Exclusive
20
min

"Nie jesteśmy sami, bo jesteśmy razem". Historia Andżeliki i jej pięciorga dzieci

Dwuletnia Ksenia objęła matkę swoimi małymi rączkami i nie puściła jej aż do końca podróży. Chłopcy zostali umieszczeni na górnych półkach obok swoich towarzyszek podróży. Decyzja o ewakuacji była trudna, a Andżelika Kowtun bała się jechać sama z piątką dzieci w nieznane. Ale musiała...

Tetiana Wygowska

Rodzina Andżeliki Kowtun. Zdjęcie z prywatnego archiwum

No items found.

W pociąg ewakuacyjnym ludzie byli ściśnięci jak śledzie w beczce. Najstarszy syn Andżeliki, Dawid, został w przedsionku przez całą noc. "Teraz już wiem, dlaczego tak długo trzymano nas na placu defilad — uśmiecha się do siebie ten 15-letni uczeń Korpusu Kadetów w Sumach. - Ale jak się to wszystko teraz przydaje!". Przez pewien czas Dawid będzie musiał być najstarszym mężczyzną w swojej licznej rodzinie. Bo jego ojciec Witalij Kowtun, choć ma pięcioro dzieci, poszedł na wojnę bronić swojej ojczyzny.

Andżelika nie płakała. Miała ważniejsze rzeczy do zrobienia i zadania do wykonania. "David sobie poradzi — pomyślała - jest dorosły i niezależny. Ale co z maluchami?".

Dwuletnia Ksenia objęła mamę swoimi małymi rączkami i nie puściła jej aż do końca podróży. Chłopcy, 9-letni Grigorij i 8-letni Witalij, zostali umieszczeni na górnych półkach, obok dziewczynek, towarzyszek podróży. 13-letnia Ewa siedziała naprzeciwko i była gotowa wesprzeć matkę, gdyby ta potrzebowała pobawić się z młodszą siostrą. Andżelika cieszyła się, że ma taką pomocniczkę. Podróżowali donikąd, bez celu. Na ostatnim przystanku, w Chmielnickim, przesiedli się do pociągu do Lwowa.

Podczas ewakuacji. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Od miłości do nienawiści

20 lutego 2022 roku Andżelika nie mogła znaleźć sobie miejsca. Miała złe przeczucie i dręczyła męża pytaniami: "Co zrobimy z dziećmi, jeśli wybuchnie wielka wojna?". Witalij był zirytowany. Przekonywał ją, że to się nigdy nie stanie, nie wierzył w najgorsze. A może po prostu chciał uspokoić żonę?

"Mój mąż pochodzi z Makijiwki - mówi Andżelika. — Ja dorastałam w Łubniach, ale urodziłam się w Doniecku. Tam zatrzymali się nasi przyjaciele i dawna rodzina mojego ojca. Widziałam, jak bardzo rośnie nienawiść miejscowych do Ukrainy.

Wnuczka byłej żony mojego ojca zadzwoniła ze słowami: "Dziadku, nienawidzę Ukrainy"

Była pływaczką synchroniczną, podróżowała po całej Ukrainie. A kiedy powstała tzw. Doniecka Republika Ludowa, basen opustoszał, jak wszystko wokół, więc musiała siedzieć w domu. Ojciec próbował jej tłumaczyć, że za czasów Ukrainy można było podróżować, ale teraz już nie. I że jej matka miała własny biznes, namiot handlowy, ale teraz już go nie ma. Jednak dziewczynka nie chciała go słuchać, znienawidziła Ukrainę".

O Rosjanach — zombie Andżelika nie dowiedziała się z artykułów w gazetach. Brat jej męża mieszkał w Rosji i podczas każdej rozmowy telefonicznej przekazywał im putinowską propagandę. Nie było sensu im niczego wyjaśniać. Ale kiedy zaczęło się bombardowanie Kijowa, Andżelika wysłała film, który nakręciła jej siostra. Miała słabe nogi i nie mogła zejść do piwnicy, więc na własne oczy widziała bombardowanie sąsiedniego domu. Jak zaczarowana filmowała to, co widziała... Film trafił do Andżeliki, a potem do jej przyjaciół i krewnych po drugiej stronie granicy... Początkowo była cisza. A potem tylko jedno zdanie: "Nic nie mów. Rosja nie bombarduje Kijowa!"

Ratowanie kadeta Dawida

Anżelika zdała sobie sprawę, że nie ma już krewnych po drugiej stronie granicy. Ale tutaj miała dużą rodzinę, którą trzeba ratować. Przede wszystkim Dawida, który jest teraz pod granicą, praktycznie w środku piekła, w swoim liceum wojskowym w Sumach.

Dawid z ojcem. Zdjęcie z prywatnego archiwum

"Poranek 24 lutego 2022 roku zapamiętałam jako jak koszmar - wspomina Andżelika. — Moja najmłodsza córka nie spała dobrze, więc wzięłam ją do mojego łóżka; Witalij musiał spędzić noc w pokoju dziecięcym. Wczesnym rankiem nagle wszedł do sypialni: 'Andżela, wojna się zaczęła!' Po nieprzespanej nocy nie mogłam zrozumieć, czy to jeszcze sen, czy już rzeczywistość. I wtedy zadzwonił telefon z korpusu kadetów. Powiedzieli, że kolumny rosyjskich wojsk przejeżdżają obok centrum regionalnego i że drogi wyjazdowe z Sum są zablokowane. Trzeba było ratować uczniów, więc liceum postanowiło pozwolić im wrócić do domu".

Co robić? Jak ściągnąć Dawida z Sum do Łubniów? Kowtunowie mieli w Sumach znajomego. Od niego dowiedzieli się, że autobusy przestały kursować - z miasta mogły wyjeżdżać już tylko prywatne samochody. Znajomy pracował jako dyspozytor taksówek i opowiadał o przypadkach kobiet, które przyjechały do Sum w podróż służbową i nie mogły wrócić autobusem do Kijowa i innych miast pod rosyjskim ostrzałem. Andżelika ciągle się martwiła. Na szczęście dowództwo szkoły robiło wszystko, aby uratować swoich uczniów.

Dowódcy zwołali nastolatków i kazali im przebrać się w cywilne ubrania. Zwracali uwagę na najdrobniejsze szczegóły, które mogłyby zdradzić kadetów, gdyby wpadli w ręce Rosjan. Bo np. ich bielizna była taka, jaką mieli też w straży granicznej.

"Pewna matka przyjechała po syna z Połtawy. Powiedziała, że zapakuje też innych chłopców do swojego samochodu i ich wywiezie - wspomina Andżelika. Samochodem pełnym chłopców przyjechała do miasta Choroł [w obwodzie połtawskim - red.]. Byli ubrani w dresy, na zewnątrz było zimno. Rodzice odbierali ich w pobliżu stacji benzynowej; zebrał się tam prawdziwy tłum. To był pierwszy szok i sprawdzian dla naszej rodziny".

Wojenne wyzwania

Po przybyciu najstarszego syna Witalij poszedł do terytorialnego centrum rekrutacyjnego i zaciągnął się do obrony terytorialnej. Sytuacja była dramatyczna. Rosjanie pędzili w kierunku Kijowa, a ludzie w Łubniach przygotowywali się do obrony miasta, choć nie było broni. Mimo to mężczyźni organizowali się w oddziały i sami robili koktajle Mołotowa. Ale Witalij zwątpił w sens pozostania w obronie terytorialnej. Miał kwalifikacje wojskowe wymagane przez armię, więc poprosił o przeniesienie do Sił Zbrojnych Ukrainy.

Zaklinał żonę i dzieci, by opuścili Łubnie. To była trudna decyzja, Andżelika bała się jechać sama z piątką dzieci w nieznane. Ale musiała...

Pięcioro dzieci Andżeliki i Witalija. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Na dworcu kolejowym we Lwowie Andżelika odniosła wrażenie, że cofnęła się w czasie. Wciąż nie mogła uwierzyć, że jeszcze wczoraj miała dużą rodzinę i duży dom w Łubniach, a dziś tego domu już nie ma. "Ale to dobra wiadomość — uśmiechnęła się do siebie — mój największy skarb, moja rodzina, jest ze mną, wszyscy żyją. I dzięki Bogu są zdrowi, więc nie ma czasu na marudzenie, trzeba działać".

Tymczasem Witalij dbał o swoją rodzinę nawet na odległość. U przyjaciela Filipa, z którym pracował na budowie w Polsce, zorganizował schronienie dla bliskich w Sosnowcu.

Przekroczenie granicy nie było łatwe. Po kilkugodzinnym oczekiwaniu w kolejce wrócili do hotelu na zachodnich obrzeżach Lwowa. Andżelika i jej dzieci mogli tam odpocząć i się umyć. Właściciele hotelu kwaterowali uchodźców za darmo, starali się im jakoś pomóc, nakarmić. Jedna z kobiet stała na granicy przez 12 godzin — i wróciła do Lwowa wyczerpana. Kiedy zobaczyła Andżelikę, powiedziała: "Nawet nie myśl o podróży z malutkim dzieckiem i staniu na granicy przez noc. Dziecko zmarznie i zachoruje".

Na szczęście polscy wolontariusze zauważyli jej rodzinę. Dwoma furgonami przywieźli do hotelu pomoc humanitarną. Do drugiego z nich polski kierowca, Michał, zapakował całą rodzinę Kowtunów.

Wyszukał gdzieś stare koce, jakiś stary fotelik, wrzucił to wszystko do bagażnika i kazał starszym dzieciom wsiąść do samochodu

Andżelika i mała Ksenia jechały taksówką, busy poruszały się tzw. zielonym korytarzem. Michał odebrał paszporty i sam załatwił formalności z pogranicznikami, dzieci spały zawinięte w koce. Przekroczyli granicę w godzinę. W Przemyślu, niedaleko miejsca zbiórki, Michał musiał ich zostawić - miał kolejny kurs do Ukrainy. Na odchodnym powiedział do Andżeliki: "Jeśli nie zdążysz stąd wyjechać przed moim powrotem, przyjadę rano i zabiorę cię do Sosnowca".

W ciągu dnia odjeżdżał tylko jeden autobus do Katowic — Kowtunowie już się w nim nie zmieścili. I tak Michał uratował ich po raz drugi. "W czasie tej krótkiej podróży tak się zaprzyjaźniliśmy - wspomina Andżelika — że w domu w Sosnowcu zalaliśmy się łzami i długo przytulaliśmy. Od tamtej pory nie straciliśmy kontaktu. Michał dzwonił kilka razy, oferując nawet pomoc w załatwieniu mieszkania".

Nowe życie w Sosnowcu różniło się od tego, do czego Andżelika przywykła w Łubniach. Jednak adaptacja przebiegła gładko, bo Filip, właściciel trzypokojowego mieszkania, Filip, był gościnny i wrażliwy. Dawid zdalnie kontynuował naukę w Korpusie Kadetów. Miesiąc później Ewa, Hryć i Witalij rozpoczęli naukę w szkole w Polsce, gdzie otrzymali niesamowite wsparcie. Andżelika ze wzruszeniem wspomina nauczycieli, rodziców i sąsiadów, którzy zapewnili im wszystko, czego potrzebowali: "Kupili Kseni pieluchy na cały rok - uśmiecha się - a także poduszki i koce. Po kilku dniach Filip nie mógł już swobodnie chodzić po korytarzu, bo całe przejście było zastawione paczkami z pomocą. Szkoła dała nam wszystko, czego dzieci potrzebowały do nauki, nawet nowe ubrania i buty".

W polskiej szkole. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Jednak Witalij coraz rzadziej się odzywał. Był w pobliżu miasta Łozowa, gdzie toczyły się zacięte walki.

"Piszę SMS-a do Witalija z prośbą, by mi chociaż napisał, że wszystko jest w porządku - wspomina Andżelika. — Niczego więcej nie potrzebuję. Kładę dzieci spać i znów biorę do ręki telefon... Witalij do tej pory miał szczęście. Kilka razy mógł zginąć podczas ostrzału w Kijowie, a potem pod Charkowem. Jego towarzysze umierali, ale on jakby urodził się w czepku."

Długo nie odpowiadał, aż w końcu napisał: "Zadzwonię do ciebie teraz, podnieś słuchawkę, tylko nie krzycz". Okazało się, że został ranny i przebywa w szpitalu.

Znowu razem

Od tego czasu kontaktował się częściej, ale nadal nie było spokoju, bo Rosjanie ostrzeliwali również szpitale. Uniknął ryzyka, bo nigdy nie lekceważył alarmów i zawsze schodził do schronu.

Andżelika wyprosiła, by napisał rezygnację ze służby. Już nie miała siły. W pośpiechu przyjechał do swojej rodziny, nie dbając o status kombatanta i nie przechodząc badań lekarskich, które miały potwierdzić, że jest niepełnosprawny. Nareszcie byli razem.

Znowu razem. Witalij i Andżelika znowu razem. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Filip pomógł im znaleźć osobne mieszkanie. Witalij poszedł do pracy na budowie, Anżelika została sprzątaczką. Dla byłej bizneswoman, właścicielki kawiarni, był to trudny krok. Ale musieli płacić czynsz, mieli dzieci, ich ojciec wymagał leczenia po tym, jak został ranny. A Dawid rozpoczął płatną naukę w technikum.

"Napisałam na Facebooku w jednej z lokalnych grup, że szukam pracy na 4-5 godzin, bo mam małe dziecko - mówi Andżelika. — Zapytali mnie, czy chcę sprzątać. Tak poznałam Ukrainkę, która mieszka w Polsce od sześciu lat. W Ukrainie miałam inne życie, musiałam się ogarnąć. Moja nowa szefowa jakby wyczuła moje zagubienie i powiedziała: "Nie bój się, dam ci takich klientów, że wszystko będzie dobrze. Nie będziesz czuła się upokorzona". I tak się stało. Właściciele traktowali mnie dobrze, zawsze się witali, częstowali kawą i herbatą. Teraz mam czterech klientów, klucze do ich domów, nasze relacje są oparte na zaufaniu. Po sprzątaniu mieszkań idę sprzątać sale lekcyjne w instytucie. Wszystko jest oficjalne, płacę podatki".

Andżelika sprawia wrażenie samowystarczalnej, pewnej siebie kobiety, która jest w stanie rozwiązać każdy problem. W czym tkwi sekret jej siły?

Rozwiązuj problemy na bieżąco. Lub, jak mówią Polacy, jeden problem naraz. Andżelika radzi skupić się na jednym problemie, a nie na wszystkich naraz, ponieważ takie podejście pomaga osiągać cel bardziej efektywnie niż gdy uwaga jest rozproszona na wiele różnych problemów. Nie należy też zbytnio ekscytować się myśleniem o przyszłych problemach i rysowaniem w głowie obrazów, które jeszcze nie istnieją. Zdecyduję, co stanie się jutro, a dziś myślę o tym, co jest pilne w tej chwili.

Nie jesteśmy sami, bo jesteśmy razem. Andżelika stara się angażować swoje dzieci we wspólne, rodzinne działania i obowiązki. Nigdy nie jest obojętna na osobiste problemy któregokolwiek z najbliższych, uczy ich wzajemnego wspierania się i współdziałania. Bo przyjazna atmosfera w rodzinie pomaga przezwyciężyć trudności.

Ego jest wrogiem, czyli jak pokochać pracę, której wcześniej się nie lubiło. Andżelika mówi, że sprzątanie uwalnia jej umysł od ciężkich myśli. Mając własną kawiarnię, musiała dużo planować i analizować — a tutaj po prostu odpoczywa od odpowiedzialności za firmę. Oczywiście nie widzi siebie jako wiecznie sprzątającej, ale jako "intelektualne wytchnienie" ta praca jest całkiem normalna. W każdym razie to lepsze niż leżenie na kanapie i przeżywanie wiadomości z frontu.

Praca społeczna pomaga przezwyciężyć poczucie winy. Andżelika mówi, że nigdy nie czuła się "zdrajczynią" z powodu opuszczenia ojczyzny w najtrudniejszych czasach. Angażuje się w walkę jako wolontariuszka. Wraz z dziećmi uczestniczy w wiecach poparcia dla Ukrainy, wyplata siatki maskujące, zbiera pomoc i wysyła ją na front. Taka aktywna obywatelska postawa pomaga jej nie "stwardnieć" i daje przekonanie, że nawet na odległość wypełnia swój obywatelski obowiązek wobec Ukrainy.

Andżelika na wiecu poparcia dla Ukrainy w Katowicach. Zdjęcie z prywatnego archiwum
No items found.

Założycielka i redaktor naczelna wydawnictwa „Czas Zmian Inform”, współzałożycielka fundacji „Czas Zmian”, wolontariuszka frontowa, dziennikarka, publikująca w gazetach ukraińskich i polskich, w szczególności „Dzienniku Zachodnim”, „Gazecie Wyborczej”, "Culture.pl".  Członkini Ogólnoukraińskiego Towarzystwa „Proswita” im.  Tarasa Szewczenki, organizatorka wydarzeń kulturalnych, festiwali, "Parad Wyszywanki" w Białej Cerkwi.

W Katowicach stworzyła ukraińską bibliotekę, prowadzi odczyty literackie, organizuje spotkania z ukraińskimi pisarzami.  Laureatka Nagrody literackiej i artystycznej miasta Biała Cerkiew im  M. Wingranowskiego.  Otrzymała Medal „Za Pomoc Siłom Zbrojnym Ukrainy”, a także nagrodę Visa Everywhere Pioneer 20, która docenia osiągnięcia uchodźczyń, mieszkających w Europie i mających znaczący wpływ na swoje nowe społeczności.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
20 dni w Mariupolu - opowieść Wołodymyra Nakulina, policjanta z Doniecka

Pracuje w Głównym Departamencie Policji Narodowej w obwodzie donieckim. Jest jednym z głównych bohaterów nagrodzonego Oscarem filmu dokumentalnego „20 dni w Mariupolu”. To on pomógł Mścisławowi Czernowowi, Jewhenowi Małoletce i Wasylisie Stepanenko opuścić Mariupol i zabrać fotograficzną i filmową dokumentację zbrodni popełnionych tam przez Rosjan. W wywiadzie dla Sestr Wołodymyr Nikulin opowiada o ewakuacji, o dramatycznym spotkaniu z dziennikarzami i o tym, jak dzięki ciasteczkom zrozumiał, że wszystko do człowieka wraca: i dobro, i zło.

Wielu z tych, których znałem, zostało zdrajcami

– Trafiłem do Mariupola po tym jak Donieck, mój dom, został zdobyty – mówi Wołodymyr. – Pracuję w organach ścigania od ponad 30 lat. W 2014 roku, kiedy miały miejsce epokowe wydarzenia, pracowałem w donieckiej policji obwodowej. Broniliśmy siedziby Obwodowej Administracji Państwowej, gdy separatyści próbowali ją przejąć. Zostałem w Doniecku nawet wtedy, gdy był już niemal zdobyty. Ale w końcu, latem 2014 roku, moja rodzina i ja opuściliśmy dom. W tamtym czasie była to dla mnie jedyna możliwość kontynuowania służby. A służba jest dla mnie bardzo ważna.

Szczególnie trudno było mi zaakceptować fakt, że nie wszyscy ukraińscy policjanci opuścili wówczas okupowany Donieck – nie wszyscy pozostali wierni przysiędze. To był dla mnie cios. W końcu wielu z nich znałem osobiście, razem służyliśmy. Świadomie zdecydowali się zostać zdrajcami.

Ci, którzy zostali w Doniecku, przeszli na stronę wroga. A ci, którzy nie zdradzili, trafili do Mariupola

Trudno mi mówić o moim domu w Doniecku. Mam nadzieję, że jest bezpieczny. Opuściłem już trzy domy: w Doniecku, Mariupolu i Myrnohradzie. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Doniecka, nie wziąłem ze sobą żadnych rzeczy. Pamiętam letnie buty z siateczką, koszulę z krótkim rękawem... Nie wziąłem nawet spodni – munduru szukałem już na miejscu, gdy na powrót zaczęła się moja służba. Ale miałem lojalnych kolegów i poczucie wolności, którego w Doniecku już nie było.

Wołodymyr Nikulin. Zdjęcie: archiwum prywatne

Rosjanie w obwodzie donieckim palili się do rozpętania wojny. Chcieli krwi, lecz mieszkańcy Doniecka nie chcieli walczyć. To tylko ich rozwścieczyło. Urządzili prowokację. Już na początku wojny zaatakowali donieckie lotnisko.

Nie było tam mieszkańców miasta, tylko ludzie z Rosji. Więc okupanci ich zabili, na alei Kijowskiej, a potem pokazywali ich ciała, żeby wywołać wojnę

Kiedy dotarliśmy do Mariupola, personel policyjny był już zredukowany. Ze 120 osób pracujących w regionalnej jednostce policji pozostało tylko 12. Gdy odtwarzano policję, przeszedłem wszystkie etapy lustracji i ponownej certyfikacji. Często jeździliśmy do Awdijiwki. Byłem zaskoczony tym, jak ludzie żyli tam pod ostrzałem. Ale żyli, bo jeszcze było państwo i wolność. Dzieci bawiły się na placach zabaw, sklepy były otwarte. Mój kolega po tym jak został ranny na froncie, kupił nawet mieszkanie w Awdijiwce. Ludzie kochali swoją ziemię i wierzyli w zwycięstwo.

Ksenia Minczuk: Przygotowywaliście się na pełnoskalową wojnę?

W 2021 roku, kiedy mieliśmy już informacje wywiadowcze, że Rosja się szykuje, również rozpoczęliśmy przygotowania. I to nam bardzo pomogło. W 2014 roku wiele straciliśmy, bo nie byliśmy przygotowani i byliśmy zdezorientowani. W Mariupolu postanowiliśmy zapobiec powtórce z historii. Dlatego gdy Rosjanie zaczęli okupować Mariupol, w ich ręce nie wpadł ani jeden dokument czy teczka. Nie przejęli też żadnej broni. Zabraliśmy wszystko, zanim rozpoczęła się inwazja. No i byliśmy gotowi do walki. Tam nie było tak wielu zdrajców, jak w Doniecku. I nie było też chaosu, byliśmy więc w stanie utrzymać porządek. Oczywiście na tyle, na ile było to możliwe w takich okolicznościach.

Dla nas, policjantów z Doniecka, wojna zaczęła się nie w 2022 roku, ale w 2014

I kiedy mój przełożony obudził mnie o 5 rano 24 lutego słowami: „alarm bojowy”, od razu wszystko zrozumiałem. Uświadomienie sobie, że cały kraj jest atakowany, było bardzo bolesne.

Tylko nie uderzajcie w dom, w którym jest moja rodzina

Jak wspomina Pan swoje 20 dni wojny w Mariupolu?

Nigdy ich nie zapomnę. Ale to wszystko przemyślę sobie później. Bo teraz, gdy rozmawiamy, wciąż trwają ataki, eksplozje, a ja myślę, co robić i gdzie się udać po zakończeniu ostrzału Kramatorska. Nie mam czasu myśleć o niczym innym. Pamiętam jednak każdy dzień i każdą osobę, która tam była.

Pamiętam początek wielkiej wojny, z tym pełzającym poczuciem katastrofy. Czułem to w każdej komórce mojego ciała. A potem zobaczyłem, jak miasto jest zabijane. Rosjanie atakowali Mariupol ze wszystkich stron. Rozumieliśmy, że bardzo go potrzebują, ale trwaliśmy, by historia z Doniecka się nie powtórzyła.

Moja żona i córka postanowiły zostać w mieście. Żona powiedziała: „Nie chcę, żeby było tak jak w Doniecku. Nie chcę już nigdzie uciekać. Chcę być w domu”

Każdego dnia wcześnie rano szedłem do pracy, patrzyłem na dom, w którym mieszkała moja rodzina, i bałem się, że po raz ostatni widzę go w nienaruszonym stanie. To było najbardziej przerażające. Ilekroć dochodziło do ostrzału (a dochodziło cały czas), modliłem się w duchu: „Proszę, tylko nie w dom, w którym jest moja rodzina”.

Jako policjant miałem dużo pracy. Najpierw musiałem wynieść dokumentację, potem zbierałem broń, przygotowywałem materiały do wznoszenia fortyfikacji. A kiedy zaczął się atak, pomagałem ludziom.

Pomoc humanitarna. Mariupol na początku marca 2022 r. Zdjęcie: archiwum prywatne

Żałuje Pan, że na tak długo został w Mariupolu?

Właściwie to żałuję, że wyjechałem, bo naprawdę nie chciałem powtórki z mojego rodzinnego Doniecka. W Mariupolu pozostało wielu ludzi, potrzebowali pomocy. Miasto było otoczone, bombardowane, szturmowane. Miejscowi nie mogli się z niego wydostać, każdy mieszkaniec był na skraju śmierci. Bomby z samolotów, rakiety, artyleria. Domy płonęły. Rosjanie celowo niszczyli wszystko, by złamać nasz opór.

Atakowali też lokalną siedzibę Państwowej Służby do spraw Sytuacji Nadzwyczajnych Ukrainy, by uniemożliwić ratownikom niesienie pomocy. A ludzie umierali straszną śmiercią.

Na przykład ci, którzy ukrywali się w piwnicach domów, w które uderzały pociski, byli zasypywani. I nie było nikogo, kto mógłby im pomóc

Lekarze wyciągali ludzi spod ostrzału, byli bohaterami. Takich historii jest wiele. Ofiar były dziesiątki, setki tysięcy. Cywile, dzieci przysypane gruzem w piwnicach. Później Rosjanie nie grzebali ich, tylko po prostu gdzieś wywozili. Nie wiemy, co zobaczymy, gdy wyzwolimy Mariupol...

Policja została w mieście do samego końca. Dostarczaliśmy pomoc humanitarną, pieluchy, szukaliśmy schronienia dla ludzi. Zawoziliśmy rannych do lekarzy. Aż nadszedł dzień, kiedy zostaliśmy otoczeni w szpitalu. Wcześniej przynosiłem do tego szpitala ciastka – takie okrągłe, z nadzieniem owocowym. Kiedy ukrywaliśmy się w podziemiach szpitala, lekarze przynosili nam te ciastka. Tak to do mnie wróciło.

Wiedzieliśmy, że odtąd będziemy trzymać się razem

Jak Pan poznał Mścisława Czernowa, Jewhena Małolietkę i Wasylisę Stepanenko?

Poznaliśmy się, kiedy Rosjanie zaatakowali szpital położniczy [9 marca 2022 r. – red.]. Byłem pod wrażeniem tego zespołu. Mariupol był już niemal zniszczony, w mieście pozostali tylko miejscowi. I wtedy zobaczyłem ludzi z napisem „Press”. Mieli na sobie hełmy i kamizelki kuloodporne. Na początku myślałem, że to zagraniczni dziennikarze – i szczerze mówiąc, bardzo się ucieszyłem na ich widok. To była trochę samolubna radość, ale nie wstydzę się jej.

Kobieta w ciąży ewakuowana z bombardowanego szpitala położniczego w Mariupolu. Zdjęcie: Yevhen Maloletka/AP Photo
Zdałem sobie bowiem sprawę, że to, co dzieje się z naszym miastem, ma szansę stać się dziedzictwem ludzkości

Rosjanie umieją kłamać i obawiałem się, że znów będą ukrywać swoje zbrodnie.

Najpierw natrafiłem na Mścisława. Powiedział, że jest z Charkowa. Zapytałem: „Jak sobie tutaj radzisz? Potrzebujesz pomocy?” Nie odpowiedział. Po prostu spojrzeliśmy na siebie i wtedy zdałem sobie sprawę, że im pomogę, bo tego potrzebują. Ja też tego potrzebowałem. Od tamtej pory jesteśmy razem.

Sposób, w jaki pracowali, zadziwił mnie. Profesjonalny, jasny, nieustraszony. Ważną sprawą był transfer materiału, który zrobili – w tamtych warunkach rzecz niemal niemożliwa. Po pierwsze, dla Rosjan byli już wrogami. Po drugie, w mieście było niewiele miejsc z dostępem do Internetu. Najpierw udaliśmy się do centrum miasta, gdzie znajdowała się stacja Kijewstar. Na filmie widać, jak siedzimy tam pod betonowymi schodami, Mścisław przesyła materiał ze swojego telefonu, podczas gdy Rosjanie bombardują całą okolicę. Kiedy Internet przestał tam działać, zaczęliśmy chodzić do punktu dowodzenia Gwardii Narodowej i Piechoty Morskiej, gdzie była sieć satelitarna. To był obiekt strategiczny, pilnowali go umundurowani policjanci z karabinami maszynowymi. Kiedy przyjeżdżaliśmy dostarczyć materiały, wszyscy policjanci na moją prośbę odłączali się od Wi-Fi, nawet nie zadawali pytań. Rozumieli, jakie znaczenie mają informacje – one później wpłynęły na wielu ludzi na całym świecie. W szczególności na przekazanie nam pomocy wojskowej.

Nie wiedziałem, czy mój samochód gdziekolwiek dojedzie

Rosjanie przypuścili atak od strony szpitala. Pamiętam, że snajper ranił pielęgniarkę w szyję. Po drugiej stronie był atak czołgów. Na jednej z klatek filmu widać, jak rosyjski czołg chowa się za cerkwią. Potem się wysunął i zaczął strzelać do domów, w których znajdowali się ludzie.

Czołg, który strzela do cywilów, chowając się za cerkwią, to Rosja.

Pamiętam oczy ludzi, którzy ukrywali się z nami w szpitalu. Wśród nich było wiele starszych osób i kobiet, patrzyły na nas z błagalną prośbą: „Zróbcie coś, żeby nas nie zabili”

Kazałem wszystkim ukryć się i nie pokazywać w oknach. Wiedziałem, że jeśli będziemy stawiać opór, wszyscy zostaniemy zabici. Z okrążenia wyprowadził nas specjalny oddział Sił Zbrojnych Ukrainy.

Bo to jest moja ziemia

Kiedy Pan zrozumiał, że czas opuścić Mariupol?

Wydarzenia rozwijały się dynamicznie. Rosjanie nie tworzyli korytarzy humanitarnych dla mieszkańców miasta, 14 marca ludzie zaczęli więc przebijać się na własną rękę. Mścisław, Jewgienij i Wasylisa usłyszeli od ekspertów ds. bezpieczeństwa, że powinni Mariupol natychmiast opuścić. Zaczęli więc szukać sposobów. Ja nie zamierzałem wyjeżdżać, ale staliśmy się już zespołem. Poza tym ich pierwsza próba wyjazdu nie powiodła się. Czułem, że muszę zostać z nimi do końca. Postanowiłem więc, że ich zabiorę. I moją rodzinę też.

Samochód Wołodymyra, 2022 r. Zdjęcie: archiwum prywatne

Samochód Jewhena, którym on i jego zespół przyjechali do Mariupola 24 lutego, został zniszczony. Mój samochód został uszkodzony przez pocisk z wyrzutni Grad, nie było w nim ani jednej całej szyby. Ale wciąż działał. Nie wiedziałem, dokąd dojedzie, lecz odpaliłem go i ruszyliśmy. Teraz część mojego samochodu jest w Niemczech, w muzeum dziennikarstwa.

Nie zabraliśmy ze sobą prawie nic – tylko małą walizkę z rzeczami mojej córki i żony. Moje rzeczy, spakowane, były w mieszkaniu od 2014 roku. Nawet ich nie przejrzałem.

Moje sztuczki zadziałały, bo posterunki kontrolne były obsadzone przez nieprofesjonalnych żołnierzy

Podróżowaliśmy, nie znając drogi. Wiedziałem, że nie powinniśmy jechać główną drogą. Pracowałem w wydziale kryminalnym, więc miałem jakieś rozeznanie. Jechaliśmy w kierunku wybrzeża, ale wcześniej musieliśmy minąć kolejkę samochodów, które wyjeżdżały. Długie kolumny samochodów czekały na wyjazd z miasta. Zdałem sobie sprawę, że musimy się przebić, by wyjechać przed zachodem słońca – to był jedyny sposób, by ocalić zdjęcia i filmy. Wpadłem na pewien pomysł…

Mścisław i Jewhen, ubrani w hełmy i kamizelki kuloodporne z napisem „Press”, biegli przed naszym samochodem.

Ludzie, widząc biegnących dziennikarzy, nie wiedzieli, co się dzieje – i się rozstępowali

Potem Jewhen usiadł na masce samochodu. To też był element przyciągnięcia uwagi – i ludzie nadal nas przepuszczali. W ten sposób przedostaliśmy się przez miasto. Ryzyko było ogromne, ale plan zadziałał.

Po drodze minęliśmy wiele punktów kontrolnych. Gdyby Rosjanie sprawdzili choćby jeden z naszych bagaży, wpadlibyśmy. Musieliśmy mieć pewność, że nie zostaniemy przeszukani. Dlatego na każdym z tych posterunków wyjmowałem paczkę Marlboro i zaczynałem palić. To przyciągało uwagę okupantów. Częstowałem ich, a oni, zajęci paleniem, nas przepuszczali. Zadziałało, ponieważ punkty kontrolne były obsadzone przez nieprofesjonalnych żołnierzy. Takich łatwiej wywieść w pole.

Pamiętam moment, kiedy przekraczaliśmy linię frontu. Wieczorem, bez żadnego oświetlenia, reflektory wyłączone. W każdej chwili konwój, w którym jechaliśmy, mógł zostać ostrzelany. Tak przejechaliśmy przez Połohy. Dotarliśmy do kolejnego posterunku kontrolnego, gdzie oświetliła nas latarnia.

I wtedy zobaczyłem żołnierza w ukraińskim mundurze. Wysiadłem z samochodu, podszedłem do niego i... przytuliłem go. A on przytulił mnie. Bez słów

Wróciłem do samochodu i pojechaliśmy dalej. Potem zatrzymała nas policja, sprawdziła nasze dokumenty i samochód. Byłem tak nabuzowany adrenaliną, że nic z tego wszystkiego nie rozumiałem. To był prawdziwy cud, że udało nam się wyjechać.

Śni Pan o Mariupolu?

Jeszcze nie. Myślę, że mój mózg wypiera wspomnienia. Sny są wtedy, kiedy masz czas na analizę. Nadal służę w obwodzie donieckim. Gdziekolwiek się znajdę, będę służył. Bo to jest moja ziemia.

20
хв

Czołg, który strzela do cywilów, chowając się za cerkwią, to Rosja

Ksenia Minczuk
Roman Łucki

Do rywalizacji o Oscara Polska zgłosiła w tym roku film o Ukraińcach i z ukraińskimi aktorami. Dramat „Pod wulkanem” w reżyserii Damiana Kocura opowiada historię rodziny, która po rozpoczęciu inwazji z turystów stała się uchodźcami. W filmie wystąpił Roman Łucki, ukraiński aktor, którego polscy widzowie znają już z głośnych spektakli teatralnych „Hamlet” i „Dziady” w reżyserii Mai Kleczewskiej. Na świecie jest znany z głównej roli w „Blasku”, pierwszym ukraińskim filmie pokazywanym na Festiwalu Filmowym w Wenecji. Na tym festiwalu Łucki już dwukrotnie chodził po czerwonym dywanie.

Kadr z filmu „Pod wulkanem”

Trzeci film o wojnie, w którym nie ma walki

– Pewnego razu przeczytałem, że my, Ukraińcy, żyjemy pod wulkanem, który może wybuchnąć w każdej chwili – mówi Roman Łucki w wywiadzie dla Sestr. – Ten wulkan to sąsiedni kraj, który jest uzbrojony po zęby. W 2014 roku wulkan się obudził, a w 2022 roku eksplodował...

Oksana Gonczaruk: Gdy powstał „Blask”, stałeś się poważnym aktorem dramatycznym. Czasami nie wiem, gdzie podział się ten wesoły Oleszko Popowycz z „Twierdzy”. Najbardziej zmieniły się Twoje oczy… Miałeś też rolę dramacie „Miesiąc miodowy” – o życiu pary pod okupacją, a potem w „Pod wulkanem”. W każdym z nich była wojna.

Roman Łucki: – Zwróć uwagę, że „Pod wulkanem” to mój trzeci film o wojnie, w którym nie ma żadnych walk. Ludzie rozumieją, czym jest wojna na froncie. Ale wojna wewnątrz ukraińskich rodzin nie jest dla Europejczyków widoczna.

W tym samym czasie, wraz z wybuchem wielkiej wojny, każda z naszych rodzin stanęła przed wyborem: zostać czy wyjechać. I ten wybór wywołał wiele konfliktów, także w mojej rodzinie: wszyscy kłóciliśmy się o to, co dalej robić. W małych, rodzinnych wszechświatach wojna wywołuje mikrowojny. Bo wojna to nie tylko walki pokazywane w telewizji.

I to jest rodzaj wojny, o której mówisz w każdym ze swoich filmów. Nie biegasz w kadrze z karabinem, ale ujawniasz światu wewnętrzny dramat, przez który przechodzą Ukraińcy.

Tak, to nie jest akcja, to coś bardziej subtelnego i interesującego dla mnie jako aktora.

„Wojna to nie tylko walki pokazywane w telewizji”. Zdjęcie: Vera Blansh

Angaż mimo brody

Jak trafiłeś do „Pod wulkanem”? Dlaczego Damian Kocur zaprosił Cię do zagrania tam głównej roli męskiej?

To cała historia. Jako polski reżyser Kocur nie wie zbyt wiele o ukraińskim rynku aktorskim. Poprosił więc dyrektora castingu o przygotowanie listy ukraińskich aktorów. Ja również się na niej znalazłem, ale reżyser od razu odrzucił moją kandydaturę.

Jak mi później wyjaśniono, Damian powiedział, że Łucki jest zbyt przystojny i ma bardzo aktorską brodę – a on chciał normalnych, zwykłych ludzi

Nie wiedziałam o tym, ale wtedy koleżanka poprosiła mnie, bym pomógł jej nakręcić self-tape [wizytówkę na casting – red.] dla Kocura: żebym stanął za kamerą i się z nią pokłócił. Damian obejrzał nagranie i zapytał, kto stoi za kamerą i tak dobrze walczy. „Dajcie mi go ” – powiedział. Zostałem zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną i dostałem główną rolę.

Dlaczego Polska zgłosiła „Pod wulkanem” do Oscara? Przecież to nie jest historia o Polakach, tylko o Ukraińcach i grają w niej Ukraińcy.

Najwyraźniej Polacy uznali, że ten film będzie konkurencyjny na międzynarodowej scenie i będzie w stanie rezonować silniej niż lokalne historie w kontekście wydarzeń, które się teraz dzieją.

No i to jest orędownictwo na rzecz Ukrainy. Często słyszymy, że Ukraińcy mają dość wojny. Okazuje się, że nie wszyscy. Światu trzeba ciągle przypominać o tej wojnie i jestem bardzo wdzięczny Polsce, że to robi. Jest tylko jedno pytanie: któremu filmowi Ukraińcy powinni teraz kibicować na Oscarach, ukraińskiemu „La Palisiada” czy polskiemu „Pod wulkanem”?

Tak naprawdę ten film jest na eksport. My przeżyliśmy to wszystko i rozumiemy, kto jest wrogiem. Ale świat nie do końca rozumie tę wojnę, wciąż ma wątpliwości i próbuje bronić wroga.

Czekanie i ignorowanie tego, w nadziei, że Ukraina ochroni wszystkich, jest niebezpieczną grą. Każdy może odczuć skutki wybuchu wulkanu
Kadr z filmu „Pod wulkanem”

Twój pierwszy film o wojnie to „Blask”. Reżyser Walentyn Wasjanowycz zanurzył Cię w okropieństwach wojny na samym jej początku, w 2014 roku. Niewola, tortury, PTSD.... Trudno było Ci grać?

Było to dla mnie interesujące wyzwanie aktorskie. To bardzo ważne, że Walentyn Wasjanowycz, który jest wielkim reżyserem, nakręcił ten film. Bo temat Ukraińców w niewoli, temat PTSD, jest trudny. Ważne było, by pokazać ten problem właściwie, nie przesadzić.

Widzowie mogli czuć się niekomfortowo, oglądając „Blask”. Ale my wiemy, że tortury są czymś, czego Ukraińcy doświadczają w prawdziwym życiu. W 2014 roku więzienie „Izolacja” w DRL [tzw. Doniecka Republika Ludowa, samozwańcza republika utworzona przez prorosyjskich separatystów na terenie obwodu donieckiego – red.] było strasznym miejscem, w którym naszych ludzi torturowano na różne sposoby.

A najgorsze było to, że więźniowie nie wiedzieli, czy kiedykolwiek się stamtąd wydostaną

Zagrałem chirurga wojskowego, który tam trafił. Kiedy zanurzałem się w proces tworzenia „Blasku”, mieszkałem sam w mieszkaniu, praktycznie nigdy go nie opuszczając. Obejrzałem mnóstwo filmów i przeczytałem wiele książek na ten temat. Wprowadziłem się w ciężki i nieprzyjemny stan – i w nim trwałem. Nie chciałem „wskakiwać” w ten nastrój dopiero przed kamerą i zrzucać go z siebie po komendzie: „stop”.

Kadr z filmu „Blask”

Przed zagraniem roli wielcy aktorzy obserwują ludzi podobnych do tych, których będą grać. Jak przygotowujesz się do swoich ról, na przykład gdy grasz mężczyznę z PTSD po wyjściu niewoli?

Dużo rozmawiałem o tym z psychiatrami i pielęgniarkami w klinikach psychiatrycznych.

Lekarze opowiadali mi, jak chodzą ludzie wypuszczeni z niewoli – nie prosto, ale skręceni w rodzaj pytajnika. I prawie nigdy nie odrywają wzroku od ziemi

Wykorzystałem tę wiedzę.

Stanisław Asiejew, konsultant filmu, dziennikarz i autor książki „Świetlana droga. Obóz koncentracyjny w Doniecku”, był więźniem „Izolacji” przez 28 miesięcy. W swojej książce opisał okropności, których dopuszczano się tam wobec więźniów. Opowiedział mi na przykład ze szczegółami, co czuje człowiek porażony prądem – jak prąd płynie przez ciało, jakie mięśnie poraża i czy można krzyczeć, jeśli prąd przepływa od ucha do ręki, a potem następuje skurcz.

Odtworzyłem to w scenie, w której mój bohater jest torturowany.

Kadr z filmu „Blask”

Wasjanowyczowi udało się przekształcić ten horror w dzieło sztuki.

Tak, bo wszystko w Walentynie jest bardzo skrupulatne, surowe i pozbawione zbędnego dramatyzmu. Pewnie zauważyłaś, że w „Blasku” nie ma muzyki. Bo ona tylko wzmocniłaby ten – i tak już przerażający – film.

Brałeś udział w pokazie „Blasku” w Wenecji. Jak zareagowała na niego europejska publiczność?

Po projekcji były bardzo długie brawa. Powiedzieli, że udało nam się opowiedzieć o całym tym brudzie wojny za pomocą środków artystycznych. Publiczność była poruszona tą historią, wiele osób płakało. Zaznaczę, że ten film powinno się oglądać na dużym ekranie. Oglądanie go na telefonie czy nawet komputerze nie oddaje pełnej skali emocji.

Polskiego nauczyłem się z telewizji

Kogo nie chciałbyś zagrać w filmie? Złego Moskala?

A niby kto miałby grać Moskali? Będziemy zapraszać Moskali, by siebie grali, czy co? Ukraińscy aktorzy doskonale mówią po rosyjsku.

Taka jest nasza rzeczywistość, ponieważ jesteśmy krajem postkolonialnym. Tak jak Libańczycy doskonale mówią po francusku czy Hindusi po angielsku – tak my mówimy po rosyjsku.

Niektórzy ukraińscy aktorzy grają Moskali. Nie zawsze gramy przyjemne postacie. Taki już nasz los jako aktorów

Osobiście odrzucam nie role, ale materiał jako całość. Jeśli jest powierzchowny lub wulgarny, płaski czy nieciekawy, to zdecydowanie go odrzucam. Ale jeśli materiał jest głęboki i istotny, to wezmę go, nawet jeśli będę musiał zagrać czarny charakter.

Więc chciałbyś?

Nie, ponieważ nie mówię dobrze po rosyjsku. To znaczy mogę mówić, ale będę miał akcent jak przedstawiciele narodów kaukaskich.

Sądząc po Twojej biografii twórczej, łączy Cię z Polską wzajemna miłość. Wszystko zaczęło się od „Hamleta” w Poznaniu (2019), gdzie zostałeś obsadzony w głównej roli przez wybitną polską reżyserkę Maję Kleczewską. Jak do tego doszło?

Maja obserwuje Ukrainę od 2013 roku. Początkowo martwiła się, że nasi młodzi ludzie giną nie na Majdanie, ale w ATO [Antyterrorystyczna Operacja na wschodzie Ukrainy, przeprowadzona przez ukraińskie wojsko w 2014 r. przeciw ługańskim i donieckim separatystom – red.]. A kiedy postanowiła wystawić swojego „Hamleta” w Teatrze Polskim, pomyślała, że byłoby dobrze, gdyby główny bohater nie wrócił do duńskiego Elsynoru z Wittenbergi, ale przyjechał do Polski z Ukrainy.

Długo szukała aktora do głównej roli. Nie zdążyłem na przesłuchania, więc napisałem do niej, a ona umówiła się ze mną na spotkanie w Warszawie. Po premierze powiedziała mi, że tylko ja usatysfakcjonowałem ją odpowiedzią na pytanie, kim jest Hamlet.

Powiedziałem jej wtedy, że rozumiem Hamleta – przyszedł odebrać władzę, która została zdobyta niesprawiedliwie, kropka. To ludzkie i nie trzeba robić z niego filozofa. Powiedziałem jej również, że powinniśmy wyjść od faktu, że w czasach Szekspira ludzie przychodzili oglądać tę sztukę, ponieważ to była akcja z wieloma trupami w zakończeniu.

Nie powinniśmy więc szukać w Hamlecie żadnych supermocy czy wysokich impulsów

Niewątpliwie on jest subtelną konstrukcją umysłową, ale przede wszystkim jest żywym człowiekiem. Maja i ja rozmawialiśmy przez cztery godziny. Zrozumiała moje podejście do postaci i zostałem zaakceptowany.

W roli Hamleta

Sądząc po sukcesie „Hamleta” Kleczewskiej, Polacy cię zaakceptowali.

Od dawna chciałem wejść na polski rynek aktorski, zwłaszcza że znam język – choć nie jakoś znakomicie; nauczyłem się go w dzieciństwie. Ale moje rozumienie polskiego ze słuchu jest prawie idealne i potrafię się całkiem dobrze komunikować.

Jak nauczyłeś się polskiego?

Kiedy byłem w szóstej klasie, jedynymi kanałami telewizyjnymi w naszej wsi były UT-1 i UT-2. Gdzieś w miastach można było oglądać inne kanały, ale w naszej wiosce mieliśmy tylko te dwa, które od rana do wieczora mówiły nam, ile zboża zebrała Ukraina. Co więc zrobiłem? Zacząłem oglądać polską telewizję, a konkretnie Polsat i Polsat-2. A tam były seriale komediowe, takie jak „13 posterunek”, „Świat według Kiepskich”, różne sitcomy... To wszystko było takie kolorowe, z ciekawymi wątkami.

Uzależniłem się od polskiej telewizji jak od narkotyku. I uczyłem się polskiego z ekranu, ze słuchu. Później, kiedy pracowałem w teatrze, zacząłem czytać książki po polsku i od czasu do czasu komunikować się z native speakerami. A tuż przed „Hamletem” teatr zatrudnił mnie jako korepetytora wymowy.

Mój Konrad - Azowiec

Po „Hamlecie” Maja Kleczewska wystawiła „Dziady” Adama Mickiewicza w Teatrze Dramatycznym w Iwano-Frankiwsku. Wystawiła je, jak to się mówi, „pod ciebie”.

Maja jest absolutnie moją reżyserką. Współpraca w Poznaniu tak nas zainspirowała, że po „Hamlecie” od razu zaczęliśmy snuć plany na przyszłość.

Szukaliśmy materiału przez długi czas, Maja chciała wziąć na warsztat kilka ukraińskich klasyków i pracować z nimi, były też rozmowy o „Makbecie”. A potem nastąpiła inwazja i zdała sobie sprawę, że powinna wystawić „Dziady”. Bo jej zdaniem nie ma w polskiej literaturze drugiego tak antyrosyjskiego dramatu.

Wzięliśmy się za trzecią część tego poetyckiego dramatu, w której Mickiewicz opisuje stosunki polsko-rosyjskie bardzo zbieżne z tym, co Ukraina przeżywa w relacjach z Rosją.

To nic nowego – „Dziady” to uniwersalna historia zarówno dla Polski, jak dla Ukrainy, bo opowiada o ludzkiej wolności, w którą wkracza potężny wróg

W „Dziadach” po raz kolejny grasz więźnia, tym razem wyniosłego poetę Konrada. Ale publiczność odbiera cię jako niepokonanego Azowca.

Kiedy robiliśmy ten spektakl, nawet nie myśleliśmy o niewoli. Potem byłem pod wielkim wrażeniem, że publiczność zaczęła interpretować niektóre postaci na scenie jako Azowców. Po premierze koleżanka powiedziała, że kiedy mój Konrad wyszedł z wyimaginowanej piwnicy czy więzienia, by wygłosić Wielką Improwizację, ona zobaczyła w nim dowódcę Azowców wychodzącego z okopu prosto pod kule.

„Dziady” w reżyserii Mai Kleczewskiej

Ludzie różnie odczytują przekaz. I to świetnie, bo to oznacza, że praca jest wielowymiarowa i wielowarstwowa. Właśnie tak powinno być w przypadku utalentowanych twórców.

Byłeś już dwukrotnie na czerwonym dywanie w Wenecji. Teraz, kto wie, może zdobędziesz Oscara. Amerykanie już o Tobie wiedzą, krytyk z „The Hollywood Reporter” pochwalił Twój występ w „Blasku”. Co myślisz o sławie?

Nie mam problemu z tym, że ludzie zwracają uwagę na moją pracę i mnie chwalą. Tak, czytałem o sobie w „The Hollywood Reporter” i „Variety”, dobre recenzje inspirują mnie i motywują. A skromność nie prowadzi do niczego dobrego (uśmiech).

Jeśli chodzi o Oscary, to zawsze trzeba mieć nadzieję. Ale samo to, że zostaliśmy zgłoszeni, to już ogromny sukces.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

20
хв

Wielka wojna zawsze wywołuje mikrowojny. W rodzinnych wszechświatach

Oksana Gonczaruk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

„Pluskwy przywlekliście z wojny”. Historia Rybalewskich

Ексклюзив
20
хв

Anita Łucenko: Bez ćwiczeń Ukraińcom będzie coraz trudniej zachować zdrowy rozsądek

Ексклюзив
20
хв

Profesor Stępień: Prezydenci i rządy przychodzą i odchodzą. Znacznie ważniejsza jest postawa narodu

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress