Exclusive
20
min

Kiedy tańczę, czuję, że ci, którzy odeszli, owijają wokół mnie swoje skrzydła i mnie chronią

"Podczas pierwszego pokazu "Skrzydła Ukrainy" publiczność wstała, gdy pojawiły się zdjęcia mojego brata i ojca. Myślę, że nie ma w Ukrainie osoby, której ta wojna nie dotknęła. Dlatego wszyscy przeżywają ten taniec razem ze mną"

Kateryna Kopanieva

Zdjęcie: Narodowa Opera Ukrainy im. Tarasa Szewczenki

No items found.

Brat Olgi Kifyak-von-Kraimer, primabaleriny Opery Narodowej i Honorowej Artystki Ukrainy, zginął na froncie. Jej ojciec zmarł w pierwszych dniach inwazji: nagłe zatrzymanie akcji serca wskutek silnych emocji. A kiedy Olga kończyła pracę nad tańcem, który zadedykowała swojej rodzinie, do teatru przywieziono trumnę jej kolegi i partnera na scenie, Honorowego Artysty Ukrainy Ołeksandra Szapowała. On również zginął na froncie.

- Sasza został tu przywieziony, byśmy mogli się z nim pożegnać"- mówi Olga. - Podobnie jak mój brat Dmytro poszedł na front na ochotnika. Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale podczas pracy nad tańcem miałam wrażenie, że Dmytro i Ołeksandr przy mnie byli.

Spektakl poszedł bardzo łatwo, jak gdyby obaj obserwowali nas z góry i pomagali nam. Mój taniec-requiem nazywa się "Skrzydła Ukrainy", ponieważ czuję, że ci, którzy odeszli, owijają nas skrzydłami i chronią.

Do tej pory "Skrzydła Ukrainy" widziała tylko publiczność Opery Narodowej. Olga ma jednak nadzieję, że wkrótce jej niezwykle wrażliwy i emocjonalny taniec zobaczą także Europejczycy.

"Skrzydła Ukrainy" to moja osobista historia, a jednocześnie historia milionów Ukraińców. Chciałbym, aby zagraniczna publiczność obejrzała ten występ i zrozumiała, przez co my, Ukraińcy, przechodzimy każdego dnia.

Olga Kifyak-von-Kraimer tańczy "Skrzydła Ukrainy". Zdjęcie: Narodowa Opera Ukrainy im. Tarasa Szewczenki

Kilka minut przed swą nagłą śmiercią mój ojciec powiedział matce: "Teraz cię zostawię"

Wiadomość o rozpoczęciu rosyjskiej inwazji dotarła do niej w Stanach Zjednoczonych, gdzie była w trasie koncertowej. Wraz z rodzeństwem próbowała zorganizować ewakuację rodziców z Kijowa.

- Moi rodzice mieszkali ostatnio w obwodzie czerniowieckim. Do Kijowa przyjechali w interesach 22 lutego, dwa dni przed inwazją - mówi Olga. - Kiedy Rosjanie już bombardowali miasto, matka powiedziała, że ojciec chce opuścić Kijów i planuje jechać autostradą na Żytomierz. Błagałam ich, żeby tego nie robili - były już informacje, że okupanci strzelają do ludzi w samochodach. Rodzice przenieśli się więc do mieszkania mojej siostry w centrum Kijowa, gdzie spędzili kilka tygodni. Przez ten ciągły ostrzał ojciec był przygnębiony. Nie chciał schodzić do schronu podczas ataków rakietowych.

Mój brat Dmytro był w stanie ewakuować ich z Kijowa. W tym czasie służył już w siłach zbrojnych. Jego żona i syn pochodzą z Buczy. Cudem udało im się wyjechać, nim Rosjanie wkroczyli do miasta. Kiedy upewnił się, że oboje są bezpieczni, Dmytro dołączył do obrony terytorialnej. Po wyzwoleniu Buczy pojechał tam jako wolontariusz, by dostarczyć leki i żywność tym, którzy przeżyli. Blok, w którym mieszkał z rodziną, ocalał, ale wszystkie mieszkania były splądrowane przez okupantów.

To wtedy Dmytro zdecydował się wstąpić do sił zbrojnych. Przed wojną pracował w branży IT, tworzył oprogramowanie dla dużych firm. Przed podpisaniem kontraktu powiedział o tym rodzicom. Ojciec prosił go, by tego nie robił, jednak kilka godzin później oddzwonił i powiedział: "Synu, rób to, co podpowiada ci serce. Nie mogę cię powstrzymać".

Po powrocie do domu w obwodzie czerniowieckim mój ojciec, który nigdy wcześniej nie narzekał na zdrowie, powiedział, że czuje ucisk w klatce piersiowej. Tydzień później obudził się chory, ciśnienie krwi gwałtownie spadło. W pewnej chwili powiedział do matki: "Teraz cię opuszczę. Chcę się z tobą pożegnać".

Petro i Feodosia, rodzice Olgi. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Rodzice żyli ze sobą przez wiele lat, każde było dla tego drugiego miłością życia. Tata zdołał jeszcze powiedzieć mamie, że bardzo ją kocha. Wybiegła z pokoju tylko na sekundę, a kiedy wróciła, był już nieprzytomny. Zmarł przed przyjazdem karetki. Nagłe zatrzymanie akcji serca. Nie trzeba być wielkim ekspertem, by zrozumieć, że przyczyną był silny stres.

Przykro mi, że nie uratowaliśmy twojego brata

Dmytro był jedynym dzieckiem, które mogło uczestniczyć w pogrzebie ojca.

Mogłam wrócić do Ukrainy dopiero po zakończeniu trasy. Udało mi się zobaczyć z Dmytro, nim pojechał na front. Pamiętam, jak wrócił do domu i zaczął się pakować. "Jutro jedziemy do Bachmutu - powiedział - Nie wiem, czy stamtąd wrócę". Przytulił mnie, a ja tak bardzo chciałam wierzyć, że wróci.

Dmytro z synem Łuką. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Byliśmy w stałym kontakcie. Wysyłałam mu śpiwór, powerbank, różne rzeczy... 8 sierpnia 2022 r. kontakt się urwał. Dwa dni później bratowa odebrała telefon z wojskowego biura rekrutacyjnego: "Mamy dla ciebie wiadomość. Przyjedziemy". Przywieźli pogrzeb.

O okolicznościach śmierci brata Olga dowiedziała się później.

- Wróg ostrzelał ich pozycje z wyrzutni rakiet Grad - mówi Olga. - W momencie rozpoczęcia ostrzału Dmytro i inni chłopcy byli w domu. Wybiegli, bym się ukryć, i wtedy zobaczyli, że żołnierz, który sterował dronem, leży przy wejściu do schronu. Trzeba było go ewakuować, więc Dmytroj otworzył drzwi do stojącego w pobliżu samochodu... Wtedy rąbnęła druga salwa. Na auto poleciały cegły, szkło i kawałki betonu. Później chłopaki zadzwonili do nas i powiedzieli: "Wybaczcie, że go nie uratowaliśmy".

Miejsce śmierci Dmytro. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Nie mogliśmy zobaczyć Dmytro po raz ostatni - widzieliśmy tylko jego zamkniętą trumnę. Kiedy Julia, jego żona, i ja dotarłyśmy do kostnicy, przebierali go w mundur wojskowy. Żołnierze stanęli przed nami i nie pozwolili nam na niego spojrzeć. Prosiliśmy, by pokazali nam chociaż rękę lub nogę, ale odmówili. "Zapamiętajcie go takim, jakim był za życia" - powiedzieli. Potem zamknęli trumnę na kłódkę i złamali klucz, byśmy nie mogły jej otworzyć.

Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy trumnę przywieziono do domu, a mama krzyczała: "Otwórz, chcę dotknąć mojego syna!". Do dziś nie wiem, czy decyzja o zamknięciu trumny była słuszna. Ale nie wiem też, czy bylibyśmy w stanie żyć dalej, gdyby została otwarta...

Noc przed pogrzebem Dmytro spędził w domu, jak to jest w zwyczaju na ukraińskich wsiach. O świcie moja matka zasnęła obok trumny. Po zmianie świec, które miały palić się przy zmarłym przez cały czas, wyszłam na ganek, usiadłam na schodach i pomyślałam: "Dimasik, mój kochany, co ja mogę dla ciebie zrobić?". I wtedy narodził się pomysł tańca - który teraz nazywa się "Skrzydła Ukrainy". Chciałam wyrazić swój ból i ból wszystkich tych, którzy stracili bliskich w tej strasznej wojnie.

Po pogrzebie wróciłam do Kijowa. Zwróciłam się do Ksenii Iwanienko, naszej utalentowanej choreografki, i razem stworzyłyśmy ten numer. Występuję w nim ze śpiewaczką operową Ksenią Bachritdinową-Krawczuk, dyrygentką jest Ałła Kulbaba. Jestem bardzo wdzięczna koleżankom, które wsparły mój pomysł.

Podczas pracy nad tym numerem naprawdę czułam obecność Dmytra. Czuję ją za każdym razem, gdy tańczę. Nawet nie tańczysz tego numeru, ty nim żyjesz. Kiedy zdjęcia brata i ojca pojawiają się podczas mojego tańca, to tak, jakbym znów mogła być z nimi. To sprawia, że czuję się lepiej.

Czasami przychodzą do nas w snach. Mamie śniło się, że tata i Dmytro są razem. Szli, trzymając się za ręce, obaj mieli na sobie białe koszule, które zdawały się świecić. Są pochowani obok siebie. Zawsze łączyła ich szczególna więź.

Małemu Łuce, mojemu bratankowi, powiedzieli, że tata jest w niebie. Kiedy przynieśli trumnę, zapytał: "Mamo, jeśli będę bardzo, bardzo smutny, czy Bóg wskrzesi mojego tatę?". Wyciął serduszka z papieru i przyczepił je do trumny...

Łuka na pogrzebie ojca. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Niedawno Łuka skończył siedem lat i na przyjęciu urodzinowym powiedział, że chce zostać wynalazcą. Kiedy zapytałam go, co chciałby wynaleźć, odpowiedział: "Robota, który ma broń zamiast ramion. Tak zemszczę się za tatę". Nigdy nie mówiliśmy przy nim o zemście, nasza rodzina zawsze żyła w miłości. I nawet teraz, kiedy ludzie pytają mnie, czy czuję nienawiść do Rosjan, odpowiadam, że nie. Jest mi ich żal, bo pewnego dnia zdadzą sobie sprawę z tego, co zrobili. Ta świadomość będzie dla nich najstraszniejszą karą.

Jak możemy wykonać "Jezioro łabędzie", skoro Moskwa wystawia je na wsparcie rosyjskiej armii?

Olga mówi, że praca pomogła jej przetrwać tragedie. Jest tym, co ją teraz trzyma.

- Opera Narodowa Ukrainy została ponownie otwarta w maju 2022 r. - mówi. - Gdyby teatr był zamknięty, pewnie bym oszalała. Mówią, że czas leczy, ale nie w moim przypadku. Ból jest stępiony, ale nie znika. Często chodzę do pracy i widzę przed sobą tatę i brata. Przypominam sobie nasze serdeczne rozmowy, a moja ręka sięga po telefon, by zadzwonić do jednego z nich. I wtedy zdaję sobie sprawę, że już nigdy nie będę w stanie tego zrobić.

Dmytro i Łuka przyszli obejrzeć występ Olgi. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Praca pomaga mi się przestawić. Emocjonalny kontakt z publicznością też jest teraz wyjątkowy. Kiedy rozlega się alarm przeciwlotniczy, przerywamy występ i wszyscy udają się do schronów przeciwbombowych. Ale kiedy alarm się wyłącza, wracają i kontynuujemy.

Pamiętam, jak w sylwestra 2023 roku tańczyliśmy "Królową Śniegu" dla dzieci. Występ przerwał alarm, rozpoczął się ostrzał Kijowa. My, artyści, byliśmy w naszym schronie, a publiczność w swoim. Zaproponowałam kolegom, byśmy poszli do tamtego schronu podnieść dzieci na duchu. Były przeszczęśliwe!

Cała kolejka ludzi chciała zrobić sobie z nami zdjęcia. Naliczyłam dwanaście wybuchów, ale dzieci ich nie słyszały - były szczęśliwe, że artyści do nich przyszli. W naszym schronie życie toczyło się dalej!

Po rozpoczęciu inwazji wielu moich kolegów wyjechało za granicę i są tam do dziś. Ale ja, mimo ciągłego ostrzału, czuję się bezpieczniej w Ukrainie. Na początku wielkiej wojny w Stanach Zjednoczonych wariowałam z powodu nieznanego, martwiłam się o moich bliskich. W Ukrainie, paradoksalnie, czuję się lepiej. Tutaj jestem u siebie.

Olga na scenie. Zdjęcie: Narodowa Opera Ukrainy im. Tarasa Szewczenki

W maju 2022 r., po powrocie do domu, pojechałam do Buczy. Było dla mnie ważne, by zobaczyć wszystko na własne oczy. Na żywo to było o wiele bardziej przerażające niż na zdjęciach: spalone, zrujnowane domy, samochody, w których żywcem spłonęli ludzie. Ta podróż tylko wzmocniła moje pragnienie pozostania w Ukrainie z moim narodem.

Wyjeżdżam za granicę w trasę koncertową, której celem jest mi.n. zbieranie funduszy dla Ukrainy. Teraz, w styczniu, zaczynamy trasę w Kanadzie, gdzie mamy zaplanowane 22 koncerty galowe. Będziemy zbierać pieniądze dla fundacji Ołeny Zełenskiej, Pierwszej Damy Ukrainy, o nazwie "Nadia Ukraina". Zostaną one przeznaczone na pomoc naszemu krajowi i odbudowę. Zaprezentujemy kulturę ukraińską, a także fragmenty znanych na całym świecie baletów "Korsarz", "Giselle" i "Don Kichot".

Olga podczas występu z nieżyjącym już Ołeksandrem Szapowałem w spektaklu "Pieśń lasu". Zdjęcie: Narodowa Opera Ukrainy im. Tarasa Szewczenki

Już na początku inwazji nasz repertuar uległ zmianie: teatr odmówił wykonywania dzieł rosyjskich kompozytorów. Jak możemy wystawiać "Jezioro Łabędzie", skoro Teatr Bolszoj w Moskwie wystawia je, by wesprzeć rosyjską armię? Teraz wystawiamy wspaniałe ukraińskie sztuki - "Lileję", "Pieśń lasu" i inne.

Jeśli chodzi o występy w Ukrainie, to teraz, w czasie wojny, każdy z nich stał się dla mnie wyjątkowy. Podczas pierwszego pokazu "Skrzydeł Ukrainy" wszyscy widzowie wstali w chwili, gdy pojawiły się zdjęcia mojego brata i ojca. Myślę, że nie ma na Ukrainie osoby, której ta wojna by nie dotknęła. Dlatego wszyscy przeżywają ten taniec razem ze mną...

No items found.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.

Na froncie

Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?

Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.

Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?

Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.

Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Okopy na cmentarzu

Jak radzicie sobie ze strachem?

Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.

Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać

Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?

Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.

„Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem”

Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?

Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.

Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość

Kiedy niebezpieczeństwo było największe?

Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.

Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów

Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?

Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.

Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?

Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.

Liberowie towarzyszyli swojemu przyjacielowi w narodzinach jego dziecka

Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?

Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.

Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?

Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.

Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.

Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie

Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.

„Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń”

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?

Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.

Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?

Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.

Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia

Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?

Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.

To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.

Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym

Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?

Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.

Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?

Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.

Uwolnieni ukraińscy jeńcy

Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.

Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.

Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej

Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?

Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.

Andrij Smolenski stracił oczy, ręce i ucho

Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.

Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów

20
хв

„Zdjęcia, które krzyczą": jak Liberowie dokumentują wojnę

Natalia Żukowska
pomoc Ukraińców Walencja Hiszpania

Hiszpania próbuje stanąć na nogi po huraganie Dana, który pochłonął co najmniej 217 ofiar śmiertelnych (wciąż poszukuje się setek zaginionych). 29 października 2024 r. we wspólnocie autonomicznej Walencji doszło do niespodziewanej i bardzo gwałtownej powodzi. Deszcz padał przez całą noc, rzeki wystąpiły z brzegów, niektóre mosty zostały zniszczone, a miejscowości – odcięte od świata. Połączenie kolejowe między Madrytem a Walencją usa się przywrócić najwcześniej za dwa tygodnie. Rząd wysłał do regionów dotkniętych kataklizmem największą liczbę żołnierzy w historii kraju.

Deszcz wciąż pada – ogłoszono alarm w regionach Murcji, Katalonii i Wspólnoty Walenckiej. Intensywne opady są spowodowane przez zjawisko o nazwie „gota fria”. To rodzaj burzy spowodowanej przez zimne powietrze, które odłącza się od głównego prądu powietrznego na dużych wysokościach i przemieszcza się niezależnie. Gdy to zimne powietrze spotyka się z ciepłym i wilgotnym powietrzem w niższych warstwach atmosfery, może wywołać gwałtowne burze, silne opady deszczu, a nawet grad.

W 1957 roku Walencja doświadczyła już podobnej katastrofy. W powodzi zginęło wtedy ponad 300 osób. Tym razem zmiany w infrastrukturze rzeki Turia pomogły miastu uniknąć powtórzenia się tragedii. Niestety, nie uratowało to wielu mniejszych miejscowości i wsi.

Sestry rozmawiały z Ukraińcami, którzy znaleźli się w epicentrum katastrofy. A także z tymi, którzy zaangażowali się w pomoc poszkodowanym Hiszpanom.

Skutki powodzi w gminie Sedavi, rejon Walencji. 30.10.2024. Fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Jakby ktoś odkręcił wielki kran

Wiktoria Ilczi, uchodźczyni wojenna z Kijowa, mówi, że w samej Walencji nie było wcześniej żadnych oznak nadchodzącego huraganu. Wieczorem 29 października pojechała do sklepu IKEA, 10 kilometrów od Walencji.

– Dotarłam tam około 20:00, było cicho i spokojnie – wspomina. – 20 minut później w sklepie podali komunikat, że proszą ludzi o przeniesienie samochodów na górny parking, ponieważ woda się podnosi. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, ponieważ mój hiszpański nie jest jeszcze za dobry i nie znałam słowa „inundacion”, które oznacza „powódź”. Kiedy poszłam przestawić samochód, woda na dolnym parkingu sięgała już kolan. A gdy wjeżdżałam na górny poziom, sięgała już szyb.

Wiktoria Ilczi pokazuje, co żywioł zrobił z ulicą i jej samochodem w ciągu zaledwie kilku minut. Zdjęcie: archiwum prywatne

Woda podnosiła się bardzo szybko. Było jej tak dużo, jakby ktoś odkręcił wielki kran. Zalała mój samochód – myślę, że już nic z niego nie będzie. Ale najważniejsze, że żyję. To, że trafiłam do tego marketu, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się wtedy przytrafić.

Bo ci, którzy byli wtedy na drodze, ucierpieli najbardziej. Samochody stały się pułapkami dla wielu z nich. Gdybym wyjechała trochę wcześniej, być może nie rozmawiałbym teraz z panią

W markecie spędziłam noc, na podłodze. Pracownicy zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy: ubrania na zmianę, materace do spania, koce, poduszki, kapcie. Nakarmili nas ciepłym jedzeniem. Wykonali fenomenalną robotę. Ściągali też do środka ludzi z ulicy – jak tylko mogli: rzucając im liny, ciągnąc ich za ręce… Wszyscy byli zaangażowani w akcję ratunkową. Niektórych udało się uratować, innych niestety nie. Widziałam ludzi trzymających się słupa przez 7 godzin, w zimnej wodzie. Krzyczeli: „Pomocy!”, ale byli za daleko. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze.

Do sklepu pojechałam sama, moje dzieci zostały w domu z nianią. Mieszkamy w samej Walencji, gdzie nic się nie stało, ale i tak było strasznie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w tym sklepie będę musiała spędzić noc, zadzwoniła do przyjaciół i poprosiłam ich, by zabrali dzieci do siebie. Mój młodszy syn nie był zbyt przestraszony, ale córka nie spała całą noc. Martwiła się.

Noc powodzi w IKEA. fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Rano, gdy woda ustąpiła, ludzie zaczęli się ewakuować – przed ustąpieniem wody nie prowadzono akcji ratunkowych. Jednak droga była zablokowana, nie można było wyjechać, więc czekaliśmy. Udało mi się wyjechać około 13.00. To, co zobaczyłam, to był armagedon. Tysiące rozbitych, porozrzucanych na drodze samochodów. I wszędzie błoto. Poczucie katastrofy. Znam ludzi, którzy wciąż nie odnaleźli swoich bliskich.

Teraz wszyscy przyłączyli się do pomocy. Zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, bardzo wielu Ukraińców. Zbierają ubrania, jedzenie, pieniądze. Zapewniają tymczasowe zakwaterowanie tym, którzy stracili domy. Albo po prostu wychodzą na ulice, by uprzątnąć gruzy.

Horror widziany z balkonu

Igor z obwodu żytomierskiego pracuje w Hiszpanii od kilku lat. Mieszka w gminie Benetusser, w prowincji Walencja. Podczas powodzi wraz z sąsiadem uratował dziewczynę. Nie chce podać swojego nazwiska, bo nie uważa się za bohatera.

– My, Ukraińcy, jesteśmy narodem, który wydaje się być przygotowany na wszystko – mówi. – Ogromny strumień wody złapał mnie w domu. Oglądałem wiadomości, ale nie zwracałem większej uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy w mieszkaniu wysiadło zasilanie, wyszedłem na balkon; mieszkam na 4. piętrze. Zobaczyłem wodę płynącą ulicami, sięgała już do kolan. 5 minut później rwący potok zaczął niszczyć samochody. Wszystko działo się bardzo szybko.

Widok z balkonu Igora. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wkrótce nie było już ani prądu, ani internetu, ani wody w kranach. Zostałem uwięziony w mieszkaniu, obserwowałem ten horror z balkonu. I nagle zobaczyłem, że woda zalała już parter naszego budynku – a mój sąsiad Wołodymyr, też Ukrainiec, próbuje wyciągnąć z wody dziewczynę, którą porwał nurt. Trzymała się jednego z okien na naszym parterze, który był już zalany prawie po sufit.

Próbowaliśmy wybić szybę w drzwiach wejściowych. Była z utwardzonego szkła, więc walczyliśmy z nią jakieś 5 minut – w pewnym momencie pomyślałem nawet, że nam się nie uda. Ale się udało – i wciągnęliśmy tę dziewczynę do środka. Okazało się, że jest Hiszpanką, zabraliśmy ją więc do naszych hiszpańskich sąsiadów.

Tysiące ludzi z pomocą

Hanna Kriuczkowa z Krzywego Rogu jest wstrząśnięta skutkami huraganu. Też przyłączyła się do pomocy.

– O 6.00 rano zabrałam dziecko do szkoły, po czym pojechałam do pracy – mówi. – Pierwsza syrena zawyła około 8 rano. W tym czasie trwała już powódź, choć u nas nie spadła ani kropla deszczu – wiał tylko silny wiatr. O tym, co się dzieje gdzie indziej, czytaliśmy w mediach społecznościowych.

Moja szefowa jechała wzdłuż portu w Kartagenie. Powiedziała mi, że woda płynęła tam ulicami bardzo rwącym nurtem, a syreny wyły bez przerwy. Ledwo udało jej się wydostać.

Dopiero gdy przyjaciele, koledzy i znajomi zaczęli wysyłać filmy pokazujące, co się dzieje na przedmieściach, zdałam sobie sprawę, że żywioł mógł zabić setki ludzi. Tej pierwszej nocy nie mogłam spać. Nie mogłam też nic zrobić, by pomóc. Zżerało mnie poczucie bezsilności.

Hanna w drodze do Walencji. Zdjęcie: archiwum prywatne

Następnego ranka zebraliśmy się w biurze – ci, którzy mogli do niego dotrzeć. Postanowiliśmy, że pomożemy Hiszpanom. Zaczęliśmy wydzwaniać do Czerwonego Krzyża, do szpitali i punktów gromadzenia pomocy, by dowiedzieć się, co jest potrzebne. Wszędzie panował chaos – nikt nie wiedział, co robić. Udaliśmy się nawet do ukraińskiego konsulatu, by się dowiedzieć, jak możemy pomóc. Ostatecznie otworzyliśmy punkty zbiórki pomocy humanitarnej w trzech miastach – pracuję dla dużej agencji nieruchomości, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Jedną z naszych ekip budowlanych wysłaliśmy, by pomogła ukraińskim firmom uprzątnąć gruzy powstałe w wyniku huraganu. Kupiliśmy narzędzia i prowiant. Wszystko, co było potrzebne.

Widzę, że wielu Ukraińców jest teraz zaangażowanych w pomoc dla Hiszpanii

Przedsiębiorcy zbierają pomoc i dostarczają ją ofiarom, pomagają oczyszczać drogi. Komunikacja między miastami jest zakłócona, na drogach pozostawiono setki samochodów – to wygląda jak cmentarzysko aut. Zginęło wiele zwierząt. W epicentrum kataklizmu ludzie noszą maski, bo wszędzie czuć woń zwłok. Próbowaliśmy się tam dostać, lecz policja nas nie wpuściła.

To wszystko wygląda jak horror, ale ludzie są niesamowici. Tysiące z nich idzie teraz pieszo do zniszczonych miast, niedostępnych dla samochodów, by pomagać.

20
хв

Hiszpański armagedon oczyma Ukraińców

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Ексклюзив
20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress