Exclusive
20
min

Uważasz, że Twoja sprawa jest ważna? Działaj, wierz, nie odpuszczaj

Niektóre z Ukrainek, które siedziały obok mnie, figurowały na rosyjskiej liście do likwidacji. Były "winne", bo pracowały w sektorze publicznym. Po przyjeździe do Polski z marszu rzuciły się w wir wolontariatu i pracy społecznej

Halyna Halymonyk

"Status uchodźcy nie wymazuje tożsamości, nie niszczy doświadczenia, nie pozbawia umiejętności". Zdjęcie z prywatnego archiwum

No items found.

Moje pierwsze spotkanie z kobietami, które w Ukrainie były zaangażowane w działalność obywatelską, a w Polsce tę działalność wznowiły, odbyło się w Warszawie pod koniec 2022 roku.

Obok mnie siedziały kobiety, które opuściły rozdarte wojną regiony Ukrainy. Niektóre wyrwały się prosto spod okupacji, tylko z jednym plecakiem, trzymając za ręce dzieci czy prowadząc rodziców - staruszków. Niektóre figurowały na rosyjskiej liście do likwidacji. Były "winne" pracy w sektorze publicznym, realizowania różnych europejskich programów, prowadzenia fundacji, walki o prawa człowieka i wiary w europejską przyszłość Ukrainy.

Słuchając historii tych kobiet nie mogłam powstrzymać podziwu. W Ukrainie rozwiązywały dziesiątki problemów: opiekowały się kobietami z grup wymagających szczególnej troski, organizowały wolny czas dla osób starszych, promowały socjalizację niepełnosprawnych, organizowały festiwale, promowały ukraińską kulturę, rozwijały swoje społeczności, oczyszczały rzeki, walczyły z korupcją, zmieniały prawo. W Polsce większość ludzi natychmiast rzuciła się w wir pracy społecznej i wolontariatu. I nie traktują tego jak swoje szczególne osiągnięcie. Po prostu inaczej nie potrafią. Aktywność i bycie "niespokojnymi" leżą w ich naturze.

Zasiej nasiona, a wykiełkują

Kateryna Stacenko jest dziennikarką i działaczką społeczną. W Enerhodarze zajmowała się sprawami młodzieży, organizacją wydarzeń kulturalnych i wspieraniem żołnierzy ATO [operacja antyterrorystyczna na wschodzie Ukrainy przeciew donieckim i ługańskim separatystom, rozpoczęta wiosną 2013 r. - red]. Przez kilka lat poprzedzających wybuch wojny działała w Klubie Kultury Polskiej im. Henryka Sienkiewicza w Enerhodarze.

Kateryna Stacenko z dziećmi. Zdjęcie z prywatnego archiwum

- Bardzo bałam się obudzić pod okupacją, to był mój największy strach - wspomina ostatnie tygodnie przed inwazją na pełną skalę. - Więc kiedy Ludmiła Kostuszewicz, szefowa polskiego klubu, zaproponowała, żebyśmy pojechały do Krosna, zgodziłam się. Pojechałyśmy na kilka tygodni, a jesteśmy tu już drugi rok.

W Krośnie wszyscy mieszkańcy Enerhodaru zostali zakwaterowani w akademiku, większość nadal w nim mieszka. Wznowienie działalności społecznej przyszło Katerynie w sposób naturalny.

- Ludmiła Kostuszewicz zabrała nas do Polski, a sama pospieszyła ratować innych ludzi. Czasami wyciągała ich spod nosa okupanta. W Krośnie, które stało się naszym drugim domem, pod jednym dachem zgromadziły się dziesiątki przerażonych matek z dziećmi i starszych rodziców. Szybko stało się jasne, że nie możemy wrócić do Ukrainy, bo nasze miasto jest pod okupacją. Ktoś musiał pomóc ludziom z dokumentami i legalizacją pobytu, a potem jakoś ich ze sobą skontaktować, umożliwić ich dzieciom adaptację. To było moje zadanie, bo już wtedy znałam podstawy polskiego. Znałam też kogoś z urzędu miasta w Krośnie, bo przed wojną organizowaliśmy wizyty studyjne: polskie dzieci przyjeżdżały do nas, nasze dzieci przyjeżdżały do Krosna.

W ciągu niemale dwóch lat Kateryna stworzyła i zarejestrowała organizację pozarządową "Pod jednym niebem", złożyła wnioski i zdobyła kilka grantów.

- Zdecydowaliśmy się zarejestrować. W przeciwnym razie nie mielibyśmy dostępu do lokalnych programów - wyjaśnia Kateryna. - Nasze ukraińskie organizacje nie mają tu żadnej pozycji prawnej.

W ramach zdobytych grantów zorganizowano warsztaty, wydarzenia kulturalne i wspólne wyjazdy dla mieszkańców akademika.

Warsztaty pomagają budować wspólnotę - i działają jak lekki środek uspokajający. Zdjęcie z prywatnego archiwum

- To moja dobrowolna, dodatkowa praca - zaznacza Kateryna - bo moim głównym źródłem utrzymania jest praca w lokalnej szkole. Nie mamy wiedzy na temat księgowości, podatków w Polsce i wymagań darczyńców. Nie możemy więc zapewnić zwrotu kosztów nauczycielom na warsztatach w naszych projektach, nie mówiąc już o jakichkolwiek kosztach administracyjnych dla zespołu.

Kateryna nie narzeka jednak na przeciążenie. Mówi, że w ten sposób nawiązuje kontakty i zaspokaja potrzebę komunikacji, podróży i wypoczynku dla swoich dzieci i ich rówieśników.

- Chodzę wszędzie tam, gdzie jestem zapraszana - mówi. - Te spotkania często owocują nowymi partnerstwami, przydatnymi i praktycznymi rzeczami dla naszej społeczności w Krośnie. Niedawno w ramach jednego z projektów udało nam się kupić maszynę do szycia, nici i druty do robótek. Teraz nie musimy już nigdzie biegać, aby naprawić nasze ubrania. Sprzedajemy dzianiny, a dochód idzie, na cele charytatywne, dla mieszkańców Enerhodaru, którzy opuścili miasto i żyją teraz jako osoby wewnętrznie przesiedlone w Ukrainie. Wszystkie wydarzenia, które organizujemy, dają początek nowym projektom, działaniom i inicjatywom. Na jednym z nich poznałam aktywistów z Fundacji Wielkie Serce dla Dzieci. Dowiedziałam się, że prowadzą projekt integracyjny dla młodzieży "Wakacje naszych marzeń" pod auspicjami UNICEF. Zgłosiliśmy się i zabraliśmy dzieci do Austrii. Jeździły na nartach, zwiedzały muzea, poznawały miejscowe rodziny. Tak to wszystko działa. To nie jest klasyczna praca w sektorze publicznym - to raczej nowe, dodatkowe możliwości.

Kateryna Stacenko znalazła sposób, by pokazać swoim dzieciom Austrię i jej góry. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Według Kateryny działalność publiczna powinna stać się czymś powszechnym wśród Ukraińców. - Na przykład w Polsce istnieją setki różnych fundacji, nieformalnych grup, inicjatyw wolontariackich, stowarzyszeń właścicieli domów, obrońców owadów i drzew, miłośników książek, opiekunów bibliotek itp. - wylicza. - To jak nasiona, które zasiewasz, a one rosną i stają się społeczeństwem, w którym dobrze się żyje. Nie bój się zrobić czegoś dla zabawy.

Waluta, której nie trzeba wymieniać

- Co mogę powiedzieć o mojej działalności obywatelskiej... Ja tu tylko wycieram smarki dzieciom - żartuje Natalia Denisowa z Sum. - Kiedy masz dzieci, trudno ci kontynuować pracę. Czasami czuję się wypalona i zupełnie wykończona. Latem zorganizowałam święto Iwana Kupały, zgodnie z naszymi tradycjami, a jesienią organizuję warsztaty. Ale robię to bardziej z altruizmu i entuzjazmu niż z jakichkolwiek innych powodów. Czasami robię to ostatkiem sił.

Natalia ze swymi synami i uchodźczyniami wewnętrznymi. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Natalia wychowuje dwóch synów. Jeden z nich, ośmioletni Jarosław, jest niepełnosprawny. W Sumach przez wiele lat była zaangażowana w ochronę praw rodzin i matek wychowujących niepełnosprawne dzieci. W Polsce wraz z koleżankami wznowiła tę działalność w formie stowarzyszenia zwykłego.

- Konsultowaliśmy się z doradcami w sprawie formatu działalności - wyjaśnia. - Istnieje wiele form, nawet z elementem komercyjnym, ale trzeba wybrać odpowiednią dla swoich potrzeb i możliwości. Jako że jestem tu sama z dwójką dzieci, trudno mi znaleźć czas na aktywność. Ale nicnierobienie też nie jest dla mnie łatwe.

Święto Iwana Kupały w Polsce - według Natalii Denisowej. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Natalia została niedawno laureatką programu Ashoka w Polsce. W Słupsku stworzy przestrzeń dla matek. Chce pomóc im znaleźć choć trochę czasu dla siebie - by pójść do lekarza, fryzjera, na siłownię, wypić kawę z przyjaciółmi czy choćby pobyć samej. W tym czasie dziećmi zajmie się niania.

Kontakty społeczne, reputacja i dziedzictwo poprzednich projektów to najbardziej solidna waluta, która nie zna granic i nie wymaga wymiany. To pomoże ci znaleźć wsparcie dla twoich pomysłów w nowym miejscu. Natalia jest tego pewna.

Pukać do wszystkich drzwi

Niektóre aktywne Ukrainki chcą wrócić do pracy w sektorze publicznym. Jest im bliski i zrozumiały, mają w nim wysokie kwalifikacje, wiele planów i pomysłów. A wiele polskich organizacji - z własnej inicjatywy lub na prośbę darczyńców - jest gotowych zaangażować Ukrainki. Trzeba tylko wyjść z inicjatywą i zapukać do wszystkich drzwi.

Tetiana Harmider. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Tetiana Harmider z Kijowa była w stanie przywrócić w Warszawie "Specjalne wycieczki" dla dzieci ze spektrum autyzmu i znaleźć pracę w sektorze publicznym. Jej syn Bohdan ma 15 lat i cierpi na autyzm. Gdy uczęszczał do szkoły specjalnej w Kijowie, Tetiana zastanawiała się, dlaczego dzieci nie wychodzą poza jej mury.

- Kiedy pytałam nauczycieli o wycieczki szkolne, mówili mi, że mogą w nich brać udział tylko te dzieci, które są "spokojne, zrównoważone i łatwe do opanowania". Mój Bohdan do takich nie należy - wspomina Tetiana.

Tak narodziła się inicjatywa, która przekształciła się w organizację pozarządową "Wyjątkowe życie". Tetiana wzięła na siebie organizację wycieczek dla dzieci i młodzieży ze spektrum autyzmu.

Krótkie, ale ciekawe wycieczki mają dobry wpływ na dzieci. Zdjęcie z prywatnego archiwum

- Jasno określona codzienna rutyna jest bardzo ważna dla dzieci ze spektrum autyzmu - wyjaśnia Tetiana. - Chodzi o regularne wykonywanie różnych czynności, posiadanie stałego miejsca zamieszkania, a nawet spożywanie tych samych posiłków. Dzięki temu, że podróżowanie stało się częścią życia uczestników naszych projektów, dzieci stosunkowo łatwo zniosły ewakuację.

W Warszawie ona, jej syn i młodsza córka zamieszkali w schronisku dla uchodźców. Tatiana zaczęła wykorzystywać swoje talenty podróżnicze także dla dobra innych dzieci. Po krótkich wycieczkach i wyprawach mali uchodźcy regenerowali się emocjonalnie.

- Nie miałam wątpliwości, że muszę wznowić mój projekt zarówno w Warszawie, jak w Kijowie. Zaczęłam pisać listy do różnych organizacji. Niektóre zapraszały nas na wycieczki, inne oferowały zniżki, nawiązały się partnerstwa.

Niemiecka fundacja dała pieniądze na wznowienie działalności organizacji pozarządowej i pomogła znaleźć organizację partnerską w Polsce, która zatrudniła Tetianę. Tak Tetiana wróciła do pracy w sektorze publicznym.

Na spływie kajakowym. Zdjęcie z prywatnego archiwum

"Status uchodźcy nie wymazuje tożsamości, nie niszczy doświadczenia, nie pozbawia umiejętności". Te słowa, wypowiedziane przez Natalię Czermoszencewą, przedstawicielkę organizacji pozarządowej New Generation (Ukraina), na spotkaniu z działaczami społeczeństwa obywatelskiego w Polsce zainspirowały wiele ukraińskich kobiet, które spotkałam w Warszawie w zeszłym roku. Ciebie też powinny zainspirować. Aktywizm nie zna granic. Jeśli uważasz, że Twoja sprawa jest ważna, działaj, wierz, szukaj partnerstwa, wsparcia i zachęty. Na pewno odniesiesz sukces.

No items found.

Redaktorka i dziennikarka. W 2006 roku stworzyła miejską gazetę „Visti Bilyayivka”. Publikacja z powodzeniem przeszła nacjonalizację w 2017 roku, przekształcając się w agencję informacyjną z dwiema witrynami Bilyayevka.City i Open.Dnister, dużą liczbą projektów offline i kampanii społecznych. Witryna Bilyayevka.City pisze o społeczności liczącej 20 tysięcy mieszkańców, ale ma miliony wyświetleń i około 200 tysięcy czytelników miesięcznie. Pracowała w projektach UNICEF, NSJU, Internews Ukraine, Internews.Network, Wołyńskiego Klubu Prasowego, Ukraińskiego Centrum Mediów Kryzysowych, Fundacji Rozwoju Mediów, Deutsche Welle Akademie, była trenerem zarządzania mediami przy projektach Lwowskiego Forum Mediów. Od początku wojny na pełną skalę mieszka i pracuje w Katowicach, w wydaniu Gazety Wyborczej.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.

Na froncie

Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?

Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.

Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?

Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.

Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Okopy na cmentarzu

Jak radzicie sobie ze strachem?

Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.

Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać

Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?

Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.

„Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem”

Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?

Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.

Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość

Kiedy niebezpieczeństwo było największe?

Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.

Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów

Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?

Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.

Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?

Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.

Liberowie towarzyszyli swojemu przyjacielowi w narodzinach jego dziecka

Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?

Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.

Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?

Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.

Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.

Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie

Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.

„Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń”

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?

Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.

Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?

Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.

Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia

Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?

Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.

To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.

Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym

Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?

Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.

Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?

Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.

Uwolnieni ukraińscy jeńcy

Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.

Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.

Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej

Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?

Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.

Andrij Smolenski stracił oczy, ręce i ucho

Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.

Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów

20
хв

„Zdjęcia, które krzyczą": jak Liberowie dokumentują wojnę

Natalia Żukowska
pomoc Ukraińców Walencja Hiszpania

Hiszpania próbuje stanąć na nogi po huraganie Dana, który pochłonął co najmniej 217 ofiar śmiertelnych (wciąż poszukuje się setek zaginionych). 29 października 2024 r. we wspólnocie autonomicznej Walencji doszło do niespodziewanej i bardzo gwałtownej powodzi. Deszcz padał przez całą noc, rzeki wystąpiły z brzegów, niektóre mosty zostały zniszczone, a miejscowości – odcięte od świata. Połączenie kolejowe między Madrytem a Walencją usa się przywrócić najwcześniej za dwa tygodnie. Rząd wysłał do regionów dotkniętych kataklizmem największą liczbę żołnierzy w historii kraju.

Deszcz wciąż pada – ogłoszono alarm w regionach Murcji, Katalonii i Wspólnoty Walenckiej. Intensywne opady są spowodowane przez zjawisko o nazwie „gota fria”. To rodzaj burzy spowodowanej przez zimne powietrze, które odłącza się od głównego prądu powietrznego na dużych wysokościach i przemieszcza się niezależnie. Gdy to zimne powietrze spotyka się z ciepłym i wilgotnym powietrzem w niższych warstwach atmosfery, może wywołać gwałtowne burze, silne opady deszczu, a nawet grad.

W 1957 roku Walencja doświadczyła już podobnej katastrofy. W powodzi zginęło wtedy ponad 300 osób. Tym razem zmiany w infrastrukturze rzeki Turia pomogły miastu uniknąć powtórzenia się tragedii. Niestety, nie uratowało to wielu mniejszych miejscowości i wsi.

Sestry rozmawiały z Ukraińcami, którzy znaleźli się w epicentrum katastrofy. A także z tymi, którzy zaangażowali się w pomoc poszkodowanym Hiszpanom.

Skutki powodzi w gminie Sedavi, rejon Walencji. 30.10.2024. Fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Jakby ktoś odkręcił wielki kran

Wiktoria Ilczi, uchodźczyni wojenna z Kijowa, mówi, że w samej Walencji nie było wcześniej żadnych oznak nadchodzącego huraganu. Wieczorem 29 października pojechała do sklepu IKEA, 10 kilometrów od Walencji.

– Dotarłam tam około 20:00, było cicho i spokojnie – wspomina. – 20 minut później w sklepie podali komunikat, że proszą ludzi o przeniesienie samochodów na górny parking, ponieważ woda się podnosi. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, ponieważ mój hiszpański nie jest jeszcze za dobry i nie znałam słowa „inundacion”, które oznacza „powódź”. Kiedy poszłam przestawić samochód, woda na dolnym parkingu sięgała już kolan. A gdy wjeżdżałam na górny poziom, sięgała już szyb.

Wiktoria Ilczi pokazuje, co żywioł zrobił z ulicą i jej samochodem w ciągu zaledwie kilku minut. Zdjęcie: archiwum prywatne

Woda podnosiła się bardzo szybko. Było jej tak dużo, jakby ktoś odkręcił wielki kran. Zalała mój samochód – myślę, że już nic z niego nie będzie. Ale najważniejsze, że żyję. To, że trafiłam do tego marketu, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się wtedy przytrafić.

Bo ci, którzy byli wtedy na drodze, ucierpieli najbardziej. Samochody stały się pułapkami dla wielu z nich. Gdybym wyjechała trochę wcześniej, być może nie rozmawiałbym teraz z panią

W markecie spędziłam noc, na podłodze. Pracownicy zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy: ubrania na zmianę, materace do spania, koce, poduszki, kapcie. Nakarmili nas ciepłym jedzeniem. Wykonali fenomenalną robotę. Ściągali też do środka ludzi z ulicy – jak tylko mogli: rzucając im liny, ciągnąc ich za ręce… Wszyscy byli zaangażowani w akcję ratunkową. Niektórych udało się uratować, innych niestety nie. Widziałam ludzi trzymających się słupa przez 7 godzin, w zimnej wodzie. Krzyczeli: „Pomocy!”, ale byli za daleko. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze.

Do sklepu pojechałam sama, moje dzieci zostały w domu z nianią. Mieszkamy w samej Walencji, gdzie nic się nie stało, ale i tak było strasznie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w tym sklepie będę musiała spędzić noc, zadzwoniła do przyjaciół i poprosiłam ich, by zabrali dzieci do siebie. Mój młodszy syn nie był zbyt przestraszony, ale córka nie spała całą noc. Martwiła się.

Noc powodzi w IKEA. fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Rano, gdy woda ustąpiła, ludzie zaczęli się ewakuować – przed ustąpieniem wody nie prowadzono akcji ratunkowych. Jednak droga była zablokowana, nie można było wyjechać, więc czekaliśmy. Udało mi się wyjechać około 13.00. To, co zobaczyłam, to był armagedon. Tysiące rozbitych, porozrzucanych na drodze samochodów. I wszędzie błoto. Poczucie katastrofy. Znam ludzi, którzy wciąż nie odnaleźli swoich bliskich.

Teraz wszyscy przyłączyli się do pomocy. Zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, bardzo wielu Ukraińców. Zbierają ubrania, jedzenie, pieniądze. Zapewniają tymczasowe zakwaterowanie tym, którzy stracili domy. Albo po prostu wychodzą na ulice, by uprzątnąć gruzy.

Horror widziany z balkonu

Igor z obwodu żytomierskiego pracuje w Hiszpanii od kilku lat. Mieszka w gminie Benetusser, w prowincji Walencja. Podczas powodzi wraz z sąsiadem uratował dziewczynę. Nie chce podać swojego nazwiska, bo nie uważa się za bohatera.

– My, Ukraińcy, jesteśmy narodem, który wydaje się być przygotowany na wszystko – mówi. – Ogromny strumień wody złapał mnie w domu. Oglądałem wiadomości, ale nie zwracałem większej uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy w mieszkaniu wysiadło zasilanie, wyszedłem na balkon; mieszkam na 4. piętrze. Zobaczyłem wodę płynącą ulicami, sięgała już do kolan. 5 minut później rwący potok zaczął niszczyć samochody. Wszystko działo się bardzo szybko.

Widok z balkonu Igora. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wkrótce nie było już ani prądu, ani internetu, ani wody w kranach. Zostałem uwięziony w mieszkaniu, obserwowałem ten horror z balkonu. I nagle zobaczyłem, że woda zalała już parter naszego budynku – a mój sąsiad Wołodymyr, też Ukrainiec, próbuje wyciągnąć z wody dziewczynę, którą porwał nurt. Trzymała się jednego z okien na naszym parterze, który był już zalany prawie po sufit.

Próbowaliśmy wybić szybę w drzwiach wejściowych. Była z utwardzonego szkła, więc walczyliśmy z nią jakieś 5 minut – w pewnym momencie pomyślałem nawet, że nam się nie uda. Ale się udało – i wciągnęliśmy tę dziewczynę do środka. Okazało się, że jest Hiszpanką, zabraliśmy ją więc do naszych hiszpańskich sąsiadów.

Tysiące ludzi z pomocą

Hanna Kriuczkowa z Krzywego Rogu jest wstrząśnięta skutkami huraganu. Też przyłączyła się do pomocy.

– O 6.00 rano zabrałam dziecko do szkoły, po czym pojechałam do pracy – mówi. – Pierwsza syrena zawyła około 8 rano. W tym czasie trwała już powódź, choć u nas nie spadła ani kropla deszczu – wiał tylko silny wiatr. O tym, co się dzieje gdzie indziej, czytaliśmy w mediach społecznościowych.

Moja szefowa jechała wzdłuż portu w Kartagenie. Powiedziała mi, że woda płynęła tam ulicami bardzo rwącym nurtem, a syreny wyły bez przerwy. Ledwo udało jej się wydostać.

Dopiero gdy przyjaciele, koledzy i znajomi zaczęli wysyłać filmy pokazujące, co się dzieje na przedmieściach, zdałam sobie sprawę, że żywioł mógł zabić setki ludzi. Tej pierwszej nocy nie mogłam spać. Nie mogłam też nic zrobić, by pomóc. Zżerało mnie poczucie bezsilności.

Hanna w drodze do Walencji. Zdjęcie: archiwum prywatne

Następnego ranka zebraliśmy się w biurze – ci, którzy mogli do niego dotrzeć. Postanowiliśmy, że pomożemy Hiszpanom. Zaczęliśmy wydzwaniać do Czerwonego Krzyża, do szpitali i punktów gromadzenia pomocy, by dowiedzieć się, co jest potrzebne. Wszędzie panował chaos – nikt nie wiedział, co robić. Udaliśmy się nawet do ukraińskiego konsulatu, by się dowiedzieć, jak możemy pomóc. Ostatecznie otworzyliśmy punkty zbiórki pomocy humanitarnej w trzech miastach – pracuję dla dużej agencji nieruchomości, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Jedną z naszych ekip budowlanych wysłaliśmy, by pomogła ukraińskim firmom uprzątnąć gruzy powstałe w wyniku huraganu. Kupiliśmy narzędzia i prowiant. Wszystko, co było potrzebne.

Widzę, że wielu Ukraińców jest teraz zaangażowanych w pomoc dla Hiszpanii

Przedsiębiorcy zbierają pomoc i dostarczają ją ofiarom, pomagają oczyszczać drogi. Komunikacja między miastami jest zakłócona, na drogach pozostawiono setki samochodów – to wygląda jak cmentarzysko aut. Zginęło wiele zwierząt. W epicentrum kataklizmu ludzie noszą maski, bo wszędzie czuć woń zwłok. Próbowaliśmy się tam dostać, lecz policja nas nie wpuściła.

To wszystko wygląda jak horror, ale ludzie są niesamowici. Tysiące z nich idzie teraz pieszo do zniszczonych miast, niedostępnych dla samochodów, by pomagać.

20
хв

Hiszpański armagedon oczyma Ukraińców

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Lilia Szewczenko: – Każdej kobiecie mówimy: „Nie jesteś sama”

Ексклюзив
20
хв

Ukrainki na emigracji: adaptacja, strategia przetrwania, czy szansa na emancypację

Ексклюзив
20
хв

Edukacja dla uchodźców: Czy Ukraina na tym straci?

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress