciągłego stresu.
"Jesteśmy wyczerpani. Nieważne, jak gorzko to brzmi, można się do tego przyzwyczaić, bo nie pamiętam pierwszych 2-3 miesięcy: brałam leki uspokajające i codziennie, bez przerwy płakałam. Wolontariat, spotkania, akcje, wspólni znajomi, którzy przechodzą przez ten sam ból - to wszystko nas motywuje, bo rozumiemy, że to działa. Jest wiele osób, które wciąż nie rozumieją sensu tych akcji, przekazu medialnego itd.
Otrzymaliśmy wiele negatywnych opinii, ponieważ nie tylko Azow przebywa w niewoli, nie tylko oni dostali rozkaz wyjścia z Azowstali. Różnica polega na tym, że tylko Azow nie został wymieniony
Jeśli jedna lub dwie osoby spośród stu zostaną uwolnione podczas ogólnych wymian, to jest wielkie święto - wyjaśnia narzeczona bojownika.
"Jest już łatwiej niż w 2022 roku. Stale pracujemy z psychologami. To jest mało widoczne z zewnątrz, ale wewnątrz umieram z każdą minutą. Wciąż czekam na wymianę. Odpowiadam na każdy telefon, każdy nieznany numer. Nie mogę sobie pozwolić na wyciszenie telefonu. Było zimno, jesień, a ja nie włączyłam ogrzewania w domu, bo nie wiedziałam, czy mojemu synowi jest wtedy ciepło" - mówi Iryna.
Rosja mści się na Azowie
Rita zauważa, że Azow jest traktowany w niewoli w szczególny sposób.
"Są ciężej torturowani, bardziej niedożywieni i całkowicie odizolowani. Nie widzą słońca, nie są wyprowadzani na zewnątrz. Pierwsze słońce widzą po powrocie z niewoli. Istnieją historie o rosyjskich oprawcach, których nie można sobie wyobrazić, bo to jest nie do pojęcia - jak istota ludzka jest zdolna do takich rzeczy. Żołnierze, którzy wrócili z niewoli, opiekują się nami. Starają się nas wspierać. Ale rozumiemy, że nie wszystko jest tam w porządku. Chłopaki, którzy ważyli ponad sto kilogramów, wracają z wagą 50. Mają wiele blizn. To wynik rosyjskiej propagandy i zemsty. W 2014 roku bronili Mariupola, a teraz Rosja się mści. Boją się ich" - mówi dziewczyna.
Według jej słów, komunikacja z ukraińskimi władzami w sprawie wymiany jest systematyczna: "Nawet jeśli nie wiemy z wyprzedzeniem, kiedy odbędą się wymiany, nie jesteśmy porzuceni, jesteśmy stale przy telefonie.
Matka więźnia, Iryna, i jego narzeczona, Margarita, walczą o niego każdego dnia. Zdjęcie autorki
Rodzina ma krewnych w Rosji - w Moskwie, Saratowie i Krasnojarsku.
Rodzina ma krewnych w Rosji - w Moskwie, Saratowie, Krasnojarsku.Iryna zerwała z nimi kontakt: "Zapytałam: 'Czym jest dla was Azow? Czy oni są dla was nazistami?'. Nie odpowiedzieli mi. Powiedziałam: 'To jest wasza odpowiedź'. Oni wiedzą, że Ilia jest więźniem. Nie pomogli mu w żaden sposób. Mówią, że to nie oni, że to Ameryka".
"Azow to jednostka Gwardii Narodowej. Są najbardziej patriotyczni, zmotywowani, wierni narodowi ukraińskiemu, prawdziwi obrońcy. Nigdy nie spotykałam tak odważnych ludzi. Na szczęście znam wielu ludzi z tej brygady. To tygrysy. W tym samym czasie w Azowstali oni ratowali nawet koty i psy. Myślą o dzieciach, wolności i niezależności. Ilia zawsze powtarzał: 'Ważne jest dla mnie, aby moje dziecko dorastało i rozwijało się w wolnym kraju'. Poświęcają swoje życie, młodość i marzenia dla przyszłych pokoleń" - wyjaśnia Rita.
Powiem mu, że go kocham, i ten horror wreszcie się skończy
Ludzie nie powinni zapominać - to jest główne przesłanie tych akcji. Ludzie muszą pamiętać, że jest zbyt wcześnie, by się zrelaksować, że muszą nadal przekazywać pieniądze na armię, że mamy tylko jednego wroga - Rosję. Narzeczona i matka Ilii uczestniczą w każdej akcji (razem z nimi na ulice wychodzi około stu osób). Są tutaj, aby przypomnieć nam, że obrońcy Azowstali, w tym pułk Azow, 36-ta brygada, niektóre jednostki Gwardii Narodowej, straż graniczna i medycy nadal są zakładnikami Rosji.
"Nie robimy tego na pokaz, by nasi krewni, którzy tam są, wiedzieli o tym. Musimy wydostać naszych chłopaków. To nasi bohaterowie i nie możemy o nich zapomnieć. To nie jest tylko nasz ból. Każdy musi o nich walczyć. To przypomnienie zarówno dla naszego społeczeństwa, jak dla zagranicy. Niektórzy myślą, że wszyscy wrócili, wszyscy czują się dobrze. Ale musimy krzyczeć o naszych dzieciach" - mówi Iryna.
Podczas alarmów powietrznych, które są słyszane w Charkowie nawet 10 razy dziennie, protestujący schodzą do przejścia podziemnego. Tutaj nadal stoją z transparentami, przypominając mieszkańcom miasta o więźniach.
Po ogłoszeniu alarmu przeciwlotniczego krewni więźniów schodzą do charkowskiego metra. Zdjęcie autorki
"Miałam kiedyś sen, w którym zapytałam go, co pomaga mu iść dalej. Ilia odpowiedział: 'To, że we mnie wierzycie'. Wiemy, że on to czuje, że na niego czekają i go kochają" - mówi matka obrońcy.
"Nie wiem, co mu powiem, gdy dowiem się o jego powrocie. Będę po prostu płakać. Powiem mu, że go kocham i wreszcie ten koszmar się skończy" - wyznaje Rita.
Na początku lutego 2024 r. 200 obrońców Azowstali wróciło do domu w ramach programu wymiany. Ponad 50 żołnierzy broniących Mariupola zginęło w ataku terrorystycznym w Ołeniwce. Około 2000 obrońców Azowstali wciąż pozostaje w rosyjskiej niewoli. 700 z nich to członkowie batalionu Azow.
W dziennikarstwie od 2020 roku. Z wykształcenia jest politologiem. Interesuje się opowiadaniem historii ludzi, którzy w zwykłym życiu są zdolni do niezwykłych rzeczy, rozumieją przyczyny wydarzeń i zjawisk zmieniających społeczeństwo, a także znajdują jasną nadzieję nawet w rozpaczliwych sytuacjach
R E K L A M A
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.
– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.
Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.
Kolędnicy z Żytomierza
– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.
Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.
– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.
Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu
Pierwsze występy
Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.
– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy
Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.
Pierwsze porażki
– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.
Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie
Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.
– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.
„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.
Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy
Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu
Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.
– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.
Powiedziałam sobie: „Dasz radę”
Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.
– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.
W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole
Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.
– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.
Przyjeżdżaj jutro
Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.
– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.
Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.
„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy
Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.
Camerata Silesia
Rady dla tych, którzy szukają siebie
Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.
Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.
Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.
Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.
Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.
Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.
Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.
Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.
Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.
Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?
W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.
Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.
Angażował się Pan w politykę?
W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?
Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.
Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.
Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.
Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?
Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.
Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.
Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić
Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.
Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.
Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.
Planuje Pan swoje trasy?
Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.
Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów
Która wyprawa była najdłuższa?
Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.
Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.
Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.
Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.
Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?
Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.
Co jest najtrudniejsze podróży?
Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.
Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.
Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front
Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.
To jest nasza Ukraina
Co Pan odkrył w czasie tych podróży?
Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.
Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?
Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.
Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.
Jakieś zabawne historie?
Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.
Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.
Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.
Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?
Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.
Czuje Pan satysfakcję?
Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.
Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?
Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.
Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.
Jak wolontariat zmienił Pana życie?
Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.
Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.
Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal
Jest działaczką na rzecz praw człowieka, dyrektorką ds. komunikacji w SEMA Ukraine i szefową organizacji pozarządowej „Dalej, siostry!”, nominowaną do tegorocznej nagrody „Portrety Siostrzeństwa”.
W 2014 r. pracowała jako inżynier na fermie drobiu w Nowoazowsku w obwodzie donieckim. Gdy separatyści i Rosjanie wszczęli wojnę, pomagała przesiedlać uchodźców wewnętrznych, opiekowała się dziećmi z rozwiązanego sierocińca i wspierała ukraińskich wojskowych broniących wtedy Mariupola. W 2019 r. za proukraińskie przekonania i wskutek donosów kolegów została aresztowana i przewieziona do „Izolacji” [tajna katownia w okupowanej przez Rosjan części obwodu donieckiego – red.]. Później przenieśli ją do aresztu śledczego w Doniecku.
17 października 2022 r. została zwolniona w ramach „wymiany kobiet”. Dziś Ludmiła Husejnowa pomaga byłym cywilnym jeńcom wojennym, którzy doświadczyli przemocy seksualnej, i wspiera kobiety nadal przebywające w rosyjskiej niewoli i żyjące pod okupacją.
Najtańszy sposób na zdławienie oporu
Natalia Żukowska: Po powrocie z niewoli zaangażowała się Pani w uwalnianie cywilnych zakładników, w tym podczas podróży zagranicznych. Czy Ukraina i świat robią wystarczająco dużo w tej sprawie?
Ludmiła Husejnowa: Moim zdaniem i świat, i Ukraina nie robią wystarczająco dużo. Nie robi się absolutnie nic, aby w jakiś sposób przyczynić się do zapewnienia cywilizowanych warunków ich przetrzymywania. Wojna trwa od 2014 roku. O tych, którzy zostali aresztowani na jej początku, dopiero teraz się pamięta – i to dlatego, że my o tym mówimy, kiedy tylko mamy okazję. W więzieniach przebywają kobiety skazane na 10-15 lat pozbawienia wolności tylko za to, że są obywatelkami Ukrainy. A te kobiety mają małe dzieci. Natalia Własowa została aresztowana, gdy jej córka miała 4 lata. Niedawno rozmawiałam z tym dzieckiem – pamięta matkę tylko ze zdjęć. Natalię przewieziono z Doniecka do Rostowa, oskarżono o terroryzm, szpiegostwo i skazano na 18 lat.
Ludmiła Husejnowa w siedzibie ONZ. Zdjęcie: archiwum prywatne
Jest jeszcze jedna cywilna więźniarka, Switłana Hołowan, która od 2019 roku jest przetrzymywana w mieście Śnieżne w obwodzie donieckim. Została aresztowana na oczach swoich dwóch córek. Młodsza miała 4 lata, starsza 7. Rosjanie przeszukali je, zabrali im telefony, pobili matkę. Switłana została skazana na 10,5 roku za szpiegostwo. Jej dzieci mieszkają z byłym mężem, ich ojcem, w Niemczech. Teraz inną kobietę, która je wychowuje, nazywają mamą. To straszna tragedia zarówno dla Switłany, jak jej córek.
Takich historii jest wiele. Najgorsze jest to, że wciąż docierają do nas nowe informacje o aresztowaniach Ukraińców. Niedawno dowiedzieliśmy się o 62-letniej Ołenie Grigorenko, aresztowanej w obwodzie ługańskim i skazanej na 15 lat więzienia za rzekome przekazywanie informacji o ruchach rosyjskich wojsk swojemu synowi, który mieszka w Estonii. A ona tylko rozmawiała z nim przez telefon.
Jak Pani zdaniem świat powinien zareagować na przetrzymywanie przez Rosję cywilnych jeńców?
Przede wszystkim powinien pociągnąć Rosję do odpowiedzialności.
Musimy krzyczeć do świata i pytać: „Jak możecie zadawać się z krajem terrorystycznym, który popełnia straszne zbrodnie nawet przeciwko cywilom?”
Świat nie zna tych wszystkich strasznych historii. Udzielam wielu wywiadów i jest to bardzo traumatyczne, bo za każdym razem doświadczam tego wszystkiego na nowo. Jedynym warunkiem, bym zgodziła się na wywiad, jest możliwość opowiedzenia o dziewczynach, które są teraz w niewoli. Te informacje powinny być rozpowszechniane na całym świecie na wszystkie możliwe sposoby.
Z ambasadorką Kanady w Ukrainie Natalią Tsmots. Zdjęcie: archiwum prywatne
O ilu cywilnych więźniach możemy teraz mówić?
Wciąż nie mamy ich rejestru. Pojawiają się różne szacunki, od 16 do 20 tysięcy osób, ale nikt nie jest w stanie podać dokładnej liczby. Bo jeśli co pół roku zwalnia się kilku cywilów, to na ich miejsce aresztuje się dziesiątki nowych. Moim zdaniem liczba 16 tysięcy, choć bardzo przybliżona, jest prawdopodobna. Czasami krewni boją się powiedzieć, że ich bliscy zostali aresztowani. Wiem o takich przypadkach i namawiam tych ludzi, by o tym mówili, a nie milczeli. Mówię im, że nie mogą wierzyć rosyjskim okupantom, którzy zapewniają ich: „Jeśli będziecie siedzieć cicho, uwolnimy ją lub jego w ciągu miesiąca”.
Podczas wiecu wsparcia dla uwięzionych dziennikarzy. Zdjęcie: archiwum prywatne
Jakiej pomocy w pierwszej kolejności potrzebują osoby uwolnione z niewoli? Czy państwo robi wystarczająco dużo, by ich wesprzeć?
W ciągu ostatnich dwóch lat nastąpił ogromny postęp w zapewnianiu tej pomocy, ale to wciąż za mało. Nie ma wystarczających środków. Musi istnieć pomoc psychologiczna i jakaś socjalizacja. Kiedy wracasz z długiej niewoli, nie rozumiesz wielu rzeczy. Dla mnie na początku dziwne było korzystanie z telefonu – zapomniałam, jak się go używa. Tam człowiek przyzwyczaja się do strasznych warunków i ogranicza się na wiele sposobów. Znam dziewczyny, które wychodzą z domu i boją się iść do sklepu, bo zapomniały, jak to jest. Mnie też to przerażało. Ponadto wiele z nich nie wie, co dalej robić. No i problemy zdrowotne – one nie zawsze pojawiają się od razu.
Przez pierwsze sześć miesięcy twoje ciało wciąż trzyma się swoich „więziennych zasobów”. Ono wie, że musi się skoncentrować, nie może się zrelaksować. Z czasem wszystko zaczyna się bardzo szybko rozpadać. Widzę to po sobie
Wielu z nas ma problemy z nogami. Nie wychodziłam z celi przez 3 lata. Tylko raz na 3-4 miesiące zabierali mnie do śledczego, z workiem na głowie.
Niestety państwo nie zawsze jest w stanie zapewnić pełne leczenie uwolnionym więźniom cywilnym. Poza tym nie ma bezpłatnej opieki dentystycznej. Dla osób, które były torturowane, miały wybite zęby, czasem szlifowane pilnikiem, taka pomoc jest bardzo ważna.
Ogromnym problemem jest zakwaterowanie. Zazwyczaj osoby aresztowane na terenach tymczasowo okupowanych tracą swoje domy. Kiedy wracasz, a nie masz tam krewnych, nie wiesz, gdzie się podziać. Po uwolnieniu trochę pomogła mi siostrzenica – kiedy była za granicą, mogłam mieszkać w jej mieszkaniu. Ale już je sprzedali i musimy wynajmować mieszkanie za duże pieniądze.
„Kiedy wracasz i nie masz tam krewnych, nie wiesz, gdzie się podziać”. Zdjęcie: archiwum prywatne
Oprócz uwalniania cywilów zajmujecie się także kwestią przemocy seksualnej. O ilu ofiarach takiej przemocy mówimy?
Nie ma konkretnych liczb, nikt ci ich nie poda. Przede wszystkim dlatego, że nie wszyscy są gotowi o tym mówić. Poza tym nie wszyscy identyfikują się jako ofiary przemocy seksualnej związanej z konfliktem (SNPK). Obecnie w Ukrainie realizowany jest pilotażowy program tymczasowego zadośćuczynienia ofiarom. Zgłosiło się do niego już ponad 600 osób. Mamy 395 wniosków od mężczyzn, 261 od kobiet i 14 od pełnomocników dzieci. Prawie 400 osób złożyło wniosek do prokuratury lub organów ścigania o wszczęcie postępowania w sprawie SNPK.
Dlaczego przemoc seksualna jest stosowana przez Rosjan jako narzędzie wojny?
Bo to najtańszy sposób na zdławienie oporu uwięzionych osób. Podczas tych trzech lat niewoli patrzyłam na strażników i śledczych – oni naprawdę chcieli upokorzyć, zmiażdżyć to co ludzkie w osobie, nad którą mieli władzę. Wielu z tych strażników nie ma wykształcenia, statusu społecznego, w cywilu nie mają się czym pochwalić. Gdyby nie wojna, to kim by byli? Nikim. A tak, z bronią w ręku, skuwając kajdankami mężczyznę lub kobietę, mogą robić, co chcą. Jednak kiedy czują, że nie zniszczyli danej osoby moralnie, to ich rozsierdza.
Śledczy wciąż mnie pytał: „Kiedy zamierzasz się poddać?”. Dla mnie ważne było zachowanie godności i pokazanie, że bez względu na to, w jakim stanie jestem, bez względu na to, co mi zrobiliście, nie dopniecie swego
Nie wszyscy są gotowi mówić o swoich bolesnych doświadczeniach. Jak powinien wyglądać system pomocy osobom, które doświadczyły przemocy? Z doświadczeń których krajów powinniśmy korzystać?
Byłej Jugosławii. Kiedy na Bałkanach toczyły się wojny, tam również było wielu bojowników. W zeszłym roku byłam w Kosowie, gdzie spotkałam Feride Rushiti, kosowską aktywistkę i dyrektorkę Centrum Rehabilitacji Ofiar Tortur. Powiedziała, że ludzie mogą szukać pomocy nawet po 5, 10, 20 latach, bo takie przestępstwa nie ulegają przedawnieniu. I zawsze podkreślam, że to nie jest obowiązek ofiary, by przyjść i od razu zeznawać. To jest prawo. Kiedy ktoś będzie gotowy, przyjdzie.
Im więcej zeznań zostanie nagranych, tym wyraźniej świat dostrzeże zbrodnie przeciw ludności na tymczasowo okupowanym terytorium Ukrainy
Ludzie nie składają zeznań z różnych powodów. Niektórzy mają krewnych na terytoriach okupowanych, inni obawiają się, że ich rodzice dowiedzą się o tym i będą się martwić. Jedna z kobiet, która doświadczyła przemocy seksualnej w regionie Kijowa, nie mówi o tym, bo nie chce, by jej mąż się dowiedział. Poza tym nasze społeczeństwo nie zawsze jest wyrozumiałe, zwłaszcza w małych miejscowościach. Ludzie mogą cię nawet potępić – jakbyś to ty była winna temu, co się stało. To pozostałość po czasach sowieckich, kiedy to osoba, która doznała przemocy seksualnej, była winna.
Jednak nawet same ofiary nie zawsze są w stanie określić, co im się przydarzyło. Dotyczy to w większym stopniu osób powracających z niewoli, ponieważ w naszym rozumieniu przemoc seksualna wiąże się z gwałtem. Tak jednak nie jest. SNPK to także przymusowe rozbieranie, groźby gwałtu, zmuszanie do patrzenia, jak gwałcą inni, tortury. Wielu mężczyzn przez to przechodzi, np. gdy rażą ich genitalia prądem. Ludzie myślą, że to tylko tortury, ale w rzeczywistości to również przemoc seksualna.
Na wiecu poparcia dla cywilnych jeńców wojennych. Zdjęcie: archiwum prywatne
Jest Pani inicjatorką stworzenia organizacji pozarządowej „Dalej, siostry!”. Jakiej pomocy udzielacie i kto może się z wami kontaktować?
Obecnie współpracujemy z funduszem charytatywnym „Z aniołem na ramieniu”. W tym roku sześć kobiet miało okazję wyjechać na tygodniowy turnus rehabilitacyjny do Schodnicy w obwodzie lwowskim. Teraz pojadą tam kolejne trzy kobiety. Znajdujemy partnerów, którzy stwarzają warunki do wypoczynku, choć nie jest to wypoczynek długoterminowy.
Wiosną ponownie ruszy program rehabilitacyjny wspierany przez rząd, ta pomoc jest już bardziej długoterminowa. Kobiety pojadą na Zakarpacie na trzy tygodnie. Będą z nimi pracować psychologowie, a w razie potrzeby także psychoterapeuci. Będą też mogły poddać się pełnym badaniom lekarskim. Współpracujemy również z Centrum Koordynacji Pomocy Prawnej. Zapewnia ono bezpłatną pomoc prawną dla kobiet, które mają problemy z dokumentami. Pomagamy w znalezieniu prawnika tym, którzy zdecydują się pójść do sądu, by zgłosić SNPK. Mamy wielkie plany pracy i szukania partnerów. Jestem pewna, że otrzymamy pomoc.
Cztery wyroki: trzy za ekstremizm, jeden za szpiegostwo
Pani miasto, Nowoazowsk, jest okupowane od 2014 roku, jednak nie opuściła Pani tzw. DRL. Dlaczego?
Mieliśmy nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży, że to nie potrwa długo. Sześć miesięcy później zaczęliśmy rozumieć, że nie będzie już, jak było. W tym czasie przejęłam opiekę nad dziećmi z rozwiązanego domu dziecka. Miałam wobec nich pewne zobowiązania. Nie można było ich porzucić, mogły dzwonić o każdej porze dnia i prosić o pomoc. Jedno z nich nie miało się w co ubrać do szkoły, drugie nie miało butów, trzecie miało inne problemy. Byliśmy prawie jak rodzina. Dlatego zostałam.
Jak wyglądało życie pod okupacją?
Miałam podobnie myślących przyjaciół, utrzymywaliśmy kontakt. Pojechaliśmy na terytorium Ukrainy wolne od wroga, do Mariupola – w tym czasie linia demarkacyjna przebiegała w pobliżu Nowoazowska. Jednak dostać się do Mariupola nie było łatwo. Przed 2014 rokiem mogliśmy dojechać do niego w 20 minut, a podczas okupacji zajmowało to nawet dzień. Poza tym ze względu na ciągły ostrzał, zaminowanie dróg i wielokrotne kontrole przejeżdżanie przez punkty kontrolne było ryzykowne.
„Zostałam aresztowana w pobliżu mojego domu. Nie rozmawiali ze mną przez cały dzień”. Zdjęcie: archiwum prywatne
Proukraińskie przekonania, których Pani nie ukrywała, były jednym z powodów aresztowania. Zdawała sobie Pani sprawę, że jest w niebezpieczeństwie?
To nie było niespodziewane, bo kilkukrotnie byłam ostrzegana, rozumiałam powagę sytuacji. Nie spodziewałam się jednak tego, co stało się później. Zostałam aresztowana w pobliżu mojego domu. Nie rozmawiali ze mną przez cały dzień. Po przeszukaniu mojego domu zakuli mnie w kajdanki, założyli worek na głowę i zabrali do „Izolacji”. Przez kilka miesięcy niczego mi nie wyjaśnili. Później „przyszyli” mi cztery artykuły: za ekstremizm i szpiegostwo.
Najpierw trafiła Pani do tej katowni, a 50 dni później została wysłana do aresztu śledczego w Doniecku. Czym różniły się warunki przetrzymywania i traktowania więźniów w tych miejscach?
W obu było okropnie. Jedyna różnica polegała na tym, że w „Izolacji” ciągle zmuszali mnie do noszenia worka na głowie. Ponadto bojownicy przychodzili tam co dwa tygodnie, po misjach bojowych, i pili. Zabierali do siebie dziewczyny i chłopaków. Słychać było krzyki i szyderstwa. No i adwokat nie nie miał do „Izolacji” wstępu. Nie było też żadnych paczek. Dla mnie jedyną zaletą tego miejsca był zakaz palenia w celach, bo w donieckim areszcie ludzie palą przez całą dobę.
Cela 1810, w której mnie przetrzymywali, była najstraszniejsza pod względem warunków i więźniów. Byli tam mordercy, narkomani, handlarze bronią, większość pochodziła z tzw. milicji
Zostali aresztowani przez swoich za straszne naruszenia prawa. Na przykład była kobieta, która wraz z dwoma towarzyszami zgwałciła inną kobietę, do której ta trójka przyszła w odwiedziny, a potem mężczyznę. A potem oboje zostali przez nich zabici. Wiem, że po rozpoczęciu inwazji przedstawiciele armii rosyjskiej chodzili po więzieniach i rekrutowali więźniów na wojnę. I ta kobieta poszła walczyć.
Jeśli chodzi o warunki, to 20 kobiet stłoczono u nas w wielkiej ciasnocie, z piętrowymi, podwójnymi pryczami
Traktowali mnie wrogo, ale mnie nie tknęli. Moja siostra co tydzień wysyłała paczki. Adwokat powiedział jej, że musi wkładać do nich papierosy, nawet jeśli nie palę, do tego cukier, kawę, herbatę. Zgodnie z więzienną tradycją wszystko musiało trafiać do „obszczaku” [w żargonie przestępczym to rodzaj wspólnego funduszu – red.].
Wiadomości przesyłane przez więźniów z celi do celi za pośrednictwem tzw. poczty więziennej. Zdjęcie: archiwum prywatne
W niewoli straciła Pani 70% wzroku. To przez tortury?
Zaczęłam tracić wzrok jeszcze w „Izolacji”. W celi dwa małe okna, na górze, były zamalowane, więc światła dziennego prawie nie było, a lampy nie miały kloszy. Spałam na górnej pryczy, żarówka, która świeciła się przez całą dobę, wisiała nade mną na wyciągnięcie ręki, na wysokości moich oczu. Nie wolno było zakrywać twarzy ręką ani odwracać się od lampy – w celi był całodobowy monitoring. Obserwowali, jak się zachowujesz, a mogłaś leżeć tylko na plecach. Moje oczy płonęły od tej lampy, były jak rozżarzone węgle. Poza tym ciągle mnie bili, często po głowie.
Ciasna cela, 20 kobiet. Jak wyglądała higiena?
Tam nie ma czegoś takiego jak higiena. Była jedna dziura w podłodze, przykryta brudną szmatą i zatkana butelką z wodą, żeby nie śmierdziało i żeby szczury nie wyskakiwały, bo to też się zdarzało. Wszyscy myli się w tej toalecie, często była bardzo brudna. Ciężko mi było myć włosy, bo w ciągu trzech lat bardzo urosły. Wodę podgrzewałyśmy w czajniku, o ile nie zabrali go podczas „szmonu” [w więziennym żargonie to przeszukanie – red]. Przez ostatni rok nie było wody w kranie – przynosili ją ze stawu, brudną, i przydzielali po półtora litra na osobę. A gdy podawano mi wodę, musiałam ją oszczędzać, pić po pół łyka. Do dziś mam ten nawyk. Latem półtoralitrowa butelka wystarcza mi na cztery, a nawet więcej dni.
Jeśli chodzi o TE dni, to dziewczyny, które dostawały paczki, miały środki higieniczne. Kto ich nie miał, musiał rozerwać brudny materac, z pluskwami i karaluchami, wypchany pociętymi szmatami, i zrobić sobie z tego podpaski
Zarówno cywilni zakładnicy, jak jeńcy wojenni mówią o przemocy seksualnej w niewoli. Przez co muszą przechodzić kobiety?
Prawie wszystkie są rozbierane do naga – i to nie tylko po to, by zidentyfikować jakieś blizny czy tatuaże. Przede wszystkim chodzi o to, by je upokorzyć. Stan ciała każdej był opisywany terminami: „brzoskwinia”, „rodzynek” albo „suszona morela”. Kiedy przywieźli mnie po raz pierwszy, z workiem na głowie, też musiałam się rozebrać. Dotykali mojego ciała, wskazywali, gdzie jestem „brzoskwinią”, gdzie „suszoną morelą”, a gdzie „rodzynkiem”. To było straszne. Podczas przesłuchań wywierali presję psychiczną. Nie rozumiałam, czego chcą się ode mnie dowiedzieć, ale powiedzieli, że jeśli się nie przyznam, to choć jestem stara, jest możliwość, bym „zapewniła bojownikom odpoczynek”. Mogli przychodzić do celi nawet w środku nocy.
Była wśród nas młoda kobieta, która w ciągu dnia pracowała w kuchni – gotowała, jadła z nimi. W nocy czasami zabierali ją na „odpoczynek”. Raz przyprowadzili ją nad ranem pijaną. Była rozhisteryzowana, ale potem powiedziała: „Nie, wszystko w porządku. Nikt nie stosował wobec mnie przemocy”. Okazało się, że pojechali z nią do jej dzieci, które zostały z babcią. Była pewna, że to nie przemoc, że to była dobrowolna umowa. Znam więcej niż jedną kobietę, która tak myśli.
Innym rodzajem przemocy było dwukrotne posadzenie mnie na tak zwanym „krześle”. Wszyscy byli wyprowadzani na taką kontrolę, kiedy w celi dochodziło do bójki, ktoś podciął sobie żyły albo brał narkotyki
Jedna ze strażniczek zakładała brudne gumowe rękawiczki i na zmianę grzebała każdej z nas w pochwie w poszukiwaniu zakazanych przedmiotów. A strażnicy, mężczyźni, się przyglądali. Przyszła moja kolej, byłam ósma. Wiedziałam, że niektóre dziewczyny, które przeszukiwano przede mną, miały AIDS, więc powiedziałam: „Wiecie, że nic nie mam”. „Jesteś więźniem, jak wszyscy inni, i zrobią z tobą to, co robią z innymi” – usłyszałam w odpowiedzi. To jest niesamowicie bolesne, obrzydliwe i przerażające, bo nie wiesz, czym cię mogą zarazić.
Czy odwiedzali was przedstawiciele organizacji międzynarodowych, np. Czerwonego Krzyża?
Jeden jedyny raz w ciągu tych trzech lat Czerwony Krzyż do więzienia przysłano zestawy humanitarne: papier toaletowy, proszek do prania, kostka mydła, szampon, podpaski, szczoteczka i pasta do zębów. Otrzymywali je jednak nie tylko więźniowie polityczni, ale cała cela. Na 20 kobiet przypadało 10 takich zestawów. Musiałyśmy się dzielić.
Trzymała mnie myśl, że nie jestem sama
Jak w więzieniu dowiedziałyście się, że zaczęła się inwazja?
Z telewizora, był włączony przez całą dobę. Pokazywali tylko rosyjskie kanały propagandowe. Po przemówieniu Putina stało się jasne, że zaczęła się wielka ofensywa wroga.
Była Pani za kratami przez trzy lata i 13 dni. Co trzymało Panią przy życiu?
Bardzo często odechciewało mi się żyć. Ale być może pomogła mi przetrwać świadomość, że moja rodzina o mnie walczy, że nie zostałam porzucona, że muszę się z nimi spotkać i powiedzieć światu prawdę o zbrodniach Rosjan. Rozumiałam, że nie jestem sama. Dlatego teraz jest dla mnie ważne, by mówić o innych kobietach. Bo nie każda ma rodzinę i przyjaciół. Staram się dać im znać, że my tutaj walczymy, organizujemy akcje i rozpowszechniamy wiadomości o nich.
Jak wyglądał dzień, w którym została Pani zwolniona? Spodziewała się Pani tego?
Nie, w ogóle, bo wcześniej w naszym więzieniu odbyło się tak zwane referendum w sprawie przyłączenia okupowanych terytoriów do Rosji. Głosowałam przeciw.
Obiecali mi „lepsze życie”. Powiedzieli, że mogę zostać przeniesiona do jakiegoś rosyjskiego więzienia. Nikt nam nie powiedział, że to wymiana. Kazali się spakować w 10 minut i zabrać tylko niezbędne rzeczy. Myślałam, że naprawdę przewiozą mnie do Rosji. Wozili nas na prawie dwa dni. Nawet już po uwolnieniu długo nie potrafiłam zdać sobie sprawy z tego, co się naprawdę stało.
Podczas uwolnienia. Zdjęcie: archiwum prywatne
Chciałaby Pani wrócić do Nowoazowska?
Tam jest dom, który budowaliśmy prawie całe życie. To nasz wymarzony dom - podwórko, trawnik, ogromny ogród, warzywnik, miałam w nim prawie 100 krzewów róż. Wiem, że wszystko zostało rozkradzione. Czasami przyjeżdża tam moja siostra. Miałam psa i kilka kotów, a ona je karmiła. Ale od sześciu miesięcy nie mogę dowiedzieć się nawet tego, co u niej słychać, bo nie wolno jej ze mną rozmawiać. Boi się nawet wysłać mi wiadomość.
Nie uważam już Nowoazowska za miasto do życia. Widziałam donosy na mnie, napisane przez ludzi, którzy mieszkali i pracowali w sąsiedztwie. Nie ma we mnie gniewu ani chęci zemsty, ale nie czułbym się dobrze w ich pobliżu
Teraz wynajmujemy mieszkanie, rozumiejąc, że nie jest nasze. W tym wieku życie bez własnych ścian jest przerażające. Dlatego mimo wszystko wciąż marzę o własnym domu w Ukrainie wolnej od wroga.
Mariana służyła w piechocie morskiej od 2018 roku. Tam poznała swojego przyszłego męża, członka Gwardii Narodowej. Wiosną 2022 r. trafiła do niewoli; była wtedy w trzecim miesiącu ciąży. Rosjan nie obchodził jej stan. Mariana mówi, że to dziecko pomogło jej wytrwać. Bo „matka nie może się poddać”.
Została wymieniona 22 września 2022 r., była wtedy w 9. miesiącu ciąży – podczas tej samej wymiany przekazano Rosji Wiktora Medwedczuka [ukraiński oligarcha i zdrajca, przyjaciel Putina – red.]. Wraz z Marianą do domu wróciło 214 ukraińskich żołnierzy, którzy bronili Mariupola. Trzy dni po powrocie z niewoli urodziła córeczkę.
Teraz Mariana ma 32 lata. Jest matką, wolontariuszką i założycielką fundacji charytatywnej. Jej celem jest pomoc kobietom, które przeżyły rosyjską niewolę. Wspieranie takich kobiet stało się jej misją.
Zwolnienie Mariany z niewoli. Zrzut ekranu z wideo
Powiedzieli, że moje dziecko wyślą do sierocińca
– Urodziłam natychmiast po powrocie z niewoli, nie miałam więc czasu na adaptację – mówi Mariana. – Zaczęłam wychodzić na prostą dopiero wtedy, gdy moja córka skończyła roczek. Emocjonalnie to był dla mnie bardzo trudny czas, brakowało mi zasobów do zdrowego macierzyństwa. Zdałam sobie sprawę, że potrzebuję pomocy i poszłam do psychoterapeuty. Pracuję z nim do dziś.
Jest coś, wciąż sprowadza mnie z powrotem do doświadczeń w niewoli. Miałam koszmary, nie mogłam spać. Kiedy moja córka budziła się w nocy, włączaliśmy lampkę nocną dla niemowląt i wtedy nie mogłam już spać, bo w kolonii karnej spaliśmy przy zapalonym świetle. W niewoli człowiek poświęca wszystkie swoje zasoby na przetrwanie. Nie analizujesz, nie zastanawiasz się – chcesz przeżyć. A kiedy z niej wychodzisz, zaczynasz myśleć o wszystkim.
Wielokrotnie zadawałam sobie pytanie: jak ja to wszystko przeżyłam? Pewnie urodziłam się w czepku
Jednocześnie dziecko kocha cię bezwarunkowo, a to świetny motywator do nowych osiągnięć. Moja córka daje mi siłę, kiedy wydaje mi się, że już jej nie mam. Wracasz do domu z pracy i chcesz po prostu się położyć i spać, jak kamień – ale nie, musisz pobawić się z dzieckiem. I wkrótce dociera do ciebie, że w tych zabawach odzyskujesz siły.
Z córeczką
Marzenie o latte i pączkach z wiśniami
Na początku myślałam, że zostanę szybko wymieniona – przecież byłam w ciąży. Ale tak się nie stało. Bardzo się martwiłam, że mogę zostać wywieziona na terytorium Rosji, gdzie odsiadują wyroki kobiety, które popełniły poważne przestępstwa. Straszyli mnie tym. Mówili, że tam urodzę tam, a potem odbiorą mi dziecko, wyślą je do sierocińca, a ja zostanę w tej kolonii. Byłam przerażona. A jeszcze bardziej się bałam, kiedy przewieziono mnie do szpitala w Doniecku – bo tam zdałam sobie sprawę, że ten scenariusz może się spełnić. Taka historia miała miejsce w Ołeniwce. Kobieta chciała wyjechać z Mariupola, jednak wraz z jej miesięcznym dzieckiem zostali zatrzymani w punkcie filtracyjnym. Zabrali ją do Ołeniwki, a dziecko zostało wywiezione w nieznanym kierunku.
Inną ciężarną kobietę zabrano do Taganrogu, skąd wróciła bez ciąży, bo poddano ją torturom
Martwiłam się, że strach i adrenalina, których nieustannie doświadczałam, wpłyną na zdrowie dziecka. Jednocześnie ono pomagało mi się trzymać. Nie miałam prawa poddać się – dla jego dobra. „Mama musi być silna” – myślałam sobie wtedy. Głaskałam się po brzuchu i rozmawiałam z córeczką.
W niewoli dużo marzyłam. Malowałam w myślach obrazy przyszłości, fantazjowałam o tym, gdzie będę chodzić, jak będę pić latte i jeść pączki z wiśniowym nadzieniem. Trzymałam się kurczowo tych fantazji. Sporządziłam też sobie w głowie listę rzeczy, które chciałabym zrobić po powrocie z niewoli. „Musisz wrócić do domu” – powtarzałam sobie każdego dnia.
Ksenia Minczuk: – Dlaczego jedni ludzie przeżywają niewolę, a inni nie? Mam na myśli psychikę.
Mariana Mamonowa: – Bardzo ważny jest wewnętrzny rdzeń. Jeśli go w sobie masz, przetrwasz. Tam, w niewoli, jesteś pod ciągłą presją nie tylko fizyczną, ale także psychiczną. Na przykład każdego dnia mówili, że nikt nas nie potrzebuje, że wszyscy o nas zapomnieli, że Ukraina nas nie wymieni. „Gdyby ktoś was potrzebował, już dawno by was wymieniono” – mówiono nam. Ale mój wewnętrzny głos mówił co innego: że to wszystko to manipulacja, że tak mówią ci, którzy nas zaatakowali, którzy nas zabijają i niszczą życie milionów ludzi. Nienasyceni, żarłoczni tyrani. Jak więc możemy ich słuchać? Czy możemy oczekiwać, że powiedzą prawdę? Nie.
Ale to nie jest łatwe. Bo kiedy powtarzają ci to samo codziennie przez 2-3 lata, w pewnym momencie wkrada się zwątpienie: może mają rację i naprawdę nikt mnie nie potrzebuje?
Pomogło mi też wsparcie i empatia innych więźniów. Wspólna walka wspierała nas wszystkich, pomagała zachować wiarę. Poza tym bez poczucia humoru możesz zwariować
Wszyscy w więzieniu wiedzieli, że jestem w ciąży, i starali się mi pomóc. Nawiązałam tam przyjaźnie. Osiem dziewcząt, które zostały niedawno wymienione, przyjeżdża do Lwowa na rehabilitację i zawsze chcą się ze mną zobaczyć, prosząc, bym przyprowadziła moją córeczkę: „Chcemy zobaczyć dziecko, które karmiłyśmy, gdy byłyśmy z tobą w niewoli”. Wtedy, w kolonii, myślały, że jest mi ciężko – a ja myślałam, że to wszystko jest trudne dla nich. Patrzyły na mnie i powtarzały: „Jeśli Mariana się trzyma, to my nie możemy się poddać”. Byłam dla nich kołem ratunkowym.
Z dziewczynami, z którymi była w niewoli
Uwolnieni najpierw chcą zobaczyć bliskich
Pracuję jako psychoterapeutka w centrum rehabilitacji „Niezłomni” – mówi Mariana. – Z ludźmi, którzy przeżyli niewolę, i tymi, którzy odnieśli obrażenia w walce. Znam wielu specjalistów, więc łatwo mi było skompletować profesjonalny zespół. Wybrałam moich współpracowników tak, jakbym wybierała ich dla siebie. Ważne jest, by zespół był empatyczny, rzetelny, wysoce profesjonalny.
Celem naszej fundacji jest pomoc kobietom, które przeżyły niewolę. Mamy pomagać im w rehabilitacji psychicznej, fizycznej i duchowej. Oznacza to pracę z psychologami, psychoterapeutami, w grupach, by pomóc podopiecznym znów poczuć się kobietami, by znów mogły żyć szczęśliwie. Ten kierunek nazwaliśmy „Heelme”.
Zapewniamy również pomoc ciężarnym żonom żołnierzy, ciężarnym weterankom i kobietom w ciąży, które na wojnie straciły mężów. Projekt ten nosi nazwę „Mommy and baby”. Będziemy dostarczać kobietom paczki dla noworodków, z produktami i dla dziecka, i dla matki. Zazwyczaj gdy kobiety rodzą, prezenty przynosi się dzieciom, a o matkach się zapomina. Otrzymaliśmy około 3000 próśb o takie paczki.
Aby otrzymać pomoc od naszej fundacji, trzeba wypełnić formularz. Musisz mieć legitymację kombatanta, akt małżeństwa (jeśli chodzi o pomoc żonie wojskowego) i akt urodzenia (w przypadku ubiegania się o pomoc dla dziecka żołnierza).
Pomagasz również tym, którzy też przeszli przez niewolę. Co najbardziej martwi osobę, która ma za sobą takie doświadczenie? Z jakimi problemami muszą pracować psychoterapeuci?
Jako psychoterapeutka muszę pracować z różnymi objawami: niekontrolowaną agresją, ciągłym zanurzaniem się w wydarzeniach z przeszłości i natrętnymi wspomnieniami. Oczywiście są też zaburzenia snu, pamięci i zmęczenie, stałe lub okresowe uczucie napięcia i niepokoju, otępienie lub brak emocji. Wiele osób powracających z niewoli nie odczuwa radości i satysfakcji z życia. Następuje to albo od razu – albo 3-4 miesiące po powrocie. W ludziach często rozwija się alienacja społeczna, a czasami nawet zachowania antyspołeczne. Bardzo trudno z tym wszystkim pracować, ale to konieczne.
Co Twoim zdaniem należy zmienić w ukraińskim ustawodawstwie, by ułatwić życie osobom, które powróciły z niewoli?
Wiele rzeczy. Na przykład takie osoby muszą przejść rehabilitację. Ale ci, którzy po wyjściu z niewoli wracają do służby, nie kwalifikują się do rehabilitacji.
Dowódcy, którzy niewoli nie przeżyli, nie rozumieją takich żołnierzy. A to jest nie tylko trudne, lecz także niebezpieczne. Dlatego tacy żołnierze zdecydowanie potrzebują dodatkowej rehabilitacji. Bo wojna jest wyzwalaczem
Dużym problemem jest to, że ludzie wracają z niewoli i są poddawani kwarantannie w szpitalach, co ogranicza ich kontakt ze społeczeństwem. I to jest kolejna trauma. Wracasz z niewoli i znów jesteś zamknięty. To jak ucieczka z jednej niewoli i znalezienie się w kolejnej.
Przede wszystkim uwolnieni chcą zobaczyć swoich bliskich. Przytulić ich, porozmawiać, uświadomić sobie, że są kochani, że o nich walczono i na nich czekano. To daje ci wewnętrzne zasoby. To potwierdzenie, że nie trzymałeś się na próżno. Dopiero po tym jak ludzie znajdą się ze swoimi rodzinami, mogą zostać wysłani na rehabilitację. Niestety zazwyczaj zwolnieni więźniowie są natychmiast zamykani w szpitalach, a służby specjalne przychodzą ich przesłuchiwać. Taka procedura nigdy nie wpływa dobrze na człowieka.
Z mężem i córką
Doświadczenie niewoli jest na całe życie. Nigdy się nie kończy, konsekwencje pozostają na zawsze. Nie da się tego wyleczyć od razu. Musisz nauczyć się z tym żyć. Dlatego rehabilitacja osób, które przeżyły, jest niezbędna. Pomaga ludziom wrócić do normalnego życia, a wojsku – być skutecznym.
400 Ukrainek w rosyjskiej niewoli
Pomoc kobietom powracającym z niewoli to bardzo odpowiedzialne zadanie, ale nie boję się tej odpowiedzialności – podkreśla Mariana. – Rozumiem je, ponieważ jestem jedną z nich. Naprawdę chcę dać im to, czego sama nie mogłam dostać. Kiedy euforia powrotu mija, zaczyna się codzienne życie, w którym ciągle trzeba coś „wygrzebywać”. A na to nie masz ani środków, ani siły.
Od innych nasza fundacja różni się tym, że naprawdę zna się na rehabilitacji kobiet, które przeżyły niewolę. Obecnie szukamy finansowania, lecz moje plany obejmują autonomię. Mam nadzieję, że ludzie zrozumieją znaczenie naszej inicjatywy. Pomagamy tym, którzy oddali najcenniejszą rzecz – swoją wolność – by chronić Ukrainę. Ci ludzie przeżyli 14 rodzajów tortur z 16 sklasyfikowanych. To są ludzie złamani. Musimy pomóc im znów stać się całością.
W rosyjskiej niewoli znajduje się około 400 ukraińskich kobiet. Prawdopodobnie nikt nie zna dokładnej liczby.
Wielu więźniów umiera z powodu tortur, a niektórzy z nich zmieniają stronę pod wpływem rosyjskiej propagandy. Każdego dnia tracimy Ukraińców, to katastrofa. Chciałbym, aby więcej osób i inicjatyw zaangażowało się w wymianę więźniów.
Wzywam was do walki o wszystkich! W przeciwnym razie przegramy tę wojnę. Nie mamy prawa do tego dopuścić
Jako starszy badacz w Muzeum Sztuki w Gorłówce (Horliwce), mieście na wschodzie Ukrainy, Ołena pracowała do czasu, gdy wspierani przez Rosję separatyści ogłosili utworzenie tzw. Donieckiej Republiki Ludowej (DRL).
– Od razu zaczęły się tam prześladowania ludności cywilnej za wyrażanie ukraińskiego patriotyzmu – mówi Monika Andruszewska, dziennikarka, która pracuje w Centrum Dokumentacji Zbrodni Rosyjskich im. Rafała Lemkina, działającym przy Instytucie Pileckiego. To ona jako jedna z pierwszych 28 czerwca poinformowała na Facebooku o uwolnieniu Ołeny.
By uniknąć represji, Ołena i jej córka Izabella postanowiły przenieść się do Odessy. Jednak dwa lata później matka Ołeny doznała udaru mózgu, więc ta zaczęła co kilka miesięcy przyjeżdżać na okupowane terytorium, by opiekować się staruszką. Podczas jednej z tych wizyt Ołena została porwana przez prorosyjskich separatystów, a następnie oskarżona o współpracę z władzami ukraińskimi.
Po dwóch latach w areszcie została skazana w pokazowym procesie na 13 lat więzienia za „zdradę”, choć wielokrotnie podkreślała, że jej ojczyzną jest Ukraina, a nie Rosja, a już na pewno nie „Doniecka Republika Ludowa”.
– Historia Ołeny Pech jest typowa dla wielu osób pochodzących z tej części obwodu donieckiego, która została zaatakowana przez Rosję w 2014 roku. Każda osoba mieszkająca na okupowanych terytoriach Ukrainy może zostać uprowadzona z domu w dowolnym momencie i skazana na podstawie sfingowanych zarzutów – mówi Andruszewska. – Córka Ołeny dowiedziała się o tym, co dzieje się z jej matką, od osób, które były z nią więzione, a po jakimś czasie wyszły na wolność. Przez ostatnie dwa lata nie miały ze sobą żadnego kontaktu, chociaż wcześniej więźniom czasami pozwalano na krótki telefon – w tajemnicy i za bardzo wysoką opłatą.
W raporcie pt. „Podoba ci się, nie podoba, cierp, moja piękna – nieukarane zbrodnie. Przemoc seksualna rosyjskich wojsk okupacyjnych wobec ukraińskich kobiet”, przygotowanym przez zespół Centrum Dokumentowania Zbrodni Rosyjskich w Ukrainie im. Rafała Lemkina, działający przy Instytucie Pileckiego, jest świadectwo Izabelli dotyczące losów jej matki.
Andruszewska: – Wiemy, że Ołena Pech była wielokrotnie torturowana, wiemy, że była duszona, że wbijano jej metalowe śruby w kolana, że torturowano ją elektrowstrząsami i bito.
Wiemy również o przemocy seksualnej
Ołena Pech przed i po niewoli. Zdjęcie: Rzecznik Praw Obywatelskich Ukrainy
– W tej historii coś uderzyło mnie szczególnie – dodaje dziennikarka. – Otóż rosyjscy oprawcy prześladowali Ołenę za jej żydowskie pochodzenie. Wzywali na przesłuchania i regularnie obrzucali antysemickimi obelgami. Krótko po aresztowaniu demonstracyjnie odcięli nożem łańcuszek z gwiazdą Dawida, który nosiła na szyi. Obraz jakby wprost wyjęty z najmroczniejszych momentów niemieckiej okupacji. Aż trudno uwierzyć, że coś takiego dzieje się w Europie w XXI wieku.
Już podczas wymiany jeńców w drodze do Kijowa Ołenę dopadł stan przedzawałowy; straciła przytomność na prawie pół godziny. Kiedy Rosjanie wyprowadzali ją z kolonii karnej, była przekonana, że zabierają ją na egzekucję. Wielokrotnie jej tym grozili.
Zrozumiała, że wraca na wolność dopiero wtedy, gdy usłyszała pierwsze słowa po ukraińsku: „Proszę, nie bój się, jesteś w domu”
Odbyło się ono w ramach wymiany jeńców wojennych, zorganizowanej przez Zjednoczone Emiraty Arabskie. W jej wyniku do domu powróciło 90 ukraińskich żołnierzy i 10 cywilów. W tej dziesiątce było troje więźniów uwięzionych jeszcze przed rozpoczęciem inwazji w 2022 roku, w tym Ołena. Ogromną rolę w tej wymianie odegrały Watykan i Unia Europejska.
Andruszewska wierzy, że dzięki międzynarodowej pomocy także inni więźniowie mają szansę na wolność.
Instytut Pileckiego założył Centrum Dokumentowania Zbrodni Rosyjskich w Ukrainie im. Rafała Lemkina kilka dni po 24 lutego 2022 roku. Sam Instytut specjalizuje się w badaniu totalitaryzmu. Jak mówi dziennikarka, rosyjska agresja na Ukrainę jest kontynuacją totalitarnych praktyk ludobójczych XX wieku:
– W bazie danych Centrum Dokumentacji Lemkina zarejestrowano i zarchiwizowano już ponad 800 pisemnych świadectw zebranych w ośrodkach tymczasowego zakwaterowania w Polsce, a także ponad 700 świadectw wideo nagranych przez zespół w 11 regionach Ukrainy – na linii frontu i na wyzwolonych terytoriach. Kiedy mówimy o rosyjskich zbrodniach, trzeba podkreślić, w całej Ukrainie widzimy teraz to, co Rosja robi od lat w okupowanym Donbasie i na Krymie. Tyle że teraz robi to na większą skalę.
Niestety to, że Rosjanie zaatakowali też inne regiony Ukrainy, po części wynika z obojętności świata na lata cierpienia ludzi takich jak Ołena Pech