Film "20 dni w Mariupolu" znalazł się na liście pięciu najlepszych filmów dokumentalnych 2023 roku i został nominowany do Oscara. To bezprecedensowa nagroda dla ukraińskiego kina. Dzieło fotoreportera i reżysera Mścisława Czarnowa przedstawia oblężenie Mariupola, dokumentując przerażające zbrodnie wojenne Rosji, jak ostrzał szpitala położniczego i bombardowanie dzielnic mieszkalnych przez Rosjan - aż do zniszczenia miasta. Film został również nominowany do nagrody BAFTA, brytyjskiego odpowiednika Oscara. Wcześniej reżyser wraz z fotografem Jewhenem Małoletką i producentką Wasyłysą Stepanenko otrzymali prestiżową nagrodę Pulitzera.
- Wszystko, co możemy zrobić, to upewnić się, że ta tragedia nie zostanie zapomniana - mówi Mścisław Czernow. - Każda indywidualna nominacja i nagroda oznacza, że możemy opowiedzieć tę historię większej liczbie osób i upewnić się, że nie zostanie ona zapomniana.
Rezonans wokół filmu wywołał nową falę międzynarodowego zainteresowania tematem Mariupola. Sestry rozmawiały z bezpośrednimi uczestniczkami tych strasznych wydarzeń: Kariną Gorszkową i Walerią Zełenską. Podzieliły się swoimi wspomnieniami z blokady Mariupola i opowiedziały nam, jak nie załamać się po przeżyciu piekła.
Kroplówki w świetle latarki
- "20 dni w Mariupolu" obejrzałam w kinie z młodszą siostrą. Czułam się, jakbym wróciła do tych strasznych dni, tak wiernie została przedstawiona atmosfera, która tam wtedy panowała - wspomina 23-letnia Karina Gorszkowa. - Kiedy rozpoczęła się wojna na pełną skalę, miałam 21 lat, byłam studentką medycyny, uczyłam się na dentystkę.
Na własne oczy widzieliśmy ostrzał szpitala położniczego 10 marca - znajdował się bardzo blisko wielopiętrowego budynku, na parterze którego mieściła się klinika moich rodziców (tata i mama są dentystami). Rosjanie zrzucili dwie bomby: jedna spadła na szpital położniczy, druga 20 metrów od naszej przychodni. Mój chłopak, tata, wujek i ja byliśmy na podwórku. Chwyciliśmy nasze apteczki i pobiegliśmy pomóc ludziom, którzy byli na miejscu eksplozji. Przyjaciółka mojej mamy zmarła w naszych ramionach, trafiona w głowę odłamkiem. Pewnej kobiecie, która mieszkała w sąsiedztwie, oderwało obie nogi. Dziewczynie, której krwawienie zatamowałam, odłamek rozciął całe plecy. Jako studentka medycyny wiedziałam, jak udzielić pierwszej pomocy. W piwnicy wieżowca, do którego przeprowadziliśmy się po nalotach (wcześniej mieszkaliśmy w klinice dentystycznej, bo nasze mieszkanie spłonęło w wyniku bezpośredniego trafienia pociskiem w pierwszych dniach wojny), musiałam być traumatologiem, lekarzem ogólnym i pediatrą.
W piwnicy było ponad 300 osób. Wiele z małymi dziećmi, zwierzętami... Moi rodzice i ja zorganizowaliśmy tam prowizoryczną przychodnię. Przynieśliśmy wszystkie leki, które zostały w naszej klinice, inne trafiły do nas ze zniszczonych aptek. Żywność dla niemowląt i pieluchy były niezbędnymi towarami, potrzebowaliśmy środków przeciwbólowych i insuliny. Zszywaliśmy ludziom ręce i nogi, zakładaliśmy bandaże. Raz w tygodniu robiłam obchód w piwnicy, aby dostarczyć leki tym, którzy potrzebowali pomocy.
Krytyczny moment nastąpił, gdy prawie wszystkie dzieci zachorowały w tym samym czasie. Najprawdopodobniej to była ostra infekcja jelitowa. żadne zaskoczenie, bo przebywaliśmy w skrajnie niehigienicznych warunkach. Dzieci nieustannie wymiotowały, podawaliśmy im kroplówki. Nigdy nie zapomnę, jak szukałam ich żył po ciemku, przyświecając sobie latarką... Wśród zatrutych była moja sześcioletnia siostra.
Na szczęście mieliśmy wtedy wodę, ale później i jej zabrakło. Musieliśmy topić śnieg. Piliśmy też wodę z wozów strażackich, jeśli były w pobliżu. Wychodzenie z piwnicy było ryzykowne, ponieważ Mariupol był ostrzeliwany 24 godziny na dobę. Ale żeby coś ugotować, trzeba było wyjść na zewnątrz, narąbać drzewa na opał i rozpalić ogień. Wychodziłaś i nie wiedziałaś, czy wrócisz. Wielu nie wróciło. Pamiętam, jak dwóch chłopaków poszło coś zjeść. Jeden zginął w sekundę, drugiemu urwało nogi.
Jedliśmy to, co ludzie zdołali przynieść ze swoich mieszkań. Na początku mieliśmy nawet gulasz i robiliśmy makaron w stylu marynarskim, ale ten luksus szybko się skończył. Gotowaliśmy owsiankę lub robiliśmy zupy z przypraw w kostkach.
Żeby nie zwariować, staraliśmy się nie siedzieć bezczynnie. W naszej piwnicy tworzyliśmy komuny, jak je nazywaliśmy. Komuna lekarzy (moi rodzice i ja), komuna ochroniarzy i tak dalej. Kiedy masz jakieś zadanie, skupiasz się na jego wykonaniu i to codwraca twoją uwagę. Moja sześcioletnia siostra zawsze coś rysowała. Narysowała restaurację szczęścia i restaurację bomb... Uratowała mnie praca w punkcie pierwszej pomocy. Nie wierzyłam, że przeżyjemy, i bałam się być sama z tymi myślami.
Przez kilka tygodni nie mieliśmy odwagi wychodzić z piwnicy, bo większość z tych, którzy to robili, zginęła. Jednak gdy rosyjski pocisk uderzył w wielopiętrowy budynek, w którego piwnicy się znajdowaliśmy, i gmach stanął w płomieniach, ewakuowaliśmy ludzi. Potem dziadek wsadził nas do samochodu i ruszył. Jechaliśmy pod ciągłym ostrzałem. Na punkcie kontrolnym okupanci wzięli do niewoli mojego chłopaka. Bezzębni, brudni i wściekli ludzie, którzy nazywali siebie "DRL-owcami" [od: Doniecka Republika Ludowa, nieuznawane, samozwańcze utworzone w 2014 przez prorosyjskich separatystów - red.], zobaczyli jego tatuaż "Wolność albo śmierć" i twierdząc, że jest "członkiem grupy terrorystycznej", nałożyli mu worek na głowę i zabrali go.
Szukaliśmy go przez dwa dni, był w kolonii w Berdiańsku. Widział i słyszał, jak torturowano tam ludzi. Dziewczynę w wieku około szesnastu lat "DRL-owcy" przekazali Czeczenom ze słowami: "Ta walczyła za Ukrainę". Mój chłopak miał szczęście: jakiś "szef" zobaczył jego tatuaż "Wolność albo śmierć" i doszedł do wniosku, że nie jest on "banderowski", ale "machnowszczyński" [Machnowszczyzna to parapaństwo istniejące w latach 1918-1921, w okresie wojny domowej w Rosji, kontrolowane przez Rewolucyjną Armię Powstańczą Ukrainy. Znajdowało się między Dnieprem a Morzem Azowskim - red.], co oznaczało, że może zostać zwolniony. Kiedy w końcu wszyscy znaleźliśmy się na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę, długo nie mogłam uwierzyć, że żyjemy...
Wszyscy szukali jedzenia, ja szukałam insuliny
- W niszczonym przez Rosjan Mariupolu spędziłam dwa miesiące - mówi 24-letnia Waleria Zełenska.- Najpierw w piwnicach, potem w Azowstali, gdzie paradoksalnie było bezpieczniej niż w zwykłych domach, bo przynajmniej były bunkry. Przeniosłam się do Azowstali po tym, jak mój przyjaciel - mój były chłopak zmarł w moich ramionach. Miał cukrzycę, a nie było insuliny.
W pierwszych dniach wojny on, czterech innych przyjaciół i ja ukrywaliśmy się w piwnicy naszego bloku. W końcu uderzył w nią rosyjski pocisk. Trafił w mieszkanie na siódmym piętrze, zabijając półtorarocznego chłopca i jego babcię, którzy ukrywali się w łazience. Potem Rosjanie ostrzelali go pociskami zapalającymi. Blok wytrzymał kilka pierwszych trafień, po czym się zawalił. Zginęły kolejne cztery osoby, w tym trzyletnie dziecko. Przeżyliśmy, ale nie mogliśmy wyciągnąć spod gruzów należącej do mojej przyjaciółki torby lekarskiej, w której była insulina...
Przenieśliśmy się do innej piwnicy, gdzie zebrało się około 40 osób. Jak wszyscy w Mariupolu, szukaliśmy jedzenia i lekarstw. Ale moim głównym celem było znalezienie insuliny. Szukałam jej wszędzie - w zniszczonych aptekach i domach, w pustych mieszkaniach. Pamiętam, jak ktoś powiedział, że w jednym z mieszkań żyła kobieta chora na cukrzycę. Poszłam tam, zabrałam tylko tabletki. Ale one nie pomagały - mój przyjaciel potrzebował zastrzyku.
Mój przyjaciel gasł na naszych oczach. Pił 20 litrów wody dziennie (ukraińskie wojsko przywoziło nam wodę) i ciągle wymiotował. Pamiętam, że zostawiłem go na chwilę, bo przygotowywaliśmy obiad. Kiedy wróciłam, już nie żył. Miał 19 lat. Wykopaliśmy dół na podwórku i pochowaliśmy go tam, zawiniętego w koc.
W Azovstali, gokąd się przeniosłam, można było zginąć w bunkrze - zdarzało się, że ludzie ginęli w nich pod gruzami. Ale z jakiegoś powodu czułam się tam bezpieczniej. Rosjanie używali broni chemicznej, niektórzy ludzie zostali ciężko otruci. Jeśli chodzi o jedzenie, to pomagało nam w tym wojsko. Ludzie gotowali jedzenie bezpośrednio w bunkrach. By móc zagotować wodę, brało się blaszaną puszkę, robiło dziury w pokrywie, wlewało do niej środek antyseptyczny, wkładało bandaż i podpalało.
Операція «Аліса»
Opuściłam Azowstal 6 maja, podczas ewakuacji ludności cywilnej. Przeszłam przez tzw. obóz filtracyjny, gdzie Rosjanie wypytywali mnie o nazwisko i dlaczego nie zostałam w Mariupolu, skoro "przyjechali nas wyzwolić". Odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby, że nie potrzebuję wyzwolenia.
Poznałam wtedy Wiktorię Obiedinę, sanitariuszkę wojskową z Azowstali, która była tam ze swoją czteroletnią córką Alisą. Powiedziała mi, że Rosjanie wzięli ją do niewoli, a dziecko chcieli zabrać do sierocińca. Obiecałam jej, że tak się nie stanie. "Zabiorę ją - powiedziałam - zabiorę ją do Zaporoża, do Polski, gdziekolwiek zechcesz". Nie wiedziałam, jak to zorganizować, nie wiedziałam, czy nas wypuszczą. Ale wiedziałam na pewno, że nie pozwolę Rosjanom zabrać tego dziecka.
Za pośrednictwem przedstawicieli ONZ i Czerwonego Krzyża, którzy byli zaangażowani w ewakuację cywilów z Azowstali, udało mi się namówić Alisę, by pojechała ze mną. Oczywiście Rosjanie byli przeciwni, ale w obecności przedstawicieli tych organizacji nie mogli tego zabronić. Wiktoria napisała dla mnie pełnomocnictwo i przygotowała Alisę na to, że dziecko pojedzie bez niej.
Alisa jest bardzo mądrą dziewczynką, dojrzałą ponad swój wiek. W dniu naszego wyjazdu, kiedy okupanci zabierali Wiktorię z autobusu, by wziąć ją do niewoli, Alisa powiedziała mi: "Mama pojechała tam, a my pojedziemy tutaj. Ale niedługo wróci, prawda? Obiecała". "Oczywiście - odpowiedziałam - na razie jedziemy do domu twojej babci".
Na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę przekazałam Alisę jej wujkowi, który zabrał ją do babci. Wiktoria została zwolniona z niewoli po 165 dniach. Spotkałyśmy się później i długo rozmawiałyśmy. Bardzo się cieszę, że mogłam im pomóc.
Czasem filiżanka herbaty zaoferowana przez kogoś we właściwym czasie może uratować cię przed samobójstwem
Po doświadczeniach w Mariupolu Karina Gorszkowa i jej rodzina przeprowadzili się do Kijowa, a Waleria Zełenska przeniosła się do obwodu iwanofrankiwskiego. Zaczęły swoje życie od nowa.
- Na początku mieszkaliśmy wszędzie: u przyjaciół, w klasztorze i w małym wiejskim domu bez wody i toalety - wspomina Karina. - Z jednej strony była ulga, że uciekliśmy z tego piekła. Z drugiej strony czułam się całkowicie zagubiona, zrozpaczona, że wszystko stracone. Myślałam nawet o samobójstwie.
Był czas, kiedy moja matka fizycznie nie była w stanie wstać z łóżka. W rodzinie próbowaliśmy się nawzajem wyciągać z tej otchłani... Przez jakiś czas mieszkaliśmy w Dnieprze, potem we Lwowie, gdzie mój chłopak znalazł pracę i mogliśmy wynająć mieszkanie. A potem moi rodzice, pożyczywszy pieniądze, postanowili otworzyć gabinet dentystyczny w Kijowie. W Mariupolu mój tata był jednym z najlepszych dentystów, znało go całe miasto. Kiedy dowiedziałam się, że moi rodzice zaczynają od nowa, poszłam im pomóc. W tym samym czasie ukończyłam studia i rozpoczęłam praktykę w naszej nowej klinice rodzinnej.
Teraz mamy już pacjentów - mieszkańców Mariupola (w tym tych, którzy przyjeżdżają z zagranicy na leczenie stomatologiczne) i Kijowa. Przez pierwsze sześć miesięcy w ogóle nie było ludzi. Siedzieliśmy bezczynnie. W takich chwilach najważniejsze to nie poddawać się rozpaczy. Przypomniałam sobie, że w Mariupolu mieliśmy możliwość poddania się. A teraz już jej nie ma: przeżyliśmy, więc musimy żyć dalej. Musimy być cierpliwi, a prędzej czy później wszystko się ułoży.
Nie mogę powiedzieć, że moje życie stało się spokojniejsze. W Kijowie, gdzie często dochodzi do nalotów i ataków rakietowych, nie da się być spokojnym - przynajmniej ja tego nie potrafię. Boję się wybuchów, boję się o bezpieczeństwo moich bliskich. Podczas nalotów mogę wyjść na korytarz, ale chyba już nigdy w życiu nie uda mi się zejść do piwnicy. Po Mariupolu nie mogę wchodzić do piwnic.
Żyję z nienawiścią do Rosjan i wszystkiego, co jest z nimi związane 24/7. I szczerze mówiąc nie staram się zmienić tych uczuć. Tego wszystkiego, co zrobili nam i naszemu miastu, nie da się zapomnieć ani nauczyć tego akceptować. Nie da się nie nienawidzić... Rozumiem, że to pewnie niewłaściwe - cieszyć się ze śmierci ludzi, ale... Żeby nie pozwolić tym myślom zniszczyć mnie od środka, staram się skupić na nas, nie na nich.
Teraz układamy sobie życie w Kijowie, ale po zajęciu Mariupola pojadę tam jako pierwsza. Nie będę czekała, aż ktoś inny coś odbuduje - sama pójdę to odbudować. Dla mnie to coś więcej niż miasto.
Co pomaga żyć dalej? Wsparcie bliskich. I nie tylko ich. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczna wszystkim, którzy pomogli nam, gdy podróżowaliśmy do różnych regionów w poszukiwaniu azylu. Czasami ludzie myślą, że nie zrobili nic szczególnego. Mogą nie zdawać sobie sprawy, że tak naprawdę uratowali komuś życie. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że czasami filiżanka herbaty zaoferowana we właściwym czasie może uratować kogoś przed samobójstwem...
Pierwszy atak paniki miałam w piwnicy w Mariupolu. Drugi był wtedy, gdy zobaczyłam kadyrowców
- Niedawno poprosiłam przyjaciela, który jest pod okupacją w Mariupolu, aby zaniósł kwiaty na miejsce, gdzie kiedyś był mój dom - Mówi Waleria Zełenska. - Tam już nie ma ani jednego domu, ziemia jest wypalona. Rosjanie zburzyli to, co pozostało po zbombardowanych wieżowcach, nawet nie wyciągając zmarłych spod gruzów. Ludzie prosili o wykopanie ich krewnych, ale sprzęt wywoził ciała jak odpady budowlane... Nie sądzę, żebym kiedykolwiek wróciła do Mariupola, nawet po zakończeniu okupacji. Na pewno przyjadę tam, by wspominać zmarłych i złożyć kwiaty, ale nie będę mogła tam mieszkać. Pochodzę z małego miasteczka niedaleko Bachmutu, które teraz też jest okupowane. Spędziłam tam dzieciństwo i tam jest grób mojej matki. Bardzo chciałbym tam wrócić po zakończeniu okupacji.
Przyjechałam na Przykarpacie, bo byli tu moi znajomi. I zostałam. Teraz mieszkam w Iwano-Frankiwsku. Pracuję online i planuję robić to nadal; nie chcę się jeszcze nigdzie osiedlać. Na początku bardzo bałam się hałasów. Karpacki grzmot mógł u mnie wywołać atak paniki. Moje ataki paniki zaczęły się w Mariupolu: pierwszy miał miejsce w piwnicy, a drugi, gdy zobaczyłam ludzi Kadyrowa podczas ewakuacji. To okropne uczucie, kiedy na przemian robi ci się gorąco i zimno, twoje tętno leci na łeb, na szyję i myślisz, że umierasz. Po Mariupolu te ataki zdarzały mi się nawet we śnie... Pracowałam z psychologiem, ale doszłam do wniosku, że najlepszym psychologiem jestem ja sama.
Na początku, po ewakuacji z Mariupola, wszystko było zamazane. To uczucie nie zniknęło jeszcze całkowicie. Mój dzień zaczyna się i kończy na śledzeniu wiadomości - zwłaszcza tych o wymianie jeńców wojennych. Wielu chłopaków z Azowstali, których znam osobiście, nie zostało jeszcze wymienionych. Szukam ich nazwisk na każdej liście wymiany w nadziei, że ich tam zobaczę...
Żyję i pracuję, ale nie robię dalekosiężnych planów. Doświadczenie pokazuje, że to nie ma sensu. Staram się cieszyć każdym dniem. Z tego, że żyję, że mam chleb. Tak naprawdę to już jest bardzo dużo. Przestałam myśleć o tym, co powiedzą o mnie inni. Jeśli mam złe myśli, to już wiem, jak sobie pomóc. Może to być kolorowanie obrazka lub szczera rozmowa z samą sobą. Samo danie sobie możliwości wypłakania się również pomaga. Łzy są oczyszczające.
Często myślę o Alicji. Tej małej, dorosłej dziewczynce, która tak odważnie zaakceptowała fakt, że jej matka nie będzie z nią pojechać, że musi być cierpliwa, czekać i mieć nadzieję. Być może właśnie tego wielu z nas teraz potrzebuje: czekać i mieć nadzieję...
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!