16 stycznia na Ukrainie obchodzony jest Dzień Pamięci Obrońców Lotniska w Doniecku. Nasi chłopcy bronili tej twierdzy przez 242 piekielne dni - dopóki nowy terminal nie został wysadzony przez wroga i zawalił się, grzebiąc pod gruzami ukraińskich "cyborgów". Legendarna fraza: "Ludzie wytrzymali, beton nie" pochodzi z filmu "Ochotnicy Bożej czwórki", jedynego dokumentu, który został nakręcony bezpośrednio na lotnisku podczas walk. Jego reżyser, Łeonid Kanter, zaryzykował wejście w sam środek walk, uzbrojony jedynie w kamerę.
Kanter to znany podróżnik, reżyser, producent i weteran ATO. Jest autorem filmu biograficznego "Człowiek z taboretem", w którym swoej podróże autostopem ku czterem oceanom: Spokojnemu, Atlantyckiemu, Indyjskiemu i Arktycznemu artysta wieńczy siadaniem na taborecie - symbolu wolności - na brzegu każdego z nich (film dokończył po śmierci reżysera jego przyjaciel Jarosław Popow). Kanter jest również założycielem artystycznej wioski Obyrok w regionie Czernihowa w Ukrainie, która stała się miejscem wielu festiwali artystycznych, szkół edukacyjnych i pokazów filmowych, występów i wydarzeń ekologicznych, co roku przyciągających setki ludzi z całego świata.
Jako filmowiec Łeonid Kanter jest najbardziej znany ze swoich filmów dokumentalnych "Ochotnicy Bożej czwórki" (2015) o obrońcach lotniska w Doniecku i "Mit" (2017) o światowej sławy ukraińskim śpiewaku operowym Wasylu Slipaku, który zginął na froncie. Łeonid miał pseudonim "Tarantino".
W czerwcu 2018 roku 36-letni Łeonid popełnił w wiosce Obyrok samobójstwo, a moment swojej śmierci nagrał kamerą wideo. To był szok dla wszystkich, którzy go znali: dlaczego młody, przystojny, odnoszący sukcesy mężczyzna, ojciec trójki dzieci, nagle postanowił odebrać sobie życie. Diana Karpenko, była żona reżysera i matka trójki jego dzieci, uważa, że to jest cena, którą jej rodzina musiała zapłacić za pracę Łeonida w strefie działań wojennych. I za filmowanie na lotnisku w Doniecku śmierci ukraińskich żołnierzy.
Mężczyzna z taboretem i kamerą
- Lonia postanowił udać się do strefy walk, choć nie miał żadnego doświadczenia wojskowego - mówi nam Diana. - Do wstąpienia do Gwardii Narodowej zachęcił go Myrosław Haj, kolega ze studiów i przyjaciel. Nawiasem mówiąc, to dzięki niemu poznaliśmy się z Lonią.
- Byłam wtedy w 11 klasie, uczęszczałam na zajęcia do studia teatralnego, w którym uczył Miryk. Obaj wykładali też na Uniwersytecie Teatru, Kina i Telewizji Karpenka-Kary, przyjaźnili się. Kiedy Łeonid zdecydował się pojechać na swoją pierwszą "taboretową" wycieczkę, Myrosław pojechał z nim. Wcześniej Myrosław przyszedł do naszego studia z plecakiem i z entuzjazmem powiedział: "Ten plecak zobaczy Paryż!". Też bardzo chciałam pojechać na taką wycieczkę, ale nie wierzyłam, że to realne. Potem wstąpiłam na uniwersytet i dołączyłam do tej ich imprezy. Lonia z przyjaciółmi i taboretem popłynęli na Ocean Atlantycki, później na Ocean Spokojny. Na trzecią wyprawę, na Ocean Arktyczny, już mnie zaprosił. To właśnie na tej wyprawie narodziło się między nami silne uczucie. Wróciłam z wyprawy w ciąży, z Magdaleną, i pobraliśmy się.
W 2007 roku Leonid opuścił swoje wygodne mieszkanie w Kijowie i pracę w studiu filmowym Lizard films i przeprowadził się wraz z ciężarną żoną do na wpół opuszczonej wioski Obyrok w obwodzie czernihowskim. Tutaj zbudowali artystyczną farmę, gdzie zamiast miejskiego betonu i zanieczyszczeń mają czystą wodę, świeże powietrze i warzywa ze swojego ogrodu. Kiedy w 2014 r. wybuchły walki w Donbasie, Leonid Kanter zgłosił się na ochotnika do Gwardii Narodowej.
- Nie byłam zadowolona z jego decyzji - przyznaje Diana - ale też nie odmówiłam. I nie było do końca jasne, co dzieje się na wschodzie. To nie tak jak teraz, kiedy ludzie są bombardowania i lecą pociski. Z wiadomości w mediach wyglądało to na coś w rodzaju kontynuacji Majdanu - przywożono broń, działały grupy wywrotowe. Potem pojawiły się czołgi i pojazdy opancerzone. Oczywiście martwiłam się, zwłaszcza że szkolenie w Lwowie trwało zaledwie dwa tygodnie. Czego można nauczyć osobę, która przez całe życie była pacyfistą i nigdy nie trzymała broni w rękach, w tak krótkim czasie?
Początkowo został umieszczony na posterunku kontrolnym, miał sprawdzać pojazdy. Potem dwóch zwiadowców z jego oddziału zginęło podczas misji bojowej, a ich śmierć mocno dotknęła Lonię. Wrócił stamtąd zły i rozczarowany - miał już dość arogancji dowódcy i nieporządku w armii. A ponieważ nie tylko obserwował, ale także to wszystko filmował, zbierając materiał do dokumentu "Wojna na własny koszt", jego relacje z dowódcą były bardzo napięte.
Łeonid opuścił Gwardię Narodową. Zdał sobie sprawę, że dokumentalista jest znacznie bardziej skuteczny niż żołnierz, bo może relacjonować ważne wydarzenia. Rozpoczął pracę nad filmem, który pokazywał w różnych jednostkach.
Ze wspomnień Łeonida Kantera: "Jeździłem do wielu batalionów, ale kiedy trafiłem do Prawego Sektora, byłem zdumiony. Nie było tam szefów idiotów, którzy chcieli tylko wydawać rozkazy, nie było "towarzyszy". Chłopaki witali się słowami: "Chwała Ukrainie!" i wspólnie się modlili. A główną nagrodą dla nich była możliwość pójścia na front. Zdałem sobie sprawę, że chcę nakręcić film o DUK [Ukraiński Korpus Ochotniczy - red.], a Dmytro Jarosz pozwolił mi pojechać i nakręcić wszystko, co chciałem. Spaliśmy z chłopakami, jedliśmy razem i chodziłem z nimi na patrole. Z moim współreżyserem Ivanem Jasnijem nakręciliśmy kawałek - przywieźliśmy go do Kijowa, rozebraliśmy na części, napisaliśmy scenariusz, a potem wróciliśmy do ATO. I tak cztery razy. Za czwartym razem wiedziałem, że jadę na lotnisko w Doniecku".
Już od progu zdałam sobie sprawę, że patrzę na inną osobę
- W tym czasie Lonia i ja mieliśmy już bardzo napięte relacje - przyznaje Diana. - Nie zawsze znajdowaliśmy wspólny język i często się kłóciliśmy. Myślałam o złożeniu pozwu o rozwód, lecz on z nienacka pojechał na lotnisko w Doniecku. Bez broni, tylko z kamerą. I wpadł - znam go - w wir wydarzeń. Od czasu do czasu wysyłał mi +, że żyje. Raz napisał "Żywy. Kocham". Bardzo się o niego martwiłam. Nie jestem osobą religijną, nie znam żadnych modlitw poza "Ojcze Nasz", ale wtedy modliłam się cały czas. I prawdopodobnie go wymodliłam.
Najgorzej było w dniu, kiedy Rosjanie zaczęli otaczać lotnisko. Lonia powiedział mi później, że nasi ludzie czekali na pomoc, ale ona nigdy nie nadeszła. "Bohema" [aktor i reżyser Andrij Szaraskin, dowódca jednej z kompanii bojowych Prawego Sektora - red.] postanowił udać się do terminalu, gdzie pozostawiono nasz sprzęt, bronić go i odeprzeć atak wroga. Tylko kilku chłopaków zgodziło się pójść, a wśród nich był oczywiście Łeonid. Kiedy chłopaki wrócili z terminalu i przyszli do dowódcy 5. kompanii, Walerija Czobotara, ten bardzo ich zbeształ za lekkomyślność. To sytuacja znalazła się w filmie "Ochotnicy z Bożej czwórki", kiedy dowódca mówi: "Ta wojna nie jest po to, byście wszyscy tu zginęli. Jest po to, byście wrócili żywi i wychowali swoje dzieci".
- Kiedy Lonia wrócił do domu żywy, byłam bardzo szczęśliwa. Ale w chwili gdy go zobaczyłam zdałam sobie sprawę, że patrzę już na inną osobę. Jego oczy były rozbiegane, był czarny i wychudzony i w niczym nie przypominał tamtego energicznego i wesołego Loni. Dziś wiemy już, czym jest zespół stresu pourazowego. Wtedy wiedziałam tylko to, że mój mąż bardzo się zmienił. Jednak na fali tej radości, że wrócił żywy, zaczęliśmy rozmrażać nasz związek i zdecydowaliśmy się na trzecie dziecko.
- Myślałam, że po mojej drugiej córce, Patagonii, która urodziła się w taksówce podczas podróży do Argentyny, nic mnie już w ciąży i porodzie nie zaskoczy. Ale się myliłam. Z synem Darianem też mamy wyjątkową historię: w momencie poczęcia "zamówiłam", że będzie chłopcem z ciemnymi włosami i jasnymi oczami. Nie mogłam tylko określić, czy powinny być niebieskie, czy zielone. Teraz jego oczy raz są niebieskie, innym razem zielone - zależy od światła. Miałam z nim niesamowitą więź, odkąd byłam z nim w ciąży. Kiedy np. nie mogłam zdecydować, czy chcę, aby mąż był obecny przy porodzie, w ostatniej chwili syn dał mi znać, że tak, chce jego obecności.
Lonia przyjechał do Kijowa późnym wieczorem (był wtedy w Obyroku) - a ja byłam bliska porodu, bo "uzgodniłam" z Darianem, że urodzi się w dniu przesilenia letniego. 21 czerwca, kiedy pojawiły się zaczęły się pierwsze oznaki skurczów, powiedziałam: "Synu, jestem bardzo zmęczona. Poczekajmy do rana". I urodziłam rano.
- Przez pierwsze sześć miesięcy po narodzinach Dariana Lonia latał jak na skrzydłach, a w naszej rodzinie panowała harmonia, miłość i spokój. Ale się skończyło. Teraz wiem, że jeśli nic nie zrobisz z PTSD, to nie ustąpi samoistnie i może skutkować czymś gorszym później. W przypadku Loni doprowadziło to do strasznej tragedii.
Później, po jego śmierci, przypomniałam sobie, co do mnie napisał po walkach na lotnisku w Doniecku, kiedy był za granicą. Było tam zdanie: "Zakochałam się w śmierci". Na początku nie zrozumiałam, potem byłam przerażona i odpisałam: "Myślisz o samobójstwie? Wyobrażasz sobie, co się stanie z dziećmi, ze mną?". Szybko zmienił temat i nigdy więcej o tym przy mnie nie mówił. Ale wygląda na to, że ta myśl była w jego głowie, a dzwonki alarmowe wciąż dzwoniły.
W reakcji na jakiś niewinny żart Lonia potrafił się wściec i wyjść, trzaskając drzwiami. Widok zwykłego przedmiotu - na przykład karty bankomatowej, której zapomniałam w domu - potrafił wpędzić go w dziką agresję. Poszłam do psychoterapeutki. Powiedziała: "Nie mogę wydać diagnozy na odległość, ale z opisu brzmi to jak PTSD. Masz dwa wyjścia: rozwieść się albo nauczyć się z tym żyć". Próbowałam się nauczyć. Nie reagować na ostre ataki na mnie i dzieci, nie brać obelg do siebie. Kiedy emocje opadły, spokojnie wyjaśniłam Loni, że nie może tak traktować mnie i dzieci. Czasami wydawało mi się, że nie do końca pamiętał te swoje emocjonalne reakcje i myślał, że wszystko jest w porządku. Zaczął nawet przepraszać, ale jego zachowanie nie zmieniło się jakoś radykalnie.
Kilka razy zaczynałam rozmowę o tym, żeby poszukał pomocy u specjalisty. "Dlaczego miałbym chodzić do terapeuty? Czy ja zwariowałem? Przecież nic mi nie dolega" - słyszałam w odpowiedzi. Coraz trudniej było się z nim komunikować, zwłaszcza gdy pracował nad swoimi filmami.
Ze wspomnień Łeonida Kantera: "Najbardziej przerażający był montaż. A raczej kontrast między wojną a spokojnym życiem. Bo kiedy wracasz z frontu, masz kilka dni, żeby się przestawić, uciec. A kiedy montujesz, siedzisz tam cały dzień, doświadczając tych emocji w kółko. A potem wychodzisz na zewnątrz i wydaje ci się, że w Kijowie nie ma wojny. Wszyscy spacerują, bawią się, śmieją. I to jest niezwykle trudne".
W liście pożegnalnym Lonia napisał, że zawsze mnie kochał
- Kontynuowałyśmy wspólne projekty: Festiwal Chleba w Obyroku, filmy (reprezentowałam "Ochotników Bożej czwórki" w Iranie, wyprodukowałam i współfinansowałam film "Mit"), ale czułam, że oddalamy się od siebie - kontynuuje Diana. - Miałam też własne projekty: Eksperyment Edukacyjny i obozy letnie, a także trójkę dzieci, które były głównie na mojej głowie. A to ciągłe napięcie gdy nie wiesz, kiedy Lonia może się zdenerwować, było nie do zniesienia.
W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że nie znam już mężczyzny, z którym kiedyś wzięłam ślub i miałam dzieci. Ostrzegłam Łeonida, że wycofuję się ze wszystkich naszych wspólnych projektów i złożyłam pozew o rozwód. Separacja i mój wyjazd z Obyroku nie były łatwe. Przez pierwsze dziewięć miesięcy w ogóle się nie widywaliśmy, a ja unikałam jakiejkolwiek komunikacji. Dopiero po tym, jak w kwietniu napisał do mnie list z przeprosinami, spotkaliśmy się kilka razy - krótko, w sprawach służbowych. Na przykład kiedy musiałam wyrobić córce paszport - Lonia zamierzał pojechać z dziećmi na wycieczkę do Ameryki we wrześniu 2018 roku. Ale trzy miesiące wcześniej, w czerwcu, znaleziono go martwego w Obyroku. Zastrzelił się.
Przed śmiercią zostawił kilka listów pożegnalnych, z których jeden był przeznaczony dla mnie. Napisał, że zostawia nam pieniądze i gdzie są kluczyki do samochodu. Było też zdanie: "Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi po tym wszystkim, zawsze cię kochałem".
- Jak myślisz, co było powodem jego samobójstwa?
- Jak wyjaśniła mi psychoterapeutka, zdarza się, że człowiek podejmuje taką straszną decyzję pod wpływem emocji, kiedy wydaje mu się, że nie poradzi sobie z sytuacją. Zupełnie inaczej jest, gdy myśli o samobójstwie pojawiają się w głowie od dłuższego czasu. Zazwyczaj jest to cały zestaw przyczyn, które ostatecznie przeradzają się w program autodestrukcji, który może być wywołany przez jakieś trudne wydarzenie. Myślę, że lotnisko w Doniecku było takim wyzwalaczem dla Leonida. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, powiedział, że lepiej umrzeć młodo i zażartował: "Nie daj Boże, żebym dożył starości".
Być może wpłynęła na niego przedwczesna śmierć ojca, który osierocił go w dzieciństwie. Być może przyczynił się do tego kryzys wieku średniego - zwłaszcza biorąc pod uwagę barwne życie, jakie mieliśmy z Łeonidem. Dużo podróżowaliśmy, mieszkaliśmy w różnych miejscach, mieliśmy różne doświadczenia. Być może myślał: Co dalej? Czego jeszcze mogę doświadczyć na tej planecie w tym ludzkim wcieleniu? Ale i tak uważam, że doświadczenie wojny miało największy wpływ na Lonię.
- Niestety wiele osób cierpiących na zespół stresu pourazowego nie szuka pomocy psychologicznej, wierząc, że ich psychika sama sobie poradzi. Ale tylko specjaliści mogą poradzić sobie z PTSD. Nie rozmawiałam z Leonidem przez ostatni rok, ale z Facebooka wynikało, że ma się bardzo dobrze. Dużo podróżował, jego pokazy filmowe były wypełnione po brzegi. Teraz zdaję sobie sprawę, że były w nim dwie różne osoby. Jedna planowała jesienną podróż do USA z dziećmi i organizowała pokazy swojego nowego filmu, druga przygotowywała się do samobójstwa. To, że było planowane, odkrył po fakcie przez Myrosław Haj. Przeprowadził dochodzenie i przesłuchał wszystkich swoich kolegów i przyjaciół, którzy ostatnio mieli kontakt z Łeonidem. Ustalił, że Lonia cierpiał na ciężką depresję. Niestety w naszym społeczeństwie depresja nie jest postrzegana jako poważny problem, którym należy się zająć.
Teraz żyję tu i teraz
- Co stało się z Obyrokiem po śmierci Loni?
- Przez pierwsze sześć miesięcy nic tam nie robiłem, to byłoby dla mnie zbyt trudne. Ale potem zdałem sobie sprawę, że nasza artystyczna wioska żyje już własnym, niezależnym życiem. Wokół Obyroka utworzyła się społeczność, ludzie rozpoczęli wspólne projekty, przyjaźnie, a kilka par nawet się pobrało. Ja też się zaangażowałam: zaczęłam organizować obozy dla dzieci, festiwale i spotkania z przyjaciółmi. Podczas pandemii przeniosłam się nawet na farmę - tutaj było więcej wolności. Jednak wraz z rozpoczęciem inwazji na pełną skalę działalność w Obyroku znowu ustała. Część mężczyzn jest teraz na froncie, a niektóre rodziny, tak jak my, przeniosły się do innych krajów.
- Jak to się stało, że znalazłaś się w Polsce?
- Pod koniec stycznia 2022 roku codziennie oglądałam wiadomości, słuchałam opinii o możliwym wybuchu wojny. Byłam tak zaniepokojona, że zabrałam dzieci i wyjechałam do zachodniej Ukrainy. Trochę się uspokoiłam, więc 24 lutego mieliśmy właśnie wracać do Kijowa... Gdzie jechać - to była kwestia otwarta. Mam wielu znajomych i przyjaciół na całym świecie. Zapraszali mnie do różnych miast i krajów, ale wybrałam Polskę.
Znajoma napisała, że da nam schronienie na miesiąc w mieszkaniu swoich przyjaciół. To była dobra opcja, aby się zatrzymać i zdecydować, co dalej. Nadal tu mieszkamy. Warszawa jest o wiele wygodniejsza do życia niż Kijów, a co najważniejsze, mogę tu zapewnić moim dzieciom o wiele więcej bezpieczeństwa. Znalazłam szkołę waldorfską dla dzieci, taką samą jak ta, do której chodziły w Kijowie [to najbardziej rozpowszechniony niezależny system edukacji na świecie - przyp. aut.]. Jeśli chodzi o mnie, kiedy trochę doszłam do siebie, zaczęłam myśleć o tym, co mogę zrobić, aby nie tylko zarobić pieniądze, ale także przynieść korzyści Ukrainie. Pracowałam nad serialem o adaptacji ukraińskich dzieci w polskich szkołach, a teraz wraz z moim zespołem stworzyliśmy internetowy projekt edukacyjny - wykłady o tradycjach Bożego Narodzenia i Nowego Roku w Ukrainie dla dzieci i dorosłych. Rozpoczynamy też regularny kurs języka ukraińskiego i literatury dla dzieci osób wewnętrznie przesiedlonych oraz dla emigrantów, którzy przebywali za granicą przez długi czas i zaczynają tracić swój ukraiński.
Po śmierci Loni, a zwłaszcza po inwazji na pełną skalę, miałam bardzo silne poczucie, że życie jest skończone: budzę się z myślą, że muszę zrobić to i tamto, a może jutro umrę. Wcześniej by mnie to przerażało. Ale teraz zdaję sobie sprawę, że nie powinnam robić odległych planów, lecz żyć tu i teraz. I bez względu na to, jak jest ciężko, bez względu na to, jak bardzo jest to bolesne, musisz codziennie znajdować powody do radości. I sprawiać, by każdy dzień był tak piękny, jak to tylko możliwe.
Ukraińska dziennikarka, była felietonistką gazety Fakty, zajmowała się głośnymi sprawami karnymi i ważnymi problemami społecznymi, publikowała wywiady z wybitnymi osobistościami. Podczas operacji antyterrorystycznej zgłosiła się na linię frontu. Pracowała jako dziennikarka radiowa, aktorka teatru byłych skazanych „Postscript”, dyrygentka chóru kościelnego i tłumaczka gościnna w Strefie Wykluczenia w Czarnobylu.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!