Exclusive
20
min

Mnie tu ratowano rok temu, a teraz ratują moją przyjaciółkę

Często widzę posty w mediach społecznościowych krytykujące przymusowe imigrantki za chodzenie do fryzjera i robienie sobie paznokci. Ja uważam wręcz przeciwnie: dobrze, że to robią. Jak Ukrainki w Toronto stworzyły wyjątkową przestrzeń dla kobiet.

Anna Palenczuk

Zdjęcie: Shutterstock

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Ukraińcy na Bloor Street

Piątek. Wychodzę z metra na Bloor Street, szczególne miejsce dla każdego Ukraińca mieszkającego w Toronto.

Historyczna część długiej ulicy rozciąga się z zachodu na wschód: to ukraińska dzielnica, a pierwsze domy zbudowano tu ponad sto lat temu. Ukraińscy przedsiębiorcy bardzo lubią to miejsce: sklepy, salony piękności, apteki, kawiarnie serwujące serniki "po naszemu" — wszystko dla tych, którzy tęsknią za swoją ojczyzną.

Ale teraz nie chodzi tylko o biznes. Już drugi rok dzielnica Bloor West Village jest miejscem spotkań przybyszek z Ukrainy: kobiet w połogu i matek z dziećmi.

Jest wczesny ranek. Spotykam moją sąsiadkę Irinę w Bloor West. Nasze młodsze dzieci chodzą do tego samego przedszkola, a starsze do ukraińskiej szkoły. Iryna i jej rodzina przeprowadzili się do Toronto kilka miesięcy temu. Początkowo wyjechali z Ukrainy do Izraela i tam zaczęli stawać na nogi, ale z powodu ciągłego poczucia zagrożenia zaczęli szukać kolejnego schronienia. To sprawia, że myślę, że Ukraińcy mają teraz kolejną supermoc: zdolność przewidywania wojny. Przed inwazją na pełną skalę Ira była dyrektorem dziecięcego studia artystycznego w Kijowie, a w Toronto nauczyła się nowego zawodu - manikiurzystki.

Jesteśmy w drodze do Ukraińsko-Kanadyjskiej Służby Społecznej, organizacji pozarządowej, która zapewnia doradztwo i usługi ukraińskim migrantom przymusowym i innym wrażliwym grupom. Organizują różne seminaria, kursy językowe i powiesili tablicę ogłoszeń, na której można znaleźć anonse o zakwaterowaniu, kucharzach, niani, informacje o wydarzeniach społecznych itp.

Ale my mamy inny plan. Mijając ludzi w holu żywo dyskutujących o ofertach pracy, schodzimy po schodach do piwnicy i znajdujemy się w przestrzeni Ukraińskich Mam w Toronto, to projekt Bocian.

To miejsce jest prawdziwym kołem ratunkowym dla nowo przybyłych kobiet z Ukrainy. Mnie tu ratowano rok temu, a teraz ratują moją nową przyjaciółkę Irynę. Można stąd między innymi zabrać potrzebne ubrania, rzeczy czy zabawki dla dzieci. Za darmo, bez rejestracji, bez kolejek i bez poczucia upokorzenia.

Kobieta w ciąży dostała fotelik samochodowy. Zdjęcie autorki

Siostrzeństwo

Pomieszczenie jest niewielkie, ale każdy centymetr przestrzeni zajmują ważne rzeczy. Na stołach stoją pudła z ubrankami, oznaczone wszędzie jako "chłopcy", "dziewczynki 0-3 miesiące", "3-6 miesięcy", "6-12 miesięcy", "5 lat" itd.

Pod stołami foteliki samochodowe, chodziki, wanienki i zabawki. Osobne półki zajmują dziecięce buciki. Wokół krąży wiele kobiet, niektóre sortują torby z rzeczami, które właśnie ktoś przyniósł. "Musimy posortować wszystko tak szybko, jak to możliwe, ponieważ spodziewamy się nowych przybyszów w ciągu najbliższych kilku dni" - wyjaśnia Anna, stara znajoma.

Projekt ma swoich fanów. Na przykład jeden mężczyzna nieustannie zbiera różne dziecięce rzeczy z ulic, które ludzie zostawiają przed swoimi domami i przynosi je do spiżarni. Pomagają wszyscy, zarówno Ukraińcy, jak i ludzie innych narodowości. "Od dawna nikogo o nic nie prosimy, a paczki wciąż przychodzą. Kiedy przeprowadziłam się do Toronto z Buka, gdy byłam w ciąży, tutaj, w Bocianie, znalazłam przydatne kontakty, porady i wszystko, czego potrzebowałam dla mojego nienarodzonego dziecka. I przyjaciół z całej Ukrainy. Dzielimy się swoimi historiami, rozmawiamy o dzieciach, przedszkolach, problemach osobistych i trudnościach w znalezieniu pracy. Mój Bocian to wyjątkowa przestrzeń, miejsce siły, gdzie kobiety inspirują kobiety, gdzie panuje siostrzeństwo. Gdzie czujemy wdzięczność i potrzebę zrobienia czegoś dla innych.

Ukraińskie mamy w Toronto. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Podchodzę do dziewczyny z Charkowa, ma na imię Valeria. Sortuje dziecięce czapki do pudełek: zimowe do jednego, wiosenne do drugiego.

"Wyjechałam do Kanady, gdy byłam w 36 tygodniu ciąży, z mamą i najstarszym dzieckiem. Izyum, gdzie mieszkaliśmy, było już pod okupacją.

W dniu, w którym nasz samolot wylądował w Toronto, mój ojciec zginął na froncie. Brał udział w walkach o Izium. Nie mógł się doczekać dnia, w którym miasto zostanie wyzwolone. I dnia, w którym po raz drugi zostanie dziadkiem

Urodziłam w żałobie po nim na początku lipca 2022 roku.

Świętowaliśmy jego urodziny i stypę w tym samym czasie. A potem dowiedziałam się o śmierci ponad setki moich przyjaciół. Wydawało mi się, że moje serce się zatrzymało" — mówi.

Valeria rozmawia ze mną, sortując kapelusze i doradzając innym kobietom, które przyszły wybrać ubrania. Dziś jest wolontariuszką w Bocianie, a jej dzieci uczęszczają do przedszkola.

— Wolontariat w Bocianie to najlepsza terapia, ratuje mnie przed złymi myślami. Pamiętam, jak uciekaliśmy spod  ostrzału: była zima, a ja w plecaku miałam tylko pieluszki dla mojego nienarodzonego dziecka. Bałam się, że w czasie wojny nie będę mogła ich nigdzie kupić. A potem okazało się, że moja najstarsza córka w ogóle nie ma ubrań, wyobrażasz sobie, jak się beształam za te pieluchy! Oczywiście nie zabrałam ich do Kanady. Na szczęście było wszystko, czego potrzebowałam zarówno dla starszej, jak i dla malucha. A teraz przywożę tu wszystkie rzeczy, z których wyrastają moje dzieci. Kanadyjczycy zazwyczaj wystawiają rzeczy, których nie potrzebują, na ulicę przed swoimi domami lub w Internecie. Jest wiele grup online, które wymieniają się rzeczami, od ubrań po meble — wyjaśnia Valeria i biegnie komuś pomóc. A ja idę na kawę z jedną z założycielek stowarzyszenia ukraińskich mam w Toronto.

Spotkanie młodych matek i administratorek grupy Ukraińskie Mamy w Toronto. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Ukraińskie mamy w Toronto i nie tylko

Anna mieszka w Toronto od 20 lat i wraz z mężem wychowuje syna, który urodził się tutaj i teraz z dumą nazywa siebie "kanadyjską Ukrainką". Ukraińskie Mamy w Toronto to społeczność stworzona przez ukraińskie matki i kobiety w Toronto w 2015 roku, rok po tymczasowej okupacji Krymu. Od tego czasu grupa działa w różnych obszarach, w tym:

  • Zapewnianie emocjonalnego i społecznego wsparcia kobietom podczas ich adaptacji w nowym kraju;
  • Rozwiązywanie problemów domowych, wspólne radzenie sobie z codziennymi trudnościami;
  • Pomoc w znalezieniu pracy i rozwijanie możliwości dla ukraińskich kobiet w Kanadzie;
  • Wsparcie macierzyńskie i inne aspekty mające na celu rozwój społeczności.

Później na bazie społeczności powstał projekt Bocian. Anna Heichuk, Julia Merkulova i Tanya Maksymenko poświęcają swój czas, aby pomóc imigrantką z Ukrainy w przesiedleniu, adaptacji i poszukiwaniu pracy, a w razie potrzeby towarzyszą kobietom w szpitalach i podczas porodu.

Od momentu założenia Ukraińskich Mam w Toronto do rozpoczęcia inwazji na Ukrainę na pełną skalę, grupa liczyła około 4000 kobiet. Dziś to prawie 14 tysięcy kobiet

— W pierwszym miesiącu wielkiej wojny kobiety w ciąży z Ukrainy zaczęły do nas masowo przyjeżdżać, chcąc rodzić bezpiecznie. W tamtych czasach nie było CUAET (specjalny program wprowadzony przez rząd Kanady dla obywateli Ukrainy z powodu inwazji Rosji na pełną skalę — red.), co oznaczało, że nie mogły uzyskać ubezpieczenia zdrowotnego, które pozwoliłoby im rodzić za darmo. Chcieliśmy pomóc. Nasza przyjaciółka, Ukrainka, pracuje w szpitalu Mt. Sinai w Toronto, gdzie znajduje się oddział położniczy. Porozmawiała z dyrekcją i szpital zgodził się przyjąć rodzące Ukrainki - wspomina Anna. — Tak urodził się Bocian.

Na zewnątrz pada deszcz, a kawiarnia, w której z nią siedzimy, ma duże panoramiczne okna. Rozgrzewamy się gorącą kawą, ciesząc się chwilą. Rozmowa toczy się powoli.

— Myślałyśmy, że Bocian będzie małym projektem wsparcia, że będziemy zbierać dziewczyny raz w miesiącu, konsultować się, dzielić doświadczeniami itp. Okazało się jednak, że potrzebowałyśmy pomocy na co dzień. Kobiety często przychodziły do nas w ostatnich miesiącach ciąży, nie znając angielskiego i nie rozumiejąc, jak działa system medyczny w Kanadzie. Musiały się zarejestrować, przejść wszystkie badania, urodzić, a po porodzie mówiono im: "Musisz pokazać swoje dziecko pediatrze trzeciego dnia". A gdzie znaleźć pediatrę? Więc pomagamy im sobie z tym wszystkim poradzić".

Anna Heychuk w szpitalu położniczym z Tetianą, którą tam urodziła. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Od czasu do czasu naszą rozmowę przerywają liczne telefony: "tu konsultant ds. migracji", "tu ze szpitala położniczego", "tu kobieta, której mąż jest oprawcą, musimy ją przenieść do schroniska". Anna ma dobre doświadczenie w zarządzaniu: w swojej głównej pracy na uniwersytecie koordynuje wizyty międzynarodowych delegacji i organizuje wydarzenia. Jak sama przyznaje, te umiejętności bardzo pomagają jej w pracy wolontariackiej.

Tutaj stworzyłam i pielęgnuję moją Ukrainę. Pomagam konkretnym ludziom i czuję, że w ten sposób pomagam sobie, co ułatwia mi okiełznanie wewnętrznego niepokoju

— Grupa Ukraińskich Mam w Toronto to platforma, na której ludzie uczą się również tolerancji. Często widzę posty w mediach społecznościowych krytykujące przymusowe imigrantki za chodzenie do fryzjera i robienie sobie paznokci. Ja uważam wręcz przeciwnie: to dobrze, że to robią. Dla niektórych kobiet dbanie o swój wygląd jest być może sposobem na złapanie życiowej równowagi. To kobiecość, którą chcą w sobie zachować pomimo wszystkiego, co dzieje się wokół nich. Nasze kobiety i dzieci za granicą są jak kiełki walczące o przetrwanie, kiełkujące między kamieniami — mówi Anna.

Dodaje, że w społeczności kobiet w Kanadzie często używa się słowa "siostrzeństwo".

W Kanadzie Anna nauczyła się prosić o pomoc. Nieukrywanie swojej wrażliwości nie jest słabością, ale siłą. Tego właśnie uczy inne kobiety szukające schronienia przed wojną na Ukrainie.

Ukrainka to silna kobieta. A razem stanowią siłę, której nie można pokonać.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska producentka filmowa, scenarzystka i założycielka 435 FILMS, firmy producenckiej, która wyprodukowała filmy fabularne i dokumentalne reżyserów: Mantas Kvedaravičius, Vitaliy Mansky, Oleg Sentsov, Akhtem Seitablaev, Maciek Hamela, Korniy Hrytsiuk i Tonya Noyabrina. Prezentowano je na festiwalach: Berlinale, Festival de Cannes, Hot Docs, TIFF, Sheffield DocFest, PÖFF, IDFA, KVIFF, OIFF, Millennium Docs Against Gravity, etc. Wyprodukowała indyjski hit "RRR" w reżyserii S.S. Rajamouli, który zdobył Złoty Glob i Oscara w 2023 roku.
Obecnie mieszka w Kanadzie (Toronto), gdzie rozwija działalność ukraińsko-kanadyjskiej społeczności filmowej i pracuje nad ukraińskimi projektami filmowymi.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy..

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Trump to drapieżnik. Kanadyjski generał o sytuacji Kanady i Ukrainy – i szansach na pokój

Ексклюзив
20
хв

Wrzesień 2024 w Ukrainie na zdjęciach

Ексклюзив
20
хв

W kanadyjskich przedszkolach prezenty dostają nie nauczyciele, ale rodzice

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress