Historie
Co tydzień Sestry publikują historie naocznych świadków rosyjskich zbrodni wojennych. Świat musi usłyszeć ich głos, a przestępcy muszą zostać ukarani
Tankowałam samochód. Usłyszałam: "O, kolejna ukraińska kurwa przyjechała". Myśleli, że nie rozumiem?
Anna Samojłenko: "Zamierzałam wrócić za dwa tygodnie, a czekam już dziesięć lat"
Wybrałam Suwałki (region w Polsce - red.), bo wcześniej bywałam tu z dziećmi na zawodach tanecznych. Pierwsza przyjechała tu nasza choreograf i nasze dzieci powiedziały, że jeśli mamy jechać do Polski, to tylko do Suwałk. Wtedy nie było tu prawie żadnych Ukraińców, dzisiaj jest nas około 1,7 tys. Ale też w Suwałkach jest wiele osób ze wschodniej Ukrainy, one nie mają dokąd wracać. Zrobiłam katrę Polaka, bo mam polskie korzenie. W Doniecku byłam członkiem Stowarzyszenia Polaków w Ukrainie. Więc tam byłam Polaką, tutaj jestem Ukrainką. Tutaj założyłam Stowarzyszenie Ukraińców w Suwałkach.
W Ukrainie, w obwodzie donieckim, prowadziliśmy firmę. Produkowaliśmy i sprzedawaliśmy urządzenia do ogrzewania. Nasi klienci pochodzą głównie z Mariupola, Bachmutu i Siewierodoniecka. Przecież teraz nie zadzwonię do tych ludzi, jak z tych miast prawie nic nie zostało. Wyobrażasz sobie, ze dzwonię do ludzi, którzy stracili wszystko? Dzwonię i czekam aż odbiorą, bo to znaczy, że w ogóle żyją, i wtedy pytam, kiedy zapłacą moje faktury? Nie wiem, jak to będzie, gdy wojna się skończy. Teraz wszystko jest w zawieszeniu. Nie zwolniłam pracowników, bo jak miałam to zrobić? Wszyscy poszli na bezpłatny urlop. Mieliśmy 60 pracowników odpowiadaliśmy za nich. Nie mogę też ogłosić bankructwa. Wierzę, że pewnego dnia wszystko wróci, odzyskamy te tereny, odbudujemy je i moja firma znów zacznie działać.
23 lutego mój mąż zabezpieczył to, co zostało z firmy i zgłosił się do wojska. Powiedział, że teraz, po zamknięciu firmy, czuje się zupełnie bezużyteczny. A w wojsku może się jeszcze przydać. Kiedy zadzwonił do mnie, żeby mi o tym powiedzieć, wpadłam w histerię i zaczęłam na niego krzyczeć.
Dlatego, gdy ktoś na Instagramie pyta mnie, jak załatwić wyjazd męża z Ukrainy, odpowiadam, że nie udzielam takich porad, bo mój mąż walczy.
Pod koniec lutego mieliśmy w Suwałkach koncert, na którym tańczyły moje dzieci. Wojna wojną, a harmonogram to harmonogram. Więc praca musiała być wykonana. Staliśmy za kulisami, miałam zaraz wychodzić na scenę i ich zapowiedzieć. Już i tak byłam zestresowana tym wszystkim, a właśnie otrzymaliśmy SMS-a. Rosyjska bomba uderzyła w samochód naszych bardzo dobrych przyjaciół. Próbowali wyjechać z Charkowa. Cała rodzina zginęła. Spojrzałam na mojego najstarszego syna, który również otrzymał tę wiadomość. Widziałam łzy w jego oczach, a po chwili wyszedł na scenę i zatańczył. Tak właśnie wygląda nasze życie.
Zamierzałam wrócić za dwa tygodnie, a już dziesięć lat minęło. Dlatego kobietom, co teraz przyjechały, mówię: "Miejcie plan B. Nie czekajcie tylko na powrót do Ukrainy".
Думаю, до речі, що значна кількість українок вже залишиться в Польщі. Особливо ті, чиї діти ходять тут до школи. Невідомо, коли закінчиться війна, потрібен час, щоб відновити країну після неї.
Коли я поїхала на свята до Києва, щоб зустрітися з чоловіком, у мене стався інсульт. Напевно, це трапилося через стрес. Ми зняли квартиру на вихідні, і як тільки зайшли, я відчула, що страшенно болить голова. А у мене ніколи не болить голова. Я лікар за освітою, тому знала, що це серйозна ситуація. Кажу чоловікові: «Подзвони в лікарню швидкої допомоги і скажи, що у молодої жінки інсульт».
Він, у військовій формі, дзвонить у швидку допомогу і каже, що там молода жінка і в неї болить голова. Я сердито кричу: «Скажи інсульт, бо на головний біль не приїдуть!».
А він не міг вимовити слово «інсульт», бо йому це видавалося синонімом смерті. На щастя, вони приїхали і забрали мене в лікарню. Таке було у нас побачення під час першої відпустки чоловіка. Через два тижні я вийшла з лікарні і повернулася в Сувалки, сама на машині. Я не маю часу лежати. Скоро знову до нього поїду. Зустрінемося у Львові, бо мені ближче. Коли війна закінчиться, я хотіла б жити у Львові.
Julia Stachiw: "Tylko Polacy tak samo jak my nie cierpią Rosjan"
Przyjechałam do Polski w marcu, razem z mamą. Pochodzę ze Lwowa, pracuję jako rekruterka w firmie IT. Po kilku miesięcach, gdy sytuacja się unormowała, mama musiała wrócić do Lwowa, żeby nie stracić pracy. Zostało jej kilka lat do emerytury, a w jej firmie nie można pracować zdalnie. Chciałam wrócać razem z nią, ale rodzice bardzo mnie poprosili, żebym została w Warszawie. To częsta sytuacja, kiedy młodsze pokolenie wyjeżdża, a starsze zostaje.
Jestem w komfortowej sytuacji, bo nadal mam pracę. Firma ma siedzibę we Lwowie, a ja pracuję zdalnie z Warszawy.
Ale nawet w naszej branży bezrobocie rośnie. Przed wojną trudno było znaleźć kogoś do pracy w IT, tak jak prawdopodobnie wszędzie. Teraz, gdy wielu klientów z Europy Zachodniej zrezygnowało z naszych usług, wielu specjalistów z branży jest bez pracy.
Jako firma działająca na terenie Ukrainy staliśmy się biznesem wysokiego ryzyka. Około 80 procent pracowników tej branży to mężczyźni, którzy nie mogą wyjechać, żeby pracować z innego miejsca tak jak ja.
Wcześniej, kiedy szukałam kogoś do pracy w IT, przeprowadzałam może dwie lub trzy rozmowy kwalifikacyjne tygodniowo, tak trudno było znaleźć chętnych. Teraz mam tyle codziennie i kolejnych sto aplikacji na mailu.
Pracownicy z Ukrainy stali się osobami wysokiego ryzyka. I nie chodzi tylko o brak prądu, bo nie mogę wyjść z podziwu, jak szybko się zorganizowaliśmy. Prawie każdy ma w domu generator, a w naszym lwowskim biurze mamy kilka starlinków. Wysokie ryzyko oznacza, że ktoś może zginąć w każdej chwili.
A jak jesteś wysokiej klasy ekspertem i odpowiadasz za ważny projekt dla zewnętrznego klienta, to będzie dla nich problem, jeśli zginiesz i znikniesz z projektu z dnia na dzień. Nie ma szans na przekazanie obowiązków po nagłej śmierci w wyniku rosyjskiego ostrzału.
A informatyk w Moskwie nie jest pracownikiem wysokiego ryzyka, bo na moskiewskie domy nie spadają bomby. Pracuję w tej branży, więc wiem, jak to wygląda od środka. Co więcej, doświadczyłam tego na własnej skórze.
Byłam w rekrutacji w norweskiej firmie. Od razu zapytałam, czy prowadzą biznesu w Rosji. Odpowiedzieli, że nie, ale zatrudniają wielu ludzi z Rosji, ponieważ chcą im pomóc. Ponieważ oni też są biedni, są ofiarami, ale zawsze pytają, czy popierają Putina. A co ma im odpowiedzieć wykształcony Rosjanin ubiegający się o pracę za granicą? Ostatecznie na to stanowisko zatrudnili dziewczynę z Moskwy. Powiedzieli mi, że miała więcej międzynarodowego doświadczenia. Sprawdziłam na LinkedIn. Ona całe życie pracowała w Rosji, a ja w Belgii, Stanach Zjednoczonych i Anglii.
Dziś więc myślę, że to koniec mojej międzynarodowej kariery. Nie wyobrażam sobie stresu związanego z pracą wśród Rosjan, którzy bombardują nasze domy i zniszczyli nasze życie.
Osatnio znajomi przekonywali mnie, żebym przyjechała do nich, do Australii, że z moim doświadczeniem na pewno szybko znajdę pracę.
Ale ja już chcę wyjeżdżać z Polski. Teraz mam tylko 400 km do Lwowa. Jestem blisko rodziny i zawsze mogę do niej szybko wrócić. I tylko w Polsce mam pewność, że Polacy tak samo jak my nie cierpią Rosjan. Im dalej jadę na Zachód, tym bardziej widzę, że zrozumienie sytuacji jakoś się rozmywa. Nie oczekuję, że ktoś będzie traktował mnie jak ofiarę, ale zło będę nazywać złem. I nie jesteśmy tacy sami z Rosjanami.
Przed wojną uwielbiałam podróżować, ale teraz nie mam na to ani energii, ani ochoty. Przed wojną podczas rozmów pytałam ludzi, co robią w wolnym czasie, co lubią. Kiedy pytam dzisiaj, wszyscy zaczynają tak samo: przed wojną miałem takie i takie hobby, ale teraz wszyscy po prostu trwamy. To tak, jakby nasze życie się zatrzymało, chociaż wszyscy staramy się żyć. Ale wojna jest wszędzie, w każdej naszej komórce, w naszych głowach, w naszych snach, w każdej rozmowie z naszymi przyjaciółmi.
Regina Guseinowa-Chekurda: "Staramy się żyć życiem podobnym do normalnego"
Właściwie nie wiem, jakiego czasu używać. Dopiero teraz, po wybuchu wojny, zdałam sobie sprawę, jakie mieliśmy dobre życie. Jestem prawniczką, członkinią Rady Adwokackiej Obwodu Kijowskiego. Razem ze wspólnikiem prowadziliśmy kancelarię w centrum Kijowa. Zajmowaliśmy się sprawami korupcyjnymi.
Mam dom niedaleko Kijowa. Na moje szczęście znajduje się on w Browarach, mieście podobnym do Buczy, ale położonym po drugiej stronie Kijowa. Rosjanie tam nie dotarli. Mam syna, który studiuje medycynę w Krakowie. Przed wojną mój mąż pracował jako redaktor naczelny działu międzynarodowego w telewizji. Teraz nie ma stałej pracy.
W kancelarii zatrudnialiśmy pięciu adwokatów. Po wybuchu wojny, przez pierwsze dwa miesiące, w Kijowie zostałam ja, mój wspólnik i nasz asystent. Reszta wyjechała. Pomimo tego, że prawie nic nie funkcjonowało, sądy i prokuratura były zamknięte i nikt nie pracował, wypłacaliśmy naszym pracownikom podstawową pensję.
Pamiętam, jak na początku marca 2022 roku jechałam do biura. Dojazd z Browarów do centrum Kijowa zajmował mi 20 minut, a przed wojną co najmniej godzinę.
Przejechałam przez puste miasto i dotarłam pod pałac prezydencki. Poza dwoma żołnierzami i starszą kobietą z psem nie widziałam nikogo na ulicy. To było przerażające. Po miesiącu lub dwóch ludzie stopniowo zaczęli wracać do miasta. Sądy powoli wracały do normalnego funkcjonowania. Kiedy jest prąd i nie ma alarmu przeciwlotniczego, odbywają się sesje. Kiedy włącza się alarm, sąd jest zamykany i wszyscy udają się do schronu. Oczywiście sądy zakupiły generatory, a ich hałas słychać wszędzie.
Nauczyliśmy się żyć z nowymi dźwiękami - hałasem generatorów i odgłosem spadających rakiet. Jesteśmy teraz w stanie rozróżnić, co leci i gdzie może spaść.
Nasi pracownicy również wrócili, ale charakter pracy w kancelarii znacznie się zmienił. Przed wojną było to głównie prawo korporacyjne i antykorupcyjne, a teraz zajmujemy się prawem rodzinnym - opieką nad dziećmi i rozwodami. Mamy znacznie mniej pracy. Niektórzy ludzie wyjechali z Ukrainy, a pozostali mają znacznie mniej pieniędzy.
Powstrzymałam mojego wspólnika Serhija przed wstąpieniem do wojska. Chciał to zrobić, kiedy dowiedział się, że jego 25-letni syn wstąpił do wojska. Władysław jest w wojsku od lutego 2022 roku. Od samego początku był w wielu niebezpiecznych miejscach, najpierw w Gostomlu, gdzie był rosyjski desant i ludzie Kadyrowa. Później walczył w Chersoniu. Błagałam Serhija, żeby nie szedł do wojska, bo miał na utrzymaniu synową, młodego wnuka i rodziców emerytów. Nie poszedł, ale nadal twierdzi, że spał dobrze tylko przez dwa miesiące w roku. W tym czasie Władysław przez miesiąc był na szkoleniu w Polsce, a potem w Anglii.
Czy znam wielu ochotników, którzy sami wstąpili do wojska? Oczywiście. Wielu. Wśród nich jest moja dobra przyjaciółka Lesia, która jest mniej więcej w naszym wieku i jest matką pięciorga dzieci. Jest teraz saperką, jedną z 50 000 ukraińskich kobiet służących w armii. Wszyscy próbowaliśmy jej to wyperswadować, zwłaszcza że dwójka najmłodszych dzieci jest jeszcze bardzo mała, ale ona powiedziała, że to dla dobra tych dzieci będzie walczyć o wolną Ukrainę. To wyjątkowa osoba, przed wojną była dyrektorem, prowadziła fundację, a teraz razem z mężem poszła na wojnę. Ale mam o wiele więcej znajomych, które zostały wdowami. Albo takich, których synowie zginęli na wojnie. Nie wiem, jak to można przeżyć.
Podróżuję między Polską a Ukrainą. Dwa miesiące w Kijowie, bo tam pracuję, i dwa miesiące w Krakowie.
W Kijowie prawie nie śpię, ciągle wydaje mi się, że słyszę odgłosy spadających rakiet. Tylko w Polsce mogę spać.
W Ukrainie miałam ugruntowaną pozycję zawodową, renomę. Przyjechałam do Polski i na początku byłam całkowicie zależna od innych. To było bardzo trudne. Praca w moim zawodzie w Polsce jest prawie niemożliwa. Jedna z moich znajomych adwokatka pracuje w piekarni, inna w sklepie. Dziś myślę, że mądrze byłoby mieć drugi zawód, taki, w którym można zarabiać na życie, pracując rękami. Wtedy łatwiej byłoby znaleźć pracę.
Jeszcze inna znajoma przyjechała do Polski, ponieważ martwiła się o zdrowie swojej młodszej córki, która ma wadę serca, i obawiała się, że serce jej córki nie wytrzyma takiego stresu. Mamy wiele takich historii wśród znajomych, jak źle młodzi ludzie znoszą tą sytację. W Kijowie wszyscy opowiadali sobie o nastolatce, której serce pękło po wybuchu pocisku w pobliżu domu, w którym mieszkała. Jak mówi Oksana Zabużko, nie do takiego życia wychowywaliśmy nasze dzieci.
My jesteśmy jak mrówki, pracowici, szybko się organizujemy. Ktoś zniszczy część naszego mrowiska, a my już się organizujemy i naprawiamy. Niedawno byłam na spotkaniu z Ukrainkami w Krakowie i widziałam starszą parę, dobrze po siedemdziesiątce, która z entuzjazmem uczyła się polskiego. Bardzo dobrze, powinniśmy uczyć się języka kraju, który dał nam schronienie. Kraju, w którym nasze dzieci mogą chodzić do szkoły i nie bać się bomb ani rosyjskich żołnierzy.
Chciałbym, aby Europa zrozumiała, że walczymy nie tylko za siebie. Myślę, że dobrze rozumieją to kraje, które znajdowały się w strefie wpływów ZSRR. Dlatego wszyscy nasi sąsiedzi tak bardzo nam pomagają.
Rzadko zdarzają się takie nieprzyjemne incydenty jak ten ostatni. Tankowałam na trasie Kraków-Warszawa, a dwóch mężczyzn stojących obok spojrzało na mnie i mój samochód i powiedziało: "O, kolejna ukraińska kurwa przyjechała". Może myśleli, że nie rozumiem?
A może niektórych denerwują samochody na ukraińskimich tnumerach? Może chciałby się wymienić - za mój samochód i moje życie przez ostatni rok?
Nie wiedzą, że czasami ten samochód to wszystko, co człowiekowi pozostało?
Zamknij oczy i wyobraź sobie: opuszczasz swój piękny dom w Buczy, z jednym plecakiem, i podróżujesz do granicy w korku przez kilka dni. Często głodny, bo nie jest to podróż, na którą miałeś czas zrobić sobie kanapki. Zostawiasz za sobą całe swoje życie i dobytek. W twoim domu stoi rosyjski czołg, a ty masz szczęście, że w miarę szybko uciekłaś z Buczy. Znam wiele kobiet, które nikomu nie powiedziały o tym, co je spotkało, kobiet wykształconych, zajmujących wysokie stanowiska. Nie chcą, żeby ich znajomi wiedzieli. Nie chcą, żeby wszyscy wiedzieli. Nie poszły do psychologa. Nie chcą się nawet przyznać, że pochodzą z Buczy.
Ale zawsze będziemy pamiętać o życzliwości, jaką otrzymaliśmy od Polaków. Chciałabym, żebyście napisali, że ukraińskie kobiety i mężczyźni są bardzo wdzięczni Polakom. Wszyscy moi przyjaciele mówią, że nie wiemy, jak potoczyłaby się wojna, co by było, gdyby Polacy nie byli dla nas tak mili. Widzimy, co dla nas robicie. Widzimy, jak wiele dla nas robicie. Nasi chłopcy mogą spokojnie walczyć na froncie, bo wiedzą, że ich kobiety i dzieci są tu bezpieczne.
Co miesiąc oddaję część zarobionych pieniędzy na wojsko, to mój obowiązek. Musisz wspierać armię, bo jeśli tego nie zrobisz, Rosjanie przyjdą do twojego domu. My już to wiemy.
Julia Kwaśnica: "Nie myślcie, kiedy się skończy wojna. Myślcie o dzisiaj, o tym, co możesz teraz dla siebie zrobić".
Naprawdę lubiłam swoje życie przed wojną. Pracowałam w Krajowej Szkole Sądowej a popołudniami przyjmowałam pacjentów w swoim gabinecie. Jestem psychologiem i seksuologiem. Razem z przyjaciółką prowadziłyśmy kursy seksualności dla kobiet. W weekendy dokształcałam się i chodziłam na wieczorki poetyckie. Przed wojną pisałam wiersze.
Przyjechałam do Polski 6 marca 2022 roku. Nie pamiętam początku. Ale dobrze, że wtedy wyjechałam, nie widziałam na własne oczy tego całego koszmaru. Łatwiej mi teraz pomagać. Na co dzień pracuję z kobietami, które doświadczyły przemocy wojennej, których mężowie lub synowie zginęli na wojnie. Na początku nie wiedzą, co z tym wszystkim zrobić, od czego zacząć, a po apatii przychodzi złość i rozczarowanie, że muszą zaczynać wszystko od nowa. Wtedy mówię im, że to nie jest początek, że już coś macie. I porozmawiamy o tym, co właśnie masz, budując na tym.
I porozmawiajmy o kolejnym małym kroku. I powoli będziemy budować nasze życie w Polsce od nowa. Nie myśl o jego tymczasowości. Ich życie toczy się dalej i zawsze mają o wiele więcej możliwości, niż im się wydaje.
Co robimy? Szukamy czegoś, co może stać się źródłem energii dla każdej z nich. Chcemy, aby zobaczyły jasność w tym, co mają dzisiaj. Szukamy iskry, której mogłyby się chwycić kobiety, które doświadczyły traumy. Czasami są to bardzo małe kroki, które zajmują dużo czasu.
Czasami rozmawiamy o tym, co widziały wczoraj w Warszawie, ponieważ one wciąż są głową w Ukrainie, ciągle mówią, że chcą wrócić, a często ich domów już nie ma. Więc je pytam: "Co ci się podobało w Warszawie?". A one mi mówią, że spacerowały po pięknym parku i słyszały śpiew ptaków. I że widziały cukiernię z ciastkami i chciałyby spróbować ciasta, a może nawet upiec je w domu. Czasami rozmawiamy o tym cieście przez dwie sesje. Ponieważ jest to jedyna rzecz, która trzyma ich tu i teraz, a nie ciągle w przeszłości.
Kobiety również muszą zobaczyć tutaj coś dla siebie. Tylko na dziś. Nie wracać do przeszłości, ale też nie uciekać zbyt daleko w nadzieję.
Nie pytać ciągle: "Kiedy skończy się wojna?". Dlaczego? Ponieważ nadzieja zabiera nam dużo energii. Skąd ja biorę siłę? Na początku też było mi ciężko.
Teraz wyznaczyłam sobie plan na dwa miesiące. Że będę tu mieszkać. Wiele osób mieszka tu ciałem, ale sercem w Ukrainie. Trudno trwać w takim rozerwaniu. Nie myślę już o tym, kiedy skończy się wojna, ale o tym, co mogę zrobić dla siebie dzisiaj. I to właśnie powtarzam innym kobietom.
Rano prowadzę spotkania terapeutyczne dla osób, które przeżyły traumę wojenną, a wieczorem udzielam konsultacji, jak utrzymać związek na odległość lub jak się rozwieść. Wiele Ukrainek zobaczyło że jutro może nie być. I że mogą nie mieć czasu odkładać życie na później. Wojna to stres, ale i katalizatorem, który wywraca wiele rzeczy do góry nogami. Wyostrza widzenie. Chcą rozwiązać wszystkie problemy teraz, nagle, ponieważ czują, że nie mogą znieść kolejnego dnia.
Nadal prowadzę kursy na temat związków i seksualności. Potrzebujemy intymności i miłości bardziej niż kiedykolwiek. Jest to również miejsce, w którym kobiety znajdują motywację do życia.
Nie pisz dużo o mnie, tylko o naszych kobietach, naszych ludziach, jestem pod wrażeniem ich odwagi i męstwa. Nigdy nie myślałam, że możemy to zrobić. Stoimy razem i dlatego przetrwamy. A kiedy mówię o Polakach, zawsze chce mi się płakać. Jestem taka wdzięczna. Pamiętam rysunek Marty Frey, który widziałam na Facebooku. Dwie dziewczyny, Polka i Ukrainka, połączone warkoczem. To jest piękne. To właśnie czujemy tutaj. Zmieniamy historię.
Maryna Mazurak: "Na początku moje dzieci pytały mnie, po co uczymy się polskiego, jak zaraz mamy wrócić do Ukrainy".
Mieszkałam w Kijowie, nie chciałam wyjeżdżać, ale moja córka ma cukrzycę ale bałam się, że jak zajmą Kijów i będzie okupacja, to nie zdobędę dla niej leków. Przyjaciółka, która jest sportowcem i skontaktowała się z wolontariuszami z grupy, w której polscy sportowcy pomagali ukraińskim sportowcom, przyjechała do Marek (przedmieścia Warszawy - red.). Rodzina, która ją przyjęła, porozmawiała z sąsiadami, że jeszcze jedna kobieta z dwójką dzieci, potrzebuje mieszkania. Sąsiedzi się zgodzili. A potem przeżyliśmy dwa wybuchy w Iwano-Frankowsku, najgorzej zniosła je moja córka. Nie miałam wtedy już żadnych wątpliwości, że musimy wyjechać.
I tak od marca mieszkamy w Markach. Najpierw przez sześć miesięcy u ludzi, którzy oddali nam swój pokój. Teraz jesteśmy już jak rodzina. Zapraszają nas na święta a my ich. W ogóle cała nasza ulica w Markach to cudowni ludzie. Kiedy pół roku później znalazłam własne mieszkanie, cała ulica mnie przeprowadzała. Każdy mi coś dał, ktoś przyniósł talerze, ktoś odkurzacz. Moja córka ma 12 lat i chodzi do ukraińskiej szkoły w Markach, a syn ma 14 lat i chodzi do polskiej szkoły. Mój syn jest bardzo zmotywowany do nauki polskiego. Już zaczyna czytać po polsku, teraz czyta "Syzyfowe prace".
Po miesiącu dzieci zapytały mnie: "Dlaczego chodzimy do polskiej szkoły i uczymy się polskiego, skoro zaraz chcemy wracać?". Przyznałam, że nie wiem, co powiedzieć i poprosiłam, by dały mi czas do namysłu. Byłam zdezorientowany, zestresowany i niepewny naszej przyszłości. Kilka dni później odpowiedziałam im i nadal żyję z tą myślą: wrócimy, ale jesteśmy tutaj teraz i głupotą byłoby nie skorzystać z możliwości, które mamy.
Nie możemy po prostu siedzieć i czekać, aż wojna się skończy. Musimy wrócić z nowymi kompetencjami, językami, umiejętnościami, a kiedy wrócimy do Ukrainy, będziemy mogli lepiej odbudować nasz kraj.
Żebyśmy mogli pomagać tym, którzy tam zostali i też mają bardzo cieżko.
I zawsze będziemy mieli te relacje polsko-ukraińskie, które teraz zbudowaliśmy.
Moja praca jest związana ze słowem. Byłam dziennikarką, pracowałam w telewizji. Po ukraińsku bawię się słowem, po polsku wciąż brakuje mi słów, wiadomo, że trudno byłoby mi pracować w zawodzie. Ale i tak jestem bardzo szczęśliwa, bo jako koordynatorka klubów ukraińskich kobiet w Ukraińskim Domu mogę wykorzystywać swoje umiejętności. Pracuję po ukraińsku i nadal robię coś pożytecznego dla innych. To bardzo ważne, że mogę być w grupie wsparcia dla ukraińskich kobiet. To daje nam wszystkim dużo dobrej energii.
Dla wielu Ukrainek, w tym dla mnie, spotkania w Klubie Ukraińskich Kobiet stały się terapeutyczne. o tu można skupić się na pracy twórczej. Dostajemy też informacje o codziennym życiu w Polsce: jak znaleźć pracę, jak założyć biznes. Ale najważniejsze jest wsparcie, które otrzymujemy. Bardzo potrzebne są spotkania z psychologami. Na przykład latem, na jednym z warsztatów psychologicznych, miałyśmy napisać kilka scenariuszy, co możemy robić tutaj, a co po powrocie do domu. Dwie kobiety w grupie zaczęły płakać. Jedna pochodziła z Dniepru, a druga gdzieś z regionu Czarkowskiego. Powiedziała, że nie wie, co napisać, bo jej domu już nie ma i nie ma dokąd wracać. To były trudne chwile. Ale dziś widzę, że większość kobiet ma już plan na najbliższy miesiąc lub dwa, a niektóre z nich nawet na dłużej.
Mamy nawet teatr amatorski w Ukraińskim Domu. Była propozycja wystawienia sztuki o wojnie, ale większość kobiet nie chciała. A poza tym potrzebujemy sztuki z rolami wyłącznie kobiecymi. Tytuł sztuki, którą wybraliśmy, brzmiał "Stacja, na której spełniają się marzenia".
Biegłam na protezie, a kamerzysta krzyczał, gdy mnie doganiał: "Zwolnij, nie mogę za tobą nadążyć!".
Kiedy patrzy się na tę kruchą dziewczynę z nieśmiałym uśmiechem, trudno sobie wyobrazić, że jest wojowniczką, która zawsze idzie własną drogą mimo przeciwności losu. W 2016 roku, podczas tak zwanej operacji antyterrorystycznej [operacja wojskowa przeciw prorosyjskim separatystom w Donbasie, w skrócie ATO - red.], Olga Benda, oburzona zachowaniem swojego pierwszego męża, który ukrywał się przed wojskowym biurem poborowym, rozwiodła się, zostawiła półtorarocznego syna z matką i sama poszła na front. Dwa wydarzenia, do których tam doszło, zmieniły jej życie: straciła nogę w ataku moździerzowym i spotkała swoją wielką miłość. Nie chciała siedzieć na wózku inwalidzkim. Dzięki swojej niezwykłej sile woli w ciągu kilku lat przebiegła dziesięciokilometrowy maraton w USA wraz ze zdrowymi sportowcami, wygrała konkurs piękności, wyszła za mąż i urodziła drugiego syna. Została pierwszą Ukrainką, która otrzymała Nagrodę Praw Człowieka im. dr. Rainera Hildebrandta w Berlinie. Teraz jej ukochany mąż Ołeksij walczy na froncie, a 31-letnia Olga prowadzi samochód, uczestniczy w nowym projekcie rehabilitacyjnym dla wojskowych i... gra w piłkę nożną.
Niełatwo podawać i strzelać bramki o kulach
- Niedawno pojechałyśmy z dziewczynami do Polski i okazało się, że miejscowe kobiety po amputacjach grają! - mówi Olga. - Polki biegają, podają, strzelają podkręcone piłki - i to wszystko o kulach! Ale żeby tak grać, trzeba dużo trenować. Piłka nożna kobiet po amputacjach to zupełnie nowy sport na Ukrainie. Drużyna mężczyzn zakwalifikowała się już do Euroligi, ale drużyna kobiet zaczęła się formować dopiero tej jesieni. Sprawa stała się pilna. Treningi rozpoczęły się w Czerkasach od ćwiczeń na kulach. Było to dla mnie bardzo trudne, bo musiałam używać kul zaraz po kontuzji, kiedy uczyłam się chodzić na jednej nodze. Przyzwyczaiłem się do protezy do tego stopnia, że z zewnątrz nawet nie widać, że nie mam jednej nogi. Chodzę płynnie i szybko. A potem nagle musiałem nie tylko chodzić o kulach, ale także za ich pomocą dryblować, strzelać gole... Zostałam też kapitanem drużyny!
W 2016 roku 23-letnia Olga mieszkała w Winnicy, pracowała jako sprzedawczyni, wychowywała małego syna Dimę i marzyła o... służbie wojskowej. Nie wiedziała, dlaczego, bo w jej rodzinie nikt nie służył w wojsku. Ale na naukę w akademii wojskowej nie było pieniędzy - rodzice Olgi wychowywali siedmioro dzieci, starczało im tylko na podstawowe potrzeby. Ukończyła studia jako operator pocztowy, pracowała jako kucharka i sprzedawczyni, ale nie była zadowolona. Kiedy zdecydowała się wstąpić do wojska i rozpoczęła szkolenie - najpierw w obwodzie lwowskim, a następnie w Międzynarodowym Centrum Pokoju i Bezpieczeństwa - szybko zdała sobie sprawę, że to jest to.
Jako członek 72. Oddzielnej Brygady Zmechanizowanej została wysłana do strefy ATO jako kucharka. Jej obowiązkiem było codzienne karmienie 70 głodnych żołnierzy. Podczas siedmiu miesięcy walk w Awdijiwce przyzwyczaiła się nawet do regularnego ostrzału.
- Nigdy nie zapomnę tego dnia w maju 2017 r. - mówi Olga. - Siedzieliśmy i piliśmy kawę, kiedy pocisk spadł tuż za naszym domem. Powiedziałam: "Jeszcze trochę i nas trafią". Patrzyłam w wodę. Atak moździerzowy rozpoczął się następnego dnia o szóstej rano. To był Dzień Matki. Obudziłam się po pierwszej eksplozji. Ściana domu, w którym spałam, została przebita na wylot, a moje oczy zasypał piasek.
Wewnętrzne przeczucie mówiło mi, że nastąpi druga eksplozja.
Dokąd uciekać? Wyjście na zewnątrz to pewna śmierć. Upadłam na podłogę, zakrywając głowę rękami. Następny pocisk, kaliber 122 mm, eksplodował pół metra dalej. Gdybym stała albo siedziała, zginęłabym na miejscu.
Co czułam w tamtej chwili? Przerażenie, szok i ogromny ból w nodze. Nie wiem, skąd wzięłam siłę, by wspiąć się na łóżko i wyjść z domu z lewą nogą wiszącą na kawałku skóry. To, co wydarzyło się później, pamiętam we fragmentach: chłopaki krzyczeli i przeklinali, próbując związać tę moją nogę opaskami uciskowymi, zanim przybyli lekarze. Leżałam w ich ramionach, prosząc o wodę. Dali mi wodę i odwrócili wzrok. W końcu przybyli medycy, podczas ostrzału nie mogli się do nas dostać. Byli zaskoczeni, że przez ten czas nie wykrwawiłam się na śmierć. A nie wykrwawiłam się, bo odłamek, choć rozszarpał wszystkie kości, ścięgna, nerwy i mięśnie w mojej lewej nodze, cudem nie trafił w główną tętnicę. Obudziłam się w szpitalu, moja noga płonęła ogniem. Poprosiłam pielęgniarkę, żeby ją naprawiła, a ona spojrzała na mnie ze współczuciem i powiedziała: "Dziecko, nie masz lewej nogi". Długo płakałam... Powiedziałem mamie przez telefon, że nic mi nie jest, ale brakuje mi części nogi i zemdlałam. I wtedy otworzyłam oczy i zobaczyłam obok siebie Lioszę. Mój ukochany przyszedł do mnie, gdy tylko dowiedział się, co się stało.
Mój chłopak bał się, że skoro straciłam nogę, będę chciała z nim zerwać
Ołeksija Bendę, operatora granatnika z 72 brygady, Olga poznała w Awdijiwce. Na początku tylko rozmawiali, potem przyjaźń przerodziła się w miłość. Nie widywali się zbyt często - byli na różnych pozycjach. W dniu, w którym została ranna, Ołeksij miał straszne przeczucia. Kiedy udało mu się wyrwać i pobiec do niej, zobaczył ruiny rozbitego domu. "Gdzie jest Olia!?" - krzyknął do chłopców. Wszyscy milczeli i zasłaniali oczy. Podszedł dowódca kompanii, położył mu rękę na ramieniu i powiedział: "Napisz raport i idź do niej do szpitala. Ona cię potrzebuje".
- Nawet jeśli miałam myśli, że Liosz może mnie teraz opuścić, to rozwiał je w chwili, gdy pojawił się w szpitalu. Dużo później, gdy byliśmy już małżeństwem, przyznał, że wtedy, w szpitalu, bardzo się bał, że będę chciała go zostawić. Lekarze ostrzegali go, że mogę go odepchnąć, bo nie chcę być ciężarem dla zdrowego faceta. Kiedy rozpłakałam się i powiedziałam: "Liosz, nie rozumiesz, ja nie mam nogi!", on tylko wzruszył ramionami: "No i co z tego? Teraz będziesz biegać wolniej i nie będziesz robić wszystkiego naraz".
Gdy tylko porzuciłam kule i stanęłam na protezie, natychmiast wróciłam do aktywnego trybu życia. Dostałam posadę urzędniczki w kijowsko-swiatoszyńskim wojskowym biurze werbunkowym, biegałam służbowo do różnych części miasta, goniłam za autobusami, kiedy się na nie spóźniałam. Potem zrobiłam prawo jazdy i nadal jeździłam, tyle że teraz to ja prowadziłam. A potem w moim życiu pojawił się sport.
W ciągu pierwszych kilku lat po amputacji Olga zajęła się surfingiem i jazdą na rolkach, wygrała konkurs piękności kobiet służących w wojsku, wzięła udział w Invictus Games w wioślarstwie na symulatorze i zaczęła profesjonalnie biegać. Cała Ukraina zebrała pieniądze na jej pierwszą protezę treningową. A kiedy Fundusz Powierniczy NATO zapłacił za kosztowną protezę biegową dla ukraińskiej weteranki, przebiegła w niej dwa dziesięciokilometrowe maratony: "Weterańską Dziesiątkę" (bieg po bruku dla personelu wojskowego, weteranów i krewnych poległych żołnierzy) oraz Maraton Korpusu Piechoty Morskiej USA. Co więcej, w niewiele ponad godzinę pokonała dystans dziesięciu kilometrów - na równi ze zdrowymi uczestnikami biegu. Olga była nie tylko pierwszą kobietą w ukraińskiej drużynie na amerykańskim maratonie, ale także jedyną uczestniczką wśród żołnierzy, która biegła z protezą nogi.
- Liosza wspierał mnie we wszystkim - wyznaje. -Kiedy zaczęłam biegać, robił ze mną okrążenia wokół stadionu. Kiedy zobaczył, że nie mam wystarczająco dużo snu z powodu setek rzeczy do zrobienia - praca, sport, obowiązki domowe - zaczął rano sam zabierać mojego najstarszego syna Dimę do przedszkola, umożliwiając mi wyspanie się i regenerację. W weekendy, kiedy zostawałam w domu, mój ukochany często nosił mnie po mieszkaniu na rękach, żebym nie musiała zakładać protezy.
Mój syn śpi lepiej i dłużej podczas nalotów, niż gdy jest cicho
Pobrali się na początku 2017 roku. Po ślubie rodzina czekała na nich w domu. Czekał też trzyletni Dima, który zdążył już zakochać się w Ołeksiju i nazywał go tatą.
- Dowiedziałam się, że jestem w ciąży po raz drugi, kiedy przeprowadziliśmy się z domu mamy Lioszy do naszego własnego domu w obwodzie kijowskim - kupiliśmy go za pieniądze, które otrzymałam w ramach odszkodowania - wspomina weteranka. - Wszystko się wtedy zbiegło: przeprowadzka, blokada i dobre wieści. Miałam dobrą ciążę, choć "na protezie", bo od razu się dostosowałam: żadnych kul ani, nie daj Boże, wózków inwalidzkich. W Boże Narodzenie urodziłam Marka (choć żartowaliśmy, że równie dobrze mógłby się nazywać Ostap). Kiedy syn został przekazany ojcu, z oczu Lioszy popłynęły łzy radości. Dima również był bardzo szczęśliwy, że ma brata. Teraz, gdy Mark ma prawie trzy lata, starszy syn pomaga mi przy nim.
Moje dzieci przystosowały się do realiów wojny. W pierwszych dniach inwazji, kiedy byłam zdenerwowana i przestraszona, one też się bały. Teraz jestem spokojny - i one też są spokojne. W październiku ubiegłego roku, kiedy doszło do zmasowanego ataku, kilkakrotnie schodziliśmy do piwnicy naszego domu; mamy specjalny pokój na parterze. Gdy rozlegały się syreny i leciały rakiety, Marko spokojnie bawił się samochodzikami, a Dima grał na telefonie. Kiedy mój starszy syn słyszy syrenę, pyta, czy to ćwiczenia, czy rozminowywanie. A gdy zaczyna się ostrzał, po prostu biegnie do mnie i siadamy razem. Natomiast mały Mark jest dzieckiem wojny. Podczas nalotów śpi lepiej i dłużej niż wtedy, gdy jest cicho.
Nasz tata jest na wojnie, a ja często myślę, że sama chciałabym pojechać na front. Nie zostanę przyjęta, więc pomagam w inny sposób: zapewniam wsparcie informacyjne dla nowego projektu rehabilitacji weteranów poprzez masaż.
Z własnego doświadczenia wiem, jak bardzo potrzebny jest masaż po kontuzji i jak trudno było znaleźć masażystę - do każdego specjalisty ustawiały się kolejki. Teraz w Ukrainie istnieje pierwszy prywatny projekt o nazwie Wdzięczność dla Sił Zbrojnych, który oferuje bezpłatne masaże dla wojskowych. Został uruchomiony przez Lidię Ljubczenko, lekarkę i kręgarkę z 40-letnim doświadczeniem. Zdając sobie sprawę, że sama nie będzie w stanie pomóc każdemu, kto tego potrzebuje, postanowiła bezpłatnie uczyć wolontariuszy technik masażu. Teraz jej uczniowie pomagają także wojskowym.
Wszystkie moje osiągnięcia sportowe stały się możliwe dzięki wysokiej jakości i terminowej rehabilitacji po kontuzji. A nie każdy ma takie szczęście. Na moich treningach amp futbolowych spotykam dziewczyny, które po kontuzji lub urazie nie nauczyły się nawet chodzić po schodach czy wstawać z ziemi po upadku. Poruszają się głównie na wózkach inwalidzkich, choć są jeszcze młode i na pewno mogą żyć aktywnie - o kulach lub z protezami. Rehabilitacja takich osób jest niezwykle ważna, dlatego staram się angażować w pracę jak najwięcej wolontariuszy. Każdy może przyjść, nauczyć się, a potem zrobić dobry uczynek.
Dzięki masażowi po raz pierwszy od sześciu lat zniknął ten pisk w mojej głowie, który pojawił się po wstrząśnieniu mózgu. Płakałam z ulgi. Lidia Lubczenko zajmuje się również bólami fantomowymi, które przez dziesięciolecia nękają osoby po amputacjach. Na początku też je miałam.
Pewnego dnia zdenerwowałam się i powiedziałam do nogi: "Tak, nie ma cię, nie ma nic, co mogłoby cię zranić. Więc zamknij się i siedź cicho"
Od tego czasu biegałam, pływałam, rozciągałam się, grałam w piłkę nożną - i żadnych "fantomów". Liosza mylił się więc, mówiąc, że na jednej nodze będę biegała nieco wolniej. Okazało się, że jest dokładnie odwrotnie. Niedawno dziennikarze CNN przeprowadzili ze mną wywiad. Poprosili, bym wyszła z dziećmi na zewnątrz i dała się sfilmować, gdy chodzę na protezie. I wtedy Marko gdzieś pobiegł. Poszłam za nim, a kamerzysta poszedł za mną. Krzyczał: "Zwolnij, nie mogę za tobą nadążyć!". Sąsiedzi bardzo się śmiali.
Prowadzę aktywne, interesujące i pełne życie nawet z protezą. Teraz musimy tylko poczekać, aż nasz tata wróci do domu z wojny. Wtedy nasze szczęście nie będzie miało granic.
Radna, która została żołnierką: urzędnicy powinni iść na front
Tetiana Szewczenko, pseudonim "Kobzar", członkini Rady Miejskiej Lwowa, pojechała na linię frontu od początku inwazji Rosji na pełną skalę. Obecnie jest naczelną pielęgniarką 103. samodzielnej brygady Wojsk Obrony Terytorialnej Sił Zbrojnych Ukrainy.
Przyszłamdo wojskowego biura rejestracji i poboru na dwa tygodnie przed rozpoczęciem Wielkiej Wojny.
Do ostatniej chwili nie wierzyłam, że wybuchnie wojna na pełną skalę. Byłam jeszcze w łóżku, kiedy przyszła wiadomość od mojego kolegi z Kijowa: "Tania, mamy wojnę. Jesteśmy bombardowani". Wstałam, spakowałam rzeczy i pojechałam do komisariatu wojskowego.
Z wykształcenia jestem pielęgniarką. Ukończyłam położnictwo i pracowałam jako pielęgniarka operacyjna w Lwowskim Obwodowym Szpitalu Klinicznym. 7 lutego 2022 roku przyszłam do sztabu 103 Lwowskiej Brygady, aby zaciągnąć się do rezerwy i spotkałam się z brygadierem. Zrozumiałam, że moje umiejętności medyczne zostaną wykorzystane, ale nauczą mnie obsługi broni i wszystkiego innego.
Miałam wtedy 49 lat. Nigdy nie byłam w wojsku. Nie wiedziałam, jak posługiwać się bronią. Dlaczego wstąpiłam do TRO? Ponieważ wierzyłem, że będę przede wszystkim broniła mojego domu, moich dzieci i mojej społeczności. Ponadto jestem członkinią rady miasta i uważam, że powinienem dawać innym przykład.
Odbyliśmy długą rozmowę z brygadierem. Próbował zrozumieć, dlaczego chciałam to wszystko zrobić. W końcu zapisał mnie do personelu centrum medycznego jako asystentkę medyczną. Wojskowe biuro poborowe kazało mi wrócić do domu i stawić się do służby w ciągu godziny. Natychmiast napisałem do kolegów z partii, którzy już służyli w ATO i JFO. Poradzili mi, co zabrać ze sobą na wojnę. Spakowaliśmy plecak według listy. 27 lutego rano otrzymałem wiadomość, że mam być na miejscu w ciągu godziny. Niestety, nie mogę nikomu podawać tego miejsca.
Źródłem mojej siły jest moja rodzina
Moja rodzina dyskutowała o moim zamiarze wyjazdu na front od 2014 roku. Wtedy zaczęła się dla nas wojna. Jednak mój najmłodszy syn miał wtedy zaledwie 5 lat, a teraz ma 14. Mam też dorosłą córkę - ma 30 lat. Mój mąż nie jest w wieku, który pozwalałby mu iść na front, pracuje jako chirurg w szpitalu. Zdałam sobie sprawę, że jestem jedyną osobą z naszej rodziny, która idzie na wojnę. Ta decyzja była najtrudniejsza dla mojej córki. Moja matka zmarła wcześnie, a była dla niej kochaną osobą. Córka powiedziała:
- Pamiętasz, co się z tobą działo, gdy zmarła twoja mama? Co zrobię, kiedy ciebie już nie będzie?
— Я буду, я ж не йду помирати. Йду боротися за свою країну. Все буде добре, — відповіла їй я.
Mój syn na moje 50. urodziny napisał długie życzenia, które od czasu do czasu czytam. Wydaje się, że wyraził w nim wszystko, czego nie mógł lub bał się wyrazić słowami. Często pyta o wojnę, ale niewiele mu o niej mówię. Nie chcę opowiadać o okropnościach. Dzielę się tylko pozytywnymi historiami. Opowiadam o moich koleżankach, młodych dziewczynach, które są tu ze mną. Mogę mówić o zmarłych, ale tylko o tych, których znałam osobiście. Dużo mówię o codziennych sprawach, o mieszkańcach, o lokalnych tradycjach, o naszym wspólnym życiu. Mój syn jest bez wątpienia dumny, że tu jestem. Dzięki Bogu, mamy ze sobą kontakt i dużo rozmawiamy. Stworzyliśmy nawet czat o nazwie "Rodzina". Piszemy rano i wieczorem: "Cześć, plus, plus, wszystko gra" ["Plus, plus" w wojskowym slangu oznacza "znakomicie" - red.] Żartujemy, wymieniamy się zdjęciami, omawiamy wiadomości. Ten rodzaj komunikacji pomaga utrzymać się na wojnie. Wsparcie rodziny jest niezwykle ważne dla każdego żołnierza. To nasz motywator, który daje nam siłę i energię.
Co jest najtrudniejsze? Czas
Na początku mojej służby zostałam awansowany do stopnia sierżanta i otrzymałam stanowisko instruktorki medycznej. Ale 1 czerwca utworzyliśmy kompanię medyczną, a ja zostałam główną pielęgniarką. Leczymy lżej rannych i chorych. Ponieważ choroby nie zniknęły. Oprócz sezonowych, ludzie cierpią na nadciśnienie, choroby układu krążenia i przewodu pokarmowego. Kiedy wstąpiłam do wojska, trudno było przyzwyczaić się do wojskowego reżimu i nauczyć się strzelać. Kiedy po raz pierwszy wzięłam do ręki karabin, był tak ciężki, że nie wierzyłam, że dam radę się nim posługiwać. Ale się nauczyłam. Teraz mam lżejszą broń, który jest znacznie poręczniejsza. Najtrudniejszy moment? Gdy w moich ramionach zmarł mężczyzna. Zadręczałam się, że zrobiłam coś złego. Kiedy nie możesz pomóc lub myślisz, że zawiodłaś, to najtrudniejsza rzecz dla każdego medyka. Kiedy się boję, zaczynam się modlić. Chociaż nie jestem osobą, która co niedzielę chodzi do kościoła i się spowiada. Ale tutaj, na froncie, naprawdę tego potrzebuję. Nie wycelowano we mnie lufy czołgu, ani karabinu maszynowego i, jeśli Bóg pozwoli, tak się nie stanie. Bo nie wiem, co by się ze mną stało w takim momencie. Nie wiem, czy byłabym w stanie powiedzieć okupantowi w oczy "Chwała Ukrainie" i zginąć w tym samym momencie. Chociaż jestem tak szalona, że może bym potrafiła. Jeszcze we Lwowie, gdy przeczytałam o okrucieństwach popełnianych przez rosyjskie wojsko w Buczy, postanowiłam, że zawsze powinnam mieć dla siebie kilka sztuk amunicji w pistolecie. Chociaż w rzeczywistości nawet nie chcę o tym myśleć.
Życie na pierwszej linii frontu: myszy przeleciały nam nad głowami
W porównaniu do innych, żyję w dobrych warunkach. Co to znaczy? Mieszkaliśmy w starym domu, który już dawno został opuszczony przez właścicieli. Toaleta była na zewnątrz, nie było prysznica. I choć na zewnątrz było minus 15 stopni, nie było prądu ani gazu, mieliśmy dach nad głową. Śnieg na nas nie padał. Wtedy zdałem sobie sprawę, czym są myszy. Dosłownie chodziły nam po głowach. Ułożyliśmy sobie nasze codzienne życie najlepiej jak potrafiliśmy. Teraz mieszkam z miejscowymi. Kiedy jest światło, jest mi ciepło. Kiedy ja i moi koledzy pojechaliśmy do Liman, nie było tam prądu ani wody. Nie było nic. Przynieśliśmy wodę ze studni, chłopaki uruchomili generator i gotowali jedzenie. Spaliśmy w śpiworach. Ludzie bardzo szybko się przystosowują. Ostatniej zimy w moim pokoju było 14 stopni, najwyżej 18. Mimo to każdego ranka budziłem się z poczuciem wdzięczności. Myślę, że nie jest mi zimno, bo są ludzie, którzy siedzą w okopach, gdzie jest minus 16 stopni. Mam więc lepsze warunki niż ktokolwiek inny.
Nie ma lekarzy
Kiedyś bardzo trudno było mi nic nie robić. Teraz jestem szczęśliwy, gdy nie mamy nic do roboty. Kiedy radio milczy, milczy też nasz zespół ewakuacyjny. Oznacza to, że nie mamy ani 300 (rannych), ani 200 (zabitych). Jednym z największych problemów jest brak lekarzy, pielęgniarek, ratowników. Wielu zginęło. Rosjanie lekceważą zasady wojny. Według nich musimy się identyfikować. Powinniśmy mieć czerwone krzyże na naszych pojazdach, ale to jest cel dla wroga. Rosjanie specjalnie śledzą trasy zespołów ewakuacyjnych. Nasz batalion został bezpośrednio trafiony przez ATGM [przeciwpancerny pocisk kierowany - red. W rezultacie mieliśmy dwóch zabitych i jednego rannego. Dlatego na wojnie unikamy jaskrawych kolorów. Wszystko jest albo zielone, albo zielono-brązowe.
Jeśli chodzi o finansowanie, jest to teraz łatwiejsze niż kiedyś. Wszystko można znaleźć dzięki fundacjom, wolontariuszom i przyjaciołom. Nie jest tak, jak na początku, kiedy wchodziliśmy w puste mury. Nikt z nas nie był na wojnie. Nie wiedzieliśmy nawet, czego możemy potrzebować. Nawiasem mówiąc, jednym z zadań medyków jest dzielenie pomocy humanitarnej. Bardzo dużym problemem dla wojska jest dziś rejestracja i spisywanie. Jestem również zaskoczony standardami wydawania. Dla mnie to bez sensu, że ręcznik jest wydawany na dwa lata. Nie rozumiem, jak mogą być tylko dwie koszulki na żołnierza. Nie ma damskiej bielizny. 170 gramów proszku na osobę. Nie ma czegoś takiego jak gąbka do mycia naczyń czy worek na śmieci. Standardy te powinny były zostać zmienione w latach 2014-2016. Jednak do tej pory tego nie zrobiono.
Urzędnicy powinni dawać przykład innym
Gdy wracam do domu obowiązkowo: strzyżenie, fryzura, manicure. Chcę być zadbana. Zawsze staram się odbyć jak najwięcej spotkań, w tym z mieszkańcami. Aby zapoznać się z prośbami, nakreślić kolejne kroki, co jeszcze mogę zrobić i jak pomóc. Nawet gdy jestem na froncie, komunikuję się z kolegami z partii. Czasami wchodzę na Facebooka, gdzie ludzie oznaczają mnie, jeśli mają jakieś problemy. Czasami rozwiązuję je przez telefon, czasami kogoś proszę o pomoc.
Mamy wiele niedokończonych projektów, które rozpoczęły się w latach 2018-2020 podczas kampanii wyborczej. Rozkopane miejsca, niedokończone chodniki i budowa stanowią zagrożenie dla społeczności mieszkającej w pobliżu. Pytanie, czy konieczne jest odnowienie ścieżek w parkach, które są całkiem dobre? Czy konieczne jest rozpoczynanie dużych nowych projektów infrastrukturalnych w czasie wojny? Prawdopodobnie nie. Powstrzymałabym się od budowania czegoś nowego i okazałego. Czasami po prostu "zabijają" mnie wielomilionowe projekty. Jeśli chodzi o kupowanie rzeczy, które są niepotrzebne podczas wojny, każdy wykonawca, który zdecyduje się coś zrobić i ogłosić przetarg, musi jasno zrozumieć, że jeśli coś pójdzie nie tak, poniesie za to odpowiedzialność karną. Jeśli chodzi o posłów, ministrów i urzędników, uważam, że jeśli dana osoba nie zajmuje stanowiska o krytycznym znaczeniu dla kraju, powinna udać się na front. Musimy pokazać innym, że trzeba bronić kraju. Nie jestem analitykiem wojskowym, ale rozumiem, że ta wojna nie skończy się jutro, a pojutrze nie będziemy na Krymie. Każdy powinien to zrozumieć. Ale jeśli zmęczymy się wojną, nie będzie Ukrainy. Dlatego wszyscy powinni być gotowi do obrony państwa - i lepiej przygotować się z wyprzedzeniem.
Naszym jedynym celem jest zwycięstwo
Tak naprawdę wojna wiele mnie nauczyła. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo kocham Ukrainę. Zdałam sobie sprawę, że byłam bardzo surową mamą. Nie miałam czasu na opowiadanie dzieciom o wielu rzeczach, nie spędzałam z nimi wystarczająco dużo czasu. Nauczyłam się cieszyć bardzo prostymi rzeczami i przyjmować wszystko z wdzięcznością. Zakochałam się we wsi. Zobaczyłam, jak piękne są regiony Doniecka i Charkowa, jak żyzna jest ziemia, jak piękne jest niebo - proste rzeczy, których wcześniej nie zauważałem. Moje plany nie zmieniły się zbytnio od początku wojny na pełną skalę. Naprawdę chciałem i nadal chcę mieć wnuki. Chcę podróżować. Jak najszybciej odwiedzę Portugalię i Meksyk. Marzę, że życie da mi możliwość dokończenia tego, co zaczęłam, a potem zrobienia czegoś nowego. Wiem, że na pewno mogłabym zrobić coś jeszcze dobrego dla kraju. Ale najprawdopodobniej to wszystko przyjdzie później.
Dlamnie wygrana oznacza całkowita zwycięstwem nad krajem-agresorem. Kiedy euforia zwycięstwa minie, będziemy musieli stawić czoła realiom życia - odbudowie kraju, urazom, zaburzeniom psychicznym, rozbitym rodzinom, agresji - i będziemy musieli z tym pracować. Musimy sobie pomóc. Chcę ludzi u władzy, którzy są patriotami kraju. Każdy, kto zajmuje stanowisko, musi być gotowy do ofiarnej pracy dla dobra Ukrainy. Stawiam na naszą młodzież, bo rozumiem, że bez niej nie zbudujemy Ukrainy. I mam nadzieję, że oni również przemyślą niektóre koncepcje i wizje, abyśmy mogli zbudować wolną, odnoszącą sukcesy i zwycięską Ukrainę.
Moja mama myślała, że mnie zjedli
Kiedy przyjaciele w Europie pytają o co walczyła Ukraina przez ostatnie dziesięć lat, od Rewolucji Godności po wojnę z Rosją, odpowiadam, że ta walka trwa już setki lat. A jednym z jej najstraszniejszych aktów był Hołodomor.
Kilka dni temu w Warszawie wśród rzeczy, które pospiesznie wyniosłam z mojego kijowskiego domu na początku inwazji, znalazł się pendrive z bardzo ważnym dla mnie filmem. Była ostatnia sobota listopada 2022, krótko przed rosyjską inwazją na pełną skalę, siedzieliśmy przy rodzinnym stole. Wspominaliśmy naszych krewnych, którzy zginęli w Hołodomorze. Nagrywałam rozmowę z moją babcią Tetianą, która jako dziecko przeżyła Wielki Głód. Żyła prawie sto lat i zmarła na chwilę przed wojną.
Wydaje mi się, że słuchałam jej historii wiele razy, ale dopiero teraz w pełni dociera do mnie jej straszne znaczenie i związek z wydarzeniami naszych czasów – cierpieniem i walką Ukrainy z rosyjską agresją. A także moim osobistym dramatem jednej z milionów uchodźczyń, która musiała opuścić dom, zabrać dzieci do Polski ratując je przed rosyjskimi pociskami.
Oto ta opowieść. Dla nas, Ukraińców, do zapamiętania, a dla Was, naszych przyjaciół na całym świecie, do lepszego zrozumienia. Razem musimy powstrzymać nowe zbrodnie Rosji na Skrwawionych Ziemiach – jak terytorium Ukrainy nazywa wybitny historyk Timothy Snyder.
Nieposłusznych sowieci mordowali nocą wraz z rodzinami
„Nazywam się Tetiana Szewczenko. Urodziłam się w 1923 roku we wsi Połohy w obwodzie kijowskim, podczas powstań chłopskich przeciw bolszewikom, obejmujących całą Ukrainę. Mój ojciec Iwan był krawcem. Razem z moją matką Melanią i trójką dzieci bogaci nie byli, ale mieli wszystko, czego potrzeba. Mieliśmy bydło, przestronny dom, ładne ubrania i książki. W niedziele ojciec czytał nam na głos ‘Kobziarza’ Szewczenki i Biblię, zresztą nosiliśmy to samo dumne nazwisko. Moskiewska władze była nam obca ale my, jak każda szczęśliwa ukraińska rodzina staliśmy się ich wrogami numer jeden.
W trakcie tego, jak bolszewicy szli do władzy, w każdym zakątku kraju panowała przestępczość, także i u nas.Pewnego dnia, gdy miałam trzy lata, tata pojechał ze wsi Sydory w obwodzie Kijowskim, gdzie mieszkaliśmy, do miasta Fastów, by sprzedać konia na targu. W drodze powrotnej, w pobliżu naszej wsi, napadli go złodzieje. Zażądali pieniędzy, ale on ich nie miał, bo konia nie sprzedał. Został zastrzelony.
Rok później matka wyszła za mąż za Kindrata, najlepszego stolarza w wiosce.
By złamać opór Ukrainy, Stalin rozpoczął kolektywizację [przymusowe łączenie indywidualnych gospodarstw rolnych w kołchozy od 1930 r. – red.]. W wiosce mojej matki zginęła jej siostra Iwga, mąż jej siostry Ignat i dwoje ich dzieci. Właśnie zbudowali nowy dom i przeprowadzili się do niego. Zostali rozkułaczeni [rozkułaczanie polegało w praktyce na rabunku mienia chłopów – red.]. Ignata zastrzelili, bo nie chciał oddać swojej własności. Iwgę z dziećmi wyrzucili z domu. Zmarli tuż pod płotem. Dom zabrał tzw. kołchoz (gospodarstwo zbiorowe, które było podstawą gospodarki Związku radzieckiego, - red) Później nas też rozkułaczyli. Zabrali wszystko.
Kiedy zabierali krowę, mama biegła za wozem i płakała. Bili ją po rękach biczem. Płakała, prosiła... Nie było nikogo, kto by się postawił. Tak było wszędzie. Zabrali nam stodołę i oborę, ogrodzenie rozebrali i też wywieźli. Z naszej dużej pasieki, zostawili tylko kilka uli.
Co mógł zrobić mój ojczym, skoro oni mieli broń? Ignat próbował bronić rodziny mojej ciotki i właśnie dlatego go zastrzelili. Kiedy zabrali już wszystko, zażądali, byśmy dołączyli do kołchozu. Nie mieliśmy już nic i wyrzuciliby nas z domu, ludzi masowo zsyłano wtedy na Syberię i dalej. Tam gdzie teraz jest Darnycia [stacja kolejowa – red.] w Kijowie, były wtedy lasy, a w tych lasach był obóz, tak zwane Kijowskie Sołowki. Zsyłano do niego ludzi. Mój ojczym dołączył do kołchozu i tylko dlatego zamieszkaliśmy w domu.
Jednak nadal nie było spokoju. Ludzi nieposłusznych władzy radzieckiej, po cichu zabijano. Przychodzili w nocy i mordowali całe rodziny.
Nauczycielka przewróciła mnie i wyrwała mi chleb z ust
W 1932 roku, kiedy miałam dziewięć lat, rodzicom było już bardzo trudno wyżywić całą naszą rodzinę.
Z początku ojczym chodził do ludzi, aby naprawiać im wiadra, robić stoły i inne meble. Zarabiał trochę, dopóki mógł, ale i tak zawsze byliśmy głodni. Pewnego razu latem wracałam od sąsiadów i zobaczyłam obóz pionierski, do którego trafiały dzieci bolszewików i tych, którzy współpracowali z władzą. Byłam ‘kułackim dzieckiem’, Ukrainką, więc na takie obozy mnie nie zabierano. Kiedyś na stole w ogrodzie obozu zobaczyłam kompot i pokrojony biały chleb. Nie wytrzymałam. Weszłam do ogrodu, złapałam kawałek chleba, włożyłam do ust i zaczęłam uciekać. Ale wychowawczyni mnie zobaczyła, dogoniła, rzuciła na ziemię i wyrwała mi chleb z ust. Wróciłam do domu głodna i zapłakana.
Wtedy moja matka postanowiła wysłać mnie do pracy. W wiosce była rodzina z półtorarocznym, niewidomym chłopcem. Wszyscy musieli pracować, więc nie było nikogo, kto by się nim zajął. Kilka lat wcześniej, kiedy prawdziwy tata jeszcze żył i wiodło nam się dobrze, do dzieci w naszej rodzinie przychodziła niania. Teraz, jako dziewięcioletnie dziecko, sama zostałam nianią – za kilka groszy i szklankę mleka dziennie. Było mi bardzo trudno poradzić sobie z tym niewidomym chłopcem, ale jeszcze bardziej przerażał mnie agresywny kogut na podwórku. Któregoś dnia, kiedy wychodziłam z tego domu po pracy, kogut wskoczył mi na głowę i zaczął dziobać po twarzy. Wtedy powiedziałam rodzicom, że wolałabym by mnie zabili i zakopali zamiast wysyłać do tej pracy. Matka rozpłakała się, przytuliła mnie i zostałam w domu.
Puchliśmy z głodu
W 1933 roku skończyłam dziesięć lat.
Wtedy odebrano ludziom ostatnią rzecz, jaką mieli: zboże. Nasze zostało całkowicie wymiecione ze stodoły. Ludzie chowali je, myśląc, że coś uratują. Moja mama wsypywała ziarno do dużych pięciolitrowych garnków, zwanych ‘zolijnykami’, i wkładała te garnki do pieca. Kiedy rodzice wrócili do domu, ziarna nie było. Oni [bolszewicy – red.] je znaleźli. Wyciągnęli garnki z pieca, wysypali ziarno i zabrali wszystko. Potem długo chodzili po podwórku z długimi metalowymi prętami, wbijali je w ziemię i sprawdzali, czy czegoś nie ukryliśmy.
Nadeszła zima, nie mieliśmy żadnych zapasów, a ojczym nas opuścił. W sąsiedniej wsi Szamrajiwka była cukrownia. Poszedł tam, dostał pracę i został.
Tej zimy mój dziadek Polikarp zmarł z głodu, a po nim jego brat Petro i cała jego rodzina, brat i siostra mojej mamy. Moja babcia Kateryna wspięła się na drzewo wiśniowe, by zerwać owoce. Wbiła sobie kolec w nogę i zmarła z powodu zakażenia.
Byliśmy spuchnięci od głodu – ja, moja matka i brat. Tylko moja siostra Mania nie była spuchnięta. Mama sprzedała jeden ul, by wymienić go na worek mąki. Do dziś nie wiem, co to było. Gdy mama tę mąkę ugotowała, nie można było tego jeść.
Mój młodszy brat Kola był tak głodny, że kiedyś nałapał wróbli, wrzucił je do garnka razem z piórami i ugotował. Po powrocie do domu mama wylała zawartość garnka, bo bała się, że się zatrujemy.
Ratowaliśmy się chwastami. Mama mówiła: ‘Idź, Taniu, nazbieraj komosy ryżowej’. Byłam starsza, więc poszłam. Tę roślinę dawano świniom, więc nazywała się świńska komosa ryżowa. Mama mnie wysyłała, ja przynosiłam świńską trawę, mama ją kroiła, zalewała wrzątkiem, odcedzała na sicie, potem rozgniatała wszystko rękami i robiła kulki. Rozgrzewała piec i kładła te kulki na blasze do pieczenia. Lekko je przypiekała, a my je jedliśmy. Zimą jedliśmy plewy [łuski po ziarnach zbóż – red.]. Kilka dyń mama wyniosła wcześniej na strych, by zamarzły. Przynosiła je potem ze strychu, rąbała siekierą na kawałki, wrzucała do garnka i wkładała garnek do pieca z pestkami i podrobami.<span>My, dzieci, wołaliśmy: ‘Mamo, jesteśmy głodni!’</span><span>A mama na to: ‘Ale to się jeszcze nie ugotowało!’ </span><span>My: ‘Nieważne, czy się ugotowało, byle było ciepłe!’ </span><span>Mama wyciągała ‘wnętrzności’ dyni z garnka, a my je jedliśmy. </span>
Zresztą i tak nie było czym tego podgrzewać. Żeby jedzenie było ciepłe, paliliśmy w piecu chwastami. Na ścianach domu był szron, który mama zdrapywała motyką i wyrzucała przez próg. Tak przetrwaliśmy do wiosny.
W wiosce była rodzina, która porywała i zjadała dzieci
Potem zaczęły rosnąć ogórki, kukurydza była młoda i zrobiło się łatwiej. Ale nie było czego sadzić, bo wszystko, co mieliśmy, zjedliśmy zimą. Zebraliśmy więc popiół i położyliśmy na nim obierki z warzyw. Te grubsze kiełkowały. Sialiśmy też konopie i jedli nasiona. Łopian cięliśmy na rurki, obieraliśmy i zjadali.
Po drugiej stronie drogi nie było już ludzi, wszyscy poumierali. Rosły zdrowe łopiany z wielkimi kapeluszami. Wzięłam więc nóż i poszłam ściąć te łopiany, a potem usiadłam do jedzenia. Kiedy się najadłam, zasnęłam pośród nich. A mama szukała mnie po całej wiosce. Bo w naszej wiosce była rodzina, która porywała i zjadała dzieci. Moja matka myślała więc, że zostałam zjedzona. Kiedy się wyspałam, wróciłam do domu i zastałam matkę we łzach, ledwo żywą. ‘Gdzie byłaś, córko?’ – zapytała. ‘Spałam w łopianach’ – odpowiedziałam.
Mimo głodu mama musiała pracować, choć nie otrzymywała żadnego wynagrodzenia. Rano, gdy było jeszcze ciemno, do każdego domu przychodził brygadier i wydawał rozkazy, gdzie iść do pracy. Rozkazywał też mojej matce Melaszce.
Pewnego dnia poszłam z nią na pole, bo powiedzieli, że dadzą nam obiad. Pomagałam wykopywać buraki najlepiej jak umiałam. O 12.00 wywieszono flagę – sygnał, że czas na obiad. Wszyscy pobiegli – pobiegłam i ja. Ustawiłam się w kolejce po zacierkę [danie z grudek gotowanego ciasta – red.], ale nic mi nie dali. Powiedzieli: „Wczoraj nie byłaś. Przychodż jutro, to ci damy”. Nikt się za mną nie wstawił, bo wszyscy chcieli jeść i bali się, że komuś zabraknie. Rozpłakałam się i poszłam.
Nawet jeśli nie otrzymywaliśmy wtedy wynagrodzenia za pracę, podatki wciąż na nas nakładali. A skąd tu było wziąć pieniądze? Cokolwiek wyrosło w ogrodzie – cebula, czosnek, fasola – wszystko sprzedawało się i płaciło podatki. Musieliśmy też płacić podatki za mojego ojczyma, który nas zostawił. Nie było poczty, więc mama poszła go szukać do Szamrajiwki, do cukrowni. Mieszkał tam z młodą kobietą.
Ta jego nowa żona chciała, żeby razem pracowali w kopalniach w Doniecku. Ale moja matka przyszła do fabryki, znalazła go i powiedziała: ‘Wymelduj się z domu, brak mi pieniędzy, żeby zapłacić podatki, a ja mam dzieci’. Po czym wróciła do domu.Najwyraźniej wstydził się, tęsknił za domem i nie chciał jechać do Donbasu. Kilka dni później przyszedł do nas z białym bochenkiem chleba w rękach. Matka była wtedy w polu, w domu byłam tylko ja. Wcześniej mama powiedziała, żebym nie go wpuszczała jeśli przyjdzie. Pobiegłam więc do babci Nastii, sąsiadki, zapytać o radę. Powiedziała: ‘Wpuść ojca do domu, córko. Jak przyjdzie matka, to się pogodzą’.
Mama przyszła – i się pogodzili, ojczym został. W sąsiedniej wsi Ustymiwka dostał pracę jako cieśla na kolei i był w stanie utrzymać rodzinę. Robotnicy byli tam karmieni w stołówce, dostawali okruchy chleba zmieszane z łuskami ziaren, kawałek śledzia. Przynosił to wszystko do domu i tak przeżyliśmy.
Władza radziecka odebrała mi wszystko: dzieciństwo, szczęście i życie najbliższych. Był rok 1935. Do drugiej wojny światowej pozostały cztery lata."
W wyniku sowieckiego ludobójstwa na Ukrainie w latach 1933-1934 zginęło ponad 4,5 miliona Ukraińców. Ale naród nie złamał się – walka o wolność trwała przez dziesięciolecia i 24 sierpnia 1991 roku zakończyła się przyjęciem Deklaracji niepodległości Ukrainy. Podjęta przez Moskwę próba demontażu ukraińskiej demokracji za pośrednictwem jej protegowanego Wiktora Janukowycza w 2014 r. została odrzucona przez zwycięstwo Majdanu. Jednak przeklęta Rosja znów zaatakowała i wciągnęła nas w krwawą wojnę, która trwa do dziś.
Ukraina zwycięży. Chwała Ukrainie i jej bohaterom. Wieczna pamięć ofiarom Hołodomoru, sowieckich represji i wojny rosyjsko-ukraińskiej.
Jak Ludmiła odbiła męża z rosyjskiej niewoli
Pewnego dnia powstanie film o Ludmille Belinskiej. W marcu 2022 roku dowiedziała się, że jej mąż Rusłan zginął na froncie. Kobieta zebrała siły i powiedziała o tym swoim trzem córkom, próbując wymyślić, jak żyć dalej. Nagle, kilka dni później, otrzymała kolejny telefon z informacją, że jej Rusłan żyje, ale jest ciężko ranny i znajduje się w niewoli. Wtedy Ludmiła Belinska podjęła odważną i desperacką decyzję o wyjeździe na terytorium okupowane przez Rosjan. Jej celem było uratowanie męża z niewoli. I udało jej się.
"Mój mąż służył w SBU, więc nie było szans, że okupanci go wypuszczą".
- "Mógł uniknąć pójścia na wojnę, ponieważ mamy trójkę dzieci", mówi Ludmiła Belinska. "Miał możliwość wyjazdu za granicę. Ale gdyby tak się stało, to nie byłby mój Rusłan. Wojna na pełną skalę złapała nas w domu, w Odessie. Mój mąż od razu powiedział, że jeśli każdy, kto może skorzystać nawet z legalnego zwolnienia ze służby, skorzysta z niego, to nie pozostanie nikt, kto mógłby bronić kraju. I poszedł. I natychmiast znalazł się na linii frontu we wsi Ołeksandriwka w obwodzie chersońskim...
Podczas naszych krótkich rozmów mąż zdołał jedynie powiedzieć, że wszystko jest pod kontrolą. Ale to nie była prawda - w tym samym czasie mówił swoim braciom, że sytuacja jest krytyczna. Powiedział, że nie wie, czy dożyje następnego dnia. Kiedy rano 29 marca nie otrzymałam zwykłej wiadomości od Rusłana, pocieszałam się, że napisze później. I wtedy otrzymałam telefon od jego towarzyszy: "Ludmiła, twój mąż jest bohaterem. Nie żyje".
Nie mogłam i nie chciałam w to uwierzyć. Zapytałam, czy to on, czy to pomyłka. Powiedziano mi: "Został postrzelony w głowę, widziały to trzy osoby. Nikt nie przeżywa takich ran". Jego współtowarzysze broni powiedzieli, że ciało Rusłana nadal leży w okopie i że nie mogą go jeszcze wyciągnąć, ale spróbują to zrobić za kilka dni. I powiedzieli: "Przygotujcie się do pogrzebu".
To był najtrudniejszy czas dla całej naszej rodziny. Nigdy nie zapomnę, jak moja najstarsza córka płakała, a młodsze dzieci nie mogły zrozumieć, jak to możliwe - ich ojciec obiecał im, że wróci. Drżałam na dźwięk każdego telefonu - bałam się, że to bracia mojego męża powiedzą, że już przywieźli jego ciało... Ale nigdy więcej nie zadzwonili. A im dłużej nie było żadnych informacji, tym bardziej zaczynałam mieć nadzieję. Doszło nawet do tego, że poszłam do wróżki. Powiedziała: "Rusłan jest wśród zmarłych, ale żyje".
Kolejny telefon zadzwonił tydzień później, 6 kwietnia. To był telefon od okupantów. Powiedzieli, że jej mąż żyje i jest w niewoli.
- "Powiedzieli, że jest ciężko ranny i zaczęli pytać, gdzie i kiedy służył, jaki miał stopień" - wspomina Liudmiła. "Nic im nie powiedziałam. Myślałam, że to może być oszustwo - słyszałam historie o tym, jak oszuści znajdują dokumenty zaginionych żołnierzy i pod pretekstem, że rzekomo byli w niewoli, wyłudzają pieniądze od ich rodzin. Tak więc, bez względu na to, jak bardzo chciałam wierzyć, że Rusłan naprawdę żyje, nie powiedziałam dzieciom o tym telefonie.
Fakt, że Rusłan Belinski służył kiedyś w Służbie Bezpieczeństwa Ukrainy, dodatkowo komplikował i tak już trudną sytuację. I, jak się później okazało, okupanci, którzy wzięli go do niewoli, dowiedzieli się o tym. Prawdopodobieństwo, że zostanie zwolniony lub wymieniony z taką biografią, było zerowe.
- Niestety, Rusłan sam im o tym powiedział. Nie wiedział, z kim rozmawia, ponieważ w tym czasie był w stanie krytycznym - z poważną raną głowy, dużą utratą krwi i temperaturą powyżej czterdziestu" - mówi Ludmila.
Następnego dnia odebrałam kolejny telefon - tym razem ze szpitala w obwodzie chersońskim. Powiedzieli, że mają Rusłana, ale jest on przenoszony do innego szpitala z oddziałem neurochirurgii. Nieco później zadzwonił lekarz z innego szpitala regionalnego, w którym Rusłan był operowany. Poprosiłam go o przesłanie mi zdjęcia Rusłana. Dopiero gdy zobaczyłam zdjęcie mojego męża, zalałam się łzami szczęścia - to był on! Wyczerpany, z zabandażowaną głową, ale żywy!
"Kiedy Rosjanie nie patrzyli, Rusłan potajemnie wybierał mój numer i mówił mi, co się dzieje".
Po przekazaniu dzieciom dobrych wieści, Liudmila zaczęła zbierać informacje o stanie zdrowia męża. Operacja zakończyła się sukcesem, ale czekało go długie i trudne leczenie. A najbardziej niebezpieczne było to, że oddział Rusłana był pilnowany przez okupantów przez całą dobę.
- "Zaczęłam szukać sposobów, by pomóc mężowi na odległość" - mówi Belinska. "Dzięki moim przyjaciołom znalazłam ludzi na okupowanym terytorium, którzy zgodzili się przynosić Rusłanowi domowe posiłki. Przelewałam pieniądze na ich kartę. Kupili też Rusłanowi rosyjską kartę SIM do telefonu (po "referendum" ukraińskie połączenia zostały odcięte w regionie) i Rusłan mógł do mnie zadzwonić. Jego głos brzmiał zupełnie inaczej, na początku nawet go nie poznałam. Powiedział: "Masia, to ja". Poprosiłam go, żeby powiedział mi imiona naszych dzieci. Zrobił to i ostatnie wątpliwości, że to naprawdę mój Rusłan, rozwiały się.
Czasami udawało nam się do siebie zadzwonić. Kiedy Rosjanie nie patrzyli, Rusłan wybierał mój numer i dawał mi znać, co się dzieje. Trwało to przez kilka miesięcy. Stan męża stopniowo się poprawiał, ale z powodu poważnego uszkodzenia mózgu nie mógł wstać, ani nawet poruszyć nogami.
Przede wszystkim bałam się, że przyjdzie moment, kiedy Rosjanie zabiorą go ze szpitala do więzienia lub jakiejś piwnicy. Przez pierwsze kilka miesięcy okupanci w ogóle nie opuszczali jego pokoju - Rusłan był dla nich cennym więźniem. Ale potem nastąpiła rotacja. Do szpitala przyszli nowi strażnicy, którzy nie byli już tak uważni jak ich poprzednicy. Uznali, że Rusłan jest w tak ciężkim stanie, że im nie ucieknie. Zrozumiałam, że to moja szansa. Musiałam pójść po męża - teraz albo nigdy.
- Sam pomysł udania się na okupowane terytorium i porwania człowieka, który był pilnowany i nie był w stanie poruszać się o własnych siłach, brzmiał absurdalnie. Moja rodzina i przyjaciele, którym powiedziałam o moim planie, starali się mnie od niego odwieść. Mój szef w pracy był pewien, że okupanci wezmą mnie do niewoli lub zabiją. Ale jedyną rzeczą, której naprawdę się bałam, było pozostawienie moich dzieci samych. Resztę szczegółowo zaplanowałam.
Po pierwsze, dowiedziałam się, jak ludzie dostają się na terytoria okupowane. Dowiedziałam się, że istnieją przewoźnicy, którzy regularnie jeżdżą tam i z powrotem, pomimo całego ryzyka. Oczywiście nie każdy zgodziłby się przewieźć samochodem żołnierza porwanego z niewoli. Ale znalazłam jednego odważnego człowieka. Szczerze powiedziałam mu, dokąd jedziemy i kogo zamierzamy zabrać, ponieważ nie chciałam go wrobić. Poinformowałam lekarza w szpitalu, w którym leczono Rusłana. I obiecując dzieciom, że wkrótce przyprowadzę ich tatę z powrotem, wyruszyłam w drogę.
"Kiedy w końcu usłyszeliśmy 'Dobry wieczór' po ukraińsku na czwartym punkcie kontrolnym, łzy napłynęły mi do oczu".
Podróż była długa - prawie dwa dni zajęło nam przedostanie się z Odessy do obwodu chersońskiego przez kolejki na punktach kontrolnych. Dla wrogich punktów kontrolnych miałam przygotowaną legendę, że jadę odwiedzić krewnych. Ale okupanci nie zadali mi ani jednego pytania - być może dlatego, że byłam kobietą. Przesłuchiwali mężczyzn i dokładnie ich przeszukiwali.
Kiedy dotarła do szpitala, zobaczyła dziesiątki uzbrojonych Rosjan.
- "Byli wszędzie - w recepcji, na korytarzach" - mówi Ludmila. "Okazało się, że jeden z ich ważniejszych Rosjan został ranny dzień wcześniej. Leżał na jednym z oddziałów, a wszyscy ci ludzie dbali o jego bezpieczeństwo. Nie mogłam sobie wyobrazić, jak w takiej sytuacji niepostrzeżenie wydostać ze szpitala sparaliżowanego człowieka. Ale miałam szczęście. Okupanci byli tak skupieni na swoich rannych, że zapomnieli nawet o dyżurze w pobliżu oddziału Rusłana. Weszłam do środka. Nigdy nie zapomnę tego momentu. Mój mąż wiedział, że do niego idę, czekał na mnie i bardzo się o mnie martwił. Zwłaszcza, że byłam już na okupowanym terytorium bez łączności, a on nie mógł się do mnie dodzwonić. Kiedy weszłam na oddział, czas jakby się zatrzymał. Patrzyliśmy na siebie i nie mogliśmy powiedzieć ani słowa. Po prostu płakaliśmy...
Teraz pozostało wyprowadzić męża za szpitala.
- Nowi żołnierze, którzy zebrali się w szpitalu z powodu rannego rosyjskiego szefa, nie wiedzieli, kim jest Rusłan. "Najważniejsze było, aby nie zostać zauważonym przez tych, którzy widzieli go wcześniej", wyjaśnia Ludmiła, "Nie mogę tego nazwać inaczej niż szczęściem - prześlizgnęliśmy się. Zawsze będę wdzięczna lekarzom, którzy dali nam nie tylko prawdziwe zwolnienie, ale także fałszywe zaświadczenie stwierdzające, że Rusłan rzekomo został ranny w wypadku samochodowym. Musiałam pokazywać to fałszywe zaświadczenie na punktach kontrolnych wroga, aby nikt nie podejrzewał, że Rusłan był żołnierzem rannym na froncie.
Martwiłam się, czy mój mąż będzie w stanie siedzieć w samochodzie, ale udało mu się. Modliłam się i powtarzałam pod nosem słowa, które wymyśliłam dla okupantów na punktach kontrolnych. Wymyśliłam całą bajkę o wypadku, który rzekomo miał Rusłan, z wieloma szczegółami, aby była przekonująca. Na pierwszym punkcie kontrolnym zaczęłam ją opowiadać... Nagle, podczas naszego przesłuchania, nasi zaczęli ostrzeliwać pozycje wroga. Okupanci kazali nam odjechać. Potem był drugi punkt kontrolny. I znowu zaczęło się przesłuchanie, ale zanim zdążyłam opowiedzieć swoją historię, okupanci otrzymali pilny rozkaz przepuszczenia nas. W takich momentach nie sposób nie pomyśleć, że to wszystko dzieło anioła stróża. A na trzecim punkcie kontrolnym sprawdzili tylko nasze dokumenty - okupanci byli pewni, że byliśmy już przesłuchiwani i przeszukiwani na poprzednich dwóch punktach kontrolnych. A kiedy w końcu usłyszeliśmy "Dobry wieczór" po ukraińsku na czwartym punkcie kontrolnym, łzy napłynęły mi do oczu. Jesteśmy w domu. Udało nam się.
Najpierw zadzwoniłam do dzieci. Powiedziałam im, że mój tata jest ze mną i wkrótce będziemy na miejscu. Tego dnia mój mąż obchodził urodziny. Dzieci pobiegły kupić tort. Rusłan zadzwonił w dniu swoich trzecich urodzin. Pierwsze były, gdy się urodził, a drugie, gdy cudem przeżył w okopie. Więc teraz przeżył trzecie.
Historia uratowania mojego męża z okopu jest nie mniej imponująca. Okazało się, że Rusłan leżał w ziemi od trzech dni - tam, gdzie jego towarzysze widzieli go po raz ostatni. Bez jedzenia, wody i opieki medycznej. Nie wiem, jak to możliwe, ale przeżył. Rusłan mówi, że to jego rodzinna ziemia nie pozwoliła mu umrzeć. Znaleźli go mieszkańcy Ołeksandriwki, którzy przeszukiwali okopy w poszukiwaniu żywych do uratowania i zmarłych do pochowania. Usłyszeli jęki Rusłana, zabrali go do stodoły, ubrali w swoje ubrania i zakopali dokumenty w ogrodzie. Rusłan nie mógł jeść, więc dali mu surowe jajka i mleko. Mieli nadzieję, że za kilka dni żołnierz poczuje się lepiej. Ale mężczyzna stracił przytomność, rana ropiała, zaczęła się gorączka i stało się jasne, że nie przeżyje bez pomocy medycznej. W tym czasie transport jeździł tylko w kierunku okupowanego Chersonia, więc wsadzili Rusłana do autobusu. Autobus został zatrzymany przez okupantów, a Rusłan trafił do niewoli.
Po zajęciu prawobrzeżnej części obwodu chersońskiego odnalazłam ludzi, którzy uratowali życie mojemu mężowi i osobiście im podziękowałam. A oni zwrócili mi jego wykopanego z ziemi dokumenty. Od tego czasu Rusłan przechodzi rehabilitację w domu w Odessie. Już jest bardzo dobrze. Lekarze i rehabilitanci wyjaśnili, że z powodu uszkodzenia mózgu zdolności motoryczne Rusłana są upośledzone, ale stopniowo zdrowe części mózgu przejmą funkcje uszkodzonych.
- "Mąż nie tylko wstaje, ale także chodzi!" - cieszy się Ludmiła Belinska. "Nadal korzysta z chodzika, ale jego kroki stają się coraz pewniejsze. A wszystko to tylko dzięki jego sile woli - bardzo się stara dla dzieci. Każdego dnia, bez względu na pogodę i stan zdrowia, udaje się do centrum rehabilitacji, gdzie ciężko pracuje przez długi czas. Nie mam wątpliwości, że wkrótce Rusłan będzie mógł chodzić, nie opierając się o nic.
Dzieci nie opuszczają ojca na krok. Najstarsza córka stale towarzyszy mu w rehabilitacji. A ja pracuję i wciąż staram się za wszystkim nadążyć. Czasami, patrząc wstecz, nie mogę nawet uwierzyć, że przeszliśmy przez to wszystko. Nie mogę powiedzieć, że nie mamy teraz trudnych chwil. Rehabilitacja nie jest łatwym procesem. Rusłan może się denerwować. Ale w takich momentach staram się być przy nim: odwrócić jego uwagę, zażartować. Rusłan i ja byliśmy razem przez pół życia, ale teraz kochamy się i doceniamy bardziej niż kiedykolwiek. Nasze dzieci żyją i mają się dobrze, a my jesteśmy przy sobie. I to jest dla nas najważniejsze.
Podróżniczka Olena Bondarenko: "Chciałam udowodnić, że na szczyt można wejść bez względu na to, ile ma się lat"
"Udało mi się! Przeszłam Łuk Karpat od Dunaju w Bratysławie do Dunaju w Orszowej. Wczoraj, sto ósmego dnia, zakończyłam wędrówkę na granicy z Serbią" - napisała tej jesieni na swojej stronie na Facebooku dziennikarka i tłumaczka Olena Bondarenko. Przed nią tylko dwie kobiety na świecie - Czeszka i Polka - ukończyły tę trudną, samotną, górską podróż przez Słowację, Polskę, Ukrainę i Rumunię. Olena jest pierwszą Ukrainką, która zapisała się w historii podboju Łuku Karpat.
Na samą myśl o Łuku Karpackim, robiło mi się zimno
- "Cała 2500-kilometrowa podróż była wyzwaniem, któremu oddałam się cała" - mówi Olena Bondarenko . "W górach nie można się relaksować. Trzeba obliczać godziny, kontrolować kierunek i wyczuwać zmiany pogody. Musisz wiedzieć, kiedy się zatrzymać, gdzie rozbić namiot na noc, jak znaleźć źródło i jakie dzikie zwierzęta są w pobliżu. Jeśli masz możliwość spędzenia nocy pod dachem, powinieneś tam spać, ponieważ jest to bezpieczniejsze niż w namiocie. Nocowałam na przykład na kościelnej dzwonnicy, w opuszczonych domkach pasterskich, w wieży myśliwskiej, w przeciekających schroniskach turystycznych, w cuchnących ruinach budynków - raz nawet obok zwierzęcych zwłok.
- Łuk Karpat jest najtrudniejszą Twoją górską wyprawą, ale nie pierwszą.
- Na początku chodziłam po długich trasach w Polsce. Na przykład Główny Szlak Beskidzki o długości 500 kilometrów przeszłam w 20 dni. Dwa lata temu podarowałam sobie Pireneje. 850 kilometrów gór między Francją a Hiszpanią wspominam jako jedną z moich najlepszych wypraw. Chciałam udowodnić, że mimo wieku można zdobywać szczyty. Swoją drogą, to właśnie na długich trasach spotykam dojrzałych, często starszych podróżników solo. I to jest bardzo inspirujące - oznacza, że w wieku 52 lat wciąż mam przed sobą długą drogę.
Szłam przez Pireneje od Oceanu Atlantyckiego do Morza Śródziemnego przez 52 dni. A kiedy zobaczyłam morze na niebie, chciałam zawrócić w wysokie góry. Nie lubię komercyjnych miejsc i hałaśliwych ludzi. Lubię jeździć tam, gdzie przyroda i zwierzęta są dzikie, a ludzie prawdziwi. Niestety, takich gór w Europie jest niewiele.
Pewnego dnia w Krakowie, gdzie teraz mieszkam, siedziałam wyczerpana po kolejnej podróży do wschodniej Ukrainy jako reporterka polskich mediów. Nie wiedziałam, czy stać mnie teraz psychicznie na kolejny wyjazd. I wtedy napisał do mnie przyjaciel: "Góry zawsze wszystko naprawią i uleczą. Jedź na Korsykę! Zrób GR 20 i bądź sobą". Odebrałam to jako znak. Szlak GR 20 jest uważany za najtrudniejszy szlak wysokogórski w Europie. Byłam go ciekawa. Zrobiłam Korsykę dla ambicji i nie czerpałam z niej takiej przyjemności jak z Pirenejów. A kiedy myślałam o kolejnej długiej podróży, nic innego poza Karpatami nie przychodziło mi do głowy. Nawet nie wiedziałam zbyt wiele o ukraińskich górach, a na samą myśl o Łuku Karpackim robiło mi się zimno. Karpaty rozciągają się na setki kilometrów z grzbietami w każdym kierunku. Ciągną się aż po horyzont i nie spotykają się. Pomiędzy nimi są rzeki, nieprzeniknione lasy, miasta, płaskowyże. Ta wyprawa wymagała ode mnie poważnego treningu.
- Jak wyglądał ten trening?
- Na początek przeczytałam książkę Polki Ewy Chwałko, której udało się przejść całe pasmo Karpat. Potem rozmawiałam z nią i z przerażeniem dowiedziałam się, że Ewa przygotowywała się do Karpat przez trzy lata. Trzy lata! Zaplanowała wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Wiedziała, gdzie będzie spać każdej nocy. Ja nie mam tyle czasu, a mój styl jest zupełnie inny. Lubię, gdy podróż jest przygodą. Przestudiowałam mapy i ułożyłam trasę jak puzzle. Z logicznymi i płynnymi przejściami, aby tracić jak najmniej sił i dni. Korzystałam z map w aplikacji Mapy.cz.
- Dlaczego w ogóle wyruszyłaś na tę wędrówkę?
- Drugiego dnia Wielkiej Wojny pojechałam w Ukrainę, bo tam mieszkają moi rodzice i syn. Wszyscy jechali do Polski, ale ja jechałam w Ukrainę. Pomyślałam, że mogę się przydać, bo miałam doświadczenie w szkoleniu wojskowym. Poszłam do wojskowego biura poborowego na miesiąc, ale nie zostałam przyjęta. W tym czasie było wystarczająco dużo mężczyzn z doświadczeniem bojowym. Wtedy zdecydowałam, że spróbuję być przydatna w inny sposób: będę pisała reportaże o wojnie w Ukrainie dla polskich mediów. Na początku to działało, ale temat naszej wojny szybko zniknął z pierwszych stron zachodnich mediów. Próbowałam też zostać tłumaczką dla ukraińskiego wojska i moja kandydatura została prawie zatwierdzona. A potem, być może dlatego, że spojrzeli na rok mojego urodzenia, zostałam odrzucona. Byłam niesamowicie zdenerwowana, czułam się tak, jakbym została wykluczona z życia w obszarach, w których czuję się silna. Wtedy postanowiłam udowodnić sobie, że mogę przejść do historii trudnych przejść. W końcu statystyki Łuku Karpat pokazują, że znacznie więcej osób go rozpoczęło niż ukończyło.
"Zalecono mi odstraszanie niedźwiedzi głośnymi petardami"
- Czy spotkałaś dzikie zwierzęta?
- Widziałam żubra w nocy w rumuńskim Fegherashi. Na początku bałam się, że jestem odwodniona i mam halucynacje. Potem zastanawiałam się, skąd żubry wzięły się w Rumunii. A potem przypomniałam sobie, że kiedyś napisałam artykuł o żubrach. Ale co innego siedzieć na kanapie w domu i pisać o polskich żubrach w Rumunii, a co innego otworzyć zamek błyskawiczny namiotu w nocy i zobaczyć to zwierzę nad sobą na tle czerwonego księżyca w pełni.
Dzikie zwierzęta nie szukają kontaktu z ludźmi. Niedźwiedzie, dziki, wilki, rysie, które nie znają ludzi, są im obojętne. Żubry są takie same. Samiec żubra spaceruje samotnie. On i ja spojrzeliśmy na siebie, a potem ta ogromna ciemna góra odwróciła się i poszła sobie. Ale zostawił po sobie niezapomniane wrażenie.
Każde dzikie zwierzę może wzbudzić strach w człowieku. Lisy lubią kraść buty. Dlatego nawet mokre powinno się chować w namiocie. Myszy gryzą nie tylko jedzenie. Jedna dostała się do mojego śpiwora. Nie było to śmiertelne, ale nieprzyjemne.
Kiedy idziesz przez las, patrzysz na ślady i wiesz, z kim możesz mieć do czynienia. Najwięcej niedźwiedzi jest w Rumunii, a najwięcej tropów wilków na Słowacji. Nie można zabić tych zwierząt, są pod ochroną. Raz spotkałam zrozpaczonego słowackiego pasterza - stado wilków rozszarpało sto jego owiec. Pasterz ostrzegł mnie, żebym nie szła dalej, bo tam właśnie są wilki. Ale jak mam nie iść, skoro moja ścieżka tam prowadzi? I tak podążam śladami wilków, widzę ich odchody białe od kości, które zjadły. Nawiasem mówiąc, wilki nie zjadają owiec w całości - zjadają miękkie, smaczne części, pozostawiając rogi i nogi. Weszłam do lasu i poczułam okropny smród. Zobaczyłam rozszarpane owce leżące w krzakach... Przyspieszyłam kroku i cieszyłam się, że wilki są już najedzone.
- Czy da się przewidzieć, co zrobią dzikie zwierzęta?
- Zachowanie zwierząt zależy od stopnia ich socjalizacji i wcześniejszych doświadczeń z ludźmi. Zwierzę, które nigdy nie widziało człowieka, raczej nie ucieknie przed tobą: wąż nie zsunie się z drogi, dzikie konie lub krowy będą spokojnie leżeć na ścieżce. A jeśli, na przykład, niedźwiedź został nauczony, że ludzie mają jedzenie, będzie go szukał, domagał się go, a może nawet wejdzie do namiotu.
Widziałam niedźwiedzie żebrzące na autostradzie Transfegeras w Rumunii. Zwierzęta wyszły na drogę, chodziły swobodnie między samochodami i tańczyły na tylnych łapach. Dla niedźwiedzi jest to łatwy sposób na zdobycie pożywienia. Wiedzą, że ludzie wyrzucają chleb z samochodów i gonią je, domagając się więcej.
- Wiedziałaś, że może być niebezpiecznie, prawda? Jak zamierzałaś się bronić?
- Czytałam o zachowaniu zwierząt, rozmawiałam ze znanym polskim leśnikiem, który zna się na niedźwiedziach. Bałam się tych nieprzewidywalnych drapieżników bardziej niż czegokolwiek innego. W końcu oficjalnie w samej Rumunii jest ich od sześciu do ośmiu tysięcy. Niemożliwe jest spacerowanie po Rumunii bez zobaczenia ursu (niedźwiedź w języku rumuńskim). Chciałam więc wiedzieć, co zrobić, gdybym musiała spędzić noc w niedźwiedzim lesie.
Aby uchronić się przed niedźwiedziami, doradzono mi używanie głośnych petard. Najgorzej jest, gdy las jest szczelnie otoczony z dwóch stron: nic nie widać, ale możliwe, że ktoś nas wtedy widzi. Śpiewałam więc głośno i trzymałam petardy pod ręką, czasem w drżących, spoconych dłoniach. Na szczęście nie musiałam używać żadnej z nich. Kiedy zeszłam z gór, dałam je pasterzom, którzy przyjęli je z wdzięcznością.
Ogólnie rzecz biorąc, nie prowadzę wojny z naturą. Nawet nie noszę ze sobą sprayu na komary. Niech mnie ugryzie owad, niech mnie zrani jeżyna. To po prostu naturalne. Nóż mam do obierania ogórków czy rozpalania ogniska, a nie do obrony. I tak naprawdę bardziej bałam się ludzi niż zwierząt.
Jak spotkałaś niedźwiedzie?
- Spotkałam niedźwiedzia w pobliżu rumuńskiej góry Negoi. Spędziłam tam noc w schronisku nad jeziorem i już miałam wracać na szlak, gdy jakiś turysta powiedział do mnie: "Look, bears!". Spojrzałam i zobaczyłam dwa duże niedźwiedzie birmańskie w pobliżu szlaku. Pożyczyłam lornetkę od innego turysty, Rumuna, i przyjrzałam się bliżej: niedźwiedzie tupały po śniegu i nigdzie się nie wybierały. Dzień nie stał w miejscu, a ja miałam do pokonania bardzo trudny odcinek. Rumun machnął rękami: "Idź spokojnie. Niedźwiedzie to nie problem". Zwrot "Usru? Nie ma problemu!" jest w Rumunii bardzo popularne.
Reszta była jak film. Rumun obserwował mnie przez lornetkę, a nad jeziorem, niczym w szekspirowskim teatrze, siedziała rumuńska rodzina, obserwując Ukrainkę uganiającą się za niedźwiedziami. Śpiewałam coś, żeby zwierzęta widziały mnie z daleka. Kiedy drapieżnik dostrzega człowieka z daleka, ma czas na podjęcie decyzji, czy zaatakować, czy spokojnie się rozejść. Nie można patrzeć na zwierzę - bezpośredni kontakt odbierają jako agresję. Spojrzałem więc kątem oka. Duże brązowe cielsko zwróciło ku mnie ładną twarz... Zauważyłam! Szłam dalej, śpiewałam swoją piosenkę, wspinałam się. Byłam dzielna, bo serce mi waliło. I wtedy jeden niedźwiedź zawrócił do swojej jaskini. A drugi podążył za nim.
W tym momencie byłam dumna, że mam ukraińską wstążkę na plecaku. Ludzie siedzący w teatrze byli świadkami, jak Ukrainka przechodziła obok niedźwiedzi, śpiewając. Byłam dumna, że mogłam to zrobić. Tacy właśnie jesteśmy my, Ukraińcy!
"Psy pasterskie są tak głodne i wściekłe, że atakują podróżnych".
- Czy to prawda, że psy pasterskie były straszniejsze od niedźwiedzi?
- Są naprawdę bardzo agresywne. Są zawsze głodne, wściekłe i rzucają się na ludzi. Pasterze w górach prawie nie karmią swoich psów. One nie odróżniają dobra od zła. Widziałam, jak pasterze bili swoich kudłatych pomocników kijami z metalowymi końcówkami. To było straszne! Często zastanawiałam się, dlaczego pies zostaje z pasterzem po czymś takim. Dlaczego nie ucieka?
Rumuńskie psy, którzy wypasają stada, są duże i silne. W górach są śmiertelnie niebezpieczne dla obcych. Zdarzało się, że biegły w moją stronę z taką prędkością, że nie zdążyłam wyjąć petard z otwartej kieszeni. Psy obserwują stado, a gdy widzą obcego, wszystkie biegną w jego stronę i otaczają go. Niektóre podchodzą od tyłu. Jakimś cudem udało mi się utrzymać psy na odległość pałki, ale nie dałoby się długo odpierać zgrai dziesięciu napastników jednym kijem. Na szczęście z pomocą przyszli mi pasterze, którzy odpędzili psy. Czytałam o polskiej turystce, która zrezygnowała z wędrówki Łukiem Karpat, ponieważ została dotkliwie pogryziona przez rumuńskie psy.
-Cztery kraje wzdłuż pasm górskich. Co jest najbardziej zaskakujące?
- Gorzej niż dzikie zwierzęta, węże, kleszcze i nieustający deszcz martwił mnie widok ludzi niszczących przyrodę. W Ukrainie jest to niestety najbardziej widoczne. Zebrałam dwa worki śmieci, zaniosłam je do wioski, a miejscowi powiedzieli:
"Dlaczego przyniosłaś śmieci? Będziemy musieli zanieść je z powrotem w góry".
Na międzynarodowej trasie E8 widziałam kilogramy zużytych pieluch dziecięcych przy drodze. A "przedsiębiorcy" zbierający borówki zostawiają po sobie góry plastiku, śmieci, starych ubrań, niszcząc drogi i pola owoców. Sposób, w jaki ludzie niszczą góry, jest widoczny w całych Karpatach. Wyschnięte źródła, spragnione zwierzęta. Rumuńscy pasterze nie mają wody na łąkach i piją wodę importowaną. Co w takim razie piją ich psy?
- Czy opowiadałaś obcokrajowcom o Ukrainie podczas swoich podróży? Jak reagowali?
- "Przez tyle lat mówiono nam, że Rosja jest wielka i dobra, że to niemożliwe, by taki kraj nagle stał się zły i rozpoczął wojnę" - mówili mi niektórzy Słowacy. Skarżyli się, że to wszystko polityka, a prawda jest gdzie indziej. W odpowiedzi powiedziałam im, że jestem dziennikarką wyciągnęłam telefon i pokazałam zdjęcia, które sama zrobiłam, aby mogli zobaczyć prawdziwą wojnę, którą rozpętała Rosja.
Podobne rzeczy zauważyłam w Rumunii. Co więcej, Rumuni często nie chcieli mnie słuchać, odwracali wzrok od moich zdjęć. Śmiali się: "Chcesz nas przekonać, że Biden jest lepszy od Putina?". Starałam się mówić spokojnie i kazałam im patrzeć na zdjęcia: "Zrobiłam to w Mikołajowie, ta kobieta później zmarła z powodu odniesionych ran. A to jest Chersoń, byłam na miejscu wybuchu. Matka tej dziewczynki zawinęła ją w szmaty i ukryła w piwnicy przed Buriatami". I niektórzy ludzie zdali sobie sprawę, że wojna w Ukrainie była prawdziwa, że nie był to program telewizyjny.
Ale oczywiście byli też tacy, którzy szczerze nas wspierali. Raz spotkałam na drodze Czecha, który z daleka szeroko się uśmiechał i głośno mnie pozdrowił: "Chwała Ukrainie!". Odpowiedziałam mu tym samym i zapytałam, skąd wie, kim jestem.
"Jesteś już znana tutaj. To ty jesteś Ukrainką, która idzie sama" - wyjaśnił Czech. I to było bardzo miłe.
Słowak dogonił mnie w pobliżu miasta Piestany. Było to po tym, jak Rosjanie wysadzili tamę w Kachowce. Przytulił mnie i zalał się łzami. Ludzie widzieli we mnie kawałek Ukrainy i składali mi kondolencje. Pytali, czy mam co jeść, czy mam pieniądze. I czułam, że to nie tyle troska o mnie, co o Ukrainę.
Zdjęcia z archiwum Oleny Bondarenko
Reżyserka Iryna Cilyk: "Wiem już jak to jest być żoną, do której z wojny wrócił nieznajomy"
Spotykamy się z Iryną Cilyk rano po prezentacji jej drugiego filmu "Ja i Feliks", na festiwalu filmowym "Ukraina!" w Warszawie. Film jest adaptacją powieści jej męża, pisarza Artema Czecha "Kim jesteś?", opowiadającej o dorastaniu młodego chłopca Tymofieja w latach 90. i jego relacjach z dorosłymi, które zostały zniszczone przez erę postsowiecką. Za kilka godzin dowiemy się, że film zdobył specjalne wyróżnienie na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych.
Historia, która wydawała się zrozumiała tylko dla osób z podobną przeszłością, znalazła fanów w innych krajach. Świadczy o tym w szczególności nagroda na Festiwalu Filmowym Giffoni we Włoszech, kraju, który kompletnie nie wie, czym był Związek Radziecki. To samo można powiedzieć o debiucie Iryny, dokumencie "Ziemia jest niebieska jak pomarańcza", o matce z czwórką dzieci, która przez sześć lat mieszkała w strefie frontowej Donbasu. Film zdobył ponad 30 prestiżowych międzynarodowych nagród i nadal jest prezentowany za granicą. Iryna Cilyk w wywiadzie dla Sestry.eu opowiedziała o załamaniu się postrzegania Ukrainy przez Zachód, próbach nakłonienia ukraińskich artystów do współpracy z rosyjskimi intelektualistami, kryzysie ukraińskiego przemysłu filmowego i jej osobistych doświadczeniach podczas wojny.
AnnaŁodygina: W ostatnich latach dużo podróżowałaś na międzynarodowe festiwale, prezentacje, panele dyskusyjne i spotykałaś się z publicznością w różnych krajach. Czy ludzie za granicą rozumieją, że Rosja od dziesięcioleci terroryzuje nasz kraj, zabija ludzi, niszczy ukraińską inteligencję i organizuje Hołodomor?
Iryna Cilyk: Przynajmniej teraz nie musimy już tłumaczyć i udowadniać, że my, Ukraińcy, istniejemy. Pamiętam, jak podróżowaliśmy na początku rosyjskiej inwazji w latach 2014-2015, to był zupełnie inny poziom dyskusji. Mówiono nam o wojnie domowej na Ukrainie. Nasz kraj był postrzegany jako satelita rosyjskiego świata i jego kultury. W ciągu ostatnich dwóch lat zobaczyłam ogromny postęp, abstrahując od konkretnych ludzi, którzy czasami rozczarowują. Ogólnie rzecz biorąc, wydaje się, że dziś świat chce poznać Ukrainę.
Często słyszę, jak obcokrajowcy zastanawiają się, w jaki sposób przegapili istnienie tak odrębnego, interesującego narodu europejskiego, który dopiero teraz zaczynają odkrywać. Oczywiście są też inne poglądy i reakcje. Czasem spotykam się z arogancją ludzi Zachodu, którzy wciąż wierzą, że wiedzą o nas coś lepiej. Czasami ludzie nie chcą zmieniać optyki, do której są przyzwyczajeni i generalnie przyznać, że mogli się w czymś mylić. Niepokojące są zwłaszcza próby pouczania nas, "barbarzyńców", przez niektórych przedstawicieli cywilizowanego świata, jak mamy się zachowywać, gdy zaprasza się nas do współpracy z rosyjskimi intelektualistami.
AŁ: Jakie argumenty podają przedstawiciele cywilizowanego świata, gdy próbują posadzić Ukraińców i Rosjan w tym samym panelu dyskusyjnym?
IC: Mówi się, że jesteśmy tak obsesyjnie skupieni na własnej tragedii, że nie potrafimy wyjść poza nią. Dotyczy to zwłaszcza starej Europy - Niemców, Francuzów i tak dalej - którzy uważają, że pewne lekcje z przeszłości dają im prawo do zrozumienia sytuacji. Albo kryje się za tym wiele strachu. Uważają, że powinni szukać więzi z potencjalnymi sojusznikami i że jest to coś, co może przynieść im tylko korzyści. Zdaniem Zachodu powinniśmy budować relacje z rosyjskimi intelektualistami, którzy są w opozycji do obecnego rosyjskiego rządu. Ale po pierwsze, wróg mojego wroga nie zawsze jest moim przyjacielem i sojusznikiem. Po drugie, uporczywe próby łączenia nas z rosyjskimi intelektualistami są bardzo przedwczesne. Rozumiem, że analogie historyczne mogą nie być całkowicie odpowiednie, ale wyobraźmy sobie lata 1943-1944. Nie było tendencji, by niemieccy intelektualiści sprzeciwiający się nazistowskim Niemcom spotykali się przy wspólnych okrągłych stołach z Żydami, Polakami, Ukraińcami itp. Być może były takie momenty. Ale pole do poważnych dyskusji i ewentualnego dialogu pojawiło się później.
AŁ: Niemcy po zakończeniu II wojny światowej również nie od razu zdali sobie sprawę z tego, co się stało. Zrobiło to dopiero następne pokolenie...
IC: Tak, potrzeba czasu na pełną refleksję. Wojna w Ukrainie wciąż trwa, Rosja nie przyznała się do winy, a rana jest otwarta. A oni próbują nas jak najszybciej nas zjednoczyć. Te uporczywe wezwania do dialogu i współpracy są formą przemocy.
AŁ: Jednocześnie w ciągu ostatniego półtora roku Rosja zwiększyła swoją obecność w przestrzeni kulturalnej za granicą - w przeciwieństwie do naszej niekonsekwentnej polityki. Wydaje się wręcz, że ukraiński rząd robi wszystko, by uniemożliwić działanie sektora kultury. Możemy przypomnieć mianowanie niekompetentnej osoby, która nie ma nic wspólnego z kinem, na stanowisko szefa Państwowej Agencji Filmowej (2 listopada filmowcy zaapelowali do rządu rząd do odwołania kierownictwa Państwowej Agencji Filmowej - red.), naciski i próby zniszczenia Centrum Dovzhenko, konkursy artystyczne, w których miliony środków budżetowych są wydawane na filmy Artema Kolubajewa, współpracownika szefa Administracji Prezydenta Andrija Jermaka. Dlaczego społeczność filmowa nie krzyczy o tym głośno?
CI: Społeczność filmowa jest sparaliżowana strachem przed utratą tych niewielkich możliwości, które dziś ma. To łamie mi serce, zwłaszcza po tym wszystkim, przez co przeszliśmy od czasu Majdanu, i po uświadomieniu sobie, jak ważne jest, aby nie być pozbawionym głosu. Kiedy milczymy, pozwalamy grać sobie i innym według zasad stworzonych przez niegodnych ludzi, którzy naprawdę nie powinni zajmować stanowisk kierowniczych. Mała grupa buntowników, którzy nie boją się głosić prawdy, którzy nie boją się trafić na czarną listę, nie wystarczy. Niestety, nie widzę solidarności społeczności filmowej. Nie chcę też powiedzieć, że ja, w przeciwieństwie do moich kolegów, jestem tak odważna i wiem dokładnie, jak pokonać te smoki. Ale jeśli nie możemy ich pokonać, to zasługujemy na taką przyszłość. Obecna sytuacja wiele mówi o nas jako społeczności: albo pozwolimy się zniszczyć, albo zaczniemy wpływać na to, co się dzieje.
AŁ: Jak sytuacja może się zmienić wraz ze zmianą rządu?
CI: W dużej mierze sami musimy przyczynić się do tej zmiany. Bardzo ważne jest, aby nie milczeć.
AL: Co musi się wydarzyć?
IC: Musimy nazywać rzeczy po imieniu i występować przeciwko dyktaturze złego smaku, korupcji, nieprzejrzystych przetargów itp. Tak wielu naszych kolegów walczy teraz na froncie, broniąc wolności i demokratycznej przyszłości Ukrainy, a my mamy pozwolić, żeby tu dalej trwała wewnętrzna wojna?
AL: Rok temu świat mocno wspierał Ukrainę. Co zrobić, by dalej tak się działo?
IC: Musimy słuchać własnej intuicji, szczerze opowiadać nasze historie. Wciąż słyszę, jak ludzie za granicą mówią, że my, Ukraińcy, jesteśmy niezrozumiali. Ale to wszystko jest procesem i poszukiwaniem, wciąż zastanawiamy się, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Nie da się tego w pełni zrozumieć, nie wiedząc, kim byliśmy. Na przykład dopiero teraz, zdałam sobie sprawę z wielu rzeczy dotyczących naszych poprzedników, w szczególności intelektualistów XX wieku, którzy byli tak samo młodzi i fajni jak my, ale byli w jeszcze gorszej sytuacji - uwięzieni w systemie sowieckim. Czasami świadomie bronili tego, czego chcieli, wiedząc, że czekają ich tylko represje, więzienie i śmierć. Ile było w tym siły, odwagi, wyzwania i poświęcenia! Mieli znacznie mniej możliwości niż my. Dziś jesteśmy bardziej widoczni dla świata. I to jest przywilej. Jesteśmy słyszani, nasze głosy są obecne, odzyskujemy naszą podmiotowość.
Jednak dziś tracimy również wiele osób z naszego pokolenia. Moi rówieśnicy odchodzą, zanim zdążą opowiedzieć swoje historie. Wciąż nie mogę zaakceptować i zrozumieć śmierci pisarki Viki Ameliny. Miała być na stypendium w Paryżu i pracować nad książką o rosyjskich zbrodniach wojennych na podstawie zeznań różnych kobiet, które zebrała. Książka ta nie zostanie ukończona, nie wspominając o życiu samej Viki, błyskotliwej intelektualistki i matki nastolatka. Jest jedną z wielu osób zabitych przez Rosję. Niedawno na scenie zalałam się łzami, gdy mój kolega Jurko Prochaśko, tłumacz, krytyk literacki i psychoterapeuta, powiedział, że jest nas coraz mniej - skoro tak, to musimy teraz bardziej dbać o siebie nawzajem.
AŁ: W świecie, w którym zdecydowana większość ludzi rozumie, że Rosja zaatakowała Ukrainę, Nawalny wygrywa Oscary w kategorii "Najlepszy film dokumentalny"? Dlaczego? O nagrodę w tej samej kategorii ubiegał się film "Dom z drzazg" o dzieciach z sierocińca w Donbasie. Czy ten film nie jest wystarczająco dobry dla Hollywood? A może ekipa stojąca za filmem o Aleksieju Nawalnym miała więcej pieniędzy na promocję? A może była to decyzja polityczna?
IC: Mówiąc o konkursach i ocenach, nigdy nie można mówić o obiektywizmie. To kombinacja różnych czynników i reguł gry. Oscary to tak naprawdę wielka polityka i wielkie pieniądze. Nie mogę powiedzieć, dlaczego ten konkretny film wygrał, ale na pewno był promowany na poziomie, którego większość z nas nie jest w stanie osiągnąć. Promocja była bardzo intensywna. Zespół filmu o Nawalnym wysłał nawet e-maile do różnych uniwersytetów z informacją o możliwości obejrzenia filmu i wsparcia go.
Zachodowi trudno jest zaakceptować prawdę, że wojna Rosji przeciwko Ukrainie nie jest tylko wojną Putina. Oznacza to przyznanie, że duży kraj z milionami ludzi wspierających swojego przywódcę został tak głęboko zatruty propagandą, że już zamienił się w potwora. To przerażające, zwłaszcza gdy ten potwór wymyka się spod kontroli. Niedawno w Luksemburgu pewien Włoch zwrócił się do mnie ze słowami wsparcia dla Ukrainy. Powiedział, że do niedawna sama myśl o broni nuklearnej i możliwości jej użycia paraliżowała go strachem. Ale teraz zrozumiał, że strach tylko karmi zło. I to jest prawda. Jeśli nie powstrzymamy terrorystów tutaj, rozwiną skrzydła gdzie indziej i podniosą głowy.
AL: Czy Twoje podejście do wychowania dziecka zmieniło się z powodu wojny? Jak bardzo jest ono patriotyczne, biorąc pod uwagę zło wokół i prawdopodobieństwo, że w wieku 18 lat Twój syn może wstąpić do wojska?
IC: Mój syn ma obecnie 13 lat. Już wiem, że uporczywe próby wykształcenia czegoś w dziecku powodują w nim tylko odrzucenie tego. Najlepiej działa osobisty przykład, styl życia rodziców i ich otoczenie. Wiele lat zajęło mi uświadomienie sobie, że mój syn chroni się przed traumami. Jego sposób bycia to maska cynizmu i obojętności. Wydawało się, że moje dziecko, które było bardzo zaangażowane w politykę, życie kraju i weteranów, w końcu zaczęło się dystansować, a nawet ostentacyjnie wszystko dewaluować. Przez długi czas mnie to bolało, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że w rzeczywistości był po prostu przytłoczony wszystkim, co działo się wokół niego i nie mógł już tego wchłonąć. Nie oznacza to, że jest obojętny lub nieczuły. Wystarczy go trochę dotknąć, a zdasz sobie sprawę, że w środku jest zupełnie inny, niż stara się pokazać.
AL: Niedawno napisałaś na Facebooku, że po tym jak Twój mąż przyznał, że dwukrotnie służył w siłach zbrojnych, pewna kobieta poprosiła Cię o radę, jak zbudować relację z własnym mężem, który również wrócił z wojny. Stracili bliskość i czułość. Jak Ty i Artem przechodzicie przez ten proces?
IC: Jest to dla mnie osobny bolesny temat. Byłam już w roli kobiety, do której wrócił z wojny obcy mężczyzna i nie rozumiałam jak z nim żyć, a on nie rozumiał jak żyć w pokoju. Dużo czasu zajęło nam zbudowanie na nowo wspólnej intymności. Był przygnębiony. Potem przypadkowo dołączył do zespołu artystów, którzy tworzyli rekwizyty do różnych projektów. Po raz pierwszy w życiu mój mąż pracował fizycznie i, co dziwne, to go wyciągnęło z depresji.
Kiedy Artem poszedł na wojnę po raz drugi i znów znaleźliśmy się w różnych wymiarach, po pierwsze, odkrył terapię dla siebie, ponieważ to naprawdę mu pomaga, a po drugie, oboje pracowaliśmy nad tym, aby nie stracić emocjonalnej więzi. To codzienna praca, kiedy nieustannie starasz się utrzymać kontakt. Korzystałam z każdej możliwej okazji, by go odwiedzać.
Kiedy widzę, jak wiele rodzin w tej sytuacji się rozpada, nawet w moim kręgu, pęka mi serce. Będzie jeszcze więcej rozwodów. W tym samym czasie, być może nowe rodziny powstaną na zgliszczach. Tak czy inaczej, wojny i wszelkie inne wstrząsy niszczą wiele rodzin. To wielkie nieszczęście i wielkie wyzwanie dla wszystkich.
AL: Nie możesz zaakceptować wszystkiego, co się dzieje, ale musisz nauczyć się z tym żyć. Czy znalazłeś sposób na poradzenie sobie z bólem?
IC: Nie nauczyłam się. Jestem bardzo emocjonalna i empatyczna, za dużo na siebie biorę. Czasami wpadam w doły psychiczne i nie mogę się z nich wydostać. A potem, przeciwnie, mocno odczuwam chwile szczęścia. I jestem za to bardzo wdzięczna, bo widzę wokół siebie ludzi, którzy stracili tę zdolność, którzy leczą się na depresję, którzy nie potrafią już czuć się szczęśliwi nawet przez chwilę. Bardzo się boję, że ja też gdzieś to stracę.
Pogodziłam się z myślą, że ta wojna będzie trwała zawsze i nie jestem pewna, czy dożyję jej prawdziwego końca. Nawet jeśli walki się zakończą, ta wojna może się powtórzyć. Lewiatan pragnie krwi i wciąż wraca. Gdy tylko przestałam się trzymać nadziei, że "jeszcze rok i koniec", poczułam się lepiej.
AŁ: Wydaje mi się, że nauczyliśmy się żyć chwilą.
IC: Bardzo ważne jest, by nie odkładać życia na później. Zdałam sobie z tego sprawę jeszcze przed inwazją na pełną skalę, kiedy kręciłam film "Ziemia jest niebieska jak pomarańcza" lub kiedy pojechałem do Awdijiwki. Szczególnie uderzyli mnie wtedy nastolatkowie. Za oknem słychać było odgłosy eksplozji, a oni ćwiczyli balet klasyczny, hip-hop, filmowali, śmiali się i zakochiwali po raz pierwszy. Chwila po wojnie może nigdy nie nadejść, ale życie dzieje się dzisiaj. Dlatego bardzo ważne jest, aby nadal żyć. Trzeba nad tym pracować, pomagać sobie. Niestety nie każdego stać na psychoterapeutę.
AŁ: Wielokrotnie prezentowałeś swoje filmy za granicą. Oba opowiadają o ukraińskich realiach. Czy obcokrajowcy je rozumieją?
IC: Mój pierwszy film, "Ziemia jest niebieska jak pomarańcza", wydaje się opowiadać o zwykłej rodzinie żyjącej w zupełnie innym wymiarze dla obcokrajowców. Ale w gruncie rzeczy jest to opowieść o ludziach, którzy w trudnych czasach, na przekór wszystkim okolicznościom, starali się żyć i walczyli o pogodę ducha. Okazało się, że ta historia jest uniwersalna i zrozumiała dla całego świata. Choć bardzo się od siebie różnimy, w ostatecznym rozrachunku wszystkim zależy na podstawowych rzeczach: rodzinie, miłości i sztuce. Niedawno pokazywałam film w Meksyku i byłem pod ogromnym wrażeniem odbioru. Duża publiczność, bardzo emocjonalne recenzje, płaczący starsi ludzie To zawsze porusza. Myślisz: gdzie jesteśmy my, a gdzie oni? Ale tak naprawdę oni też są blisko historii o celebrowaniu życia i szanowaniu śmierci. W meksykańskiej kulturze właśnie o to chodzi.
Myślałem, że drugi film, "Ja i Felix", będzie bardziej rezonował z ludźmi o podobnej przeszłości do naszej - tymi, którzy pamiętają postsowieckie niestabilne czasy. Dlatego było dla mnie wielkim zaskoczeniem, gdy otrzymaliśmy nagrodę specjalną na włoskim Giffoni Film Festival w kategorii Generator +16. To największy europejski festiwal filmowy dla dzieci i młodzieży. Filmy są oceniane nie przez profesjonalne jury, ale przez 600 włoskich nastolatków. Oznacza to, że mogli porównać się z ukraińskim chłopcem z lat 90. To była dla mnie wielka niespodzianka.
AŁ: Poleć nam do obejrzenia jakiś dobry ukraiński film.
IC: Dystrybutorzy mówią, że w ciągu ostatnich dwóch lat popyt na ukraińskie filmy wzrósł, a ludzie chętnie chodzą na ukraińskie premiery. Jest teraz wiele do obejrzenia. Niedawno się pojawił się dokument "20 dni w Mariupolu" Mścisława Czernowa. W filmie uchwycono straszne wydarzenia, oglądanie go jest bolesne, ale jednocześnie napełniło mnie jakąś dziwną siłą wynikającą z uświadomienia sobie, że te rosyjskie zbrodnie zostały zarejestrowane.
"Kazali mi odwrócić się plecami do Mykyty. Żołnierz przeładował broń i powiedział, że go zastrzeli"
Bądź dzielna - powiedział sołtys
Obudził nas telefon od krewnych. Powiedzieli, że bombardują lotniska pod Czernihowem, stychać wybuchy. Pobiegliśmy wypłacić gotówkę z bankomatu, zatankowaliśmy samochód i wieczorem 24 lutego pojechaliśmy do Mychajło-Kotsiubyńska, wioski niedaleko Czernihowa. Myśleliśmy, że będziemy tam bezpieczni. Na początku tak było.
A potem zobaczyliśmy ponad sto rosyjskich czołgów i artylerię. Jechali główną drogą. Najpierw nie zatrzymywali się w wiosce, ale niedługo później zrobili to, żeby plądrować sklepy. Ich samoloty zbombardowały miejscową szkołę.
Z 3 na 4 marca nasi chłopcy zabili część Rosjan w potyczce. Pozostali przy życiu przyjechali do Kotsiubynske i przenocowali w klinice weterynaryjnej. Następnego dnia zaczęli dręczyć mieszkańców wioski.
Rano przyszli na nasze podwórko, sprawdzili dokumenty i telefony. Zapytali, co tu robimy. Powiedzieliśmy, że uciekliśmy przed wojną.
Rozpoczął się ostrzał. Pobiegliśmy ukryć się w piwnicy. Około pięciu rosyjskich żołnierzy poszło za nami. Ich dowódca zabrał nasze telefony, sprawdził je, a następnie kazał Mykycie, mojej mamie i starszemu bratu iść za nim, aby coś wyjaśnić. Nie wracali. Kiedy czekałam, słyszałam, jak rosyjscy wojskowi mówili, że w Syrii nie jest tak strasznie jak tutaj.
Po chwili jeden z żołnierzy zszedł na dół, wskazał na mnie palcem i zapytał, czy jestem dziewczyną Mykyty. I kazał mi iść przed sobą. Szedł za mną z odbezpieczonym karabinem. Kiedy zauważył, że staram się omijać rozbite na podłodze szkło, zagroził, że mnie zastrzeli, jeśli nie pójdę prosto.
Chwilę później zobaczyłam Mykytę na kolanach. Zaczęli mnie przesłuchiwać. Powiedzieli, że czytali w Internecie, że pisano o nich jako o gwałcicielach i mordercach, i zażądali, abym powiedziała, co myślę: czy są dobrzy, czy nie. Powiedziałem, że nic nie wiem. Potem kazali mi odwrócić się plecami do Nikity. Żołnierz przeładował broń i powiedział, że go zastrzeli. A potem kazali mi jednak iść, żebym - jak mówili - nie pokryła się krwią.
Zapytałam wtedy, dlaczego to robią. To metoda edukacyjna - odpowiedział żołnierz. Powiedzieli, że dzięki temu Mykyta powiedział im wszystko. Nie mam pojęcia, co im mówił.
Później wszyscy zostaliśmy zwolnieni - ja, matka Mykyty, mój starszy brat i wujek, z którym wtedy mieszkaliśmy. Ale nie Mykyta. Powiedziano nam, że w najlepszym wypadku grozi mu 15 lat więzienia i że odsiedzi swój wyrok w Ukrainie.
Słyszeliśmy, że wielu mieszkańców zostało zabranych do niewoli, dotkliwie pobitych, ale ostatecznie ich wypuszczono. Mieliśmy nadzieję, że Mykytę też uwolnią. Ale tak się nie stało. Następnego dnia matka Mykyty poszła do Rosjan, aby dowiedzieć się, co stało się z jej synem.
Spotkała sołtysa, który szedł na spotkanie z okupantami. Obiecał dowiedzieć się, co stało się z Mykytą. Kilka godzin później spotkali się ponownie, sołtys poklepał mamę po ramieniu, powiedział "bądź dzielna". I poszedł. Nie rozumieliśmy, co to oznacza. Więc szukaliśmy dalej i pytaliśmy, kogo się dało. Mój wujek pracował na farmie w wiosce, a Rosjanie często przychodzili tam po wodę i mleko. Dowiedzieliśmy się od nich, że oddział, który zabrał Mykytę odszedł i prawdopodobnie zabrali go ze sobą. Nie wiadomo, dokąd.
19 marca, kiedy na drodze do Sławutycza nie było już rosyjskich żołnierzy, razem z matką Mykyty opuściłyśmy wieś.
Piszemy listy
Po wyzwoleniu wioski spod okupacji w lesie znaleziono ciało mężczyzny. Został zatrzymany razem z Mykytą. Od jego żony Natalii dowiedziałam się o wynikach sekcji: został zabity strzałem w głowę. Palce jego związanych rąk były połamane. Dłonie miał pokryte pęcherzami - najprawdopodobniej był zmuszany do kopania okopów.
Kontynuowaliśmy poszukiwania Mykyty wraz ze służbami specjalnymi i ukraińskim wojskiem. Ale jego ciała nie znaleziono i mieliśmy nadzieję, że został wywieziony na terytorium Rosji. Ale przez półtora roku - od tamtego czasu do teraz - nikt go nie widział ani nic o nim nie słyszał. Rosjanie też nic nie mówią o Mykycie.
Zaczęliśmy wysyłać listy do wszystkich ośrodków zatrzymań, a jeden z nich trafił do Biełgorodu, co mogło oznaczać, że Mykyta tam jest. Znaleźliśmy miejscowego prawnika i poprosiliśmy go, aby tam pojechał, ale nie pozwolono mu nawet wejść do aresztu.
Kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że nie jesteśmy w stanie samodzielnie odnaleźć Mykyty, zdecydowaliśmy się skrzyknąć z innymi Ukraińcami, których krewni zaginęli bez śladu. I założyliśmy stowarzyszenie.
Wiosną 2022 r. wszyscy szukali swoich krewnych za pośrednictwem specjalnych grup na Facebooku, pisząc do policji, SBU i Czerwonego Krzyża. To właśnie wtedy znalazłam na Facebooku Karinę Diaczuk, jedną z założycielek organizacji pozarządowej "Cywile w niewoli". Na początku tylko dzieliliśmy się informacjami, a później stworzyliśmy publiczne stowarzyszenie i zaczęliśmy rozmawiać z Rzecznikiem Praw Obywatelskich i przedstawicielami Czerwonego Krzyża. Ci ostatni powiedzieli, że kiedy odwiedzają więzienia, strona rosyjska pozwala im wchodzić tylko do wybranych kolonii lub cel. Jeśli jednak widzą cywilów w celach z żołnierzami, zapisują informacje i przekazują je rodzinom.
Co teraz robimy? Rodzice Mykyty oddali krew, ale jak dotąd nie znaleziono zgodności DNA. Wiem, że istnieją przypadki, że Rosjanie zwracają ciała. Tak więc uzyskanie oficjalnego potwierdzenia, że ukochana osoba znajduje się w rosyjskiej niewoli, nie gwarantuje, że wróci ona do domu żywa. Ludzie są tam niszczeni nie tylko fizycznie, ale także moralnie. Na przykład udają, że robią wymiany, a potem mówią: "Zostałeś porzucony", a to fatalnie wpływa na psychikę więźniów.
Od półtora roku nie mamy o nim żadnych informacji. Chcę wierzyć, że wróci, ale rozumiem, że muszę być gotowa na wszystko. Rozumiem, że nawet jeśli wróci, będzie inny po tym, przez co przeszedł. Ale moim jedynym życzeniem jest, aby wrócił żywy. To jedyna rzecz, o którą modlę się do Boga.
Kto będzie szukał cywilów?
- "Porwania ukraińskich cywilów na okupowanych terytoriach i wywożenie ich w nieznane miejsca to bardzo poważny problem dla Ukrainy" - komentuje Tatiana Katryczenko, koordynatorka Media Initiative for Human Rights. "W innych konfliktach zbrojnych na świecie nie było tak wielu zatrzymanych cywilów, dlatego informacje te powinny być przekazywane Europejczykom i Amerykanom tak głośno, jak to tylko możliwe. W końcu, gdy nie mówi się o problemie, łatwiej jest go zignorować.
W rzeczywistości w Ukrainie nie ma jednego odpowiedzialnego organu, ani jednego oficjalnego przedstawiciela, którzy mogliby zajmować się rejestracją, poszukiwaniem i negocjowaniem procesu uwalniania cywilnych zakładników. Dziś urzędnicy tylko zbierają wnioski od obywateli dotyczące zaginionych. Nie ma jednolitej bazy danych tych osób. W związku z tym niemożliwe jest podanie dokładnych liczb.
Mamy sztab koordynacyjny w ramach wywiadu obronnego Ukrainy, który zbiera informacje i negocjuje wymian żołnierzyy. Mamy krajowe biuro informacyjne, które działa jako baza danych, zbiera informacje zarówno o wojskowych, jak i cywilnych zatrzymanych w konflikcie, mamy komisarza ds. praw człowieka, który mówi również o cywilach, ale oni nie mają prawa do negocjacji wymian cywilów.
Opublikowaliśmy na naszej stronie wezwanie w siedmiu językach do uwolnienia cywilnych zakładników. Chodzi o to, by ludzie w różnych krajach mogli przeczytać krótkie historie cywilnych więźniów. Artysta rysuje portrety tych zakładników. Chcemy, żeby ludzie pisali listy do lokalnych ambasad rosyjskich, domagając się uwolnienia naszych bliskich.
W Izraelu przyzwyczailiśmy się do wojny. Zawsze mamy się na baczności
Ataki rakietowe Rosjan, okupacja, ewakuacja, wyjazd do Tel Awiwu i ponowna wojna na terytorium Izraela - tego wszystkiego doświadczyła Inna Makojedowa, sanitariuszka pogotowia ratunkowego z obwodu charkowskiego, w ciągu ostatniego roku i dziewięciu miesięcy. Zmasowany atak Hamasu na Izrael 7 października miał miejsce dzień po krwawym rosyjskim ataku terrorystycznym we wsi Groza. To bombardowanie było osobistą tragedią dla Inny - jej przyjaciele, pacjenci i kolega znaleźli się wśród 59 zabitych osób. Kiedy Rosjanie zaczęli bombardować Charków, Inna jechała karetką do szpitala z ciężko chorym dzieckiem.
"Zdarzały się sytuacje, kiedy trzeba było natychmiast ratować pacjenta. A my jechaliśmy - bez włączania świateł. Ze świadomością, że ta podróż może być ostatnią".
- "Jechałam samochodem z dzieckiem, widząc zniszczone domy i niezwykle puste ulice po pierwszych atakach rakietowych" - wspomina Inna. "Do szpitala w Saltowce w Charkowie zaczęto przywozić rannych i martwych żołnierzy - bardzo młodych chłopców. A następnego dnia odbieraliśmy telefony od cywilów. Karetka pogotowia nie mogła dojechać do mężczyzny, który został postrzelony przez Rosjan, więc jego rodzina musiała sama zawieźć go na taczce do miejsca, w któe mogliśmy dojechać karetką. Okazało się, że ranny był naszym kolegą, byłym kierowcą w szpitalu rejonowym.
Postanowiliśmy zabrać go do Kupiańska i po drodze, we wsi Groza, natknęliśmy się na czołgi wroga, z których jeden zablokował nam drogę. Rosjanie kazali nam zawrócić. Odpowiedziałam, że w samochodzie jest pacjent, który pilnie potrzebuje operacji. Usłyszałam: "Zastrzelimy ciebie i twojego pacjenta". Nie wiedząc, co robić, zadzwoniłam kolegów w Charkowie, a wtedy Rosjanie otworzyli ogień do naszego samochodu. Pierwszą rzeczą, o której pomyślałem w tym momencie, było: "Co teraz stanie się z naszym rannym? Kto będzie go operował?". Cóż, nie pojechaliśmy dalej, my dalej polecieliśmy... I cudem przeżyliśmy.
Pacjent spędził następny tydzień we wsi Szewczenkowo, dopóki okupanci nie otworzyli drogi dla karetek pogotowia. Udało nam się przewieźć go do szpitala w Kupiańsku. Przeżył, ale stracił nogę. Podczas tej podróży Rosjanie zatrzymywali nas na każdym punkcie kontrolnym z komendą "Ręce na maskę!", po czym przeszukiwali cały samochód, każdą kieszeń. Okupanci zabronili nam jeździć podczas godziny policyjnej - powiedzieli, że natychmiast nas zastrzelą. Ale zdarzały się sytuacje, że trzeba było ratować pacjenta w nocy i to natychmiast. Więc jechaliśmy. Bez włączania świateł, omijając drogi - jakkolwiek Zdawaliśmy sobie sprawę, że każda podróż może być ostatnią. Ale nie mogliśmy przestać tego robić.
Kiedy podczas okupacji odcięto usługi telefonii komórkowej, Inna znalazła sposób na utrzymanie kontaktu ze swoimi pacjentami. Została dyspozytorką pogotowia ratunkowego:
- "Nie było już możliwości zadzwonienia pod numer 103, więc utrzymywaliśmy kontakt przez media społecznościowe" - mówi ratowniczka medyczna. "Spisałam sposób działania we wszystkich istniejących grupach - wyjaśniłam, gdzie i jak się ze mną skontaktować, i przyjmowałam zgłoszenia. Skonsultowałam się z kilkoma osobami, przekazałam jak działać zespołowi, który był w drodze do wezwania. Ludzie nam bardzo pomagali. Kiedy w marcu pilnie potrzebowaliśmy paliwa, a nie było gdzie go kupić, zamieściłam ogłoszenie w mediach społecznościowych i przybiegł do nas mężczyzna z kanistrem benzyny.
Ale nadszedł dzień, kiedy skończyły mi się lekarstwa. Okupanci właśnie otworzyli przejście dla pieszych przez tamę na terytorium kontrolowane przez Ukrainę i postanowiłam spróbować pojechać do Charkowa po leki. Nie było to łatwe - na punktach kontrolnych okupanci organizowali przesłuchania, podczas których mówiłam co mi ślina na język przyniesie, byle przejść. W Charkowskim Centrum Medycyny Ratunkowej czekali już na mnie z lekami. Ale musieliśmy jakoś przemycić ten skarb z powrotem. Przeprowadziliśmy więc całą operację: zamiast mnie, ale pod moim nazwiskiem, przez rosyjskie posterunki przeszła inna osoba (bo okupanci prowadzili listy wyjeżdżających i wracających). Ja z lekami dotarłam do naszej dzielnicy inną drogą. Zrobiliśmy kilka takich wypadów.
"Przez te wszystkie miesiące na naszym oddziale pogotowia ratunkowego powiewała ukraińska flaga i żadne groźby nie zmusiły nas do zdjęcia jej".
Okupanci próbowali przekonać Innę Makojedową do współpracy.
- "Próbowali nas zmusić" - wspomina lekarka. "Nie braliśmy od nich pensji i ignorowaliśmy ich, chociaż rozumieliśmy, jak to się może skończyć. Kiedy okupanci powiedzieli nam kiedyś, że musimy zabrać ich rannego żołnierza na granicę, a my odpowiedzieliśmy, że samochód jest niesprawny, zmusili naszą brygadę do zrobienia tego, trzymając nas na muszce. Członkowie zespołu nie odezwali się przez sześć godzin, a my bardzo się o nich martwiliśmy. Na szczęście nasi koledzy przeżyli. Podczas transportu okupanci pilnowali, by nasi medycy nie dotykali rannego - bali się, że celowo pogorszą jego stan. Zrozumieliśmy, że to nasi wrogowie. Nawiasem mówiąc, przez cały ten czas na naszym oddziale wisiała ukraińska flaga. I żadne "ostrzeżenia" ani groźby nie mogły nas zmusić do jej zdjęcia.
Latem okupanci zaczęli atakować mnie bezpośrednio. Uporczywe wezwania do współpracy z opowieściami o tym "jakim jestem wartościowym pracownikiem" przerodziły się w agresywne groźby. Rosjanie zażądali, abym uczestniczył w spotkaniach z ich tak zwaną administracją. Ale nie przyszedłem ani razu. Zaczęli mnie śledzić. Okupanci czekali na mnie na ulicy, podchodzili pod mój dom. Osoba, którą nazywali "ministrem zdrowia obwodu charkowskiego", powiedziała, że "zajmie się mną". Otrzymywałem ostrzeżenia, że "za to, co robię, trafię do piwnicy".
Zaczęli też grozić mojemu mężowi. Był szefem drogówki, a gdy okupanci się o tym dowiedzieli, namawiali go, by został szefem powiatowej służby drogowej. Gdy odmówił, powiedzieli, że w takim razie "znajdą dla niego mundur".
Jednak do ostatniej chwili nie chciałam odchodzić - uważałam, że nie mam moralnego prawa opuszczać moich kolegów i pacjentów. Ale wtedy okupanci powiedzieli, że dadzą mi tydzień na podpisanie umowy o współpracy. Ostrzegli mnie, że nikt nie wpuści mnie na terytorium kontrolowane przez Ukrainę - wszyscy na punktach kontrolnych zostali ostrzeżeni. I dali mi jasno do zrozumienia, że jeśli chcę pozostać przy życiu, lepiej zgodzić się na ich warunki. Było tylko jedno wyjście - wyjechać. Musiałam to zrobić przez rosyjską granicę, opowiadając strażnikom granicznym legendę, że jadę na wakacje do mojego wujka, który mieszka w Noworosyjsku. Podróżowaliśmy razem z mężem i tylko dzięki szczęściu, po dwunastu godzinach przesłuchań na granicy, okupanci uwierzyli w moją opowieść o krewnym. W przeciwnym razie byłabym martwa...
Czekała nas długa podróż - przez Białoruś, Polskę, Słowację i Austrię. Zatrzymaliśmy się w Izraelu. Dlaczego właśnie tutaj? Pilnie potrzebowałam leczenia: w lutym, przed wybuchem wielkiej wojny, miałem skomplikowaną operację dentystyczną. W czasie okupacji musiałam sama zdejmować szwy i zaczął się stan zapalny. Kiedy wyjechaliśmy 1 sierpnia, sytuacja stała się już krytyczna. Przyjaciele w Izraelu obiecali szybką pomoc w leczeniu. Kto mógł przypuszczać, że wkrótce znów znajdziemy się na wojnie...
"Dzieci w Tel Awiwie w większości znają kilka języków obcych"
Inna pomimo nieznajomości hebrajskiego po trzech miesiącach pobytu w tym kraju, znalazła pracę.
- "W Izraelu nie ma zasiłków ani programów wsparcia dla uchodźców" - kontynuuje Inna - "Życie jest drogie, czynsz jest wysoki - tylko zamożni ludzie mogą sobie pozwolić na pozostanie tutaj bez pracy. Moi przyjaciele pomogli mi zorganizować leczenie, ale za wszystko płacę sama. Nie ma tu hosteli ani obozów dla uchodźców, więc jeśli nie masz się u kogo zatrzymać, jest tylko jedno wyjście - wynajem turystyczny. Nasze pierwsze mieszkanie wynajmowaliśmy na doby. Było to nieopłacalne, ale na szczęście dość szybko udało nam się znaleźć stałe lokum i teraz płacimy tysiąc dolarów miesięcznie. Jak na Tel Awiw to dobra cena - można nawet powiedzieć, że to niedrogo.
Lekarz nie może znaleźć pracy w Izraelu bez dyplomu i znajomości hebrajskiego. Przez pierwsze trzy miesiące, jako obcokrajowcy, nie mieliśmy nawet prawa do pracy. Poza tym nie mogę pracować w samym Tel Awiwie, tylko w odległej dzielnicy. Ale ci, którzy bardzo tego chcą, zawsze znajdą jakieś wyjście. Zaczęłam szukać pracy, jednocześnie ucząc się hebrajskiego i poprawiając swój angielski. Nawiasem mówiąc, znajomość angielskiego jest tutaj bardzo ceniona, w niektórych przypadkach nawet bardziej niż znajomość hebrajskiego.
Mój mąż poszedł do pracy na budowę, a moją pierwszą pracą było sprzątanie. Przez miesiąc myłam i sprzątałam różne pomieszczenia. W końcu 50 procent moich zarobków zabierała firma zatrudniająca, a ja widziałam, że kwota, którą otrzymywałam, nie wystarczała na życie i opłacenie leczenia. Wtedy postanowiłam spróbować opieki nad dziećmi ze specjalnymi potrzebami. Tutaj jest na to duże zapotrzebowanie: pomimo tego, że istnieją wyspecjalizowane przedszkola dla dzieci, większość czasu spędzają one w domu. Jednak dla Izraelczyków dzieci są świętością, więc selekcja do tej pracy jest bardzo surowa. I właśnie tutaj wykształcenie medyczne i doświadczenie jako lekarza zadziałały na moją korzyść. Teraz mam już kilku stałych klientów i zarabiam wystarczająco dużo. To ciężka praca, 14 godzin dziennie, gdzie jesteś nianią, pielęgniarką, a czasem gosposią. Ale radzę sobie z tym. Każdego dnia bariera językowa staje się mniej zauważalna. Ponadto w Izraelu dzieci są w większości dwujęzyczne i trójjęzyczne, biegle posługują się hebrajskim, angielskim, a nawet rosyjskim. To znacznie ułatwia komunikację.
"Znowu pakuję walizkę"
- "Przyjechaliśmy do Izraela w poszukiwaniu bezpieczeństwa" - mówi Inna Makojedowa - "Niestety, to ostatnie się nie udało - wojna złapała nas również tutaj".
Nie potrafię opisać moich uczuć, kiedy obudziliśmy się rano 7 października, słysząc eksplozje. Na początku były daleko, ale od razu rozpoznałam ten dźwięk - nigdy nie pomylę go z niczym innym. Dzień wcześniej w Grozie wydarzyła się tragedia. Rzecz w tym, że wieś Ogurtsivka, z której pochodzę i wieś Groza leżą blisko siebie, i wszyscy się tam znamy. Dwóch moich przyjaciół, mój kolega, pacjenci, rodzice i siostra kuzynów mojego męża zginęli w kawiarni, która została zniszczona przez rosyjski pocisk... I zanim zdążyłam złapać oddech, wojna znów pojawiła się za naszymi oknami. Ale nie chcę już uciekać - tylko wrócić do ojczyzny po zakończeniu leczenia.
W Ukrainie, jeszcze przed okupacją, miałem spakowaną walizkę z dokumentami. Teraz jest tak samo - chodzę z nią do schronów. W Izraelu nie ma domów bez schronów przeciwbombowych. Są wszędzie.
Mamad to pomieszczenie w mieszkaniu jednorodzinnym z żelbetowymi ścianami, opancerzonymi drzwiami oraz kilkoma gniazdkami elektrycznymi, telefonicznymi i radiowymi. Niektóre mamady mają małe okna ze stalowymi okiennicami. Niektórzy ludzie urządzają swoje schrony jako pokoje dziecięce, biura lub biblioteki. Mamady znajdują się głównie w nowych budynkach wybudowanych po 1992 roku. Siedziałam w takim schronie zaledwie kilka godzin temu - podczas kolejnego ostrzału, który zastał mnie w mieszkaniu mojego klienta na 28 piętrze. Gdy tylko rozległ się alarm, wszyscy w mieszkaniu natychmiast pobiegli do mamadu. W takich pomieszczeniach nie ma zasięgu telefonii komórkowej ani internetu. Ale nikt nie pomyślał, żeby wyjść nim odwołano alarm - wszyscy siedzieli i cierpliwie czekali.
W domu, w którym mieszkam, schron przeciwbombowy zajmuje całe pierwsze piętro. Mieszkamy na trzecim, a szybkie zejście na dół zajmuje zwykle kilka minut. Większość społeczeństwa schron przeciwbombowy nazywa "mamak". Nigdy nie widziałem tutaj domu bez takich pomieszczeń. Pod tym względem Izrael jest bezpieczniejszy niż Ukraina - dzięki takim schronom, nawet jeśli bomba uderzy w dom, prawdopodobieństwo przeżycia jest wysokie.
Od pierwszego dnia zmasowanych ataków Hamasu w Izraelu ludzie mogą chodzić do pracy, pod warunkiem, że w budynku, w którym pracują, jest schron. A ponieważ mamaki i mamady zostały zbudowane wszędzie, życie się nie zatrzymuje. W supermarkety są wszystkie produkty, nawet lotnisko jest otwarte. Wiele linii lotniczych odwołało wszystkie loty, ale izraelscy przewoźnicy nadal latają.
Ludzie są spokojni - nikt nie ucieka, wszyscy żyją i pracują. Mieszkańcy są przyzwyczajeni do życia w strefie wojny. Jeśli rozlega się ostrzeżenie o nalocie, wszyscy wstają i udają się do schronu jak na zawołanie. Zatrzymuje się cały transport. Jeśli w pobliżu nie ma schronu, ludzie kładą się na ziemi. Wszyscy dokładnie wiedzą, jak powinni się zachować.
Wszyscy znają podstawy pierwszej pomocy: potrafią założyć opaskę uciskową, zatamować krwawienie i noszą przy sobie apteczki pierwszej pomocy. Ludzie uważają te rzeczy za oczywiste. W Izraelu "przyzwyczajenie się do wojny" oznacza, żeby mieć się na baczności: nie ignorować alarmów i nie pozwalać sobie na dekoncentrację. W tym sensie my, Ukraińcy, możemy się od nich wiele nauczyć.
"Straciłam nogę, ale nie straciłam siebie"
8 kwietnia ubiegłego roku Nastia Szestopal czekała na ewakuację na stacji kolejowej w Kramatorsku i znalazła się w epicentrum jednego z najkrwawszych rosyjskich ataków terrorystycznych tej wojny. W wyniku ataku rakietowego na stację kolejową zginęło 61 osób. Nastia straciła dużo krwi i nogę, ale cudem przeżyła.
Dziewczyna mówi, że od tego momentu zaczęło się dla niej nowe życie. Nawet z protezą Nastia spełnia marzenia, których nie odważyła się realizować przed tragedią. Niedawno pojawiła się w ukraińskich magazynach Vogue i Playboy, i planuje karierę modelki w Niemczech, gdzie przeszła leczenie. Ze swoją sztuczną nogą Nastia przechodzi ponad dziesięć tysięcy kroków dziennie.
"Kiedy doszło do eksplozji, siedziałam na ławce i czytałam".
Tego dnia Nastia znalazła na stacji kolejowej, ponieważ zdecydowała się opuścić swoją rodzinną Drużkowkę w obwodzie donieckim. Miejscowość była nieustannie ostrzeliwana przez Rosjan. Przyjaciele zaprosili ją do Dniepru, gdzie było spokojniej.
- "Wyobraź sobie, że planowałam jechać blablacarem, a nie pociągiem", mówi Nastia ."Kierowca zaproponował, że odbierze mnie w innym miejscu, ale nalegałam, by przyjechał po mnie na stację. Przyjaciółka mojej mamy poprosiła mnie, żebym poczekała na samochód w pracy, ale odmówiłam. Innymi słowy, zrobiłam wszystko, by znaleźć się w epicentrum tragedii. W momencie eksplozji siedziałem na ławce na ulicy, dokładnie w miejscu, w które uderzył pocisk. Nie było alarmu przeciwlotniczego, spokojnie czytałem książkę...
Po pierwszej eksplozji zdałam sobie sprawę, że leżę na ziemi w kałuży krwi. Ludzie biegali wokół mnie, a ja nie mogłam wstać. Potem nastąpiła druga eksplozja. Zobaczyłam, że moja lewa noga jest nienaturalnie wygięta. Czułam, że tracę krew i siły. Z każdą sekundą traciłam ich coraz więcej. Pomyślałam, że jeśli nikt mi teraz nie pomoże, umrę tutaj. Wołałam o pomoc, ale ludzie biegali i ignorowali mnie. Nie wiem, jak długo tam leżałam, aż zauważył mnie ratownik. Pociągnął mnie za nogę i powiedział swojemu koledze, że "jest tu bardzo ciężko ranna dziewczyna".
W międzyczasie próbowałam sięgnąć po smartfona. Był pokryty krwią. Próbowałam go podnieść, ale ręce nie chciały mnie słuchać. Nie mogłam nacisnąć ekranu i wykonać połączenia.
A kiedy dwóch ratowników podniosło mnie wydawało mi się, że odpadnie mi kawałek nogi. Widok wokół był przerażający. Wiedziałam, że nigdy go nie zapomnę. Porozrywane ciała, ranne dzieci... To było piekło na ziemi.
Już w karetce Nastia była w stanie odebrać jeden telefon - w ten sposób jej rodzina dowiedziała się, że żyje. Znalezienie jej nie było łatwe.
W szpitalu była zarejestrowana na numer telefonu, nie na nazwisko - "Kiedy moja mama w końcu zorientowała się, gdzie jestem i pobiegła do szpitala, leżałam już na stole operacyjnym. Miałam przebitą tętnicę i straciłam dużo krwi. Po pierwszej operacji zapadłam w śpiączkę.
Kiedy odzyskała przytomność i zobaczyła, że wciąż ma nogę, była szczęśliwa. Lekarze zrobili wszystko, co w ich mocy. Najpierw w Kramatorsku, potem w Pawłogrodzie, w Dnieprze.. W nocy po drugiej operacji stan Nastii się pogorszył. A po trzeciej operacji zobaczyła, że nogi nie ma.
"Teraz, gdy moja noga została amputowana, mogę trochę odpocząć".
Moja reakcja była nieco dziwna. Byłam tak wyczerpana znieczuleniem i operacjami, że pomyślałam: "Teraz, gdy moja noga została amputowana, mogę przynajmniej trochę odpocząć". Tak bardzo chciałam spać. Ale sen nie przychodził, ponieważ po zmęczeniu przyszła świadomość tego, co się stało. Mam dziewiętnaście lat. Kiedyś tańczyłam i uprawiałam sport. A teraz nie mam nogi. Jak mam dalej żyć?
Pomogła rodzina.
- Najbardziej pomogły spokój i pewność siebie mojej mamy - przyznaje Nastia - Kiedy powiedziałam jej przez telefon, że amputowano mi nogę, zamilkła na chwilę, a potem powiedziała: "W porządku. Najważniejsze, że żyjesz". I pomyślałam, że prawdopodobnie miała rację.
Następne miesiące były bardzo trudne. Dowiedziałam się, czym jest ból fantomowy, taki, który sprawia, że masz ochotę wyskoczyć przez okno. Kiedy wydaje się, że noga, której już nie ma, płonie, drga. Czujesz kolano, palce, ale ich tam nie ma i bolą. To może doprowadzić do szaleństwa. Operacje, które nie zakończyły się amputacją nogi, również były bardzo wyczerpujące. W sumie było ich sześć. Moi krewni i ci, których spotkałam w szpitalu - wojskowi i personel medyczny - pomogli mi pozostać silną. Tak bardzo we mnie wierzyli. Nigdy nie zapomnę pielęgniarki, która postawiła mnie na nogi. Myślałam, że nie będę w stanie nawet usiąść, a co dopiero wstać. Ale nauczyła utrzymywać równowagę na jednej nodze. Okazało się to możliwe.
"Teraz wiem, jak ważne jest, aby pozwolić sobie przeżyć ten ból. A potem znaleźć nowy sens życia"
Do Niemiec zaprosili Nastię znajomi:
- Mój przyjaciel, który był wtedy w Niemczech, zamieścił informacje o mnie w mediach społecznościowych - opowiada dalej dziewczyna - A Niemcy Miru i Martin, którzy nie znali mnie ani mojego przyjaciela, napisali, że chcą pomóc. Zaprosili mnie do Essen. Znaleźli mieszkanie i załatwili mi przyjęcie do lokalnej kliniki - jak się okazało, jednej z najlepszych w Niemczech. Będę wdzięczna tym niesamowitym ludziom do końca życia.
W tej klinice otrzymałam protezę i tam zaczęłam uczyć się jej obsługi. Nie było to łatwe. Jestem drobna, ważę najwyżej 35 kilogramów, podczas gdy proteza waży osiem. Czasami wydawało mi się, że gorset (który jest niezbędny, ponieważ mam bardzo wysoki poziom amputacji, ściska wszystkie moje narządy wewnętrzne. W rzeczywistości uczyłam się chodzić od nowa. I żyć - akceptując nową rzeczywistość i nową Nastię.
Pojawiły się depresje, rozpacz. Straszne sny, w których wracałam do dnia, w którym umierałam. Teraz wiem, jak ważne jest, by pozwolić sobie przeżyć ten ból. A potem odnaleźć sens życia na nowo. Zrozumieć, że życie jest piękne z nogą lub bez. Tak, to, co się stało, bardzo mnie zmieniło. Tam, na stacji kolejowej w Kramatorsku, stara Nastia umarła. Zamiast niej narodziła się inna - taka, która wie, jak naprawdę docenić życie.
"Teraz lubię swoje ciało bardziej niż przed tragedią"
Nastia założyła bloga na Instagramie, gdzie opowiada o swojej rehabilitacji. Rok temu na blogu pojawiły się filmy, na których Nastia opanowuje swoją pierwszą protezę i stawia pierwsze kroki. Tej wiosny Nastia opublikowała film, na którym chodzi na dwóch nogach. Jej chód wygląda tak pewnie, jakby w ogóle nie miała protezy. Nastia nosi krótkie sukienki i sukienki.
- "Pewność siebie nie przyszła od razu" - przyznaje Nastia - "Były chwile, kiedy myślałam, że wszyscy wokół mnie patrzą na moją protezę. Ale później zdałam sobie sprawę, że wszystko zależy ode mnie. To nie ludzie skupiają się na mojej protezie, tylko ja. Teraz mogę swobodnie chodzić w szortach. Lubię swoje ciało bardziej niż przed tragedią! Aby to osiągnąć, długo pracowałam ze sobą i z psychologiem. Nadal chodzę na terapię, bo psychoterapeuta pomaga mi zmniejszyć ból fantomowy. Nadal go odczuwam - czasem bardziej, czasem mniej. Mogę żyć z tym bólem do końca życia. I środki przeciwbólowe tu nie pomogą, bo przyczyny są w mojej głowie.
Zaczełam blogować na Instagramie, aby dzielić się swoim doświadczeniem i wspierać ludzi w podobnej sytuacji. Niestety w Ukrainie jest ich teraz bardzo dużo. Piszą do mnie ludzie z Chersonia, Charkowa i wielu innych regionów. Pytają mnie, jak sobie poradziłam. Wielu z nich ma amputacje, które nie są tak poważne jak moja, ale ludzie nie wiedzą, co robić dalej. Zauważyłam, że w takich sytuacjach starszym ludziom jest trudniej niż młodszym - myślą, że życie się skończyło, choć tak nie jest.
Radzę nie zamykać się na otaczających nas ludzi, przyjmować ich pomoc i troskę.
Moja mama, przyjaciele, a później chłopak, z którym obecnie się spotykam, pomogli mi się nie poddawać. Ważne jest również, aby nie wstydzić się swoich emocji. Dziś można płakać, złościć się, a jutro chodzić z protezą w krótkiej sukience, robić zdjęcia i czuć się szczęśliwym. Moja proteza stała się moją osobistą marką - niedawno byłam w Kijowie na sesji dla Vogue'a i Playboya, i odkryłam, że ludzie rozpoznają mnie po niej na ulicy.
Teraz mieszkam w Essen. Znam już niemiecki całkiem dobrze. Zrobiłam kurs na prawo jazdy, gdzie cała teoria jest po niemiecku i nie stanowi to już dla mnie problemu. Jednocześnie kończę studia na Uniwersytecie Drahomanova w Kijowie, gdzie studiuję pedagogikę społeczną. Ta specjalność jest dla mnie ważna, ponieważ chciałbym założyć coś w rodzaju fundacji lub centrum rehabilitacji psychologicznej osób po amputacjach. Czuję, że mam się czym z nimi podzielić.
Gdy odbierałam poród, nie słyszałam wybuchów
Przed wojną Iryna Jazowa była jedną z najlepszych terapeutek w Szpitalu Miejskim w Irpinie - podczas pandemii koronawirusa właściwie żyła w pracy. Po zajęciu Buczy stała się znana jako lekarka, która ratowała rannych mieszkańców i odbierała poród sąsiadki. Dzięki Irynie przeżyła kobieta i jej czteroletnie dziecko, do których Rosjanie strzelali z samochodu. A także sąsiad, który został postrzelony w nogę przez okupantów.
Później Irynie, jej mężowi i trójce dzieci udało się przenieść do Polski. Obecnie pracuje jako lekarka w szpitalu w pobliżu Katowic, gdzie ranni ukraińscy żołnierze są często przywożeni na leczenie. Iryna opowiedziała nam o wydarzeniach w Buczy i pomocy, jakiej udziela Ukraińcom w Polsce.
Ból nie do zniesienia
Pierwsze eksplozje, które Irina Jazowa usłyszała rano 24 lutego 2022 r., nie zatrzymały jej w domu. Wiedziała, że czeka na nią starszy pacjent.
- Po wizycie wyszłam na zewnątrz, a tam latały helikoptery, słychać było wybuchy - mówi Iryna. "Kilka dni później Rosjanie byli już na mojej ulicy w Buczy. A 1 marca nie mogłam pojechać do szpitala - zepsuł się przejazd kolejowy.
Na sąsiednim podwórku rosyjski czołg rozbił aptekę. Ludzie zbierali porozrzucane na ulicy lekarstwa i przynosili je do piwnicy, gdzie sortowaliśmy je z sąsiadami, a motem dostarczaliśmy do szpitala. Kto wiedział, że za kilka dni my będziemy tego wszystkiego potrzebować... Wrogie czołgi ostrzelały samochód wielodzietnej rodziny, a matka i jej maleńka córeczka zostały postrzelone w nogi. Sąsiedzi zabrali je do swoich domów, a mnie wezwano na pomoc.
Noga dziecka była całkowicie poparzona. Zabranie tych ludzi do szpitala było niemożliwe, wszyscy moglibyśmy zginąć. Jedyne, co pozostało, to szukać leków przez lokalne czaty i biegać do domów, w których je odbieraliśmy między garażami, starając się nie zostać zauważonym przez Rosjan. Na szczęście udało mi się znaleźć potrzebne antybiotyki.
W tym czasie w domu czekał na nią mąż i trójka dzieci. Wieżowiec, w którym mieszkała, był później pokazywany w wielu reportażach z wyzwolonej Buczy - dom przy Tarasiwskiej ocalał, ale okupanci splądrowali prawie wszystkie mieszkania. A kilka dni przed tym, jak Rosjanie zaczęli grabieże Iryna uratowała swojego rannego sąsiada tuż przy wejściu. Okupanci strzelali do niego, gdy szedł ulicą.
- Kule przebiły obie nogi Wołodymyra, leżał na asfalcie do późnego wieczora" - wspomina Iryna.
Na początku modlił się, by czołgi go nie przejechały. A potem chciał, żeby go przejechały.
Sąsiedzi przynieśli go do wejścia, ale nie mogli zabrać do mieszkania. Zorganizowaliśmy więc dla niego miejsce w przejściu między piętrami i spędził tam pięć dni. Kiedy zobaczyłam, że ma złamaną kość, mięśnie i ścięgna, rozcięłam jego ubranie, przemyłam ranę i zrobiłam opatrunek. Znalazłam bandaże, leki przeciwzapalne, elektrolity zapobiegające odwodnieniu, a nawet antybiotyk. Najbardziej bałam się, że może wdać się sepsa. Wołodia krzyczał z bólu ta głośno... Ale trzeciego dnia w końcu poczuł się lepiej. Kiedy po raz pierwszy w ciągu tych strasznych dni miał ochotę zapalić papierosa, zdałam sobie sprawę, że wraca do zdrowia.
Poród bez światła i wody
W jednym z mieszkań tego samego wieżowca urodziła się Alisa. Jej matka, Anna Timchenko, zaczęła rodzić 7 marca, kiedy w Buczy trwały już walki uliczne, a w domu nie było prądu, ani wody. Anna i nasza bohaterka mieszkały w tym samym budynku, ale nie spotkały się przed porodem.
- "Wyobraź sobie, że nigdy wcześniej nie odbierałam porodu" - przyznaje Iryna - "Myślę, że pomogło mi to, że jako studentka chciałam zostać ginekolożką i znałam teorię. W ekstremalnym momencie wszystko mi się przypomniało. Oczywiście zdawałam sobie sprawę z ryzyka, ale nie było wyboru, więc wzięłam się w garść i zrobiłam, co mogłam.
Pomogły mi dwie sąsiadki. Jedna z nich przyszła po mnie o czwartej nad ranem, kiedy Ani odeszły wody. Rodząca kobieta miała wtedy 21 lat i był to jej pierwszy poród. Powtarzałam jej: "Poród to naturalny proces fizjologiczny. Naszym zadaniem jest tylko pomóc". Wszyscy wspieraliśmy się nawzajem. Żartowaliśmy z atmosfery w mieszkaniu: brak światła, za to piękny koc, a dookoła świece. Sytuację bardzo komplikował fakt, że nie było wody, ale uratowały nas zapasy chusteczek nawilżanych, które Ania i jej mąż zdążyli wcześniej kupić.
Za oknem ciągle coś wybuchało, ale ja ich nie słyszałam. Dla mnie wojna wtedy nie istniała. Liczyły się tylko narodziny nowego człowieka.
Był moment, który przerażał wszystkich - kiedy dziecko nie krzyczało. Ale wiedziałam, co robić: wysysać śluz z nosa, klepać po plecach i po piętach. Po tych zabiegach usłyszeliśmy oczekiwany krzyk - i odetchnęliśmy. Udało się. To było prawdziwe szczęście.
Po porodzie Irina wróciła do swojego mieszkania i położyła się do łóżka, nie zmieniając ubrania, zakrwawiona - ku przerażeniu dzieci i męża. Jednak sytuacja w Buczy pogarszała się i rodzina postanowiła natychmiast się ewakuować. Spieszyli się, więc Ira wsiadła do samochodu w zakrwawionej po porodzie koszulce. Anna, rodząca kobieta, i jej ranny sąsiad Wołodymyr również zdecydowali się opuścić Buczę.
- Zdaliśmy sobie sprawę, że musimy jak najszybciej uratować nasze dzieci" - wyjaśnia Iryna. "Nigdy nie zapomnę martwych ciał, które widzieliśmy wzdłuż drogi. Przewróconych samochodów z napisem "dzieci", porozrzucanych dziecięcych ubrań i pieluch, wieżyczek rosyjskich czołgów wycelowanych w nas. Były momenty, kiedy myślałam, że już po nas, zastrzelą nas. Ale założyliśmy białe opaski, odpowiedzieliśmy na wszystkie pytania okupantów w punktach kontrolnych i jakoś uciekliśmy z tego piekła.
Telefon po 20 minutach
Jak większość Ukraińców, rodzina Iryny wyjechała do Polski "na kilka miesięcy, do zakończenia wojny". Ale los miał wobec nich inne plany.
- "Miałam wątpliwości, czy uda mi się znaleźć pracę w Polsce w mojej dziedzinie" - mówi lekarka - "Owszem, jestem doświadczoną lekarką, ale nie mówiłam po polsku. Kiedy przyjechaliśmy, mówiłam tylko jedno zdanie: "Nie wiem", co oznacza "nie znam". Ale oczywiście, ze względu na podobieństwo naszych języków, rozumiałam Polaków całkiem dobrze.
Jak tylko przyjechałam, zainstalowałam w telefonie aplikację tłumacza, która bardzo mi pomogła. Zacząłam aktywnie uczyć się nie tylko rozumieć, ale i mówić. Teraz, gdy polski nie jest już dla mnie problemem, zdaję sobie sprawę, jak śmiesznie brzmiały niektóre z moich zwrotów. Ale było w porządku, mówiłam i w ten sposób pokonałam barierę psychologiczną. Moje poszukiwania pracy potoczyły się szybko i nawet trochę dziwnie. Razem z koleżanką pojechałam do najbliższego szpitala pod Katowicami, niedaleko domu, i zostawiłam CV w recepcji, niczego nie oczekując. Następnie wraz z koleżanką poszłyśmy do kawiarni, a dwadzieścia minut później odebrałam telefon ze szpitala z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną.
Irina została więc zatrudniona - najpierw w dziale przyjęć, a następnie w dziale terapeutycznym.
- "Teraz jestem już odpowiedzialna za oddział, dyżuruję w szpitalu" - mówi Iryna - "Nie mam prawie żadnych problemów z językiem - z wyjątkiem tego, że czasami nie mogę znaleźć słowa. Ale ludzie wokół mnie są wyrozumiali.
Ważne jest dla mnie, aby wzbudzać w ludziach zaufanie, a nie litość. Dlatego prawie nikomu nie opowiadałam o tym, co przeszłam w Buczy.
Zamiast tego pokazałam, co wiem i potrafię. Jednocześnie miałam dużo szczęścia do ludzi, których spotkałam w Polsce. Mam na myśli kobietę, w której mieszkaniu matki początkowo mieszkaliśmy (teraz wynajmujemy własne), a także ordynatora oddziału szpitala, który od początku pomagał Ukraińcom. Z jego inicjatywy szpital zaczął przyjmować ukraińskich żołnierzy na rehabilitację. Być może zaprosił mnie do pracy, bo jestem Ukrainką. Teraz założył nawet fundację, która pomaga Ukrainie. Obejmuje ona opiekę nad wojskiem i zakup niezbędnego sprzętu dla ukraińskich szpitali. Pomagam fundacji jako tłumaczka.
Kiedyś wieczorem otrzymałam telefon ze szpitala z informacją, że przywieziono do nas na leczenie ukraińskich żołnierzy. Przyjechałam i powiedziano mi, że na jednym z oddziałów są chłopaki z Buczy i Irpina. Powiedzieli, że mogę znać niektórych z nich. Poszłam więc na oddział i rzeczywiście zobaczyłam znajomą twarz. Mój sąsiad mnie wita! Człowiek, który mieszkał w moim budynku w Buczy na dziewiątym piętrze. Był ranny na froncie i spotkaliśmy się przypadkiem. Znowu, nawet w innym kraju, pomogłam sąsiadowi.
Jestem ciągle w kontakcie z Anyą Timchenko, której poród odebrałam. Kiedy Alisa skończyła roczek, jej mama wysłała mi jej zdjęcia i filmy. Wspomnienia tego, co razem przeżyłyśmy, pozostaną z nami na zawsze. Rodzina z Bachmutu mieszka teraz w moim mieszkaniu w Buczy. Stracili wszystko i cieszę się, że mamy okazję w jakiś sposób pomóc tym ludziom.
Teraz Iryna planuje zdać egzamin z języka polskiego i nostryfikować dyplom lekarza.
- "Jest to specjalny czteroetapowy egzamin dla pracowników służby zdrowia" - wyjaśnia lekarka - "Jeśli go zdam, będę miała prawo do pracy w Polsce i wszystkich krajach UE na takich samych warunkach jak obywatele UE. Bo teraz warunki (a co za tym idzie wynagrodzenie) są inne. W naszych realiach trudno o dalekosiężne plany. Ale to jest minimum, które chcę spróbować zrealizować. Niezależnie od tego, jak potoczy się życie, zdobywam teraz bezcenne doświadczenie. Dodatkowo moje dzieci są bezpieczne. A to zawsze było i jest dla mnie priorytetem.
Przeżyła, ale nie chciała żyć
- W rzeczywistości czasami też jestem przytłoczona. Wszystko wydaje się być względnie normalne, ale potem słyszysz o kolejnym ataku rakietowym lub czyjejś śmierci i załamujesz się. Gubię się, nie mogę podejmować decyzji. Ale jako lekarz muszę się opanować. W takich momentach zadaję sobie pytanie: "Gdzie jest Ira Jazowa, która była tam, pod okupacją?". Chciałabym mieć jej opanowanie i determinację" - mówi Iryna.
Przyznaje, że wiele rzeczy sprawia, że się poddaje: obawy o rodzinę w Ukrainie, niepewna przyszłość i stosunek do Ukraińców w Polsce, który ostatnio nieco się zmienił. Jeden z jej synów był prześladowany w szkole z powodu swojej narodowości.
- Ale są sytuacje, które sprawiają, że bardziej doceniam życie i wszystko, co mam. Niedawno kobieta z obwodu donieckiego została przywieziona do szpitala z oderwanymi nogami. Jej mąż i matka zostali zabici na jej oczach. Ona i jej dziecko przeżyli. Tak, przeżyła, ale nie chciała już dłużej żyć. Więc pracowałam z nią przez bardzo długi czas, próbując jej pomóc. Byłam nie tylko terapeutką, ale także psycholożką. W końcu udało mi się przywrócić jej pragnienie życia. Zrozumiała i poczuła, że ma po co żyć. Uwierzyła, że będzie w stanie opanować protezy. I rzeczywiście tak się stało - teraz chodzi. W takich chwilach czuję, że nie żyję na próżno. I mam siłę, by dalej podążać tą ścieżką" - mówi Irina.
Alisa Kowalenko: "Szukam światła w ciemnościach"
Alisa Kowalenko jest ukraińską reżyserką. Walczyła w szeregach Ukraińskiej Armii Ochotniczej. Inwazja Rosji na Ukrainę zastała ją w pociągu, w drodze do Donbasu, gdzie pracowała nad filmem dokumentalnym "We Will Not Fade Away". Film opowiada o 5 nastolatkach. Dwoje z nich nadal pozostaje na terytoriach okupowanych przez Rosję.
Tetiana Litwinowa-Mihalenok: Tajwański Międzynarodowy Festiwal Filmów o Prawach Człowieka otworzył Twój film "We Will Not Fade Away". Jak publiczność go przyjęła? Czy ludzie na Tajwanie śledzą wydarzenia na Ukrainie?
Alisa Kowalenko: Wszyscy są zaniepokojeni wiadomościami z Ukrainy. Tajwańczycy po sąsiedzku mają Chiny, więc również czują się zagrożeni przez totalitarne państwo. Wiele mówi się o tym, że Tajwan może być następny. Id dziennikarzy często słyszałam: Dziś Ukraina, jutro Tajwan.
Nawiasem mówiąc, w listopadzie na Tajwanie pojawią się dwa ukraińskie filmy. Nasz film "We Will Not Fade Away" i "20 Days in Mariupol". To naprawdę fajne, że ukraińskie filmy będą pokazywane w tamtejszych kinach.
T. L-M.: "We Will Not Fade Away" udział w ponad 30 festiwalach. Został uznany za najlepszy film dokumentalny na VII Złotym Festiwalu Filmowym im. Dzyga"Film Award" na 14. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Odessie, otrzymał nagrody na festiwalach goEast w Niemczech, CROSSING EUROPE Filmfestival Linz w Austrii oraz CROSSING EUROPE Filmfestival Linz w Austrii. Austrii oraz CROSSING EUROPE Filmfestival Linz w Austrii.. Ponadto film został wyróżniony na festiwalu w Vancouver w Kanadzie. Vancouver, Kanada.. Jak myślisz, dlaczego ten film tak bardzo poruszył serca jury?
A.K. : Film jest tak emocjonalny i czuły, że ludzie nie oglądają go jako filmu politycznego o wojnie w Ukrainie. To historia nastolatków, w których życie wchodzimy i z nimi żyjemy. Ten emocjonalny poziom opowieści budzi w ludziach empatię. W pełne światła życie bohaterów wkracza wojna, która niszczy ich marzenia. Ale to dość lekki film. Myślę, że to również jest zaskakujące. Pokazuję niestereotypowo Donbas - zwykle pokazywany jako przygnębiający, gdzie wszystko jest złe.
T.L.M.: Film opowiada o piątce nastolatków, którzy mieszkają w Donbasie i wybierają się w podróż w Himalaje. Z jednej strony Twój film jest odzwierciedleniem rzeczywistości, w której żyją te dzieci, a z drugiej strony jest to film o życiu i marzeniach. Co chciałaś opowiedzieć tym filmem?
A.K. : Mimo okoliczności, w jakich dorastasz, ze światłem w sobie możesz rozpędzić mrok wokół siebie, możesz walczyć o swoje marzenia i je realizować. O tym przede wszystkim jest mój film. Życie moich bohaterów jest takie jak moje dzieciństwo. Pamiętam, jak bardzo chciałem uciec od szarej rzeczywistości lat dziewięćdziesiątych, kiedy wszyscy byli biedni, nie mieliśmy nic, ale mieliśmy marzenia. Ten inny świat, który próbowaliśmy sobie wymyślić, pomógł stworzyć wyimaginowaną tarczę przed depresją.
Pamiętam cytat z Tonino Guerry, scenarzysty Felliniego, który powiedział, że w dzieciństwie jesteśmy wieczni. Chciałem uchwycić tę wieczność. Poczucie, że wciąż mamy przed sobą całe życie, choć na tle ciemności, daje nam poczucie wieczności.
T.L.M.: Zacząłeś kręcić swój film przed inwazją na pełną skalę, w 2018 roku. Jak postrzegałeś Donbas w tym okresie? Co było najbardziej interesujące?
A.K. : Przede wszystkim interesowało mnie młode pokolenie. Byłam zdumiona tym, jak różne jest ich myślenie. Wiemy, że w Donbasie ludzie w wieku 50+ mają nostalgię za Związkiem Radzieckim. Ale te dzieci są zupełnie inne. Zobaczyłam, że to pokolenie będzie kręgosłupem nowego Donbasu. Widziałam też wiele problemów i naszych błędów. Po 2014 roku było bardzo mało komunikacji. W Stanicy Ługańskiej, gdzie kręciłam film, w ogóle nie było ukraińskich kanałów telewizyjnych ani radiowych. To kompletny absurd, były tylko kanały LPR i rosyjskiej telewizji. Oczywiście młodzi ludzie nie oglądają telewizji, ale starsze pokolenie? Tam jest kompletna prorosyjska schizofrenia. To absolutnie nasz błąd, popełniliśmy go. Ale od 2014 roku Donbas również bardzo się zmienił. Pokolenie 30-40-latków też jest inne. Czułem, że Donbas stał się bardziej proukraiński, bardziej świadomy.
T.L.M.: Dlaczego zdecydowałeś się robić filmy dokumentalne, a nie fabularne?
A.K. : Myślę, że życie pisze najlepsze scenariusz. Bardzo interesuje mnie rzeczywistość. Nie wiesz, co ona może ci dać. Jest jak rzeka, do której wchodzisz i cię niesie. Istnieje niebezpieczeństwo nieprzewidywalności, ale jednocześnie odkrywasz coś interesującego. Nie przychodzisz z gotowymi odpowiedziami, które chcesz przekazać. Eksplorujesz. To ciekawe, bo w filmach fabularnych wiesz, co chcesz powiedzieć, szukasz tylko formy, masz już napisany scenariusz. A kino dokumentalne to bardzo interesująca podróż.
T.L.M.: Jesteś członkinią SEMA Ukraine, organizacji zrzeszającej ukraińskie kobiety, które zostały schwytane, uwięzione, torturowane i wykorzystywane seksualnie na terytoriach okupowanych. Obecnie kręcisz nowy film. O czym jest? I dlaczego był moment, kiedy nie chciałaś nad nim pracować?
A.K.: Rozmawialiśmy na temat nakręcenia filmu dokumentalnego o kobietach, które były torturowane i wykorzystywane seksualnie. Czułam jednak, że nie jestem gotowa na ten temat. Nie byłam gotowa, bo mam swoją osobistą historię, do której jeszcze wrócę. Wciąż nie mogę się od niej zdystansować. Kiedy jednak coraz więcej kobiet zaczęło dołączać do naszej organizacji po wojnie na pełną skalę, rozmowa o tworzeniu filmów dokumentalnych rozpoczęła się na nowo. Czułam, że ważne jest pozostawienie dokumentu o tych zbrodniach.
T.L-M.: Na jakim etapie przygotowywania filmu jesteś?
A.K. : Wciąż szukam wizualnej formy dla tych historii. Każda kobieta ma swoją własną opowieść, ale są wspólne momenty, które łączą je wszystkie. To psychologiczny portret wielokrotny o syndromie posttraumatycznym, o tym, jak może stać się posttraumatycznym wzrostem, jak można przejść przez tę ścieżkę do pełnego zdrowienia.
T.L-M.: Czy ta praca ma dla ciebie efekt terapeutyczny?
A.K. : Efekt jest zarówno traumatyczny, jak i terapeutyczny. Kiedy pojechaliśmy do Chersonia, wysłuchałam czterech historii jednego dnia i spotkałam się z czterema kobietami. Kiedy wróciłam do hotelu, czułam się, jakbym miała ogromną ranę w środku. Jednocześnie widać, że w tych kobietach pozostało tak wiele światła. Nie utonęły w swojej traumie. Nadal coś robią. To też daje mi nadzieję, daje mi to światło. Prawdopodobnie jestem osobą, która lubi szukać światła w ciemności.
T.L.M.: Byłaś jeńcem wojennym, gdzie doświadczyłaś przemocy seksualnej. Czy to był impuls do stworzenia nowego filmu? Dlaczego w ogóle zdecydowałaś się podzielić swoją historią?
A.K. : Wiele lat temu trafiłam do Teatru Wysiedlonych. Byłam zainteresowana pracą w teatrze dokumentalnym. Z reżyserem Georgem Geno rozmawialiśmy o różnych historiach, które mogłyby stać się podstawą takiego teatru, opowiedziałam mu o niewoli, myślałam o zrobieniu czegoś o więźniach. W pewnym momencie zapytał mnie: "Dlaczego chcesz mówić o kimś innym, a nie o swoim własnym doświadczeniu?". Rozmawialiśmy o tym bardzo długo, a on stał się pierwszą osobą, z którą podzieliłem się całą moją historią. Georg powiedział, że jeśli się otworzę, może to mieć efekt terapeutyczny. Tak zaczęliśmy pracę nad sztuką "Captivity". Spisałam absolutnie wszystko, co mi się przydarzyło. Najpierw sztuka została wystawiona w Niemczech, a następnie w Golden Gate Theatre.
Dajemy pewien przykład, że nie należy bać się o tym mówić, nie należy się zamykać. To nie znaczy, że trzeba o tym mówić publicznie, jeśli ktoś nie jest gotowy. Ale przynajmniej należy dzielić się z bliskimi, zwracać się do psychologów, organizacji praw człowieka i dokumentować te przestępstwa. To jest bardzo ważne, żeby dokumentować zbrodnie.
T.L-M.: Kiedy rozpoczęła się inwazja na pełną skalę, wstąpiłaś do Ukraińskiej Armii Ochotniczej. Dlaczego?
A.K. : Filmowałam Majdan i byłam jego uczestniczką. To dwie różne role, ale zawsze chciałem być bezpośrednio zaangażowana w wydarzenia. Ta potrzeba pogłębiła się, gdy po wyjściu z niewoli filmowałam wolontariuszy DUK (Ukraiński Korpus Ochotniczy). Wtedy obiecałam sobie, że jeśli ta wojna się nie skończy, odłożę kamerę i będę broniła swojego kraju. Z jakiegoś powodu nigdy nie myślałam, że walki mogą rozprzestrzenić się na cały kraj. Nie było jednak wątpliwości, że Rosja zajmie wschodnią część kraju i dojdzie do eskalacji. A jeśli rozprzestrzeni się, odłożę kamerę. Ta decyzja przyszła więc naturalnie. Pytanie tylko gdzie? W Dnieprze nie pozwolono mi nawet wejść do wojskowego biura rekrutacyjnego bez wojskowej legitymacji. Dowódca, którego znałam i szanowałam, zbierał jednostkę w Kijowie. Właśnie wyjeżdżali na front. Po prostu do nich dołączyłam. Tak to się zaczęło.
T. L-M.: Czy musiałeś brać udział w aktywnych działaniach wojennych, operacjach ofensywnych?
A.K. : Tak, była kontrofensywa w rejonie Charkowa. Nie było okopów, było poczucie, że nie masz nad niczym kontroli, to cię przerażało, dezorientowało. Kiedy zaczynasz kontrolować i rozumieć sytuację, wracasz do normalności.
T. L-M.: Jakie funkcje pełniłaś w jednostce ochotniczej?
A.K. : Na mojej karcie było napisane "strzelec". W rzeczywistości pełniliśmy funkcje piechoty: zajmowaliśmy sektory i pozycje. Działaliśmy jak piechota, choć nasza jednostka była szturmowa. Ale nie szturmowaliśmy dużo - szturmowaliśmy "zieloną strefę" (śmiech). To była operacja ofensywna, prawie na granicy z Rosją. Były tam jeszcze wsie, które trzeba było wyzwolić. Pojechaliśmy na tę operację, ale niestety nie zakończyła się sukcesem. Zginęło wielu chłopaków z lewej i środkowej flanki - my byliśmy po prawej. Wszystko wokół nas eksplodowało, to było jak hollywoodzki film wojenny. Nie byliśmy w stanie wyzwolić tych wsi, ale udało nam się wyprzeć rosyjskie wojsko z "zielonej strefy" pod nimi.
T.L-M.: Jak rodzina zareagowała na twoją decyzję o wyruszeniu na wojnę? Jak im o tym powiedziałeś?
A.K.: Stefan, mój mąż spodziewał się, że do tego dojdzie. Zareagował dość spokojnie. Bardziej spanikował, gdy na początku inwazji na pełną skalę utknęłam w Zolotomiu-4, gdzie kręciłam swój film. To była linia frontu. W tym czasie armia rosyjska posuwała się dość szybko. Mój mąż bał się, że dostanę się do niewoli.
Moja decyzja o wyjeździe na wojnę była bardzo trudna dla mojej matki. Nie mogła się z tym pogodzić. Przyjechałam do Użhorodu na dwa dni, aby pożegnać się z rodziną. Mój syn był tam z matką. Była bardzo zmartwiona, płakała. Przed moim wyjazdem syn wpadł w histerię. Płakał, łapał mnie za ręce i nogi. To było przerażające. Miał tylko pięć lat, kiedy pojechałam na front. To było trudne. Ale zrozumiałam, że nie mogłam postąpić inaczej. Nie mogłam wyjechać gdzieś do Francji (mąż Alisy pochodzi z Francji - przyp. autorki), po prostu nie mogłam tam mieszkać. Rozdarłoby mnie poczucie winy.
T.L-M.: Podczas wojny nagrywałeś blogi dla swojego syna. Dlaczego? I czy stanie się to podstawą nowego dokumentu?
A.K.: Nagrałam te filmy, ponieważ chciałam zachować pamięć na wypadek mojej śmierci. Zdałam sobie sprawę, że bardzo trudno jest rozmawiać z pięcioletnim dzieckiem o poważnych, głębokich rzeczach, więc pomyślałam, że to powinno mieć formę listu do przyszłości. Potem obejrzałam wideo i poczułam, że to może być film o doświadczeniu egzystencjalnym. Nie o wojnie, gdzie jest akcja i wszystko wybucha, ale o chwilach oczekiwania, o tym, jak możemy rozmawiać z naszymi dziećmi o tym doświadczeniu. Ten film będzie więc bardziej dokumentalnym esejem poetyckim.
T.L.M.: Jak często rozmawiasz z synem o wojnie?
A.K.: Od samego początku o tym rozmawialiśmy. Oczywiście nie o żadnych strasznych rzeczach. W prostych słowach, spokojnie, bez paniki, tłumaczyliśmy, co się dzieje, dlaczego, co może być niebezpieczne. Oczywiście dziecko kopiuje zachowanie swoich rodziców. Stefan i ja podchodzimy do wszystkiego bardzo spokojnie, więc Theo również reaguje dość spokojnie. Rozmawiamy o geopolityce, demokracji, totalitaryzmie. Kiedyś przy śniadaniu zapytał mnie, która dyktatura jest silniejsza: chińska czy rosyjska?
Nagrywając filmy z frontu miałam mu powiedzieć, że chodzę po lesie i zbieram grzyby? Oczywiście starałam się robić zdjęcia kotom i psom - przybiegały do nas, żeby się schować przed wybuchami. Ale to ważne, żeby opowiadać dziecku o swoim życiu, żeby utrzymywać ten emocjonalny kontakt. Dlatego w moich dziennikach wideo czasami mówiłem, że przejdziemy do ofensywy, że może to być niebezpieczne, że musimy wyzwolić nasze terytoria.