Exclusive
20
min

Weronika Marczuk: Postawiłam sobie za cel stać się w Polsce osobą szanowaną

Prawniczka, prezeska, przedsiębiorczyni, producentka filmowa, działaczka polsko-ukraińska opowiada szczerze jak ona, Ukrainka stała się w Polsce gwiazdą. I że łatwo nie było.

Oksana Szczyrba

Sesja zdjęciowa do kampanii społecznej Marty Banaszek "Dobra dla Ciebie? Idealna dla siebie." Warszawa, 02.04.2022. Stopa. Paweł Wodzyński/East News

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Weronika Marczuk pochodzi z Kijowa, pierwsze wykształcenie uzyskała w Niżyńskim Instytucie Pedagogicznym na Wydziale Chemii i Biologii. Jako studentka rozpoczęła współpracę z polską firmą, z którą w 1992 roku podpisała dwuletnią umowę na pracę w Polsce. Równolegle ukończyła Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Planowała wrócić do Kijowa, na wysokie stanowisko w ukraińskim przedstawicielstwie firmy. Jednak los miał inny plan. Weronika znalazła miłość — i została w Polsce.

Minęło 30 lat, tutaj teraz czuje się jak w domu. Jest dobrze znana i szanowana zarówno wśród Ukraińców, jak i Polaków.

Weronika Marczuk z córką. Zdjęcia z prywatnego archiwum

Oksana Szczyrba: Nie planowałaś, że wyjedziesz z Ukrainy. Jak to się stało, że znalazłaś się w Polsce?

Weronika Marczuk: Był rok 1991. Z jednej strony byliśmy zachwyceni, że Ukraina uzyskała niepodległość. Z drugiej strony kraj przechodził ogromny kryzys, ludzie nie wiedzieli, jak planować swoją przyszłość. Pracowałam w szkole, jednocześnie studiowałam zaocznie w szkole pedagogicznej. Prawie wszyscy nauczyciele szukali innej pracy, niektórzy wyjechali za granicę. I powiedzieli mi: idź, spróbuj, może będziesz w stanie uczyć się za granicą. W tamtych czasach było bardzo doceniane, gdy miałeś dyplom z zagranicy. Wyjechałam.

W 1994 roku, kiedy miałam wrócić do Kijowa, moje życie zmieniło się radykalnie: poznałam mojego przyszłego męża. Gdyby ktoś mi wcześniej powiedział, że może się to zdarzyć, nie uwierzyłabym.

OS: Jak poznałaś Cezarego Pazurę?

WM: Mieszkałem w Sopocie, a Cezary przyjechał tam z przyjacielem. Był lipiec, szliśmy główną ulicą. Przyjaciele siedzieli w jednej z restauracji, zaprosili nas do stolika. Okazało się, że znali mojego przyszłego męża. Cezary opowiedział mi o sobie, wypytywał o mnie. Polubiliśmy się.

A potem wszystko było jak piorun z jasnego nieba. Cezary zrobił wszystko błyskawicznie, żebym mogła zostać w Polsce. Nie odważyłabym się pójść do szefów, żeby powiedzieć im, że zmieniam swoje plany życiowe z powodu faceta. Więc Cezary poszedł do zarządu mojej firmy i wyjaśnił, że taka miłość jak nasza zdarza się raz w życiu, zresztą ma dziecko i widzi, że będę dla niego wspaniałą matką. Krótko mówiąc w dwa tygodnie zaplanował naszą przyszłość.

Weronika Marczuk ze swoim byłym mężem Cezarym Pazurą. Zdjęcie z prywatnego archiwum

OS: Miłość od pierwszego wejrzenia?

WM: Dla niego, tak, zdecydowanie. Dla mnie, od drugiego. Powiedział, że ledwo mnie zobaczył zdał sobie sprawę, że jestem jego przyszłą żoną.

OS: W jednym z wywiadów powiedziałaś, że w chwili, gdy się spotkaliście to Ty byłaś bardziej człowiekiem sukcesu niż on...

WM: Tak, był w trudnym momencie. Sam wychowywał dziecko, miał trudności finansowe. Moja sytuacja była znacznie lepsza — miałam w rękach dyplom, dostałam pracę jako zastępczyni dyrektora kijowskiej firmy.

Dlaczego wtedy posłuchali Pazury? Bo, jak się okazało, już go znali: grał w filmach. Cezaremu udało się mnie przenieść do Warszawy i nie zwolniono mnie. Dzięki temu firma nie poniosła żadnych strat, a nasze relacje na tym zyskały.

OS: Gdyby się to nie udało, wróciłabyś do Kijowa?

WM: Tak. Bardzo lubiłem Cezarego, ale nie straciłam rozumu na tyle, aby zaryzykować moją niezależność, dochody i karierę.

Weronika Marczuk z rodziną na wsi. Zdjęcia z prywatnego archiwum

OS: Jak stałaś się w Polsce sławna?

WM: Nigdy nie marzyłam o sławie, nigdy nie marzyłam o zostaniu "gwiazdą". Tak się złożyło, że mój mąż bardzo szybko rozwijał swoją karierę, a ja razem z nim swoją. On chciał, żeby cały świat zobaczył, jaką ma dobrą rodzinę, jak wszystko dobrze się układa. Ja nie miałam takiego planu. Chociaż byliśmy postrzegani tak samo - jako gwiazdorska para, nazywana nawet najlepszym duetem.

OS: Mieszkaliście razem dwanaście lat. Dlaczego się rozwiedliście?

WM: Dziś jako dorosła, mogę powiedzieć tak: jeśli rodzina nie pozwala kobiecie zająć własnego miejsca, a jedynie oczekuje, że zajmie ona miejsce poprzedniej partnerki, to nie będzie życia. To może trwać przez jakiś czas, dopóki masz siłę kochać, ale później pojawiają się inne problemy. Jednym z powodów było w szczególności to, że nie mogliśmy mieć razem dziecka. Poświęciłam się całkowicie tej rodzinie, temu związkowi. Wychowałam jego dziecko, które nazywało mnie mamą.

Nie walczyłam o siebie, zaniedbałam siebie. I wtedy usłyszałam od męża bardzo słuszne pytania: "Dlaczego nie powiedziałaś tego wcześniej? Dlaczego nie stawiałaś oporu? Dlaczego nie uderzyłaś pięścią w stół?". To trwało bardzo długi czas — około półtora roku. Próbowaliśmy jakoś uratować nasz związek. Powiedziano mi, że nie mogę zostawić takiego człowieka jak Pazura... Wyszłam z rozwodu z podniesioną głową, ale to było naprawdę bardzo trudne. Myślałam, że nie przetrwam. Ale udało się.

Wszystko zaczęło się od eportażu z Kijowa

OS: Jak zmieniło się Twoje życie i kariera?

WM: Kiedyś dzięki Cezaremu dostałam się do show-biznesu, więc byłam pewna, że po rozwodzie będę musiała opuścić ten świat.

Ale zamiast tego dostałam różne propozycje. Jeden z dyrektorów polskiej telewizji powiedział: „Dzięki Bogu. Nie mogliśmy już dłużej czekać, aż wreszcie uwolnisz się od Pazury, bo tylko mu służysz. Dziewczyno, musisz zrobić swoje. Jesteś gwiazdą. Znajdę Ci agenta, żebyś mogła pracować na siebie”. To było nieoczekiwane.

Wszystko zaczęło się od kanału TVN — zrobiłam dla nich reportaż z Kijowa. Dyrektor telewizji wezwał wszystkich na spotkanie, pokazał ten materiał i powiedział: „To najlepsza korespondencja, jaką widziałem. To pierwsze, drugie: Marczuk musi dla nas pracować”. I zaproponowano mi, żebym została gospodynią programu o Ukrainie.

Zaczęłam więc robić serię reportaży. Jednocześnie miałam trzy programy w telewizji, produkowałam materiały, kończyłam prawo, otwierałam kancelarię prawną. Postawiłam sobie za cel, aby stać się kimś szanowanym w Polsce.

Polakom nie da się łatwo udowodnić, że w Ukrainie jest coś lepszego niż w ich kraju. Musimy wykonywać swoją pracę tak dobrze, że sami przychodzą i mówią: „Boże, Weroniko, ale jak to zrobiłaś?” A gdy wyjaśniam, że połączyłam wszystko, co najlepsze w Ukrainie są gotowi do słuchania.

OS: Kiedy przyjechałaś do Polski, nie było tu tylu Ukraińców jak dziś. Jak postrzegali Cię Polacy?

WM: Przez te piętnaście lat wielokrotnie płakałam. Polacy byli bardzo uprzedzeni wobec Ukraińców, kojarzonych z komunizmem, ukraińskimi dziewczętami o niestosownym zachowaniu. Nie wolno mi było nawet mierzyć rzeczy w sklepie. Pierwsze realne zmiany nastąpiły w 2004 roku wraz z Pomarańczową Rewolucją. Polacy zobaczyli innych Ukraińców.

Wśród Ukrainek ze Stowarzyszenia Dusze Ukrainy. Zdjęcie z prywatnego archiwum Weroniki Marczuk

OS: Czy czujesz się teraz w Polsce jak w domu?

WM: Aby poczuć się w Polsce jak w domu, musisz tu przeżyć całe swoje życie. Mieszkałam w Ukrainie dwadzieścia lat. W Polsce poczułam się jak w domu po kolejnych 20. Teraz mam drugą polską rodzinę, córkę.

Nie mam już obywatelstwa ukraińskiego, kiedyś przyjęłam polskie. To nie jest łatwe. Jednocześnie jestem przekonana, że mam więcej możliwości pomocy Ukrainie stąd niż z samej Ukrainy. Dla mnie lojalność wobec Ojczyzny to nie obywatelstwo, ale wewnętrzne powołanie do zrobienia czegoś dla niej.

OS: Jesteś główną organizatorką charytatywnego turnieju piłki nożnej w Polsce, udało ci się zorganizować około 200 meczów. Skąd bierze się miłość do tego sportu?

WM: Jako dziecko byłam "chłopczycą", nosiłam krótką fryzurę, grałam w piłkę nożną z chłopakami, kochałam Dynamo. A jednak - jeździłam na motocyklach, od wczesnego dzieciństwa umiałam prowadzić samochód, nawet skakałam z trzeciego piętra... W tym samym czasie najlepiej uczyłam się w szkole, miałam autorytet. Kiedy zmarła moja siostra, ojciec powiedział, że jestem teraz dla niego synem i córką. I tak mnie wychował.

Weronika Marczuk na meczu Polska-Ukraina. Zdjęcia z prywatnego archiwum

OS: Wielu Ukraińców szuka dla siebie należnego miejsca w Polsce. Jednemu udaje się zbudować dobrą karierę, drugiemu-nie. Jak myślisz, od czego to zależy? Od szczęśliwego losu, czy wynika z wytrwałości i ciężkiej pracy?

WM: Raz masz szczęście, następnym razem nie. Często mnie pytają ludzie, jak wytrzymałam wszystkie niepowodzenia, które mi się przydarzyły. I patrzę na te "nieszczęścia" i myślę: miałem sto razy więcej chwil, w których uśmiechnęłam się i cieszyłam. Po prostu niewiele osób to widziało.

Moim zdaniem sukces zależy od ciężkiej i ciężkiej pracy. Szczególnie w Polsce: trzeba dobrze znać język i kulturę tego kraju, aby czuć się dobrze wśród Polaków. Wiele osób mówi o podobieństwie mentalności ukraińskiej i polskiej — nie wierz w to. Tak, pochodzimy z jednej dużej słowiańskiej rodziny, ale jesteśmy inni. Ogólnie rzecz biorąc, jeśli chcemy zintegrować się z innym społeczeństwem, musimy zrozumieć: jakie bajki czytają, czego uczą swoje dzieci, z czego się śmieją, co uważają za święte. Dużo się uczyłam, zarówno w dzień, jak iw nocy.

OS: Jak Waszym zdaniem wojna wpłynęła na stosunki ukraińsko-polskie?

WM: Wojna bardzo zmieniła stosunek Polaków do Ukraińców. Polacy otworzyli Ukraińcom drzwi własnych domów, zabrali kobiety z dziećmi na granicy, przywieźli je do siebie. To niesamowite. Polacy naprawdę docenili, że Ukraina broni się, zaczęli szanować Ukraińców. Ponadto Polacy mają wysoki poziom człowieczeństwa, bardzo są przywiązany do wartości demokratycznych.

Weronika Marczuk na otwarciu wystawy „Mobilne Laboratorium TPU”, która odbyła się w „Generatorze Nauki”. Wystawa organizowana przez Towarzystwo Przyjaciół Ukrainy. Podkarpacie, Jasło, 06.02.2024. Zdjęcie: Marek Dybas/Reporter

OS: Jesteś także szefową Międzynarodowej Ambasady Kobiet Przedsiębiorczych i masz wiele innych projektów, i spraw. Jakie są dla Ciebie najważniejsze?

WM: Dzisiaj spędzam więcej czasu pomagając innym i dzieląc się doświadczeniami niż rozwijając nowe pomysły. Moją najważniejszą sprawą w życiu jest moja mała córka Ania.

Plany zmieniła wojna. Wiem jednak na pewno, że bez względu na to, co robię, zawsze ciągnie mnie robić coś z dziećmi... Szkoła, edukacja, mentoring... Teraz mamy jeden projekt związany z Ukrainą. Jeśli uda się to wdrożyć, pomoże Ukrainie rozwijać demokrację, przeprowadzimy szkolenia dla liderów, zrobimy coś naprawdę wielkiego.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy..

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Wiedza to nasz pierwszy schron

Ексклюзив
20
хв

„Boję się, ale idę naprzód”. Ukrainka o tym, jak otworzyła własny salon kosmetyczny w Polsce

Ексклюзив
20
хв

Natalia Dunajska: – Dajemy ludziom marzenia

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress