Exclusive
20
min

"Nie jesteśmy sami, bo jesteśmy razem". Historia Andżeliki i jej pięciorga dzieci

Dwuletnia Ksenia objęła matkę swoimi małymi rączkami i nie puściła jej aż do końca podróży. Chłopcy zostali umieszczeni na górnych półkach obok swoich towarzyszek podróży. Decyzja o ewakuacji była trudna, a Andżelika Kowtun bała się jechać sama z piątką dzieci w nieznane. Ale musiała...

Tetiana Wygowska

Rodzina Andżeliki Kowtun. Zdjęcie z prywatnego archiwum

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

W pociąg ewakuacyjnym ludzie byli ściśnięci jak śledzie w beczce. Najstarszy syn Andżeliki, Dawid, został w przedsionku przez całą noc. "Teraz już wiem, dlaczego tak długo trzymano nas na placu defilad — uśmiecha się do siebie ten 15-letni uczeń Korpusu Kadetów w Sumach. - Ale jak się to wszystko teraz przydaje!". Przez pewien czas Dawid będzie musiał być najstarszym mężczyzną w swojej licznej rodzinie. Bo jego ojciec Witalij Kowtun, choć ma pięcioro dzieci, poszedł na wojnę bronić swojej ojczyzny.

Andżelika nie płakała. Miała ważniejsze rzeczy do zrobienia i zadania do wykonania. "David sobie poradzi — pomyślała - jest dorosły i niezależny. Ale co z maluchami?".

Dwuletnia Ksenia objęła mamę swoimi małymi rączkami i nie puściła jej aż do końca podróży. Chłopcy, 9-letni Grigorij i 8-letni Witalij, zostali umieszczeni na górnych półkach, obok dziewczynek, towarzyszek podróży. 13-letnia Ewa siedziała naprzeciwko i była gotowa wesprzeć matkę, gdyby ta potrzebowała pobawić się z młodszą siostrą. Andżelika cieszyła się, że ma taką pomocniczkę. Podróżowali donikąd, bez celu. Na ostatnim przystanku, w Chmielnickim, przesiedli się do pociągu do Lwowa.

Podczas ewakuacji. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Od miłości do nienawiści

20 lutego 2022 roku Andżelika nie mogła znaleźć sobie miejsca. Miała złe przeczucie i dręczyła męża pytaniami: "Co zrobimy z dziećmi, jeśli wybuchnie wielka wojna?". Witalij był zirytowany. Przekonywał ją, że to się nigdy nie stanie, nie wierzył w najgorsze. A może po prostu chciał uspokoić żonę?

"Mój mąż pochodzi z Makijiwki - mówi Andżelika. — Ja dorastałam w Łubniach, ale urodziłam się w Doniecku. Tam zatrzymali się nasi przyjaciele i dawna rodzina mojego ojca. Widziałam, jak bardzo rośnie nienawiść miejscowych do Ukrainy.

Wnuczka byłej żony mojego ojca zadzwoniła ze słowami: "Dziadku, nienawidzę Ukrainy"

Była pływaczką synchroniczną, podróżowała po całej Ukrainie. A kiedy powstała tzw. Doniecka Republika Ludowa, basen opustoszał, jak wszystko wokół, więc musiała siedzieć w domu. Ojciec próbował jej tłumaczyć, że za czasów Ukrainy można było podróżować, ale teraz już nie. I że jej matka miała własny biznes, namiot handlowy, ale teraz już go nie ma. Jednak dziewczynka nie chciała go słuchać, znienawidziła Ukrainę".

O Rosjanach — zombie Andżelika nie dowiedziała się z artykułów w gazetach. Brat jej męża mieszkał w Rosji i podczas każdej rozmowy telefonicznej przekazywał im putinowską propagandę. Nie było sensu im niczego wyjaśniać. Ale kiedy zaczęło się bombardowanie Kijowa, Andżelika wysłała film, który nakręciła jej siostra. Miała słabe nogi i nie mogła zejść do piwnicy, więc na własne oczy widziała bombardowanie sąsiedniego domu. Jak zaczarowana filmowała to, co widziała... Film trafił do Andżeliki, a potem do jej przyjaciół i krewnych po drugiej stronie granicy... Początkowo była cisza. A potem tylko jedno zdanie: "Nic nie mów. Rosja nie bombarduje Kijowa!"

Ratowanie kadeta Dawida

Anżelika zdała sobie sprawę, że nie ma już krewnych po drugiej stronie granicy. Ale tutaj miała dużą rodzinę, którą trzeba ratować. Przede wszystkim Dawida, który jest teraz pod granicą, praktycznie w środku piekła, w swoim liceum wojskowym w Sumach.

Dawid z ojcem. Zdjęcie z prywatnego archiwum

"Poranek 24 lutego 2022 roku zapamiętałam jako jak koszmar - wspomina Andżelika. — Moja najmłodsza córka nie spała dobrze, więc wzięłam ją do mojego łóżka; Witalij musiał spędzić noc w pokoju dziecięcym. Wczesnym rankiem nagle wszedł do sypialni: 'Andżela, wojna się zaczęła!' Po nieprzespanej nocy nie mogłam zrozumieć, czy to jeszcze sen, czy już rzeczywistość. I wtedy zadzwonił telefon z korpusu kadetów. Powiedzieli, że kolumny rosyjskich wojsk przejeżdżają obok centrum regionalnego i że drogi wyjazdowe z Sum są zablokowane. Trzeba było ratować uczniów, więc liceum postanowiło pozwolić im wrócić do domu".

Co robić? Jak ściągnąć Dawida z Sum do Łubniów? Kowtunowie mieli w Sumach znajomego. Od niego dowiedzieli się, że autobusy przestały kursować - z miasta mogły wyjeżdżać już tylko prywatne samochody. Znajomy pracował jako dyspozytor taksówek i opowiadał o przypadkach kobiet, które przyjechały do Sum w podróż służbową i nie mogły wrócić autobusem do Kijowa i innych miast pod rosyjskim ostrzałem. Andżelika ciągle się martwiła. Na szczęście dowództwo szkoły robiło wszystko, aby uratować swoich uczniów.

Dowódcy zwołali nastolatków i kazali im przebrać się w cywilne ubrania. Zwracali uwagę na najdrobniejsze szczegóły, które mogłyby zdradzić kadetów, gdyby wpadli w ręce Rosjan. Bo np. ich bielizna była taka, jaką mieli też w straży granicznej.

"Pewna matka przyjechała po syna z Połtawy. Powiedziała, że zapakuje też innych chłopców do swojego samochodu i ich wywiezie - wspomina Andżelika. Samochodem pełnym chłopców przyjechała do miasta Choroł [w obwodzie połtawskim - red.]. Byli ubrani w dresy, na zewnątrz było zimno. Rodzice odbierali ich w pobliżu stacji benzynowej; zebrał się tam prawdziwy tłum. To był pierwszy szok i sprawdzian dla naszej rodziny".

Wojenne wyzwania

Po przybyciu najstarszego syna Witalij poszedł do terytorialnego centrum rekrutacyjnego i zaciągnął się do obrony terytorialnej. Sytuacja była dramatyczna. Rosjanie pędzili w kierunku Kijowa, a ludzie w Łubniach przygotowywali się do obrony miasta, choć nie było broni. Mimo to mężczyźni organizowali się w oddziały i sami robili koktajle Mołotowa. Ale Witalij zwątpił w sens pozostania w obronie terytorialnej. Miał kwalifikacje wojskowe wymagane przez armię, więc poprosił o przeniesienie do Sił Zbrojnych Ukrainy.

Zaklinał żonę i dzieci, by opuścili Łubnie. To była trudna decyzja, Andżelika bała się jechać sama z piątką dzieci w nieznane. Ale musiała...

Pięcioro dzieci Andżeliki i Witalija. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Na dworcu kolejowym we Lwowie Andżelika odniosła wrażenie, że cofnęła się w czasie. Wciąż nie mogła uwierzyć, że jeszcze wczoraj miała dużą rodzinę i duży dom w Łubniach, a dziś tego domu już nie ma. "Ale to dobra wiadomość — uśmiechnęła się do siebie — mój największy skarb, moja rodzina, jest ze mną, wszyscy żyją. I dzięki Bogu są zdrowi, więc nie ma czasu na marudzenie, trzeba działać".

Tymczasem Witalij dbał o swoją rodzinę nawet na odległość. U przyjaciela Filipa, z którym pracował na budowie w Polsce, zorganizował schronienie dla bliskich w Sosnowcu.

Przekroczenie granicy nie było łatwe. Po kilkugodzinnym oczekiwaniu w kolejce wrócili do hotelu na zachodnich obrzeżach Lwowa. Andżelika i jej dzieci mogli tam odpocząć i się umyć. Właściciele hotelu kwaterowali uchodźców za darmo, starali się im jakoś pomóc, nakarmić. Jedna z kobiet stała na granicy przez 12 godzin — i wróciła do Lwowa wyczerpana. Kiedy zobaczyła Andżelikę, powiedziała: "Nawet nie myśl o podróży z malutkim dzieckiem i staniu na granicy przez noc. Dziecko zmarznie i zachoruje".

Na szczęście polscy wolontariusze zauważyli jej rodzinę. Dwoma furgonami przywieźli do hotelu pomoc humanitarną. Do drugiego z nich polski kierowca, Michał, zapakował całą rodzinę Kowtunów.

Wyszukał gdzieś stare koce, jakiś stary fotelik, wrzucił to wszystko do bagażnika i kazał starszym dzieciom wsiąść do samochodu

Andżelika i mała Ksenia jechały taksówką, busy poruszały się tzw. zielonym korytarzem. Michał odebrał paszporty i sam załatwił formalności z pogranicznikami, dzieci spały zawinięte w koce. Przekroczyli granicę w godzinę. W Przemyślu, niedaleko miejsca zbiórki, Michał musiał ich zostawić - miał kolejny kurs do Ukrainy. Na odchodnym powiedział do Andżeliki: "Jeśli nie zdążysz stąd wyjechać przed moim powrotem, przyjadę rano i zabiorę cię do Sosnowca".

W ciągu dnia odjeżdżał tylko jeden autobus do Katowic — Kowtunowie już się w nim nie zmieścili. I tak Michał uratował ich po raz drugi. "W czasie tej krótkiej podróży tak się zaprzyjaźniliśmy - wspomina Andżelika — że w domu w Sosnowcu zalaliśmy się łzami i długo przytulaliśmy. Od tamtej pory nie straciliśmy kontaktu. Michał dzwonił kilka razy, oferując nawet pomoc w załatwieniu mieszkania".

Nowe życie w Sosnowcu różniło się od tego, do czego Andżelika przywykła w Łubniach. Jednak adaptacja przebiegła gładko, bo Filip, właściciel trzypokojowego mieszkania, Filip, był gościnny i wrażliwy. Dawid zdalnie kontynuował naukę w Korpusie Kadetów. Miesiąc później Ewa, Hryć i Witalij rozpoczęli naukę w szkole w Polsce, gdzie otrzymali niesamowite wsparcie. Andżelika ze wzruszeniem wspomina nauczycieli, rodziców i sąsiadów, którzy zapewnili im wszystko, czego potrzebowali: "Kupili Kseni pieluchy na cały rok - uśmiecha się - a także poduszki i koce. Po kilku dniach Filip nie mógł już swobodnie chodzić po korytarzu, bo całe przejście było zastawione paczkami z pomocą. Szkoła dała nam wszystko, czego dzieci potrzebowały do nauki, nawet nowe ubrania i buty".

W polskiej szkole. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Jednak Witalij coraz rzadziej się odzywał. Był w pobliżu miasta Łozowa, gdzie toczyły się zacięte walki.

"Piszę SMS-a do Witalija z prośbą, by mi chociaż napisał, że wszystko jest w porządku - wspomina Andżelika. — Niczego więcej nie potrzebuję. Kładę dzieci spać i znów biorę do ręki telefon... Witalij do tej pory miał szczęście. Kilka razy mógł zginąć podczas ostrzału w Kijowie, a potem pod Charkowem. Jego towarzysze umierali, ale on jakby urodził się w czepku."

Długo nie odpowiadał, aż w końcu napisał: "Zadzwonię do ciebie teraz, podnieś słuchawkę, tylko nie krzycz". Okazało się, że został ranny i przebywa w szpitalu.

Znowu razem

Od tego czasu kontaktował się częściej, ale nadal nie było spokoju, bo Rosjanie ostrzeliwali również szpitale. Uniknął ryzyka, bo nigdy nie lekceważył alarmów i zawsze schodził do schronu.

Andżelika wyprosiła, by napisał rezygnację ze służby. Już nie miała siły. W pośpiechu przyjechał do swojej rodziny, nie dbając o status kombatanta i nie przechodząc badań lekarskich, które miały potwierdzić, że jest niepełnosprawny. Nareszcie byli razem.

Znowu razem. Witalij i Andżelika znowu razem. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Filip pomógł im znaleźć osobne mieszkanie. Witalij poszedł do pracy na budowie, Anżelika została sprzątaczką. Dla byłej bizneswoman, właścicielki kawiarni, był to trudny krok. Ale musieli płacić czynsz, mieli dzieci, ich ojciec wymagał leczenia po tym, jak został ranny. A Dawid rozpoczął płatną naukę w technikum.

"Napisałam na Facebooku w jednej z lokalnych grup, że szukam pracy na 4-5 godzin, bo mam małe dziecko - mówi Andżelika. — Zapytali mnie, czy chcę sprzątać. Tak poznałam Ukrainkę, która mieszka w Polsce od sześciu lat. W Ukrainie miałam inne życie, musiałam się ogarnąć. Moja nowa szefowa jakby wyczuła moje zagubienie i powiedziała: "Nie bój się, dam ci takich klientów, że wszystko będzie dobrze. Nie będziesz czuła się upokorzona". I tak się stało. Właściciele traktowali mnie dobrze, zawsze się witali, częstowali kawą i herbatą. Teraz mam czterech klientów, klucze do ich domów, nasze relacje są oparte na zaufaniu. Po sprzątaniu mieszkań idę sprzątać sale lekcyjne w instytucie. Wszystko jest oficjalne, płacę podatki".

Andżelika sprawia wrażenie samowystarczalnej, pewnej siebie kobiety, która jest w stanie rozwiązać każdy problem. W czym tkwi sekret jej siły?

Rozwiązuj problemy na bieżąco. Lub, jak mówią Polacy, jeden problem naraz. Andżelika radzi skupić się na jednym problemie, a nie na wszystkich naraz, ponieważ takie podejście pomaga osiągać cel bardziej efektywnie niż gdy uwaga jest rozproszona na wiele różnych problemów. Nie należy też zbytnio ekscytować się myśleniem o przyszłych problemach i rysowaniem w głowie obrazów, które jeszcze nie istnieją. Zdecyduję, co stanie się jutro, a dziś myślę o tym, co jest pilne w tej chwili.

Nie jesteśmy sami, bo jesteśmy razem. Andżelika stara się angażować swoje dzieci we wspólne, rodzinne działania i obowiązki. Nigdy nie jest obojętna na osobiste problemy któregokolwiek z najbliższych, uczy ich wzajemnego wspierania się i współdziałania. Bo przyjazna atmosfera w rodzinie pomaga przezwyciężyć trudności.

Ego jest wrogiem, czyli jak pokochać pracę, której wcześniej się nie lubiło. Andżelika mówi, że sprzątanie uwalnia jej umysł od ciężkich myśli. Mając własną kawiarnię, musiała dużo planować i analizować — a tutaj po prostu odpoczywa od odpowiedzialności za firmę. Oczywiście nie widzi siebie jako wiecznie sprzątającej, ale jako "intelektualne wytchnienie" ta praca jest całkiem normalna. W każdym razie to lepsze niż leżenie na kanapie i przeżywanie wiadomości z frontu.

Praca społeczna pomaga przezwyciężyć poczucie winy. Andżelika mówi, że nigdy nie czuła się "zdrajczynią" z powodu opuszczenia ojczyzny w najtrudniejszych czasach. Angażuje się w walkę jako wolontariuszka. Wraz z dziećmi uczestniczy w wiecach poparcia dla Ukrainy, wyplata siatki maskujące, zbiera pomoc i wysyła ją na front. Taka aktywna obywatelska postawa pomaga jej nie "stwardnieć" i daje przekonanie, że nawet na odległość wypełnia swój obywatelski obowiązek wobec Ukrainy.

Andżelika na wiecu poparcia dla Ukrainy w Katowicach. Zdjęcie z prywatnego archiwum
No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Założycielka i redaktor naczelna wydawnictwa „Czas Zmian Inform”, współzałożycielka fundacji „Czas Zmian”, wolontariuszka frontowa, dziennikarka, publikująca w gazetach ukraińskich i polskich, w szczególności „Dzienniku Zachodnim”, „Gazecie Wyborczej”, "Culture.pl".  Członkini Ogólnoukraińskiego Towarzystwa „Proswita” im.  Tarasa Szewczenki, organizatorka wydarzeń kulturalnych, festiwali, "Parad Wyszywanki" w Białej Cerkwi.

W Katowicach stworzyła ukraińską bibliotekę, prowadzi odczyty literackie, organizuje spotkania z ukraińskimi pisarzami.  Laureatka Nagrody literackiej i artystycznej miasta Biała Cerkiew im  M. Wingranowskiego.  Otrzymała Medal „Za Pomoc Siłom Zbrojnym Ukrainy”, a także nagrodę Visa Everywhere Pioneer 20, która docenia osiągnięcia uchodźczyń, mieszkających w Europie i mających znaczący wpływ na swoje nowe społeczności.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
igor florko majdan azov wojskowa kawiarnia

Ihor Florko jest jednym z pięciu „Aniołów Instytuckiej”. Tak Ukraińcy nazwali pięciu odważnych mężczyzn, którzy 20 lutego 2014 r. ratowali rannych na ulicy Instytuckiej w Kijowie spod ostrzału snajperów. Po wydarzeniach na Majdanie wszyscy poszli na front. Ihor Florko nadal broni Ukrainy w brygadzie „Azow”, wspiera też swoich kolegów weteranów. Wraz z jednym ze swych towarzyszy broni stworzył sieć kawiarni dla weteranów o nazwie „Kawa Militari” we Lwowie. To miejsce spotkań cywilów i weteranów.

Nieśliśmy rannych i zabitych na rękach i tarczach

Jaryna Matwijiw: Podczas straszliwej strzelaniny 20 lutego 2014 r. Ty i Twoi towarzysze wynosiliście rannych w krzyżowym ogniu snajperów...

Ihor Florko: Przed Majdanem byliśmy przyjaciółmi, sąsiadami, studentami lwowskich uczelni. Andrij Sedler, Mykoła Prytuła, Pawło Diokin, Ihor Hałuszka i ja razem poszliśmy na Majdan. Razem poszliśmy na ulicę Instytucką. Razem przetrwaliśmy.

„Anioły Instytuckiej”: Ihor Hałuszka (18), Pawło Diokin (19), Mykoła Prytuła(20), Ihor Florko (18), Andrij Sedler (20). Zdjęcie: Serhij Bobra/Gal-info

Przyjechaliśmy na Majdan rano 19 lutego, budynek związków zawodowych już płonął. W naszym kierunku oddziały Berkutu rzucały granaty hukowe, ale nikt nie zwracał na nie uwagi. 20 lutego około 9 rano przybiegli jacyś faceci i powiedzieli, że Berkut wycofuje się z kierunku pałacu Październikowego na Instytuckiej [Międzynarodowe Centrum Kultury i Sztuku – red.]. To było bardzo dziwne.

Ludzie stojący na Majdanie zobaczyli, że droga jest pusta, na barykadzie nie ma już sił bezpieczeństwa, więc zaczęli wchodzić na ten plac. Snajperzy otworzyli ogień z kilku punktów jednocześnie: z Październikowego, z hotelu Ukraina i z ulicy Instytuckiej. My poszliśmy na Instytucką. Mieliśmy śmieszny sprzęt przeciw kulom: nakolanniki hokejowe, kaski sportowe i jedną tarczę. Tylko ja miałem kamizelkę kuloodporną.

Pod ostrzałem na Instytuckiej aktywiści zaczęli grupować się w tzw. żółwia: pięć lub sześć osób, osłoniętych tarczami domowej roboty, stopniowo przesuwało się do przodu. Pierwszego „żółwia” snajperzy rozstrzelali na naszych oczach. Pobiegłem do tych ludzi, na drugą stronę ulicy, i razem z innym chłopakiem odciągnęliśmy pierwszego rannego. To był Serhij Trapezun, nauczyciel chemii, postrzelony w obie nogi. Do dziś jesteśmy przyjaciółmi. Jego żona, Oksana, pomaga mi czasem przypomnieć sobie szczegóły wydarzeń tamtego dnia, których nie pamiętam.

Ihor Florko (w czarnej kurtce, z prawej) i Jurij Krawczuk ratują rannego SerhijaTrapezuna. 20.02.2014, Kijów. Zrzut ekranu z filmu

Zanieśliśmy rannych i zabitych do hotelu Ukraina, gdzie znajdował się punkt medyczny. Zabitych kładziono na podłodze i przykrywano białym płótnem. Nie mieliśmy noszy, więc wynosiliśmy rannych na rękach i na tarczach, których ludzie używali do osłaniania się przed kulami.

Podobno uratowaliście wtedy wiele osób. Ile dokładnie?

Nie wiem, nie pamiętam wszystkich szczegółów tamtego dnia. Większość wydarzeń z tych kilku godzin na Instytuckiej i później po prostu zatarło się w mojej pamięci Dwa lata po strzelaninie przypadkowo zobaczyłem zdjęcie, na którym widać, jak pomagam wynosić rannego w nogę Jurija Krawczuka – tego, który dzień wcześniej wyciągał ze mną Serhija Trapezuna. Patrzyłem na to zdjęcie i zdałem sobie sprawę, że nic nie pamiętam!

Pamiętam za to, że po jednej stronie Instytuckiej była barykada, a po drugiej stacja metra Chreszczatyk, jakieś drzewa – i tam szli faceci, do których strzelano. Wydawało ci się, że jeśli jesteś za drzewem, jesteś bezpieczniejszy, a kiedy przebiegasz przez ulicę, trafiasz pod ostrzał. Przejście przez drogę było dla mnie najbardziej stresujące. Powtarzałem sobie: „Nie teraz, nie teraz”. Ale te drzewa nie pomogły wielu ludziom.

Każdego 20 lutego oglądam wideo z tamtych wydarzeń, by przypomnieć sobie, jak bardzo to wszystko boli. To nie są uczucia, o których trzeba zapomnieć, wymazać je z pamięci

W tym przypadku jest odwrotnie: musisz pamiętać, bo tam byłeś. Nie możesz zapomnieć o cenie, jaką chłopaki zapłacili za to, że mamy teraz Ukrainę, możliwość walki o nią.

20 lutego 2014, ul. Instytucka w Kijowie, zrzut ekranu

Czy wszyscy z Was, pięciu „Aniołów z Instytutskiej”, zostali żołnierzami?

Tak. Ihor Hałuszka poszedł na wojnę zaraz po Majdanie, a Mykoła Prytuła i ja dołączyliśmy w 2015 roku. Skończyłem studia, a następnie pojechałem do Kijowa i złożyłem podanie o przyjęcie do pułku „Azow”. Ihor Hałuszka został poważnie ranny w głowę na froncie, nauczył się chodzić, przeszedł wszystkie etapy rehabilitacji, wziął udział w Igrzyskach Niepokonanych, a teraz pracuje jako instruktor.

Przed inwazją tylko Pawło Diokin i Andrij Sedler nie byli na froncie. Dołączyli w 2022 roku. Gdyby wojna na pełną skalę wybuchła w 2014 roku, zaraz po Majdanie, nie mielibyśmy szans na obronienie Ukrainy. Od ATO [Operacja Antyterrorystyczna na wschodzie Ukrainy przeciw wspieranym przez Rosję separatystom z obwodów donieckiego i ługańskiego, prowadzona w latach 2014-2018 – red.] do 2022 roku mieliśmy możliwość przygotowania personelu do działań bojowych. ATO w Donbasie wyszkoliła oficerów, sierżantów i żołnierzy.

Wykorzystaliśmy te lata. Początkowo walczyłem w ramach „Azowa” w sektorze mariupolskim. Po inwazji w 2022 r., kiedy z powodu bombardowań nie można było już dostać się do Mariupola, zostałem artylerzystą w 80. brygadzie desantowo-szturmowej, walczyłem w kontrofensywie. W 2023 roku wróciłem do brygady „Azow”.

Gdzie zrobiono to zdjęcie, na którym stoisz z torbą chipsów na tle wyrzutni rakiet?

Na obrzeżach Sołedaru w 2022 roku, gdy walczyłem w 80. brygadzie. Ale to nie jest zdjęcie, to nie inscenizacja. To kadr z filmu wideo. Filmowaliśmy naszą pracę każdego dnia, o ile było bezpiecznie i wróg nie był w stanie nas namierzyć. Chcieliśmy pokazać, jak fajnie być artylerzystą, żeby inni wstąpili do Sił Zbrojnych Ukrainy. Chcieliśmy pokazać, że nie trzeba litować się nad ukraińską armią. Że ma być szacunek, a nie litość.

Ihor Florko: – Jeśli artylerzysta nie widzi wroga na żywo, to wszystko idziezgodnie z planem. Zrzut z filmu

Jeszcze w 2019 roku Bachmut był bardzo ładnym miastem, przytulnym, takim trochę nietypowym dla Donbasu. A kiedy byłem tam w 2022 roku, miasto było całkowicie puste, z przygnębiającą atmosferą.

Na tych obszarach Donbasu, gdzie wojna zaczęła się w 2014 r., ludzie byli obojętni i przyzwyczajeni do wojny. W większości nie patrzyli ci w oczy, nie pozdrawiali cię. Ich stosunek do ukraińskiego obrońcy wahał się od wrogiego do obojętnego.

Na terytoriach obwodu charkowskiego, które wyzwoliliśmy, ludzie byli zupełnie inni. Podczas kontrofensywy charkowskiej cieszyli się z wyzwolenia, podchodzili do nas i dziękowali. Dla nich byliśmy prawdziwymi obrońcami.

Jakie jest dla Ciebie najbardziej bolesne wspomnienie z wojny?

Przed inwazją była to śmierć mojego towarzysza, Dmytro Prohły, ze znakiem wywoławczym „Krugłyj”. A potem utrata Jurija Rufa, mojego druha, żołnierza, lwowskiego poety. Dwie straty, z którymi bardzo trudno mi było się pogodzić.

Albo jesteś w armii, albo dla armii

Jesteśmy w kawiarni „Kawa Militari”, którą otworzyłeś, by wspierać weteranów we Lwowie. Na stole stoją malowane wazony wykonane ze zużytych pocisków artyleryjskich...

Pomalowała je Daria, wolontariuszka i artystka z Równego.

Jak wpadliście na pomysł jej otwarcia?

W 2017 roku byliśmy na linii frontu z wolontariuszami z Prawego Sektora, którzy nie mieli żadnego wsparcia finansowego i wszystko robili na własną rękę: pracowali i walczyli w tym samym czasie. Razem z moim towarzyszem Rostysławem Hryćkiwem chcieliśmy spełnić dobry uczynek: zebrać dla nich amunicję, której mieli za mało. Żołnierzom „Azowa” wypłacano żołd, więc zebraliśmy amunicję dla trzech batalionów i zawieźliśmy ją Prawemu Sektorowi.

"Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość"

Lubiliśmy pomagać naszym braciom. Zasugerowałem Rostysławowi, żebyśmy zaoszczędzone pieniądze przeznaczyli na zakup samochodu dla tej jednostki. Rostysław słusznie zauważył, że to nie będzie ostatnia rzecz, jaką moglibyśmy dla nich zrobić. Powiedziałł, że znajdzie sposób, by regularnie im pomagać. Trzeba więc było założyć własny biznes.

Rostyk zwrócił uwagę na „Veterano Coffee”, biznes, który jeszcze w wolnym Mariupolu prowadził Ołeksij Kelt, towarzysz broni z „Azowa”. To było jakieś 10 kawiarni z kawą na wynos. Chcieliśmy kupić od niego franczyzę, ale jej nie miał.

Odbyłem więc staż w różnych kawiarniach w Mariupolu, by się dowiedzieć, jak coś takiego działa.

Potem pojechałem do Kijowa, by odwiedzić Wołodymyra Szewczenkę, człowieka, który stworzył „Veterano Coffee” w Ukrainie. Spotkał się ze mną tylko dlatego, że obaj mamy przeszłość wojskową. Spędził ze mną cały dzień, ucząc mnie i opowiadając, jak to się robi. Teraz ja będę pomagał innym weteranom uczyć się podstaw biznesu, jeśli zechcą założyć własne firmy i serwować kawę. Zamierzałem wyjechać za granicę, żeby zarobić kapitał początkowy na mój biznes, miałem już nawet gotowe dokumenty. Poznałem też kilku chłopaków z Kijowa, którzy byli zainteresowani otwarciem kawiarni we Lwowie. Pierwszą lwowską kawiarnię otworzyliśmy pod franczyzą weteranów wojskowych z Kijowa. Pracowaliśmy razem przez jakiś czas, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie i rozeszliśmy się.

Ihor Florko, „Anioł Instytuckiej”, artylerzysta „Azowa” i współzałożyciel kawiarnispołecznej dla weteranów

Gdy zaczęła się rosyjska inwazja, kawiarnia została zamknięta, bo pracujący w niej weterani poszli na wojnę.

Latem 2022 r. ponownie otworzyliśmy kawiarnię we Lwowie, ale już w innym miejscu. Podczas wielkiego otwarcia „Kawa Militaria” pod nogi naszych gości rzuciliśmy rosyjską flagę. Obecnie w mieście działają trzy nasze kawiarnie.

Jaka filozofia stoi za „Kawa Militaria”? Spotykanie się weteranów i cywilów przy filiżance kawy?

Tak. Chcielibyśmy również dać przykład innym weteranom, którzy po wojnie zamierzają założyć własny biznes. Raz w miesiącu zbieramy fundusze ze sprzedaży kawy i przekazujemy je różnym jednostkom, dołączamy też do innych zbiórek. Sprzedawaliśmy pocztówki artystki Ołenki Liberti, która stworzyła serię obrazów poświęconych wydarzeniom w Azowstali. Dochód z pocztówek poszedł na zakup paczek z pierwszą pomocą dla chłopaków powracających z niewoli. Sponsorowaliśmy również kampanię krwiodawstwa „Twoja krew ratuje życie” – częstowaliśmy krwiodawców kawą i pysznym jedzeniem. Nasze kawiarnie będą sprzedawać książki napisane przez żołnierzy, zwłaszcza zbiory wierszy naszego poległego towarzysza broni i poety Jurija Rufa. Można też u nas odebrać certyfikaty na spotkania z przedstawicielami firm weteranów we Lwowie.

Jak powinny wyglądać spotkania cywilów i weteranami?

Albo jesteś w siłach zbrojnych, albo dla sił zbrojnych. Jeśli jest to spotkanie między weteranem a cywilem, wojskowy powinien widzieć, że robisz coś na rzecz zwycięstwa. To wszystko. Musisz być w kontekście tego, co dzieje się w kraju. Musisz być zaangażowany w wojnę przynajmniej zdalnie. Bo ktoś płaci najwyższą cenę za to, że masz tutaj spokój.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

20
хв

Ihor Florko, "Anioł Instytuckiej": - Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość

Jaryna Matwijiw
Iryna Razin wolontariuszka z Niemiec Berlin

Cukierki w pudełku

- „Do lutego 2022 roku nigdy nie doświadczyłam wolontariatu”, mówi Irina Razin. „Mieszkam w Berlinie od 8 lat. Przeprowadziłam się tu z byłym mężem, programistą. Kiedy zdecydowaliśmy się spróbować swoich sił w innym kraju, mój mąż odbył wiele rozmów kwalifikacyjnych z firmami na całym świecie, ale Berlin odpowiedział najszybciej. Dołączyłam do niego na podstawie wizy rodzinnej. Byliśmy młodzi, chcieliśmy zobaczyć świat, nauczyć się nowych języków - to była dla nas wielka przygoda.

Jakie były Twoje pierwsze kroki w obcym kraju?

— Jestem muzyczką i artystką, zawodowo pozycjonowałam się jako śpiewaczka operowa, ponieważ mam dyplom z wokalistyki. Jeszcze przed przeprowadzką zaczęłam szukać możliwości: aplikowałam do różnych akademii, znalazłam społeczność śpiewaków operowych, nauczyciela śpiewu i koncertmistrza. Wyjechałam z jasnym planem.

Na scenie

Jak szybko udało Ci się znaleźć pracę w nowym kraju?

— Zajęło mi to dużo czasu. Był nawet moment, kiedy chciałam się już poddać, ponieważ zainwestowałam dużo wysiłku i pieniędzy, ale nie było prawie żadnych rezultatów. Zawód muzyka operowego jest bardzo konkurencyjny. Studiowałam w akademiach, brałam udział w konkursach, pobierałam lekcje od nauczycieli i miałam liczne przesłuchania. Ale nawet utalentowani śpiewacy nie zawsze mają tu szczęście.

Pewnego razu, podczas studiów w Akademii Operowej w Berlinie, powiedziano nam: „Jesteś jak wielkie pudełko czekoladek, każda zrobiona według specjalnej receptury. Ręcznie robione, ekskluzywne. Ale agenci widzą przed sobą wiele takich pudełek. Wybierają je w zależności od nastroju, gustu, czasem na chybił trafił. Więc nie każdy ma szczęście”.

Jak sobie z tym radziłaś?

— Po prostu pracowałam dalej. Z biegiem czasu zapraszano mnie na występy, chociaż były to głównie projekty bezpłatne lub słabo płatne. W tamtym czasie mogłam sobie na to pozwolić dzięki wsparciu finansowemu mojego byłego męża. Później dostałam dobre propozycje od różnych chórów. Odkryłam też drugi zawód - zaczęłam ilustrować książki dla dzieci i uczyć malarstwa, co stało się źródłem dochodu i ważną częścią mojego życia.

Czy miałeś chwile zwątpienia? Co było impulsem do transformacji piosenkarki w ilustratorkę?

— Musiałam nauczyć się niemieckiego, poprawić swój angielski i wziąć udział w przesłuchaniach. Ale po licznych odmowach od agentów, którzy pozytywnie wypowiadali się o mojej technice i występach, ale nigdzie mnie nie zapraszali, miałam kryzys. W końcu po prostu zamknąłam się w domu.

I właśnie w tym czasie odezwał się do mnie przyjaciel, który napisał zbiór wierszy i chciał go opublikować, ale miał tylko 500 dolarów na ilustratora. Niewielu profesjonalnych artystów zgodziłoby się na taką sumę. Zawsze uwielbiałam rysować, ukończyłam szkołę artystyczną, więc zapytała mnie, czy nie chciałabym spróbować. Miałam pod ręką tablet graficzny, prezent, którego prawie nigdy nie używałam. Zgodziłam się i stało się to dla mnie prawdziwą terapią.

Rok później książka została opublikowana, a ja zaczęłam rozwijać swoje konto na Instagramie, gdzie publikowałam ilustracje. Były dalekie od doskonałości, ale ludzie zaczęli zamawiać rysunki.

Kiedy wybuchła pandemia COVID i wszystkie kontrakty muzyczne zostały anulowane, zaczęłam się uczyć, poprawiłam swoją technikę ilustracji i otrzymałam jeszcze więcej zamówień. Od tego czasu zilustrowałam kilka książek, w tym Mama dla Peppy niemieckiej autorki Melanie Langhoff, która jest dla mnie bardzo ważną historią o adopcji. To niezwykle ważny temat, który dla mnie osobiście staje się coraz bardziej istotny. Sama marzę o adopcji.

We wrześniu ubiegłego roku rozstałam się z mężem i była to dla mnie ogromna trauma. Nie jesteśmy razem, ale pragnienie posiadania dzieci pozostało. A w Ukrainie wiele dzieci zostało bez rodziców. Domy dziecka są przepełnione, choć niestety adopcja z zagranicy jest obecnie zamknięta. Więc może pierwszym krokiem jest powrót do domu, a następnie próba spełnienia tego marzenia.

Wojna wywróciła wszystko do góry nogami

— A potem nadszedł luty 2022...

„24 lutego obudziłam się, gdy świat był już w stanie wojny przez kilka godzin.

Uczucie chłodu, które się wtedy pojawiło, nie opuszczało mnie przez wiele miesięcy. Wydawało się, że nigdy się nie rozgrzeję.

Wojna wywróciła wszystko do góry nogami. Mój mąż pojechał odwiedzić swoich rodziców w Ukrainie, mimo że ja odmówiłam. Zapewniał mnie, że wszystko będzie dobrze. Zawsze dawałam mu jak najwięcej swobody, więc tym razem go nie powstrzymałam. Bardzo się o niego martwiłam.

W końcu poszedł na front. Mój były mąż jest wolontariuszem i harcerzem. Był w Soledarze, towarzyszył kontrofensywie na Chersoń, pracował w Dnieprze i Zaporożu. Nasze pierwsze spotkanie podczas wojny miało miejsce 100 kilometrów od frontu. Tam po raz pierwszy usłyszałam alarm. Byliśmy razem przez dziesięć lat i czekałabym na niego bez końca. Ale on wrócił do pół-cywilnego życia i wybrał życie beze mnie.

— Może chciał, żebyś wróciła do Ukrainy?

Rozmawialiśmy o tym, on tego nie chciał. Nie miałam możliwości powrotu do Ukrainy od razu (miałam mieszkanie na kredyt, koty, przyjaciół uchodźców, którzy mieszkali wtedy u mnie w domu, a teraz mieli dziecko), a potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nie dano mi nawet możliwości uratowania naszej rodziny.

Co zrobiłaś, gdy dowiedziałaś się o wojnie w Ukrainie?

„Zareagowałam „biegiem” - nie mogłam usiedzieć w miejscu. Moi przyjaciele napisali: „Bierz ukraińskie symbole i biegnij na demonstracje!”

Pospiesznie spakowałam swoje rzeczy, szukając ładowarek i termosów. W metrze widziałam ludzi prowadzących swoje normalne życie: jadących do pracy, pijących kawę, kłócących się o rowery. Stałam tam i myślałam: „Oni nie wiedzą, że stolica Ukrainy jest teraz bombardowana”.

To rozdwojenie rzeczywistości było strasznie destrukcyjne. Uczucie wstydu stało się ciągłe - ty pijesz kawę i jesz rogalika, a w Ukrainie ludzie śpią w metrze

Kiedy demonstracje ustały, zaczęłam szukać nowych sposobów pomocy Ukrainie. Skontaktowałam się z Andrijem Ilinem, jednym z aktywistów w Berlinie, ponieważ otrzymałam wiele wiadomości od moich znajomych z prośbą o pomoc: ktoś mógł dostarcz lekarstwa, ktoś szukał możliwości wysłania zebranej pomocy humanitarnej... Andrij odpowiedział: „Mam setki takich wiadomości. To, czego naprawdę potrzebuję, to asystent, który je wszystkie przetworzy”.

Na podłodze za zasłonami

Więc zaczęłaś pracować w organizacji wolontariackiej?

— Tak, prawie tam mieszkałam, a moje mieszkanie stało się schronieniem dla uchodźców. Przyjaciel z atakami paniki, ludzie, którzy szukali noclegu w drodze do miejsca stałego schronienia — płakali, szukali wsparcia.

Kiedy uchodźcy zaczęli przybywać do Berlina, zdałam sobie sprawę: musisz być silna nie tylko dla siebie, ale także dla nich

W sztabie wolontariuszy było ciężko - presja psychiczna, łzy, cały czas kryzys, dlatego wielu wolontariuszy nie wytrzymywało. Przychodzili i szybko znikali, tylko nieliczni zostawali.

Kim byli ci wolontariusze? Ukraińcami czy Niemcami?

— 90% stanowili Ukraińcy. Początkowo nasza siedziba mieściła się na uniwersytecie w pobliżu Bramy Brandenburskiej. Dostaliśmy pierwsze piętro i piwnicę do sortowania pomocy humanitarnej. Zbierali się tam wszyscy aktywiści z Berlina. Były tam organizacje, na przykład Ukraine Hilfe Berlin e.V., która działała od 2014 roku. Pomagały one dzieciom we wschodniej Ukrainie, organizowały dla nich kreatywne warsztaty i zbierały pomoc humanitarną.

Po inwazji na pełną skalę wszystko zamieniło się w chaos. Nie było żadnej struktury. Wczoraj ktoś był odpowiedzialny za leki, a dziś leżał w domu rozhisteryzowany, bo nie mógł ich przyjmować. Dali mi tylko laptopa i telefony: „Uporządkuj wiadomości”. Telefony się nie urywały, internet był dostępny tylko przy oknie. Siedziałam na podłodze za zasłonami, w centrali nie było jedzenia.

Pamiętam, jak po 5-6 godzinach takiej pracy zza zasłon wyłoniła się ręka - Andrij po prostu podsunął mi zupę w plastikowym kubku, sprawdził, czy żyję, i zniknął

Początkowo pomagali również Niemcy, ale wielu z nich zostało zmuszonych do powrotu do swoich miejsc pracy - wszyscy mieli nadzieję, że wojna wkrótce się skończy. Ostatecznie niewielka grupa wolontariuszy wydzieliła się w osobny zespół w ramach fundacji kościelnej Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V.

— Stworzyłaś ją czy do niej dołączyłaś ?

— Jest to fundacja założona przez Ukraiński Kościół Prawosławny w Berlinie. W Niemczech każda organizacja, nawet organizacja wolontariacka, nawet kościół, musi być oficjalnie zarejestrowana, mieć system księgowy i stale składać sprawozdania ze swojej działalności. Założenie oddzielnej fundacji zajęłoby miesiące, więc wolontariusze stali się częścią Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V. Od tego czasu współpracujemy. Wszyscy w Berlinie znają nas po prostu jako „kościół”.

Ponieważ w fundacji było niewiele osób, musiałam być sekretarką, księgową i projektantką Była to garstka ludzi, ale staliśmy się prawdziwą rodziną. Były momenty, kiedy wydawało się, że się nienawidzimy, odchodziliśmy z fundacji i... wracaliśmy.

Wiele zespołów, które zebrały się wtedy, w lutym 2022 r., przestało istnieć. My przeżyliśmy

Wolontariat powinien przynosic satysfakcję

Opowiedz nam o swoich projektach charytatywnych.

— Uruchomiliśmy projekt gastronomiczny Küche UA Berlin, który sprzedaje ukraińską żywność za darowizny. Działa on od dwóch lat. Niedawno, podczas ukraińskiego festiwalu bożonarodzeniowego w Berlinie, zebraliśmy sześć tysięcy euro na zakup mebli dla schroniska w Dnieprze, które opiekuje się rodzinami ewakuowanymi z regionów frontowych.

„Nie otrzymuję pomocy socjalnej, nie jestem uchodźczynią i co roku muszę udowadniać, co robię w tym kraju. Nie mogę więc cały czas pracować jako wolontariuszka, tak jak kiedyś. Zwłaszcza po rozwodzie.

Ale te straszne zmiany w moim życiu pozwoliły mi się skupić i spełnić moje długoletnie marzenie o otwarciu własnej przestrzeni artystycznej.

W tym samym czasie powstało wiele projektów muzycznych. Jednym z najważniejszych jest Stimmen der Ukraine (Głosy Ukrainy). Założyli go niemieccy aktorzy Jan Uplegger i Mareile Metzner. Czytają oni ukraińskich klasyków w niemieckich tłumaczeniach: Szewczenko, Zabużko, Żadan, Franko. Występ uzupełnia trio ukraińskich wokalistów, którym towarzyszy fortepian lub gitara elektryczna. Początkowo był to projekt charytatywny, ale teraz Jan znalazł dotacje, a na 2025 rok zaplanowano 15 występów.

Czy Niemcy są tym zainteresowani?

— Bardzo. Słuchają nie tylko klasycznych fragmentów i muzyki, ale także naszych wojennych historii. Jedna solistka ewakuowała się pod ostrzałem z małym dzieckiem, inna ze swoim siostrzeńcem. Te historie poruszają serca Niemców.  

Kto jest odpowiedzialny za pisanie wniosków o dotacje?

— W fundacji nie ma takiej osoby, więc postanowiłam spróbować sama. Złożyłam wniosek o grant Durststarten dla grupy dzieci uchodźców, z którymi pracuję. Są niesamowicie utalentowane i chcę dać im więcej - kupić materiały, zorganizować wystawę z ich refleksjami na temat samoidentyfikacji: kim są teraz, kiedy integrują się z niemieckim społeczeństwem? Chcę też porozmawiać o ukraińskiej kulturze - nawet o mało znanych rzeczach, takich jak ikony Czumaka na suszonych rybach. Ważne jest, aby dzieci nie tylko uczyły się niemieckiej historii, ale także komunikowały się po ukraińsku i tworzyły po ukraińsku.

— Jak radzisz sobie z wypaleniem zawodowym?

— Jestem niespokojną osobą, a niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami ludzie nawet pytają: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”. Ale w końcu nauczyłam się balansować, delegować zadania i mówić „nie”. Po Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym otrzymałam wiele ofert: „Zorganizujmy coś tu, albo coś tam...”. Wcześniej zgodziłabym się na wszystko i wypaliła. Teraz analizuję: co to przyniesie fundacji? Czy warto poświęcać czas i zasoby?

Wolontariat powinien przynosić zwrot - zbieranie datków, nowe kontakty, opowiadanie ludziom o fundacji. Zdałam sobie sprawę, że trzeba być pragmatycznym i zorganizowanym, aby uniknąć wypalenia i pozostać skutecznym.

— Czy dużo osób przychodzi na wasze festiwale i koncerty?

— Tak, całkiem sporo. Jeśli mówimy o ostatnim wydarzeniu, Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym, byliśmy bardziej skoncentrowani na Ukraińcach. Ale głównym wydarzeniem była wystawa o ukraińskich świętach Bożego Narodzenia w dwóch językach. W Niemczech jest Adventszeit, czas oczekiwania na Boże Narodzenie, który trwa około miesiąca. Tworzą specjalną atmosferę: tydzień po tygodniu zapalają świece w wieńcu, otwierają okna kalendarza adwentowego i odwiedzają jarmarki. To zostało utracone w naszym kraju, chociaż również istniało.

W rzeczywistości, zgodnie z ukraińskimi tradycjami, okres świąt zimowych trwał od 4 grudnia do Trzech Króli, ale władze radzieckie zrobiły wszystko, co w ich mocy, abyśmy o tym zapomnieli

Przeprowadziłam badania, zebrałam materiały i stworzyłam wystawę, która miała wielki cel edukacyjny. Najbardziej zainteresowani byli nią Niemcy, którzy chcieli poznać nasze tradycje, znaleźć podobieństwa i różnice. Chętnie brali udział w warsztatach: robili świąteczne pająki, diduchy, uczyli się malować Petrykiwkę.

— Fajny projekt, a jakie masz pomysły na ten rok?

— Pierwszym projektem, na który złożyłam wniosek o grant był „Roots. Dzieci”. Mam również projekt muzyczny o nazwie Korzenie, w którym badam pieśni ludowe jako odzwierciedlenie historii. Do tego projektu wybrałam 10-14 piosenek z różnych epok, od Rusi Kijowskiej do współczesności. Każdej piosence towarzyszy krótki film o jej kontekście historycznym. Będzie to teatralne przedstawienie muzyczne. Scenografia i kostiumy są gotowe, szukamy funduszy na inżynierię dźwięku i logistykę. Pracujemy nad tym z moim przyjacielem, który wspiera wszystkie moje kreatywne przygody.

Trzeci projekt to książka dla dzieci poświęcona badaniu i ochronie przyrody. „Kiedy zaczęła się pandemia COVID, dużo spacerowałam po berlińskim parku. Obserwowałam dzikie zwierzęta i ustawiłam kamerę pułapkę, aby badać je w nocy. Jest to szczególnie interesujące w Niemczech: w tutejszych parkach żyją sarny, szopy, lisy i wiele ptaków. Ale współczesne dzieci prawie nie zauważają natury, ponieważ są zanurzone w gadżetach. Jednocześnie zwykła wycieczka do parku może być prawdziwą przygodą, jeśli wiesz, czego szukać i jak to zrobić. Można spędzić godziny tropiąc bobry, badając ślady, zbierając i identyfikując pióra...

Piszę też książkę. Opowiadam historię mitycznego strażnika lasu - małej istoty, która prowadzi dziennik, uczy dzieci obserwacji, ochrony zwierząt, nieśmiecenia i właściwego karmienia ptaków. Chcę ją wkrótce skończyć i zaoferować wydawcom.

Po ukraińskim festiwalu bożonarodzeniowym przygotowujemy również ukraiński festiwal wielkanocny. Potem planuję pojechać do Ukrainy uczyć dzieci z domów dziecka. Ciągnie mnie tam...

Zdjęcia z prywatnego archiwum

Data publikacji:

18.2.2025

20
хв

Wolontariuszka Iryna Razin: „Niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami nawet pytają mnie: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”

Tetiana Wygowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Przetrwałam Hitlera, przetrwałam Stalina, to i Putina przetrwam

Ексклюзив
20
хв

Piękna przyroda, obojętne państwo. Jak się żyje Ukraińcom w Turcji

Ексклюзив
20
хв

Samotne macierzyństwo w czasach wojny: jak Ukrainki radzą sobie bez mężów

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress