Exclusive
20
min

Mnie tu ratowano rok temu, a teraz ratują moją przyjaciółkę

Często widzę posty w mediach społecznościowych krytykujące przymusowe imigrantki za chodzenie do fryzjera i robienie sobie paznokci. Ja uważam wręcz przeciwnie: dobrze, że to robią. Jak Ukrainki w Toronto stworzyły wyjątkową przestrzeń dla kobiet.

Anna Palenczuk

Zdjęcie: Shutterstock

No items found.

Ukraińcy na Bloor Street

Piątek. Wychodzę z metra na Bloor Street, szczególne miejsce dla każdego Ukraińca mieszkającego w Toronto.

Historyczna część długiej ulicy rozciąga się z zachodu na wschód: to ukraińska dzielnica, a pierwsze domy zbudowano tu ponad sto lat temu. Ukraińscy przedsiębiorcy bardzo lubią to miejsce: sklepy, salony piękności, apteki, kawiarnie serwujące serniki "po naszemu" — wszystko dla tych, którzy tęsknią za swoją ojczyzną.

Ale teraz nie chodzi tylko o biznes. Już drugi rok dzielnica Bloor West Village jest miejscem spotkań przybyszek z Ukrainy: kobiet w połogu i matek z dziećmi.

Jest wczesny ranek. Spotykam moją sąsiadkę Irinę w Bloor West. Nasze młodsze dzieci chodzą do tego samego przedszkola, a starsze do ukraińskiej szkoły. Iryna i jej rodzina przeprowadzili się do Toronto kilka miesięcy temu. Początkowo wyjechali z Ukrainy do Izraela i tam zaczęli stawać na nogi, ale z powodu ciągłego poczucia zagrożenia zaczęli szukać kolejnego schronienia. To sprawia, że myślę, że Ukraińcy mają teraz kolejną supermoc: zdolność przewidywania wojny. Przed inwazją na pełną skalę Ira była dyrektorem dziecięcego studia artystycznego w Kijowie, a w Toronto nauczyła się nowego zawodu - manikiurzystki.

Jesteśmy w drodze do Ukraińsko-Kanadyjskiej Służby Społecznej, organizacji pozarządowej, która zapewnia doradztwo i usługi ukraińskim migrantom przymusowym i innym wrażliwym grupom. Organizują różne seminaria, kursy językowe i powiesili tablicę ogłoszeń, na której można znaleźć anonse o zakwaterowaniu, kucharzach, niani, informacje o wydarzeniach społecznych itp.

Ale my mamy inny plan. Mijając ludzi w holu żywo dyskutujących o ofertach pracy, schodzimy po schodach do piwnicy i znajdujemy się w przestrzeni Ukraińskich Mam w Toronto, to projekt Bocian.

To miejsce jest prawdziwym kołem ratunkowym dla nowo przybyłych kobiet z Ukrainy. Mnie tu ratowano rok temu, a teraz ratują moją nową przyjaciółkę Irynę. Można stąd między innymi zabrać potrzebne ubrania, rzeczy czy zabawki dla dzieci. Za darmo, bez rejestracji, bez kolejek i bez poczucia upokorzenia.

Kobieta w ciąży dostała fotelik samochodowy. Zdjęcie autorki

Siostrzeństwo

Pomieszczenie jest niewielkie, ale każdy centymetr przestrzeni zajmują ważne rzeczy. Na stołach stoją pudła z ubrankami, oznaczone wszędzie jako "chłopcy", "dziewczynki 0-3 miesiące", "3-6 miesięcy", "6-12 miesięcy", "5 lat" itd.

Pod stołami foteliki samochodowe, chodziki, wanienki i zabawki. Osobne półki zajmują dziecięce buciki. Wokół krąży wiele kobiet, niektóre sortują torby z rzeczami, które właśnie ktoś przyniósł. "Musimy posortować wszystko tak szybko, jak to możliwe, ponieważ spodziewamy się nowych przybyszów w ciągu najbliższych kilku dni" - wyjaśnia Anna, stara znajoma.

Projekt ma swoich fanów. Na przykład jeden mężczyzna nieustannie zbiera różne dziecięce rzeczy z ulic, które ludzie zostawiają przed swoimi domami i przynosi je do spiżarni. Pomagają wszyscy, zarówno Ukraińcy, jak i ludzie innych narodowości. "Od dawna nikogo o nic nie prosimy, a paczki wciąż przychodzą. Kiedy przeprowadziłam się do Toronto z Buka, gdy byłam w ciąży, tutaj, w Bocianie, znalazłam przydatne kontakty, porady i wszystko, czego potrzebowałam dla mojego nienarodzonego dziecka. I przyjaciół z całej Ukrainy. Dzielimy się swoimi historiami, rozmawiamy o dzieciach, przedszkolach, problemach osobistych i trudnościach w znalezieniu pracy. Mój Bocian to wyjątkowa przestrzeń, miejsce siły, gdzie kobiety inspirują kobiety, gdzie panuje siostrzeństwo. Gdzie czujemy wdzięczność i potrzebę zrobienia czegoś dla innych.

Ukraińskie mamy w Toronto. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Podchodzę do dziewczyny z Charkowa, ma na imię Valeria. Sortuje dziecięce czapki do pudełek: zimowe do jednego, wiosenne do drugiego.

"Wyjechałam do Kanady, gdy byłam w 36 tygodniu ciąży, z mamą i najstarszym dzieckiem. Izyum, gdzie mieszkaliśmy, było już pod okupacją.

W dniu, w którym nasz samolot wylądował w Toronto, mój ojciec zginął na froncie. Brał udział w walkach o Izium. Nie mógł się doczekać dnia, w którym miasto zostanie wyzwolone. I dnia, w którym po raz drugi zostanie dziadkiem

Urodziłam w żałobie po nim na początku lipca 2022 roku.

Świętowaliśmy jego urodziny i stypę w tym samym czasie. A potem dowiedziałam się o śmierci ponad setki moich przyjaciół. Wydawało mi się, że moje serce się zatrzymało" — mówi.

Valeria rozmawia ze mną, sortując kapelusze i doradzając innym kobietom, które przyszły wybrać ubrania. Dziś jest wolontariuszką w Bocianie, a jej dzieci uczęszczają do przedszkola.

— Wolontariat w Bocianie to najlepsza terapia, ratuje mnie przed złymi myślami. Pamiętam, jak uciekaliśmy spod  ostrzału: była zima, a ja w plecaku miałam tylko pieluszki dla mojego nienarodzonego dziecka. Bałam się, że w czasie wojny nie będę mogła ich nigdzie kupić. A potem okazało się, że moja najstarsza córka w ogóle nie ma ubrań, wyobrażasz sobie, jak się beształam za te pieluchy! Oczywiście nie zabrałam ich do Kanady. Na szczęście było wszystko, czego potrzebowałam zarówno dla starszej, jak i dla malucha. A teraz przywożę tu wszystkie rzeczy, z których wyrastają moje dzieci. Kanadyjczycy zazwyczaj wystawiają rzeczy, których nie potrzebują, na ulicę przed swoimi domami lub w Internecie. Jest wiele grup online, które wymieniają się rzeczami, od ubrań po meble — wyjaśnia Valeria i biegnie komuś pomóc. A ja idę na kawę z jedną z założycielek stowarzyszenia ukraińskich mam w Toronto.

Spotkanie młodych matek i administratorek grupy Ukraińskie Mamy w Toronto. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Ukraińskie mamy w Toronto i nie tylko

Anna mieszka w Toronto od 20 lat i wraz z mężem wychowuje syna, który urodził się tutaj i teraz z dumą nazywa siebie "kanadyjską Ukrainką". Ukraińskie Mamy w Toronto to społeczność stworzona przez ukraińskie matki i kobiety w Toronto w 2015 roku, rok po tymczasowej okupacji Krymu. Od tego czasu grupa działa w różnych obszarach, w tym:

  • Zapewnianie emocjonalnego i społecznego wsparcia kobietom podczas ich adaptacji w nowym kraju;
  • Rozwiązywanie problemów domowych, wspólne radzenie sobie z codziennymi trudnościami;
  • Pomoc w znalezieniu pracy i rozwijanie możliwości dla ukraińskich kobiet w Kanadzie;
  • Wsparcie macierzyńskie i inne aspekty mające na celu rozwój społeczności.

Później na bazie społeczności powstał projekt Bocian. Anna Heichuk, Julia Merkulova i Tanya Maksymenko poświęcają swój czas, aby pomóc imigrantką z Ukrainy w przesiedleniu, adaptacji i poszukiwaniu pracy, a w razie potrzeby towarzyszą kobietom w szpitalach i podczas porodu.

Od momentu założenia Ukraińskich Mam w Toronto do rozpoczęcia inwazji na Ukrainę na pełną skalę, grupa liczyła około 4000 kobiet. Dziś to prawie 14 tysięcy kobiet

— W pierwszym miesiącu wielkiej wojny kobiety w ciąży z Ukrainy zaczęły do nas masowo przyjeżdżać, chcąc rodzić bezpiecznie. W tamtych czasach nie było CUAET (specjalny program wprowadzony przez rząd Kanady dla obywateli Ukrainy z powodu inwazji Rosji na pełną skalę — red.), co oznaczało, że nie mogły uzyskać ubezpieczenia zdrowotnego, które pozwoliłoby im rodzić za darmo. Chcieliśmy pomóc. Nasza przyjaciółka, Ukrainka, pracuje w szpitalu Mt. Sinai w Toronto, gdzie znajduje się oddział położniczy. Porozmawiała z dyrekcją i szpital zgodził się przyjąć rodzące Ukrainki - wspomina Anna. — Tak urodził się Bocian.

Na zewnątrz pada deszcz, a kawiarnia, w której z nią siedzimy, ma duże panoramiczne okna. Rozgrzewamy się gorącą kawą, ciesząc się chwilą. Rozmowa toczy się powoli.

— Myślałyśmy, że Bocian będzie małym projektem wsparcia, że będziemy zbierać dziewczyny raz w miesiącu, konsultować się, dzielić doświadczeniami itp. Okazało się jednak, że potrzebowałyśmy pomocy na co dzień. Kobiety często przychodziły do nas w ostatnich miesiącach ciąży, nie znając angielskiego i nie rozumiejąc, jak działa system medyczny w Kanadzie. Musiały się zarejestrować, przejść wszystkie badania, urodzić, a po porodzie mówiono im: "Musisz pokazać swoje dziecko pediatrze trzeciego dnia". A gdzie znaleźć pediatrę? Więc pomagamy im sobie z tym wszystkim poradzić".

Anna Heychuk w szpitalu położniczym z Tetianą, którą tam urodziła. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Od czasu do czasu naszą rozmowę przerywają liczne telefony: "tu konsultant ds. migracji", "tu ze szpitala położniczego", "tu kobieta, której mąż jest oprawcą, musimy ją przenieść do schroniska". Anna ma dobre doświadczenie w zarządzaniu: w swojej głównej pracy na uniwersytecie koordynuje wizyty międzynarodowych delegacji i organizuje wydarzenia. Jak sama przyznaje, te umiejętności bardzo pomagają jej w pracy wolontariackiej.

Tutaj stworzyłam i pielęgnuję moją Ukrainę. Pomagam konkretnym ludziom i czuję, że w ten sposób pomagam sobie, co ułatwia mi okiełznanie wewnętrznego niepokoju

— Grupa Ukraińskich Mam w Toronto to platforma, na której ludzie uczą się również tolerancji. Często widzę posty w mediach społecznościowych krytykujące przymusowe imigrantki za chodzenie do fryzjera i robienie sobie paznokci. Ja uważam wręcz przeciwnie: to dobrze, że to robią. Dla niektórych kobiet dbanie o swój wygląd jest być może sposobem na złapanie życiowej równowagi. To kobiecość, którą chcą w sobie zachować pomimo wszystkiego, co dzieje się wokół nich. Nasze kobiety i dzieci za granicą są jak kiełki walczące o przetrwanie, kiełkujące między kamieniami — mówi Anna.

Dodaje, że w społeczności kobiet w Kanadzie często używa się słowa "siostrzeństwo".

W Kanadzie Anna nauczyła się prosić o pomoc. Nieukrywanie swojej wrażliwości nie jest słabością, ale siłą. Tego właśnie uczy inne kobiety szukające schronienia przed wojną na Ukrainie.

Ukrainka to silna kobieta. A razem stanowią siłę, której nie można pokonać.

No items found.

Ukraińska producentka filmowa, scenarzystka i założycielka 435 FILMS, firmy producenckiej, która wyprodukowała filmy fabularne i dokumentalne reżyserów: Mantas Kvedaravičius, Vitaliy Mansky, Oleg Sentsov, Akhtem Seitablaev, Maciek Hamela, Korniy Hrytsiuk i Tonya Noyabrina. Prezentowano je na festiwalach: Berlinale, Festival de Cannes, Hot Docs, TIFF, Sheffield DocFest, PÖFF, IDFA, KVIFF, OIFF, Millennium Docs Against Gravity, etc. Wyprodukowała indyjski hit "RRR" w reżyserii S.S. Rajamouli, który zdobył Złoty Glob i Oscara w 2023 roku.
Obecnie mieszka w Kanadzie (Toronto), gdzie rozwija działalność ukraińsko-kanadyjskiej społeczności filmowej i pracuje nad ukraińskimi projektami filmowymi.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.

Na froncie

Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?

Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.

Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?

Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.

Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Okopy na cmentarzu

Jak radzicie sobie ze strachem?

Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.

Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać

Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?

Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.

„Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem”

Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?

Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.

Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość

Kiedy niebezpieczeństwo było największe?

Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.

Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów

Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?

Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.

Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?

Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.

Liberowie towarzyszyli swojemu przyjacielowi w narodzinach jego dziecka

Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?

Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.

Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?

Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.

Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.

Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie

Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.

„Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń”

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?

Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.

Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?

Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.

Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia

Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?

Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.

To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.

Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym

Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?

Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.

Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?

Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.

Uwolnieni ukraińscy jeńcy

Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.

Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.

Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej

Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?

Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.

Andrij Smolenski stracił oczy, ręce i ucho

Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.

Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów

20
хв

„Zdjęcia, które krzyczą": jak Liberowie dokumentują wojnę

Natalia Żukowska
pomoc Ukraińców Walencja Hiszpania

Hiszpania próbuje stanąć na nogi po huraganie Dana, który pochłonął co najmniej 217 ofiar śmiertelnych (wciąż poszukuje się setek zaginionych). 29 października 2024 r. we wspólnocie autonomicznej Walencji doszło do niespodziewanej i bardzo gwałtownej powodzi. Deszcz padał przez całą noc, rzeki wystąpiły z brzegów, niektóre mosty zostały zniszczone, a miejscowości – odcięte od świata. Połączenie kolejowe między Madrytem a Walencją usa się przywrócić najwcześniej za dwa tygodnie. Rząd wysłał do regionów dotkniętych kataklizmem największą liczbę żołnierzy w historii kraju.

Deszcz wciąż pada – ogłoszono alarm w regionach Murcji, Katalonii i Wspólnoty Walenckiej. Intensywne opady są spowodowane przez zjawisko o nazwie „gota fria”. To rodzaj burzy spowodowanej przez zimne powietrze, które odłącza się od głównego prądu powietrznego na dużych wysokościach i przemieszcza się niezależnie. Gdy to zimne powietrze spotyka się z ciepłym i wilgotnym powietrzem w niższych warstwach atmosfery, może wywołać gwałtowne burze, silne opady deszczu, a nawet grad.

W 1957 roku Walencja doświadczyła już podobnej katastrofy. W powodzi zginęło wtedy ponad 300 osób. Tym razem zmiany w infrastrukturze rzeki Turia pomogły miastu uniknąć powtórzenia się tragedii. Niestety, nie uratowało to wielu mniejszych miejscowości i wsi.

Sestry rozmawiały z Ukraińcami, którzy znaleźli się w epicentrum katastrofy. A także z tymi, którzy zaangażowali się w pomoc poszkodowanym Hiszpanom.

Skutki powodzi w gminie Sedavi, rejon Walencji. 30.10.2024. Fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Jakby ktoś odkręcił wielki kran

Wiktoria Ilczi, uchodźczyni wojenna z Kijowa, mówi, że w samej Walencji nie było wcześniej żadnych oznak nadchodzącego huraganu. Wieczorem 29 października pojechała do sklepu IKEA, 10 kilometrów od Walencji.

– Dotarłam tam około 20:00, było cicho i spokojnie – wspomina. – 20 minut później w sklepie podali komunikat, że proszą ludzi o przeniesienie samochodów na górny parking, ponieważ woda się podnosi. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, ponieważ mój hiszpański nie jest jeszcze za dobry i nie znałam słowa „inundacion”, które oznacza „powódź”. Kiedy poszłam przestawić samochód, woda na dolnym parkingu sięgała już kolan. A gdy wjeżdżałam na górny poziom, sięgała już szyb.

Wiktoria Ilczi pokazuje, co żywioł zrobił z ulicą i jej samochodem w ciągu zaledwie kilku minut. Zdjęcie: archiwum prywatne

Woda podnosiła się bardzo szybko. Było jej tak dużo, jakby ktoś odkręcił wielki kran. Zalała mój samochód – myślę, że już nic z niego nie będzie. Ale najważniejsze, że żyję. To, że trafiłam do tego marketu, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się wtedy przytrafić.

Bo ci, którzy byli wtedy na drodze, ucierpieli najbardziej. Samochody stały się pułapkami dla wielu z nich. Gdybym wyjechała trochę wcześniej, być może nie rozmawiałbym teraz z panią

W markecie spędziłam noc, na podłodze. Pracownicy zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy: ubrania na zmianę, materace do spania, koce, poduszki, kapcie. Nakarmili nas ciepłym jedzeniem. Wykonali fenomenalną robotę. Ściągali też do środka ludzi z ulicy – jak tylko mogli: rzucając im liny, ciągnąc ich za ręce… Wszyscy byli zaangażowani w akcję ratunkową. Niektórych udało się uratować, innych niestety nie. Widziałam ludzi trzymających się słupa przez 7 godzin, w zimnej wodzie. Krzyczeli: „Pomocy!”, ale byli za daleko. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze.

Do sklepu pojechałam sama, moje dzieci zostały w domu z nianią. Mieszkamy w samej Walencji, gdzie nic się nie stało, ale i tak było strasznie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w tym sklepie będę musiała spędzić noc, zadzwoniła do przyjaciół i poprosiłam ich, by zabrali dzieci do siebie. Mój młodszy syn nie był zbyt przestraszony, ale córka nie spała całą noc. Martwiła się.

Noc powodzi w IKEA. fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Rano, gdy woda ustąpiła, ludzie zaczęli się ewakuować – przed ustąpieniem wody nie prowadzono akcji ratunkowych. Jednak droga była zablokowana, nie można było wyjechać, więc czekaliśmy. Udało mi się wyjechać około 13.00. To, co zobaczyłam, to był armagedon. Tysiące rozbitych, porozrzucanych na drodze samochodów. I wszędzie błoto. Poczucie katastrofy. Znam ludzi, którzy wciąż nie odnaleźli swoich bliskich.

Teraz wszyscy przyłączyli się do pomocy. Zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, bardzo wielu Ukraińców. Zbierają ubrania, jedzenie, pieniądze. Zapewniają tymczasowe zakwaterowanie tym, którzy stracili domy. Albo po prostu wychodzą na ulice, by uprzątnąć gruzy.

Horror widziany z balkonu

Igor z obwodu żytomierskiego pracuje w Hiszpanii od kilku lat. Mieszka w gminie Benetusser, w prowincji Walencja. Podczas powodzi wraz z sąsiadem uratował dziewczynę. Nie chce podać swojego nazwiska, bo nie uważa się za bohatera.

– My, Ukraińcy, jesteśmy narodem, który wydaje się być przygotowany na wszystko – mówi. – Ogromny strumień wody złapał mnie w domu. Oglądałem wiadomości, ale nie zwracałem większej uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy w mieszkaniu wysiadło zasilanie, wyszedłem na balkon; mieszkam na 4. piętrze. Zobaczyłem wodę płynącą ulicami, sięgała już do kolan. 5 minut później rwący potok zaczął niszczyć samochody. Wszystko działo się bardzo szybko.

Widok z balkonu Igora. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wkrótce nie było już ani prądu, ani internetu, ani wody w kranach. Zostałem uwięziony w mieszkaniu, obserwowałem ten horror z balkonu. I nagle zobaczyłem, że woda zalała już parter naszego budynku – a mój sąsiad Wołodymyr, też Ukrainiec, próbuje wyciągnąć z wody dziewczynę, którą porwał nurt. Trzymała się jednego z okien na naszym parterze, który był już zalany prawie po sufit.

Próbowaliśmy wybić szybę w drzwiach wejściowych. Była z utwardzonego szkła, więc walczyliśmy z nią jakieś 5 minut – w pewnym momencie pomyślałem nawet, że nam się nie uda. Ale się udało – i wciągnęliśmy tę dziewczynę do środka. Okazało się, że jest Hiszpanką, zabraliśmy ją więc do naszych hiszpańskich sąsiadów.

Tysiące ludzi z pomocą

Hanna Kriuczkowa z Krzywego Rogu jest wstrząśnięta skutkami huraganu. Też przyłączyła się do pomocy.

– O 6.00 rano zabrałam dziecko do szkoły, po czym pojechałam do pracy – mówi. – Pierwsza syrena zawyła około 8 rano. W tym czasie trwała już powódź, choć u nas nie spadła ani kropla deszczu – wiał tylko silny wiatr. O tym, co się dzieje gdzie indziej, czytaliśmy w mediach społecznościowych.

Moja szefowa jechała wzdłuż portu w Kartagenie. Powiedziała mi, że woda płynęła tam ulicami bardzo rwącym nurtem, a syreny wyły bez przerwy. Ledwo udało jej się wydostać.

Dopiero gdy przyjaciele, koledzy i znajomi zaczęli wysyłać filmy pokazujące, co się dzieje na przedmieściach, zdałam sobie sprawę, że żywioł mógł zabić setki ludzi. Tej pierwszej nocy nie mogłam spać. Nie mogłam też nic zrobić, by pomóc. Zżerało mnie poczucie bezsilności.

Hanna w drodze do Walencji. Zdjęcie: archiwum prywatne

Następnego ranka zebraliśmy się w biurze – ci, którzy mogli do niego dotrzeć. Postanowiliśmy, że pomożemy Hiszpanom. Zaczęliśmy wydzwaniać do Czerwonego Krzyża, do szpitali i punktów gromadzenia pomocy, by dowiedzieć się, co jest potrzebne. Wszędzie panował chaos – nikt nie wiedział, co robić. Udaliśmy się nawet do ukraińskiego konsulatu, by się dowiedzieć, jak możemy pomóc. Ostatecznie otworzyliśmy punkty zbiórki pomocy humanitarnej w trzech miastach – pracuję dla dużej agencji nieruchomości, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Jedną z naszych ekip budowlanych wysłaliśmy, by pomogła ukraińskim firmom uprzątnąć gruzy powstałe w wyniku huraganu. Kupiliśmy narzędzia i prowiant. Wszystko, co było potrzebne.

Widzę, że wielu Ukraińców jest teraz zaangażowanych w pomoc dla Hiszpanii

Przedsiębiorcy zbierają pomoc i dostarczają ją ofiarom, pomagają oczyszczać drogi. Komunikacja między miastami jest zakłócona, na drogach pozostawiono setki samochodów – to wygląda jak cmentarzysko aut. Zginęło wiele zwierząt. W epicentrum kataklizmu ludzie noszą maski, bo wszędzie czuć woń zwłok. Próbowaliśmy się tam dostać, lecz policja nas nie wpuściła.

To wszystko wygląda jak horror, ale ludzie są niesamowici. Tysiące z nich idzie teraz pieszo do zniszczonych miast, niedostępnych dla samochodów, by pomagać.

20
хв

Hiszpański armagedon oczyma Ukraińców

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Wrzesień 2024 w Ukrainie na zdjęciach

Ексклюзив
20
хв

W kanadyjskich przedszkolach prezenty dostają nie nauczyciele, ale rodzice

Ексклюзив
20
хв

Mapa z barszczu, goryczy i czułości

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress