Daria Górska
Ukraińska dziennikarka, była felietonistką gazety Fakty, zajmowała się głośnymi sprawami karnymi i ważnymi problemami społecznymi, publikowała wywiady z wybitnymi osobistościami. Podczas operacji antyterrorystycznej zgłosiła się na linię frontu. Pracowała jako dziennikarka radiowa, aktorka teatru byłych skazanych „Postscript”, dyrygentka chóru kościelnego i tłumaczka gościnna w Strefie Wykluczenia w Czarnobylu.
Publikacje
16 stycznia na Ukrainie obchodzony jest Dzień Pamięci Obrońców Lotniska w Doniecku. Nasi chłopcy bronili tej twierdzy przez 242 piekielne dni - dopóki nowy terminal nie został wysadzony przez wroga i zawalił się, grzebiąc pod gruzami ukraińskich "cyborgów". Legendarna fraza: "Ludzie wytrzymali, beton nie" pochodzi z filmu "Ochotnicy Bożej czwórki", jedynego dokumentu, który został nakręcony bezpośrednio na lotnisku podczas walk. Jego reżyser, Łeonid Kanter, zaryzykował wejście w sam środek walk, uzbrojony jedynie w kamerę.
Kanter to znany podróżnik, reżyser, producent i weteran ATO. Jest autorem filmu biograficznego "Człowiek z taboretem", w którym swoej podróże autostopem ku czterem oceanom: Spokojnemu, Atlantyckiemu, Indyjskiemu i Arktycznemu artysta wieńczy siadaniem na taborecie - symbolu wolności - na brzegu każdego z nich (film dokończył po śmierci reżysera jego przyjaciel Jarosław Popow). Kanter jest również założycielem artystycznej wioski Obyrok w regionie Czernihowa w Ukrainie, która stała się miejscem wielu festiwali artystycznych, szkół edukacyjnych i pokazów filmowych, występów i wydarzeń ekologicznych, co roku przyciągających setki ludzi z całego świata.
Jako filmowiec Łeonid Kanter jest najbardziej znany ze swoich filmów dokumentalnych "Ochotnicy Bożej czwórki" (2015) o obrońcach lotniska w Doniecku i "Mit" (2017) o światowej sławy ukraińskim śpiewaku operowym Wasylu Slipaku, który zginął na froncie. Łeonid miał pseudonim "Tarantino".
W czerwcu 2018 roku 36-letni Łeonid popełnił w wiosce Obyrok samobójstwo, a moment swojej śmierci nagrał kamerą wideo. To był szok dla wszystkich, którzy go znali: dlaczego młody, przystojny, odnoszący sukcesy mężczyzna, ojciec trójki dzieci, nagle postanowił odebrać sobie życie. Diana Karpenko, była żona reżysera i matka trójki jego dzieci, uważa, że to jest cena, którą jej rodzina musiała zapłacić za pracę Łeonida w strefie działań wojennych. I za filmowanie na lotnisku w Doniecku śmierci ukraińskich żołnierzy.
Mężczyzna z taboretem i kamerą
- Lonia postanowił udać się do strefy walk, choć nie miał żadnego doświadczenia wojskowego - mówi nam Diana. - Do wstąpienia do Gwardii Narodowej zachęcił go Myrosław Haj, kolega ze studiów i przyjaciel. Nawiasem mówiąc, to dzięki niemu poznaliśmy się z Lonią.
- Byłam wtedy w 11 klasie, uczęszczałam na zajęcia do studia teatralnego, w którym uczył Miryk. Obaj wykładali też na Uniwersytecie Teatru, Kina i Telewizji Karpenka-Kary, przyjaźnili się. Kiedy Łeonid zdecydował się pojechać na swoją pierwszą "taboretową" wycieczkę, Myrosław pojechał z nim. Wcześniej Myrosław przyszedł do naszego studia z plecakiem i z entuzjazmem powiedział: "Ten plecak zobaczy Paryż!". Też bardzo chciałam pojechać na taką wycieczkę, ale nie wierzyłam, że to realne. Potem wstąpiłam na uniwersytet i dołączyłam do tej ich imprezy. Lonia z przyjaciółmi i taboretem popłynęli na Ocean Atlantycki, później na Ocean Spokojny. Na trzecią wyprawę, na Ocean Arktyczny, już mnie zaprosił. To właśnie na tej wyprawie narodziło się między nami silne uczucie. Wróciłam z wyprawy w ciąży, z Magdaleną, i pobraliśmy się.
W 2007 roku Leonid opuścił swoje wygodne mieszkanie w Kijowie i pracę w studiu filmowym Lizard films i przeprowadził się wraz z ciężarną żoną do na wpół opuszczonej wioski Obyrok w obwodzie czernihowskim. Tutaj zbudowali artystyczną farmę, gdzie zamiast miejskiego betonu i zanieczyszczeń mają czystą wodę, świeże powietrze i warzywa ze swojego ogrodu. Kiedy w 2014 r. wybuchły walki w Donbasie, Leonid Kanter zgłosił się na ochotnika do Gwardii Narodowej.
- Nie byłam zadowolona z jego decyzji - przyznaje Diana - ale też nie odmówiłam. I nie było do końca jasne, co dzieje się na wschodzie. To nie tak jak teraz, kiedy ludzie są bombardowania i lecą pociski. Z wiadomości w mediach wyglądało to na coś w rodzaju kontynuacji Majdanu - przywożono broń, działały grupy wywrotowe. Potem pojawiły się czołgi i pojazdy opancerzone. Oczywiście martwiłam się, zwłaszcza że szkolenie w Lwowie trwało zaledwie dwa tygodnie. Czego można nauczyć osobę, która przez całe życie była pacyfistą i nigdy nie trzymała broni w rękach, w tak krótkim czasie?
Początkowo został umieszczony na posterunku kontrolnym, miał sprawdzać pojazdy. Potem dwóch zwiadowców z jego oddziału zginęło podczas misji bojowej, a ich śmierć mocno dotknęła Lonię. Wrócił stamtąd zły i rozczarowany - miał już dość arogancji dowódcy i nieporządku w armii. A ponieważ nie tylko obserwował, ale także to wszystko filmował, zbierając materiał do dokumentu "Wojna na własny koszt", jego relacje z dowódcą były bardzo napięte.
Łeonid opuścił Gwardię Narodową. Zdał sobie sprawę, że dokumentalista jest znacznie bardziej skuteczny niż żołnierz, bo może relacjonować ważne wydarzenia. Rozpoczął pracę nad filmem, który pokazywał w różnych jednostkach.
Ze wspomnień Łeonida Kantera: "Jeździłem do wielu batalionów, ale kiedy trafiłem do Prawego Sektora, byłem zdumiony. Nie było tam szefów idiotów, którzy chcieli tylko wydawać rozkazy, nie było "towarzyszy". Chłopaki witali się słowami: "Chwała Ukrainie!" i wspólnie się modlili. A główną nagrodą dla nich była możliwość pójścia na front. Zdałem sobie sprawę, że chcę nakręcić film o DUK [Ukraiński Korpus Ochotniczy - red.], a Dmytro Jarosz pozwolił mi pojechać i nakręcić wszystko, co chciałem. Spaliśmy z chłopakami, jedliśmy razem i chodziłem z nimi na patrole. Z moim współreżyserem Ivanem Jasnijem nakręciliśmy kawałek - przywieźliśmy go do Kijowa, rozebraliśmy na części, napisaliśmy scenariusz, a potem wróciliśmy do ATO. I tak cztery razy. Za czwartym razem wiedziałem, że jadę na lotnisko w Doniecku".
Już od progu zdałam sobie sprawę, że patrzę na inną osobę
- W tym czasie Lonia i ja mieliśmy już bardzo napięte relacje - przyznaje Diana. - Nie zawsze znajdowaliśmy wspólny język i często się kłóciliśmy. Myślałam o złożeniu pozwu o rozwód, lecz on z nienacka pojechał na lotnisko w Doniecku. Bez broni, tylko z kamerą. I wpadł - znam go - w wir wydarzeń. Od czasu do czasu wysyłał mi +, że żyje. Raz napisał "Żywy. Kocham". Bardzo się o niego martwiłam. Nie jestem osobą religijną, nie znam żadnych modlitw poza "Ojcze Nasz", ale wtedy modliłam się cały czas. I prawdopodobnie go wymodliłam.
Najgorzej było w dniu, kiedy Rosjanie zaczęli otaczać lotnisko. Lonia powiedział mi później, że nasi ludzie czekali na pomoc, ale ona nigdy nie nadeszła. "Bohema" [aktor i reżyser Andrij Szaraskin, dowódca jednej z kompanii bojowych Prawego Sektora - red.] postanowił udać się do terminalu, gdzie pozostawiono nasz sprzęt, bronić go i odeprzeć atak wroga. Tylko kilku chłopaków zgodziło się pójść, a wśród nich był oczywiście Łeonid. Kiedy chłopaki wrócili z terminalu i przyszli do dowódcy 5. kompanii, Walerija Czobotara, ten bardzo ich zbeształ za lekkomyślność. To sytuacja znalazła się w filmie "Ochotnicy z Bożej czwórki", kiedy dowódca mówi: "Ta wojna nie jest po to, byście wszyscy tu zginęli. Jest po to, byście wrócili żywi i wychowali swoje dzieci".
- Kiedy Lonia wrócił do domu żywy, byłam bardzo szczęśliwa. Ale w chwili gdy go zobaczyłam zdałam sobie sprawę, że patrzę już na inną osobę. Jego oczy były rozbiegane, był czarny i wychudzony i w niczym nie przypominał tamtego energicznego i wesołego Loni. Dziś wiemy już, czym jest zespół stresu pourazowego. Wtedy wiedziałam tylko to, że mój mąż bardzo się zmienił. Jednak na fali tej radości, że wrócił żywy, zaczęliśmy rozmrażać nasz związek i zdecydowaliśmy się na trzecie dziecko.
- Myślałam, że po mojej drugiej córce, Patagonii, która urodziła się w taksówce podczas podróży do Argentyny, nic mnie już w ciąży i porodzie nie zaskoczy. Ale się myliłam. Z synem Darianem też mamy wyjątkową historię: w momencie poczęcia "zamówiłam", że będzie chłopcem z ciemnymi włosami i jasnymi oczami. Nie mogłam tylko określić, czy powinny być niebieskie, czy zielone. Teraz jego oczy raz są niebieskie, innym razem zielone - zależy od światła. Miałam z nim niesamowitą więź, odkąd byłam z nim w ciąży. Kiedy np. nie mogłam zdecydować, czy chcę, aby mąż był obecny przy porodzie, w ostatniej chwili syn dał mi znać, że tak, chce jego obecności.
Lonia przyjechał do Kijowa późnym wieczorem (był wtedy w Obyroku) - a ja byłam bliska porodu, bo "uzgodniłam" z Darianem, że urodzi się w dniu przesilenia letniego. 21 czerwca, kiedy pojawiły się zaczęły się pierwsze oznaki skurczów, powiedziałam: "Synu, jestem bardzo zmęczona. Poczekajmy do rana". I urodziłam rano.
- Przez pierwsze sześć miesięcy po narodzinach Dariana Lonia latał jak na skrzydłach, a w naszej rodzinie panowała harmonia, miłość i spokój. Ale się skończyło. Teraz wiem, że jeśli nic nie zrobisz z PTSD, to nie ustąpi samoistnie i może skutkować czymś gorszym później. W przypadku Loni doprowadziło to do strasznej tragedii.
Później, po jego śmierci, przypomniałam sobie, co do mnie napisał po walkach na lotnisku w Doniecku, kiedy był za granicą. Było tam zdanie: "Zakochałam się w śmierci". Na początku nie zrozumiałam, potem byłam przerażona i odpisałam: "Myślisz o samobójstwie? Wyobrażasz sobie, co się stanie z dziećmi, ze mną?". Szybko zmienił temat i nigdy więcej o tym przy mnie nie mówił. Ale wygląda na to, że ta myśl była w jego głowie, a dzwonki alarmowe wciąż dzwoniły.
W reakcji na jakiś niewinny żart Lonia potrafił się wściec i wyjść, trzaskając drzwiami. Widok zwykłego przedmiotu - na przykład karty bankomatowej, której zapomniałam w domu - potrafił wpędzić go w dziką agresję. Poszłam do psychoterapeutki. Powiedziała: "Nie mogę wydać diagnozy na odległość, ale z opisu brzmi to jak PTSD. Masz dwa wyjścia: rozwieść się albo nauczyć się z tym żyć". Próbowałam się nauczyć. Nie reagować na ostre ataki na mnie i dzieci, nie brać obelg do siebie. Kiedy emocje opadły, spokojnie wyjaśniłam Loni, że nie może tak traktować mnie i dzieci. Czasami wydawało mi się, że nie do końca pamiętał te swoje emocjonalne reakcje i myślał, że wszystko jest w porządku. Zaczął nawet przepraszać, ale jego zachowanie nie zmieniło się jakoś radykalnie.
Kilka razy zaczynałam rozmowę o tym, żeby poszukał pomocy u specjalisty. "Dlaczego miałbym chodzić do terapeuty? Czy ja zwariowałem? Przecież nic mi nie dolega" - słyszałam w odpowiedzi. Coraz trudniej było się z nim komunikować, zwłaszcza gdy pracował nad swoimi filmami.
Ze wspomnień Łeonida Kantera: "Najbardziej przerażający był montaż. A raczej kontrast między wojną a spokojnym życiem. Bo kiedy wracasz z frontu, masz kilka dni, żeby się przestawić, uciec. A kiedy montujesz, siedzisz tam cały dzień, doświadczając tych emocji w kółko. A potem wychodzisz na zewnątrz i wydaje ci się, że w Kijowie nie ma wojny. Wszyscy spacerują, bawią się, śmieją. I to jest niezwykle trudne".
W liście pożegnalnym Lonia napisał, że zawsze mnie kochał
- Kontynuowałyśmy wspólne projekty: Festiwal Chleba w Obyroku, filmy (reprezentowałam "Ochotników Bożej czwórki" w Iranie, wyprodukowałam i współfinansowałam film "Mit"), ale czułam, że oddalamy się od siebie - kontynuuje Diana. - Miałam też własne projekty: Eksperyment Edukacyjny i obozy letnie, a także trójkę dzieci, które były głównie na mojej głowie. A to ciągłe napięcie gdy nie wiesz, kiedy Lonia może się zdenerwować, było nie do zniesienia.
W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że nie znam już mężczyzny, z którym kiedyś wzięłam ślub i miałam dzieci. Ostrzegłam Łeonida, że wycofuję się ze wszystkich naszych wspólnych projektów i złożyłam pozew o rozwód. Separacja i mój wyjazd z Obyroku nie były łatwe. Przez pierwsze dziewięć miesięcy w ogóle się nie widywaliśmy, a ja unikałam jakiejkolwiek komunikacji. Dopiero po tym, jak w kwietniu napisał do mnie list z przeprosinami, spotkaliśmy się kilka razy - krótko, w sprawach służbowych. Na przykład kiedy musiałam wyrobić córce paszport - Lonia zamierzał pojechać z dziećmi na wycieczkę do Ameryki we wrześniu 2018 roku. Ale trzy miesiące wcześniej, w czerwcu, znaleziono go martwego w Obyroku. Zastrzelił się.
Przed śmiercią zostawił kilka listów pożegnalnych, z których jeden był przeznaczony dla mnie. Napisał, że zostawia nam pieniądze i gdzie są kluczyki do samochodu. Było też zdanie: "Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi po tym wszystkim, zawsze cię kochałem".
- Jak myślisz, co było powodem jego samobójstwa?
- Jak wyjaśniła mi psychoterapeutka, zdarza się, że człowiek podejmuje taką straszną decyzję pod wpływem emocji, kiedy wydaje mu się, że nie poradzi sobie z sytuacją. Zupełnie inaczej jest, gdy myśli o samobójstwie pojawiają się w głowie od dłuższego czasu. Zazwyczaj jest to cały zestaw przyczyn, które ostatecznie przeradzają się w program autodestrukcji, który może być wywołany przez jakieś trudne wydarzenie. Myślę, że lotnisko w Doniecku było takim wyzwalaczem dla Leonida. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, powiedział, że lepiej umrzeć młodo i zażartował: "Nie daj Boże, żebym dożył starości".
Być może wpłynęła na niego przedwczesna śmierć ojca, który osierocił go w dzieciństwie. Być może przyczynił się do tego kryzys wieku średniego - zwłaszcza biorąc pod uwagę barwne życie, jakie mieliśmy z Łeonidem. Dużo podróżowaliśmy, mieszkaliśmy w różnych miejscach, mieliśmy różne doświadczenia. Być może myślał: Co dalej? Czego jeszcze mogę doświadczyć na tej planecie w tym ludzkim wcieleniu? Ale i tak uważam, że doświadczenie wojny miało największy wpływ na Lonię.
- Niestety wiele osób cierpiących na zespół stresu pourazowego nie szuka pomocy psychologicznej, wierząc, że ich psychika sama sobie poradzi. Ale tylko specjaliści mogą poradzić sobie z PTSD. Nie rozmawiałam z Leonidem przez ostatni rok, ale z Facebooka wynikało, że ma się bardzo dobrze. Dużo podróżował, jego pokazy filmowe były wypełnione po brzegi. Teraz zdaję sobie sprawę, że były w nim dwie różne osoby. Jedna planowała jesienną podróż do USA z dziećmi i organizowała pokazy swojego nowego filmu, druga przygotowywała się do samobójstwa. To, że było planowane, odkrył po fakcie przez Myrosław Haj. Przeprowadził dochodzenie i przesłuchał wszystkich swoich kolegów i przyjaciół, którzy ostatnio mieli kontakt z Łeonidem. Ustalił, że Lonia cierpiał na ciężką depresję. Niestety w naszym społeczeństwie depresja nie jest postrzegana jako poważny problem, którym należy się zająć.
Teraz żyję tu i teraz
- Co stało się z Obyrokiem po śmierci Loni?
- Przez pierwsze sześć miesięcy nic tam nie robiłem, to byłoby dla mnie zbyt trudne. Ale potem zdałem sobie sprawę, że nasza artystyczna wioska żyje już własnym, niezależnym życiem. Wokół Obyroka utworzyła się społeczność, ludzie rozpoczęli wspólne projekty, przyjaźnie, a kilka par nawet się pobrało. Ja też się zaangażowałam: zaczęłam organizować obozy dla dzieci, festiwale i spotkania z przyjaciółmi. Podczas pandemii przeniosłam się nawet na farmę - tutaj było więcej wolności. Jednak wraz z rozpoczęciem inwazji na pełną skalę działalność w Obyroku znowu ustała. Część mężczyzn jest teraz na froncie, a niektóre rodziny, tak jak my, przeniosły się do innych krajów.
- Jak to się stało, że znalazłaś się w Polsce?
- Pod koniec stycznia 2022 roku codziennie oglądałam wiadomości, słuchałam opinii o możliwym wybuchu wojny. Byłam tak zaniepokojona, że zabrałam dzieci i wyjechałam do zachodniej Ukrainy. Trochę się uspokoiłam, więc 24 lutego mieliśmy właśnie wracać do Kijowa... Gdzie jechać - to była kwestia otwarta. Mam wielu znajomych i przyjaciół na całym świecie. Zapraszali mnie do różnych miast i krajów, ale wybrałam Polskę.
Znajoma napisała, że da nam schronienie na miesiąc w mieszkaniu swoich przyjaciół. To była dobra opcja, aby się zatrzymać i zdecydować, co dalej. Nadal tu mieszkamy. Warszawa jest o wiele wygodniejsza do życia niż Kijów, a co najważniejsze, mogę tu zapewnić moim dzieciom o wiele więcej bezpieczeństwa. Znalazłam szkołę waldorfską dla dzieci, taką samą jak ta, do której chodziły w Kijowie [to najbardziej rozpowszechniony niezależny system edukacji na świecie - przyp. aut.]. Jeśli chodzi o mnie, kiedy trochę doszłam do siebie, zaczęłam myśleć o tym, co mogę zrobić, aby nie tylko zarobić pieniądze, ale także przynieść korzyści Ukrainie. Pracowałam nad serialem o adaptacji ukraińskich dzieci w polskich szkołach, a teraz wraz z moim zespołem stworzyliśmy internetowy projekt edukacyjny - wykłady o tradycjach Bożego Narodzenia i Nowego Roku w Ukrainie dla dzieci i dorosłych. Rozpoczynamy też regularny kurs języka ukraińskiego i literatury dla dzieci osób wewnętrznie przesiedlonych oraz dla emigrantów, którzy przebywali za granicą przez długi czas i zaczynają tracić swój ukraiński.
Po śmierci Loni, a zwłaszcza po inwazji na pełną skalę, miałam bardzo silne poczucie, że życie jest skończone: budzę się z myślą, że muszę zrobić to i tamto, a może jutro umrę. Wcześniej by mnie to przerażało. Ale teraz zdaję sobie sprawę, że nie powinnam robić odległych planów, lecz żyć tu i teraz. I bez względu na to, jak jest ciężko, bez względu na to, jak bardzo jest to bolesne, musisz codziennie znajdować powody do radości. I sprawiać, by każdy dzień był tak piękny, jak to tylko możliwe.
Pięć lat temu 36-letni ukraiński reżyser filmowy Łeonid Kanter popełnił samobójstwo. Trudno wyjaśnić, dlaczego ten odnoszący sukcesy mężczyzna i ojciec trójki dzieci nagle zrobił coś takiego. Diana Karpenko, była żona reżysera, uważa, że to cena, jaką jej rodzina musiała zapłacić za pracę Leonida w strefie działań wojennych. I za kręcenie przez niego filmu dokumentalnego na lotnisku w Doniecku, gdzie Leonid patrzył na śmierć ukraińskich
Jej obrazy znajdują się w kolekcjach rodziny Clintonów, Brada Pitta, George'a Clooneya, Sophii Loren i Nicolasa Sarkozy'ego. W jej żyłach płynie królewska krew, a jej twarz została uwieczniona na Pomniku Niepodległości na Majdanie. Kristina Katrakis jest amerykańską artystką i właścicielką galerii, a także ambasadorką Funduszu Narodów Zjednoczonych w Ukrainie. Jako obywatelka USA mogła uciec przed wojną za ocean. Zamiast tego wraz z mężem zorganizowała centrum pomocy humanitarnej w Worochcie, gromadziła też fundusze i dostarczała niezbędne artykuły z zagranicy. Dzięki jej pracy pomoc otrzymało już ponad sto tysięcy osób. W tym samym czasie Kristina i jej zespół pracowali z entuzjazmem przez prawie dwa lata, nie otrzymując ani grosza za swoją pracę.
Teraz zakrojona na szeroką skalę międzynarodowa misja "Be the light" dostarcza niezbędne produkty przesiedleńcom wewnętrznym w różnych częściach Ukrainy, pomaga jednostkom wojskowym, ratuje zwierzęta z okupowanych terytoriów i linii frontu itp. Kristina i jej mąż Roman wielokrotnie podróżowali na linię frontu, ewakuując ludzi i wyprowadzając konwoje spod ostrzału. Niedawno Forbes Baltics uznał Kristinę Katrakis za jedną z najbardziej wpływowych osób o bałtyckich korzeniach na Ukrainie.
Kiedy mój syn Marko przejeżdża obok steli na Majdanie, zawsze mówi: "O, mama!"
Дарія Горська: Христино, вітаю з черговою нагородою. У Forbes Baltics вас включили завдяки дідусю — литовському історику і археологу Симону Гедиміну-Пільке. До того ж у ваших жилах тече кров останнього короля Грузії та Вірменії, королів Сардинії та П’ємонту, грецьких і українських митців, польських принців і графів...
Kristina Katrakis: Jestem jak ketchup Heinz 57, w którym jest wiele różnych przypraw. Jestem bardzo dumna z mojej rodziny, moich przodków, w szczególności z polskich przodków. To starożytny ród Rzewuskich, byli bogatsi niż sam król i finansowali wiele historycznych kampanii wojskowych. Moja praprababka Ewelina Hańska była żoną Honoré de Balzaca i dzięki niej teksty Balzaca zostały zachowane i opublikowane. Majątek Eweliny znajdował się we wsi Wierchiwnia w obwodzie żytomierskim. W czasach sowieckich rodzina została rozstrzelana przez bolszewików, a naprzeciwko posiadłości wzniesiono pomnik Lenina. Ilekroć zwracałam się do różnych struktur z prośbą o usunięcie tego pomnika, nikt nie reagował. Więc sami rozwaliliśmy go młotami kowalskimi. Mam nadzieję, że kiedyś stanie tam pomnik Eweliny i Balzaka.
ДГ: Ви говорите польською?
KK: Płynnie. Od dzieciństwa rozmawiałam po polsku z jedną babcią, po grecku z drugim dziadkiem i po ukraińsku z moim ojcem. Co tydzień ojciec uczył mnie nowego wiersza Tarasa Szewczenki, a w niedzielę musiałam go recytować przed pomnikiem tego poety. W ten sposób nauczyłam się "Kobziarza" [tomik wierzy i ballad romantycznych Szewczenki - red.]. Ale ponieważ od dziesiątego roku życia mieszkałam w Stanach Zjednoczonych (mój ojciec został zaproszony do stworzenia dużego pomnika w Chicago i cała rodzina się tam przeprowadziła), myślę głównie po angielsku - studiowałam i pracowałam w Ameryce. Kiedy więc w 2011 roku wróciłam do Kijowa, musiałam nauczyć się ukraińskiego od nowa.
ДГ: Ваш батько Анатолій Кущ ліпив монумент «Незалежність» з вас. У сестри Либіді теж ваше обличчя. Коли бачите ці пам’ятники, впізнаєте в них себе?
KK: Nie myślę o tym. Ale mój syn Marko, kiedy przejeżdża obok steli na Majdanie, zawsze mówi: "O, mama!". Z zewnątrz wygląda to zabawnie.
Maria Prymaczenko dała mi swój obraz i powiedziała: "To jest czerwona bestia, która połknęła gwiazdy". Wkrótce wybuchła elektrownia atomowa w Czarnobylu
ДГ: Ви малюєте з двох років. Коли батьки почали помічати ваші здібності до образотворчого мистецтва?
KK: Byłam dziwnym dzieckiem. Nie chodziłam do przedszkola, uwielbiałam szachy, wygrywałam turnieje nawet z dorosłymi. Uwielbiałam książki, przeczytałam "Iliadę" i "Odyseję" w wieku czterech lat. Rysowanie było moim pierwszym językiem i używałam go do przekazywania światu swoich myśli.
ДГ: А коли вам було шість, стався Чорнобиль, який поділив ваше життя на «до» і «після», адже ваша родина мешкала зовсім поруч з ЧАЕС…
KK: Mieszkaliśmy w Oranomie, który znajdował się na skraju 30-kilometrowej strefy wokół reaktora. Wioski położone bliżej zostały ewakuowane, nasza nie. Byłam dzieckiem i wydarzenia w Czarnobylu wydawały mi się czymś niesamowitym, wręcz mistycznym. Na krótko przed wypadkiem to, że do niego dojdzie, przewidziała sama Maria Prymaczenko [sławna ukraińska malarka ludowa - red.]. Przyszłyśmy z mamą zobaczyć tę artystkę - Maria wyszła nam na spotkanie, taka piękna, niebieskooka, już o kulach. Dała mi swój obraz i powiedziała: "Patrz, to czerwona bestia, która połknęła gwiazdy". Wkrótce po tym eksplodował czwarty blok energetyczny elektrowni atomowej w Czarnobylu. Cenię ten obraz Prymachenko i uważam Czarnobyl za bestię, która połknęła gwiazdy.
W noc wypadku wydarzyła się jeszcze jedna dziwna rzecz: nietoperz wleciał do naszego domu i zaplątał się w moje włosy, polała się krew. Mój grecki dziadek powiedział, że to bardzo zły znak. Rano zobaczyłam, że trawa na polu stała się srebrna. Błyszczała w słońcu!
Dopiero teraz zdajemy sobie sprawę, że był to pył radiacyjny. Wtedy nikt nic nie wiedział, krowy były wypuszczane na pastwiska, piliśmy ich mleko... Tydzień później pojawiły się u mnie poparzenia od promieniowania, rany, które się nie goiły. Potem spuchło mi gardło, guzy mnie dusiły - zaczęłam mieć problemy z tarczycą. Razem z innymi chorymi dziećmi zostałam przewieziona do Lwowa - bez rodziców. Szpitale nie chciały nas przyjąć, bo byliśmy ofiarami Czarnobyla. Po drodze konwojenci kilkakrotnie zatrzymywali autobus, zmuszali nas do rozbierania się, polewali zimną wodą z węży, podawali jod i kors. Pamiętam urządzenie, które mierzyło u mnie skumulowaną dawkę promieniowania - strasznie świeciłam. Przeszłam operację tarczycy, po której mama przez kilka tygodni trzymała mnie w ramionach, żebym się nie wykrwawiła na śmierć. Jestem jej niezmiernie wdzięczna za opiekę nade mną.
Konsekwencje Czarnobyla odczuwałam przez całe życie. Przez długi czas nie mogłam zajść w ciążę, potem poroniłam, a kiedy w końcu urodziłam dziecko, zmarło szóstego dnia z diagnozą "czarnobylskie serce" - było pełne maleńkich dziur. Bardzo ciężko przeżyłam tę stratę - również dlatego, że mój ówczesny mąż zostawił mnie w szpitalu z umierającym dzieckiem. Złożyłam pozew o rozwód. By nie zwariować, pisałam, przelewałam swój ból na obrazy. Moja seria "Zona" była wystawiana w największych muzeach na świecie i zdobyła międzynarodową nagrodę "Freedom to create".
ДГ: Кожна ваша серія — це історія кохання, болю, втрати. Чи не важко вам продавати свої роботи? Як ви відриваєте їх від серця?
KK: Dla mnie malowanie obrazu jest jak noszenie dziecka i rodzenie. Ale oderwanie go ode mnie nie boli. Kiedy obraz jest skończony, przestaje dla mnie istnieć, pozwalam mu odejść w świat, tak jak pozwalam odejść moim dorosłym dzieciom. Nie mam w domu żadnych swoich prac, z wyjątkiem tych, nad którymi pracuję. Bo jeśli wiszą na ścianach, zawsze będę myśleć o tym, co można by poprawić. A to irytujące. Obraz musi iść w świat i spełniać swoją misję - wywoływać w ludziach emocje. Nie zrobi tego w moim domu.
ДГ: Ваші роботи є в колекціях видатних голлівудських акторів, президентів України, США, Франції. Чи є покупець, яким пишаєтесь найбільше?
KK: Zazwyczaj po prostu dowiaduję się od dealerów, że jakaś celebrytka kupiła moją pracę. To oczywiście miłe, ale czasami pasywna relacja artysta-kupujący przeradza się w coś więcej. Tak było na przykład z Mary Lambert [słynną hollywoodzką reżyserką i twórczynią teledysków, która kręciła teledyski m.in. Madonny - red.]. Czuła moją serię "Zona" głęboko, jak nikt inny. Mary stała się moją przyjaciółką i kreatywną partnerką. Zamierza nakręcić serial o Czarnobylu na podstawie wspomnień dzieci z Silver Fields, które zostały opublikowane w USA. Pracowałam jako dyrektorka artystyczna przy jej filmach. Inną podobnie myślącą osobą jest żona piosenkarza Bono Ali Hewson, która założyła międzynarodową organizację Chernobyl Children International w Irlandii. To dla mnie bardzo ważne, ponieważ po utracie dziecka też dużo pracowałam, pomagając dzieciom dotkniętym skutkami katastrofy w Czarnobylu.
Znam kobietę, która uratowała dziesiątki ludzi z konwoju ostrzelanego przez Rosjan
ДГ: Христино, чому ви вирішили переїхати з Америки в Україну?
KK: Po rozwodzie z pierwszym mężem i śmierci dziecka mieszkałam w Grecji, malując kościół św. Mikołaja na wyspie Milos. Odebrałam telefon z Kijowa i zostałam zaproszona do objęcia stanowiska kuratorki muzeum sztuki współczesnej. Nic mnie nie powstrzymywało: skończyłam malować kościół i pojechałam do Ukrainy. To tu poznałam mojego obecnego męża Romana.
ДГ: В музеї?
KK: Nie, w domu (śmiech). Potrzebowałem dokumentu przetłumaczonego na niemiecki, a Roman jest lingwistą i właśnie wrócił z Monachium. Polecili go nasi wspólni znajomi. Od pierwszego wejrzenia, od pierwszej filiżanki kawy, poczuliśmy się tak, jakbyśmy znali się całe życie. Rok wcześniej Cyganka z wyspy Milos przepowiedziała mi tę miłość. Powiedziała: "Twój mąż przyjdzie do twojego domu". "A kim on będzie, hydraulikiem czy elektrykiem?" - roześmiałam się. "Nie - ona na to - poznasz go przez wspólnych znajomych". I tak się stało. Jesteśmy małżeństwem od dziesięciu lat. Nasz syn Mark ma osiem lat. Dla naszej rodziny jest Bożym błogosławieństwem .
Nawiasem mówiąc, to właśnie inicjatywa Romana zapoczątkowała ruch wolontariuszy, który później przerodził się w międzynarodową misję pomocy Ukraińcom "Be the Light".
A stało się to tak: 24 lutego o 5 rano naszego sześcioletniego syna Marko obudziły wybuchy: "Mamo, co to jest?". "Wojna, synku". Następnego dnia wyjechaliśmy do zachodniej Ukrainy. Jedynym miejscem, w którym udało nam się znaleźć nocleg, była Worochta. Rano Roman poszedł do miasta kupić jedzenie, ale półki w sklepach były puste. A ludzie przychodzili i przychodzili...
Pierwszego dnia przybyło dwa tysiące uchodźców wewnętrznych, tydzień później było ich już pięć tysięcy. Roman powiedział: "Musimy utworzyć punkt pomocy i wykorzystać wszystkie nasze kontakty i zasoby. W przeciwnym razie wkrótce w mieście zapanuje głód". Wokół nas zebrało się wielu ludzi, zarówno miejscowych, jak przyjezdnych z Mariupola, Melitopola i Enerhodaru. W Worochcie nadal znajduje się magazyn, w którym ludzie z kartami osób wewnętrznie przesiedlonych mogą dostać wszystko, czego potrzebują: rzeczy, żywność, produkty higieniczne, ubrania. Wspólnie z lokalnymi władzami udało nam się przekształcić ośrodek rekreacyjny w stałe, bezpłatne miejsce zakwaterowania dla takich osób. Zapewniamy trzy posiłki dziennie oraz opiekę medyczną dla chorych i starszych. Worochta to prawdziwy kurort. Jednak nie da się tam zatrzymać ludzi na lata, dlatego teraz staramy się powoli angażować przesiedleńców w prawdziwe życie, pracę i wolontariat. Wielu z tych, którym pomogliśmy, teraz też chce pomagać.
Jestem bardzo dumna także z tego, że do naszej misji dołączyli ukraińscy ministrowie i urzędnicy wysokiego szczebla, znany producent i aktor Andy Cohen oraz producent Charles Wessler, który zdobył Oscara za film "Green Book". I nasz głównodowodzący Walerij Załużny, z którego wsparciem nasza misja może pomóc nie tylko cywilom, ale także żołnierzom na froncie.
Poza działalnością centrum humanitarnego w Worochcie - dostarczamy pomoc: żywność, leki, produkty higieniczne do innych regionów. I sami tam jeździmy, by dostarczyć te rzeczy osobom, które ich potrzebują. Tam, gdzie jest niebezpieczeństwo - Kostantyniwka, Kupiańsk, Czasiw Jar, Bahmut - mój mąż jedzie ze swoim zespołem, a ja zostaję z dzieckiem. Roman jest koordynatorem kryzysowym ONZ i inicjatorem wielu projektów. Pracuje również w wywiadzie międzynarodowym. Innymi słowy, to on utrzymuje naszą rodzinę. Ja od prawie dwóch lat od Fundacji ONZ za moją pracę wolontariacką nie dostałam nic.
Kiedyś z powodzeniem pracowałam jako artystka, kuratorka i koordynatorka projektów. Jednak od dwóch lat nie jestem w stanie tego robić, ponieważ każdy dzień jest teraz poświęcony misji.
ДГ: Але ж ви все одно пишете?
KK: Obecnie pracuję nad nową serią prac poświęconych doświadczeniom wojennym. Nasze archiwum zawiera niesamowite historie, o których w odpowiednim czasie dowie się cały świat. Na przykład o konwoju, który został ostrzelany w pobliżu Makarowa. Byli w nim starsi ludzie i samochody z napisem "DZIECI", ale to nie powstrzymało Buriatów, którzy otworzyli ogień z czołgów i transporterów opancerzonych. Jedna babcia została tak poraniona, że części jej ciała poleciały na wnuki. Kiedy wyciągnięto ją z samochodu, jeszcze żywą, błagała: "Dobijcie mnie". Jeden z wrogów odpowiedział: "Nie, nie jesteśmy mordercami". A swojemu towarzyszowi powiedział: "Ona nie dożyje poranka". "Kim ty jesteś, żeby decydować, jak długo mam żyć!?" - oburzyła się ta piękna, starsza kobieta. I przeżyła, na przekór wrogowi. Teraz jest w Niemczech ze swoją rodziną.
Była też inna historia, Oleny Samojlenko, która w pojedynkę wyprowadziła cały konwój spod ostrzału. Miała 33 lata, pochodziła ze Zdviżywki. Rosjanie najechali ich wioskę, czołgi stały na każdym podwórku. Ludzie ukrywali się w piwnicach przez dwa tygodnie i zaczęli głodować. Potem ci, którzy mieli małe dzieci, próbowali w nocy uciekać do tych, w których gospodarstwach były krowy, ale zostali postrzeleni w nogi. Nie mieli nic do stracenia, więc postanowili wyjechać w konwoju. Wtedy nie mogliśmy do nich dotrzeć, te osady były pod kontrolą Czeczenów. W pobliżu Makarowa konwój znalazł się pod ostrzałem. Żaden z tych w pierwszych samochodach nie przeżył - zostali po prostu rozerwani na strzępy. Ich szczątki wyciągano z samochodów i zakopywano przy drodze, a rannych zostawiano na ziemi, by umarli. Pewna kobieta postanowiła spróbować uratować ocalałych. Jej mąż miał roztrzaskaną głowę, najstarszy syn był w szoku. Była przerażona, że Rosjanie zgwałcą i zabiją jej córkę - nastolatkę, prawdziwą piękność. Jej najmłodsze dziecko miało trzy lata. Przekradła się więc nocą przez trzciny do sąsiedniej wioski i zabrała ze sobą tylu, ilu mogła. Ale jak zabrać tych, którzy nie mogą chodzić? Zaryzykowała życie i poszła negocjować z Rosjanami, by pozwolili jej zabrać rannych. Przekonała ich, dali jej nawet samochód! Zaciągnęła dzieci i dorosłych - rannych i krwawiących - do samochodu, usiadła za kierownicą i zawiozła ich do szpitala. A potem wracała po innych. Odbyła pięć lub sześć takich podróży i uratowała cały konwój. Sama. Takie historie pozostają w pamięci na zawsze.
Podobnie jak historia o strażnikiem granicznym. Proszę sobie tylko wyobrazić: trzeciego dnia wojny spotykamy naszą pierwszą ciężarówkę z pomocą humanitarną na granicy z Rumunią. Strażnik graniczny, patrząc na nasze paszporty - mój i mojego sześcioletniego syna - pyta: "Co tu robicie, jesteście Amerykanami. Dlaczego nie wyjedziecie?". "I co, zostawić wszystkich na śmierć, wyjechać z Ukrainy? Kto nam pomoże, jeśli wszyscy wyjadą?" Byłam zaskoczona: ten dorosły mężczyzna nagle... zaczął płakać.
ДГ: Варіант виїзду ви взагалі не розглядали?
KK: Pomogliśmy w wyjeździe wielu rodzinom, ale sami zdecydowaliśmy się zostać. To był świadomy wybór dla wszystkich, nawet dla Marka. Już na początku odbyłam z nim poważną rozmowę i zapytałam wprost, czy chce, abym wywiozła go za granicę. Powiedział, że zostanie z tatą i będzie bronił Ukrainy. I tak się stało. Jest z nami już od dwóch lat, rozładowuje ciężarówki i dostarcza rzeczy dzieciom, które przyjechały ze wschodu. Patrząc im w oczy, słuchając ich historii, zawsze mówi: "Mamo, nie możemy teraz nigdzie jechać. Jest jeszcze tylu ludzi, którym trzeba pomóc! Kiedy wojna się skończy, pojedziemy nad morze". Mark ma nawet medal od Załużnego za pomoc Ukrainie. Nasz syn ma własną misję i jesteśmy z niego bardzo dumni, dlatego nawet nie mówimy o wyjeździe do USA. Dziennikarze nazywają mnie "symbolem Ukrainy", ponieważ stela "Niepodległość" ma moje rysy. Więc niech mi pani odpowie: Jeśli ja, symbol kraju, ucieknę, to co stanie się z Ukrainą?
Amerykańska artystka Kristina Katrakis zorganizowała międzynarodową misję pomocy Ukraińcom, do której dołączył gen. Walerij Załużny, ministrowie, biznesmeni, a nawet hollywoodzcy producenci
Kiedy patrzy się na tę kruchą dziewczynę z nieśmiałym uśmiechem, trudno sobie wyobrazić, że jest wojowniczką, która zawsze idzie własną drogą mimo przeciwności losu. W 2016 roku, podczas tak zwanej operacji antyterrorystycznej [operacja wojskowa przeciw prorosyjskim separatystom w Donbasie, w skrócie ATO - red.], Olga Benda, oburzona zachowaniem swojego pierwszego męża, który ukrywał się przed wojskowym biurem poborowym, rozwiodła się, zostawiła półtorarocznego syna z matką i sama poszła na front. Dwa wydarzenia, do których tam doszło, zmieniły jej życie: straciła nogę w ataku moździerzowym i spotkała swoją wielką miłość. Nie chciała siedzieć na wózku inwalidzkim. Dzięki swojej niezwykłej sile woli w ciągu kilku lat przebiegła dziesięciokilometrowy maraton w USA wraz ze zdrowymi sportowcami, wygrała konkurs piękności, wyszła za mąż i urodziła drugiego syna. Została pierwszą Ukrainką, która otrzymała Nagrodę Praw Człowieka im. dr. Rainera Hildebrandta w Berlinie. Teraz jej ukochany mąż Ołeksij walczy na froncie, a 31-letnia Olga prowadzi samochód, uczestniczy w nowym projekcie rehabilitacyjnym dla wojskowych i... gra w piłkę nożną.
Niełatwo podawać i strzelać bramki o kulach
- Niedawno pojechałyśmy z dziewczynami do Polski i okazało się, że miejscowe kobiety po amputacjach grają! - mówi Olga. - Polki biegają, podają, strzelają podkręcone piłki - i to wszystko o kulach! Ale żeby tak grać, trzeba dużo trenować. Piłka nożna kobiet po amputacjach to zupełnie nowy sport na Ukrainie. Drużyna mężczyzn zakwalifikowała się już do Euroligi, ale drużyna kobiet zaczęła się formować dopiero tej jesieni. Sprawa stała się pilna. Treningi rozpoczęły się w Czerkasach od ćwiczeń na kulach. Było to dla mnie bardzo trudne, bo musiałam używać kul zaraz po kontuzji, kiedy uczyłam się chodzić na jednej nodze. Przyzwyczaiłem się do protezy do tego stopnia, że z zewnątrz nawet nie widać, że nie mam jednej nogi. Chodzę płynnie i szybko. A potem nagle musiałem nie tylko chodzić o kulach, ale także za ich pomocą dryblować, strzelać gole... Zostałam też kapitanem drużyny!
W 2016 roku 23-letnia Olga mieszkała w Winnicy, pracowała jako sprzedawczyni, wychowywała małego syna Dimę i marzyła o... służbie wojskowej. Nie wiedziała, dlaczego, bo w jej rodzinie nikt nie służył w wojsku. Ale na naukę w akademii wojskowej nie było pieniędzy - rodzice Olgi wychowywali siedmioro dzieci, starczało im tylko na podstawowe potrzeby. Ukończyła studia jako operator pocztowy, pracowała jako kucharka i sprzedawczyni, ale nie była zadowolona. Kiedy zdecydowała się wstąpić do wojska i rozpoczęła szkolenie - najpierw w obwodzie lwowskim, a następnie w Międzynarodowym Centrum Pokoju i Bezpieczeństwa - szybko zdała sobie sprawę, że to jest to.
Jako członek 72. Oddzielnej Brygady Zmechanizowanej została wysłana do strefy ATO jako kucharka. Jej obowiązkiem było codzienne karmienie 70 głodnych żołnierzy. Podczas siedmiu miesięcy walk w Awdijiwce przyzwyczaiła się nawet do regularnego ostrzału.
- Nigdy nie zapomnę tego dnia w maju 2017 r. - mówi Olga. - Siedzieliśmy i piliśmy kawę, kiedy pocisk spadł tuż za naszym domem. Powiedziałam: "Jeszcze trochę i nas trafią". Patrzyłam w wodę. Atak moździerzowy rozpoczął się następnego dnia o szóstej rano. To był Dzień Matki. Obudziłam się po pierwszej eksplozji. Ściana domu, w którym spałam, została przebita na wylot, a moje oczy zasypał piasek.
Wewnętrzne przeczucie mówiło mi, że nastąpi druga eksplozja.
Dokąd uciekać? Wyjście na zewnątrz to pewna śmierć. Upadłam na podłogę, zakrywając głowę rękami. Następny pocisk, kaliber 122 mm, eksplodował pół metra dalej. Gdybym stała albo siedziała, zginęłabym na miejscu.
Co czułam w tamtej chwili? Przerażenie, szok i ogromny ból w nodze. Nie wiem, skąd wzięłam siłę, by wspiąć się na łóżko i wyjść z domu z lewą nogą wiszącą na kawałku skóry. To, co wydarzyło się później, pamiętam we fragmentach: chłopaki krzyczeli i przeklinali, próbując związać tę moją nogę opaskami uciskowymi, zanim przybyli lekarze. Leżałam w ich ramionach, prosząc o wodę. Dali mi wodę i odwrócili wzrok. W końcu przybyli medycy, podczas ostrzału nie mogli się do nas dostać. Byli zaskoczeni, że przez ten czas nie wykrwawiłam się na śmierć. A nie wykrwawiłam się, bo odłamek, choć rozszarpał wszystkie kości, ścięgna, nerwy i mięśnie w mojej lewej nodze, cudem nie trafił w główną tętnicę. Obudziłam się w szpitalu, moja noga płonęła ogniem. Poprosiłam pielęgniarkę, żeby ją naprawiła, a ona spojrzała na mnie ze współczuciem i powiedziała: "Dziecko, nie masz lewej nogi". Długo płakałam... Powiedziałem mamie przez telefon, że nic mi nie jest, ale brakuje mi części nogi i zemdlałam. I wtedy otworzyłam oczy i zobaczyłam obok siebie Lioszę. Mój ukochany przyszedł do mnie, gdy tylko dowiedział się, co się stało.
Mój chłopak bał się, że skoro straciłam nogę, będę chciała z nim zerwać
Ołeksija Bendę, operatora granatnika z 72 brygady, Olga poznała w Awdijiwce. Na początku tylko rozmawiali, potem przyjaźń przerodziła się w miłość. Nie widywali się zbyt często - byli na różnych pozycjach. W dniu, w którym została ranna, Ołeksij miał straszne przeczucia. Kiedy udało mu się wyrwać i pobiec do niej, zobaczył ruiny rozbitego domu. "Gdzie jest Olia!?" - krzyknął do chłopców. Wszyscy milczeli i zasłaniali oczy. Podszedł dowódca kompanii, położył mu rękę na ramieniu i powiedział: "Napisz raport i idź do niej do szpitala. Ona cię potrzebuje".
- Nawet jeśli miałam myśli, że Liosz może mnie teraz opuścić, to rozwiał je w chwili, gdy pojawił się w szpitalu. Dużo później, gdy byliśmy już małżeństwem, przyznał, że wtedy, w szpitalu, bardzo się bał, że będę chciała go zostawić. Lekarze ostrzegali go, że mogę go odepchnąć, bo nie chcę być ciężarem dla zdrowego faceta. Kiedy rozpłakałam się i powiedziałam: "Liosz, nie rozumiesz, ja nie mam nogi!", on tylko wzruszył ramionami: "No i co z tego? Teraz będziesz biegać wolniej i nie będziesz robić wszystkiego naraz".
Gdy tylko porzuciłam kule i stanęłam na protezie, natychmiast wróciłam do aktywnego trybu życia. Dostałam posadę urzędniczki w kijowsko-swiatoszyńskim wojskowym biurze werbunkowym, biegałam służbowo do różnych części miasta, goniłam za autobusami, kiedy się na nie spóźniałam. Potem zrobiłam prawo jazdy i nadal jeździłam, tyle że teraz to ja prowadziłam. A potem w moim życiu pojawił się sport.
W ciągu pierwszych kilku lat po amputacji Olga zajęła się surfingiem i jazdą na rolkach, wygrała konkurs piękności kobiet służących w wojsku, wzięła udział w Invictus Games w wioślarstwie na symulatorze i zaczęła profesjonalnie biegać. Cała Ukraina zebrała pieniądze na jej pierwszą protezę treningową. A kiedy Fundusz Powierniczy NATO zapłacił za kosztowną protezę biegową dla ukraińskiej weteranki, przebiegła w niej dwa dziesięciokilometrowe maratony: "Weterańską Dziesiątkę" (bieg po bruku dla personelu wojskowego, weteranów i krewnych poległych żołnierzy) oraz Maraton Korpusu Piechoty Morskiej USA. Co więcej, w niewiele ponad godzinę pokonała dystans dziesięciu kilometrów - na równi ze zdrowymi uczestnikami biegu. Olga była nie tylko pierwszą kobietą w ukraińskiej drużynie na amerykańskim maratonie, ale także jedyną uczestniczką wśród żołnierzy, która biegła z protezą nogi.
- Liosza wspierał mnie we wszystkim - wyznaje. -Kiedy zaczęłam biegać, robił ze mną okrążenia wokół stadionu. Kiedy zobaczył, że nie mam wystarczająco dużo snu z powodu setek rzeczy do zrobienia - praca, sport, obowiązki domowe - zaczął rano sam zabierać mojego najstarszego syna Dimę do przedszkola, umożliwiając mi wyspanie się i regenerację. W weekendy, kiedy zostawałam w domu, mój ukochany często nosił mnie po mieszkaniu na rękach, żebym nie musiała zakładać protezy.
Mój syn śpi lepiej i dłużej podczas nalotów, niż gdy jest cicho
Pobrali się na początku 2017 roku. Po ślubie rodzina czekała na nich w domu. Czekał też trzyletni Dima, który zdążył już zakochać się w Ołeksiju i nazywał go tatą.
- Dowiedziałam się, że jestem w ciąży po raz drugi, kiedy przeprowadziliśmy się z domu mamy Lioszy do naszego własnego domu w obwodzie kijowskim - kupiliśmy go za pieniądze, które otrzymałam w ramach odszkodowania - wspomina weteranka. - Wszystko się wtedy zbiegło: przeprowadzka, blokada i dobre wieści. Miałam dobrą ciążę, choć "na protezie", bo od razu się dostosowałam: żadnych kul ani, nie daj Boże, wózków inwalidzkich. W Boże Narodzenie urodziłam Marka (choć żartowaliśmy, że równie dobrze mógłby się nazywać Ostap). Kiedy syn został przekazany ojcu, z oczu Lioszy popłynęły łzy radości. Dima również był bardzo szczęśliwy, że ma brata. Teraz, gdy Mark ma prawie trzy lata, starszy syn pomaga mi przy nim.
Moje dzieci przystosowały się do realiów wojny. W pierwszych dniach inwazji, kiedy byłam zdenerwowana i przestraszona, one też się bały. Teraz jestem spokojny - i one też są spokojne. W październiku ubiegłego roku, kiedy doszło do zmasowanego ataku, kilkakrotnie schodziliśmy do piwnicy naszego domu; mamy specjalny pokój na parterze. Gdy rozlegały się syreny i leciały rakiety, Marko spokojnie bawił się samochodzikami, a Dima grał na telefonie. Kiedy mój starszy syn słyszy syrenę, pyta, czy to ćwiczenia, czy rozminowywanie. A gdy zaczyna się ostrzał, po prostu biegnie do mnie i siadamy razem. Natomiast mały Mark jest dzieckiem wojny. Podczas nalotów śpi lepiej i dłużej niż wtedy, gdy jest cicho.
Nasz tata jest na wojnie, a ja często myślę, że sama chciałabym pojechać na front. Nie zostanę przyjęta, więc pomagam w inny sposób: zapewniam wsparcie informacyjne dla nowego projektu rehabilitacji weteranów poprzez masaż.
Z własnego doświadczenia wiem, jak bardzo potrzebny jest masaż po kontuzji i jak trudno było znaleźć masażystę - do każdego specjalisty ustawiały się kolejki. Teraz w Ukrainie istnieje pierwszy prywatny projekt o nazwie Wdzięczność dla Sił Zbrojnych, który oferuje bezpłatne masaże dla wojskowych. Został uruchomiony przez Lidię Ljubczenko, lekarkę i kręgarkę z 40-letnim doświadczeniem. Zdając sobie sprawę, że sama nie będzie w stanie pomóc każdemu, kto tego potrzebuje, postanowiła bezpłatnie uczyć wolontariuszy technik masażu. Teraz jej uczniowie pomagają także wojskowym.
Wszystkie moje osiągnięcia sportowe stały się możliwe dzięki wysokiej jakości i terminowej rehabilitacji po kontuzji. A nie każdy ma takie szczęście. Na moich treningach amp futbolowych spotykam dziewczyny, które po kontuzji lub urazie nie nauczyły się nawet chodzić po schodach czy wstawać z ziemi po upadku. Poruszają się głównie na wózkach inwalidzkich, choć są jeszcze młode i na pewno mogą żyć aktywnie - o kulach lub z protezami. Rehabilitacja takich osób jest niezwykle ważna, dlatego staram się angażować w pracę jak najwięcej wolontariuszy. Każdy może przyjść, nauczyć się, a potem zrobić dobry uczynek.
Dzięki masażowi po raz pierwszy od sześciu lat zniknął ten pisk w mojej głowie, który pojawił się po wstrząśnieniu mózgu. Płakałam z ulgi. Lidia Lubczenko zajmuje się również bólami fantomowymi, które przez dziesięciolecia nękają osoby po amputacjach. Na początku też je miałam.
Pewnego dnia zdenerwowałam się i powiedziałam do nogi: "Tak, nie ma cię, nie ma nic, co mogłoby cię zranić. Więc zamknij się i siedź cicho"
Od tego czasu biegałam, pływałam, rozciągałam się, grałam w piłkę nożną - i żadnych "fantomów". Liosza mylił się więc, mówiąc, że na jednej nodze będę biegała nieco wolniej. Okazało się, że jest dokładnie odwrotnie. Niedawno dziennikarze CNN przeprowadzili ze mną wywiad. Poprosili, bym wyszła z dziećmi na zewnątrz i dała się sfilmować, gdy chodzę na protezie. I wtedy Marko gdzieś pobiegł. Poszłam za nim, a kamerzysta poszedł za mną. Krzyczał: "Zwolnij, nie mogę za tobą nadążyć!". Sąsiedzi bardzo się śmiali.
Prowadzę aktywne, interesujące i pełne życie nawet z protezą. Teraz musimy tylko poczekać, aż nasz tata wróci do domu z wojny. Wtedy nasze szczęście nie będzie miało granic.
Biegłam na protezie, a kamerzysta krzyczał, gdy mnie doganiał: "Zwolnij, nie mogę za tobą nadążyć!".
Weteranka Olga Benda straciła nogę na wojnie, ale znalazła prawdziwą miłość, wygrała konkurs piękności i została szefową ukraińskiej drużyny narodowej osób po amputacjach.
Skontaktuj się z redakcją
Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.