Wojna w Ukrainie
Фоторепортажі, новини з місця подій та розмови з тими, хто щодня бореться за нашу перемогу

Ołena Apchel: Płaczę, ze szczęścia, gdy słyszę alarm przeciwlotniczy
Olena Apchel jest badaczką teatru, reżyserką i wolontariuszką. W latach 2021-2022 była kierowniczką działu programów społecznych w Nowym Teatrze w Warszawie, a jesienią 2022 roku przeniosła się do Berlina. Tam pracowała jako współdyrektorka Theatertreffen, największego festiwalu teatralnego w świecie niemieckojęzycznym.
Po trzech latach za granicą, z pozwoleniami na pobyt w dwóch krajach przez kilka kolejnych lat i dziesiątkami ofert pracy w dyplomacji i sztuce, Olena Apchel wróciła na Ukrainę. Artystka rozmawiała z nami o dziewięcioletniej wojnie, życiu i pracy za granicą, twórczym wypaleniu i o tym, jak widzi dzień zwycięstwa.
Natalia Żukowska: Ołena, dlaczego zdecydowałaś się wrócić do Ukrainy, skoro wojna wciąż trwa?
Оłena Apchel: Moja decyzja o powrocie na Ukrainę była bardzo świadoma, wyważona i przemyślana. Czasami słyszę, jak ludzie mówią: „Do 24 lutego 2022 roku mieliśmy normalne życie, a potem wojna je zmieniła”. Nie wiem, jak mam się z tym czuć. Ja miałam „normalne” życie do 2014 roku, a potem zmieniła je wojna. I naprawdę nie mogę dojść do siebie przez prawie 10 lat. Ciężko opisać ten stan.
W pewnym momencie nie należysz do siebie, tracisz zdolność kontrolowania czasu, przestrzeni i planów.
A powrót na Ukrainę jest teraz dla mnie jedną z recept na to, by w końcu mieć kontrolę nad swoim życiem, nie pozwolić, by strach odebrał mi godność i możliwości. Mogę popełnić błąd i zdać sobie z tego sprawę w przyszłości, ale chcę i jestem w stanie to zrobić, i przetestować. Uczę się przechodzić przez trudne chwile z szeroko otwartymi oczami. W końcu zaczynam rozmawiać ze swoim strachem.
Pamiętam, jak w trzecim roku wojny powiedziałam sobie: „Kiedy to się skończy, założysz rodzinę”, a w 5 roku: „Kiedy wojna się skończy, urodzisz dziecko”. Ale to wciąż nie koniec. I trwa dłużej niż druga wojna światowa.
Pochodzę z małego miasteczka w obwodzie donieckim, które przez osiem lat znajdowało się na linii frontu, a teraz jest okupowane. Jednak przez te wszystkie lata nie chciałam nazywać siebie uchodźczynią, ani przesiedleńcem wewnętrznym, zwłaszcza że studiowałam, a następnie pracowałam w Charkowie, który stał się trochę rodzinnym miastem.
Jak wyglądało Twoje życie w Doniecku przed wojną?
Mój ojciec pochodzi z regionu Odesy. Według rodzinnych legend mam mieszaną krew: rumuńsko-grecko-gagausko-mołdawsko-ukraińską. Nazwisko mojego ojca to Apchel. Po stronie mojej matki byli Kozacy z pięknymi ukraińskimi nazwiskami. Ale mój dziadek, którego nigdy nie poznaliśmy, był Rosjaninem. I te dziesięć ostatnich lat to był proces wypalania się ćwiartki kacapa we mnie.
Kiedy zaczęła się wojna, nie byłam na stałe w obwodzie donieckim, ponieważ już studiowałam na studiach podyplomowych w Charkowie. Jednocześnie przez kilka lat pracowałam jako dyrektorka Centrum Programów Festiwalowych i Konkursowych w Rosji - do 2014 roku.
Byłam również zaangażowana w niezależny teatr w Charkowie. W tamtym czasie oznaczało to raczej wydawanie pieniędzy niż ich zarabianie. A wyglądało to tak: zarabiałam w Rosji, a w Ukrainie występowałam i pomagałam rodzicom. Kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę w 2014 roku, zerwałam wszystkie rosyjskie więzi i kontrakty. Próbowałam wytłumaczyć rosyjskim krewnymi kolegom, co się dzieje, ale bezskutecznie.
To był czas bardzo trudnego dorastania: Majdan Kijowski, Majdan Charkowski, Majdan Doniecki, kłótnie w rodzinie, pierwsze wyjazdy na ochotnika na front, obrona pracy doktorskiej, utrata dochodów. Moja rodzina była na linii frontu i nikt nie chciał jej opuścić. Rok 2014 zmienił wszystko, z każdym miesiącem stawaliśmy się o dekadę starsi.
Gdzie jest teraz twoja rodzina?
Moja mama zmarła w 2016 roku, a ojciec zginął podczas okupacji Krymu. Niektórzy z moich braci i sióstr również byli pod okupacją. Niektórzy przeżyli oblężenie Mariupola, obozy filtracyjne. Niektórzy tam zostali, inni wyjechali. Niektórzy są gdzieś incognito. Na tymczasowo okupowanych terytoriach za samo polubienie postu ze słowem „Ukraina” lub „pokój” można trafić do więzienia na 15 lat i zostać oskarżonym o szpiegostwo lub terroryzm informacyjny.
Co zrobiło na Tobie największe wrażenie po powrocie do Ukrainy?
Po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę bardzo często podróżowałam tam i z powrotem, ponieważ dostarczałam amunicję dla wojska i pomoc humanitarną, więc to nie do końca tak, że wróciłam po trzech latach emigracji. Ale pierwsze wrażenie po przeprowadzce jest takie emocjonalne, nieracjonalne i może dla wielu osób błędne, ale w Kijowie uderzyło mnie poczucie bezpieczeństwa, czyli obecność obrony przeciwlotniczej i alarmów przeciwlotniczych. Pierwszy raz usłyszałam alarm w Dnieprze wiosną 2022 roku i płakałam ze szczęścia. To było niesamowite uczucie ulgi, gdy po raz pierwszy od 8 lat wojny ktoś się o ciebie troszczy i włącza ostrzeżenie o niebezpieczeństwie. W obwodzie donieckim nie było alarmów, był ciągły ostrzał, bez ostrzeżenia. Przyzwyczaiłem się też do naszego transportu publicznego, mam na myśli minibusy. Czegoś takiego nie ma w żadnym europejskim kraju.
W Niemczech byłeś współdyrektorką Theatertreffen, największego festiwalu teatralnego w niemieckojęzycznym świecie. Nad czym pracowałaś, o czym opowiadałaś obcokrajowcom?
To festiwal z bardzo długą, 60-letnią historią. Jest produktem Berliner Festspiele, który jest finansowany przez Niemiecką Federalną Fundację Kultury. Zarządza ona siedmioma dużymi festiwalami w różnych dziedzinach sztuki. Moja polska koleżanka Joanna Nuckowska, z którą pracowałam w Nowym Teatrze w Warszawie, i ja otrzymałyśmy propozycję kierowania tym festiwalem przez pięć lat. Z czasem dołączyły do nas jeszcze dwie koleżanki z Niemiec. Nasz program opierał się na wartościach sztuki horyzontalnej, feministycznej, wielokulturowej, społecznie odpowiedzialnej.
Dlatego jednym z głównych zadań ostatniego roku była odpowiedź na prawie dziesięcioletnią wojnę w Europie. Dzięki finansowemu wsparciu Federalnej Agencji Edukacji Obywatelskiej mogliśmy zrealizować program solidarności z artystami z Ukrainy w ramach społecznie odpowiedzialnego programu festiwalu. Zaprosiliśmy siedem ukraińskich spektakli, głównie z teatrów niezależnych, przeprowadziliśmy cztery dyskusje, pokazaliśmy dwie instalacje wideo i wspólnie z Instytutem Ukraińskim stworzyliśmy wystawę plakatów wojennych. Była to zakrojona na szeroką skalę ingerencja w niemiecką rzeczywistość. Próbowaliśmy problematyzować rzeczywistość poprzez sztukę niezależną.
W ciągu tego roku zdałam sobie sprawę, że w niemieckich kręgach intelektualnych proces zrozumienia i subiektywnej widoczności Ukrainy wymaga przede wszystkim zrównoważonych edukacyjnych i krytycznych projektów artystycznych. Na poziomie narracji jest to bardzo trudne. Jesteśmy dla nich zbyt niewidoczni kulturowo, zbyt emocjonalni. Ponadto ten festiwal to elitarne wydarzenie z drogimi biletami, miejsce, do którego ludzie przyjeżdżają od dziesięcioleci, aby pić szampana i cieszyć się pięknymi występami. A my tu jesteśmy z naszą niezależną sztuką, z trudnymi tematami, z wojną.
Czy obcokrajowcy rozumieli, co dzieje się w Ukrainie? Jak udało Ci się to przekazać poprzez sztukę?
Jedni rozumieli więcej, inni mniej. Panele dyskusyjne wzbudziły duże zainteresowanie. Rozmawialiśmy o dekolonizacji sztuki ukraińskiej, o zawłaszczaniu sztuki ukraińskiej przez sztukę rosyjską.

Do dyskusji „Kobiety na wojnie” w ramach festiwalowej sekcji „Jej historia” zaprosiliśmy Katerynę Pryimak, pełniącą obowiązki szefowej Ruchu Kobiet Weteranów, Tyrę (Julia Payevska, ukraińska żołnierka, sanitariuszka, wolontariuszka - red.), a także badaczkę i dziennikarkę Deutschlandradio oraz autorkę książki „Jenseits von Putin. Russian Toxic Society", aby umożliwić niemieckiej publiczności przynajmniej częściowe zrozumienie feministycznego wektora zmian w ukraińskiej armii i jego wpływu na rzeczywistość. Podczas występów reakcje były różne, pojawiły się nawet negatywne recenzje. Narzekano na przykład na brak estetyki projektów. Ale byl iteż inni widzowie, którzy skupili się na kontekście. Na przykład performance Fierce Niny Khyzhny, stworzony w schronie przeciwbombowym, wywołał rozmowę skupiającą się na tym, kim są ci młodzi ludzie i jak mogą rozmawiać o wojnie w takich okolicznościach.
Jak zmieniła się rola teatru, gdy wybuchła wojna na pełną skalę?
Ona się zmieniała od 2014 roku. Do 2022 roku wielu moich kolegów wykonało ogromną pracę na temat wojny, a także wyzwań dla przesiedleńców wewnętrznych, których w ciągu 8 lat wojny było ponad 2 miliony. Mam taką sztukę, "Więzi", o bombardowaniu Donieccczyzny, emigracji, śmierci mojej matki i mojej niewoli. Zaprezentowałam ją w Gdańsku w 2018 roku.

Była też sztuka "Kreszany", o naszej wspólnej słowiańskiej historii z Polską, ale z przekrojowym tematem kobiet w ukraińskiej armii. Albo, na przykład, w 2021 roku wspólnie z Julią Krivich z Dniepru zrealizowałyśmy w Warszawie projekt Słownik o tym, jak wojna i uchodźcy zmienili nasz język, a nasz język zmienia nas. Teatr czasu wojny jest narzędziem do mówienia o zmienionej tożsamości, zrozumienia tego, co dzieje się z pamięcią. To poszukiwanie zrozumienia, co z tym wszystkim zrobimy później.
To próby życia w teraźniejszości. Bo wojna nie jest tematem, jest już częścią naszej rzeczywistości, która jest z nami na zawsze.
A teatr może być jednym z narzędzi, które stawia pytania, pomaga podkreślić tabu i bolesność, pracować z konkretnym aspektem lub konsekwencją na różne sposoby. Ja na przykład nie uprawiam sztuki fabularnej, to znaczy nie wystawiam gotowych historii, czy tekstów. Pracuję z zespołem, z dramaturgami i aktorami nad określonymi tematami. Ktoś wykonuje napisane sztuki, ktoś pracuje z tematem wojny poprzez plastyczne występy taneczne. Po inwazji na pełną skalę wielu artystów, którzy wyjechali za granicę, otrzymało bezprecedensowe zaufanie i wsparcie, mogli tworzyć różne projekty artystyczne i pojawiło się wiele różnych spektakli. Wracając do kluczowego znaczenia kontekstu, ani ja, ani nikt inny nie ma prawa oceniać tych prac - tylko historia oceni ich jakość i przydatność. Ale trudno mi było rozmawiać z moimi zagranicznymi kolegami po obejrzeniu kilku projektów, w których kobiety noszące wieńce, czytające smutne monologi i śpiewające smutne piosenki, stworzyły obraz Ukrainy, któremu tak naprawdę nie chcę pomagać, że z takimi rzeczami trzeba być bardzo ostrożnym.

Czy kiedykolwiek doświadczyłaś twórczego czy emocjonalnego wypalenia? Jeśli tak, to jak sobie z tym poradziłaś?
Przez pierwsze dwa lata wojny skupiłam się na wolontariacie i byłam w stanie tworzyć tylko projekty społeczne, prawie nie pracowałam w teatrze. W tym stanie po raz pierwszy pojechałam do Polski, bo miałam złudzenie, że ból emigracji ma przezwyciężyć ból utraty domu. Potem zmarła moja mama i to wypalenie się pogłębiło, ale też uległo transformacji. W trzecim roku wojny wróciłam na Ukrainę. Nie bardzo pamiętam, jak sobie z tym poradziłam, ale wiem na pewno, że czas nie leczy. Ludzie to robią.
Prawdopodobnie pomogło mi moje otoczenie - moi ludzie, którzy kontynuowali wolontariat, pojechali jako wolontariusze i wrócili. Z nimi było łatwiej i jaśniej. A kiedy w siódmym roku wojny rozpoczęła się pandemia Covid-19, postanowiłam zająć się sobą. Świat się zatrzymał i po raz pierwszy od wielu lat miałam możliwość, by być smutną. Wtedy zaczęłam leczyć swoją depresję.
Przede wszystkim dałam sobie możliwość wypłakania się, opłakania zmarłych, utraty domu i zdecydowałam się na leczenie - była to cotygodniowa psychoterapia i leki. Starałam się stworzyć harmonogram, zaczęłam jeść zgodnie z nim, dbać o siebie i opisywać swoje myśli w dzienniku. I oczywiście upewniłam się, że mam wystarczająco dużo snu i rozłożyłam obciążenie pracą. To bardzo mi pomogło. Odbyłam również wiele godzin rozmów z moim siostrami, które przechodziły przez własne trudne historie uzdrowienia.
Czy masz wystarczająco dużo czasu na kreatywność? Nad czym pracujesz?
Przez pierwsze dwa lata wojny miałam trochę twórczej przerwy, potem na 5 lat jakoś wróciłam do pracy, a teraz znowu trochę utknęłam. Ciężko mi sobie teraz wyobrazić siebie na próbach, bo skupiam się na pomocy wojsku lub przesiedleńcom. Udało mi się namówić siebie do bycia mediatorem, kuratorem, co pozwoliło mi zorganizować festiwal w Niemczech i kilka projektów w Polsce w tym samym czasie. Jestem bardzo wdzięczna moim kolegom, którzy teraz rejestrują rzeczywistość w projektach artystycznych. Także tym, którzy dobrowolnie wstąpili do wojska i zrobili sobie przerwę od działalności artystycznej.
To trudny czas trudnych wyborów - i chyba najlepszym wyjściem jest umiejętność łączenia i kombinowania swoich działań, bycia na różnych polach w tym samym czasie. Czasem oczywiście robię też coś kreatywnego. Właśnie teraz, przed wyjazdem z Berlina, wystąpiłam z czytaniem performatywnym sztuki Kateryny Penkovej, ukraińskiej dramatopisarki, która również łączy pracę twórczą z wolontariatem i prowadzi schronisko dla uchodźców w Warszawie. „To było dla mnie niezwykłe, chodzić na próby codziennie przez dwa tygodnie. Ale rozumiem, że przekaz kulturowy to także broń.
Słyszałam, że byłaś w rosyjskiej niewoli. Kiedy i w jakich okolicznościach do tego doszło?
Na razie nie komentuję tej części mojego życia, bo trzeba ją najpierw przepracować ze specjalistami. Dziś jestem członkinią organizacji SEMA Ukraina, która zrzesza kobiety, które doświadczyły przemocy seksualnej i przemocy ze względu na płeć w wyniku agresji zbrojnej Rosji na Ukrainę i mają aktywną pozycję obywatelską. Nasza organizacja została stworzona przez Irynę Dovhań [ukraińską aktywistkę i wolontariuszkę, która została uprowadzona przez rosyjskie wojsko 24 sierpnia 2014 roku i oskarżona o szpiegostwo na rzecz Ukrainy.
Jej zdjęcie przywiązanej do latarni obiegło świat w 2019 roku, dzięki wsparciu międzynarodowej organizacji Dr Denis Mukwege Foundation. Jesteśmy częścią globalnej SEMA NETWORK. Organizacja ta składa się głównie z kobiet z krajów, w których toczyły się wojny domowe lub konflikty. Uczymy się od nich, a one uczą się od nas. Ale nasza historia i wojna Rosji przeciwko Ukrainie bardzo się różnią, ponieważ jest to wojna wyzwoleńcza, a nie konflikt cywilny. Dla mnie członkinie naszej organizacji są prawdziwymi bohaterkami Ukrainy. Niektórzy z nich byli nielegalnie przetrzymywani przez lata i torturowani za swoją proukraińską postawę.
Pomagasz kobietom, które doświadczyły przemocy z rąk Rosjan. Z jakimi historiami przychodzą do Ciebie ludzie?
Kiedy Iryna Dovhan stworzyła organizację, starała się zgromadzić wokół siebie kobiety, aby wspierały się nawzajem, informowały, rejestrowały przestępstwa, zapewniały wsparcie prawne i miały międzynarodową platformę rzecznictwa na rzecz uznania CRSV [przemocy seksualnej związanej z konfliktem - red. Po inwazji na pełną skalę organizacja zaczęła się niestety szybko rozrastać. Obecnie liczy ponad 50 członkiń. Jest to jednak liczba nieproporcjonalna do faktycznej liczby ofiar. Obecnie w rosyjskich ośrodkach zatrzymań, w tak zwanej DRL i ŁRL oraz w więzieniach na Krymie przebywa ponad tysiąc kobiet, które od 2014 roku zostały skazane na różne kary. Liczba ofiar przemocy będzie nadal rosnąć. Historie niewoli są bardzo różne. Mamy Ludmiłę Husejnową, która spędziła trzy lata w niewoli i została zwolniona w zeszłym roku. Była jedną z niewielu cywilów, którzy zostali wymienieni z kobietami-żołnierzami. Są też historie z okupowanych terytoriów obwodów chersońskiego, kijowskiego, donieckiego i ługańskiego. Niemożliwe jest porównanie bólu każdego z nich. Niektórzy są gotowi zeznawać publicznie, podczas gdy inni nie.
O co nie należy pytać osób, które przeżyły przemoc seksualną i tortury?
Rozmowa z dziennikarzem często przypomina ponowne przesłuchanie przez śledczego. Istnieją pewne podstawowe zasady, na przykład osoba z historią przemocy nigdy nie może być winna lub odpowiedzialna za to, cojej się przydarzyło. Odpowiedzialność zawsze spoczywa na sprawcy. Niestety, w naszym społeczeństwie przemoc domowa jest nadal owiana stereotypami i piętnem: „to jej wina”, „nie powinna się ubierać”,„jeśli bije, to kocha”. Przemoc wobec mężczyzn pozostaje osobnym tematem tabu i w ogóle się o niej nie mówi. A te zniekształcone postrzeganie przenosi się na przemoc podczas wojny. W żadnym wypadku nie można winić ofiary za to, co jej się przydarzyło. Osoba na okupowanym terytorium znajduje się pod wpływem ludzi, którzy mają broń. A to terytorium jest terytorium braku prawa. Często zdarza się, że dziennikarz rozmawia z ofiarą, a na koniec pyta: „Wymień 10 sposobów na uniknięcie gwałtu”. Albo: „Jak się czułaś? Bałaś się? Czy nie myślałaś, że dobrze się bawisz?”. Jest to nieprofesjonalne i prowadzi do retraumatyzacji.
Jak wojna Cię zmieniła?
Miałam 27 lat, kiedy wojna zaczęła się w 2014 roku i tak naprawdę nie pamiętam, jaka byłam wcześniej. Z jednej strony marzę, aby inni zrozumieli to doświadczenie, a z drugiej strony bardzo chciałabym, aby nikt nigdy nie poczuł tego bólu. Nie życzę nikomu, aby doświadczył czegoś takiego, ale niestety wielu z nas już tego doświadczyło, niektórzy kilka razy, inni wciąż mają to przed sobą.
I wszyscy musimy nauczyć się z tym żyć, nauczyć się przekształcać nasze traumatyczne doświadczenia w traumatyczny rozwój.
To bardzo dziwne uczucie - stoisz tam, masz przed sobą cały dom, ale fragment pocisku uszkodził drzwi, dach lub bramę. Naprawiasz je, a następnego roku sytuacja się powtarza. Minęły trzy lata i sytuacja się powtórzyła. Takie rutynowe zagrożenie to bardzo dziwne uczucie. Pamiętam, jak w 2016 i 2017 roku, gdy z miasta frontowego do Charkowa było około 20-30 kilometrów, przyjeżdżało się na miejsce i panowała cisza i spokój, a wszyscy pili kawę. To też dziwne uczucie. Ale z drugiej strony to piękne. Ludzie muszą żyć. O to właśnie chodzi w tej walce. Naprawdę chcę nie dać się ukamienować, nie popaść w zazdrość i traumę, dzieląc mój kraj na mniej lub bardziej bezpieczne miejsca. Na tych, którzy przebywają za granicą dłużej lub krócej. Choć trudno mi wybaczyć tym, którzy współpracowali z Rosjanami przez pierwsze 8 lat wojny i przestali dopiero teraz.
Często wściekam się na ludzi, dla których wojna trwa już dwa lata. A jednocześnie cieszę się, że to dobrze, że nie zostali „posiekani”, że od ośmiu lat mogą oddychać wolnym powietrzem, normalnie spać i nie wzdrygać się przed fajerwerkami. Nienawidziłam świąt noworocznych z powodu petard i fajerwerków. Teraz powtarzam sobie, że każdy musi iść swoją drogą i w swoim czasie.
Tak, wojna mnie zmieniła. Stałam się bardziej wrażliwa na niesprawiedliwość, ale też bardziej wyrozumiała wobec własnej bezradności i mniej wymagająca wobec innych. Dzięki wojnie zakochałam się w moim domu, moim stepie i przechodzę przez moją osobistą dekolonizację, derusyfikację i deimperializację. To bolesne i długie procesy, ale dzięki nim jestem bardziej odporna.

Jak wyobrażasz sobie dzień naszego zwycięstwa?
Ten dzień powinien być spokojny, dzień pamięci i upamiętnienia. Nawet jeśli jutro wygramy, cena, jaką za to zapłaciliśmy, jest tak wysoka, że naprawdę chciałabym, abyśmy nie zamienili się w Rosjan i nie uczynili z tego dnia święta haftów, tańców, wieńców. Bardzo się tego boję. Rozumiem, że przez pierwsze kilka miesięcy będziemy w euforii, a potem nadejdzie bardzo głęboka depresja społeczna, być może na wiele lat. Musimy już teraz przygotować się na to, jak będziemy się wspierać w przyszłości.
To będzie społeczeństwo weteranów, społeczeństwo ludzi ponownie, czasem dwukrotnie, protezowanych, z doświadczeniem przemocy seksualnej, tortur i niewoli, z różnymi rodzajami zaburzeń lękowych i pourazowych, z doświadczeniem emigracji i wypalenia.
I już teraz musimy badać mechanizmy zdrowienia, budować tolerancję, wzajemną pomoc i szacunek. Widzę dużo pracy przed nami w dniach, miesiącach i latach po zwycięstwie, i musimy zacząć się do tego przygotowywać. Marzę o Ukrainie, w której traumatyczne doświadczenia zamienimy w pourazowy rozwój. To pomoże nam stać się dojrzałym społeczeństwem. Wierzę, że będziemy w stanie zrobić to bardzo szybko, ponieważ niczego nam nie brakuje, jesteśmy ok.
Tak, niestety, mamy krwiożerczych sąsiadów z zewnątrz, skorumpowanych urzędników i bandytów wewnątrz, ale jednocześnie mamy znaczną część świadomego społeczeństwa obywatelskiego i odważną armię.
Musimy się trzymać i walczyć dalej, bo mamy wiele do zyskania.


Kobiety Azowa. Alina
Mały Egor nie widział swojej mamy od prawie roku. Ona, podobnie jak inni obrońcy Azowstalu, została przewieziona do Ołeniwki.

Od pierwszych dni inwazji na pełną skalę Alina Meleszko-Gaburych przebywała w Azowstalu ze swoim ukochanym, który również służył w Azowie. Mężczyzna został zabity przez rosyjską armię.

Alina spędziła 11 długich miesięcy w rosyjskiej niewoli. Tymczasem mały Jegor mieszkał z dziadkami i każdego dnia czekał na powrót mamy.

W kwietniu 2023 r. Alina została uwolniona i w końcu mogła przytulić swojego małego syna.


Skarpetki, które uciekły przed wojną
Rubiżniańska fabryka pończoch działała w obwodzie ługańskim. Dla miejscowych była jednym z głównych pracodawców. Kiedy w 2014 r. Rosja zaatakowała, produkcji nie przerwano - chociaż w maju i lipcu tego roku o Rubiżne, Siewierodonieck i Łysyczańsk toczyły się zacięte walki. Firma nie zaprzestała produkcji również podczas pandemii COVID-19. Ale wielka wojna zmieniła wszystko - Rosjanie wszystko zniszczyli. Pracownicy fabryki znaleźli jednak w sobie siłę, by zacząć od zera, ale już w obwodzie lwowskim. Dyrektor handlowy firmy Olga Uszakowa opowiedziała Sestrom tę historię.
Straciliśmy wszystko
Najwyraźniej rok 2014 spłatał nam okrutnego figla, bo myśleliśmy, że i teraz sprawy potoczą się tak samo jak wtedy: wojsko przepędzi wroga, a my będziemy nadal pracować. Nie chcieliśmy wierzyć w wojnę na pełną skalę. Jednocześnie oglądaliśmy wiadomości i zakładaliśmy, że dojdzie do eskalacji na wschodzie. Musieliśmy więc coś zrobić. Postanowiliśmy przenieść część naszej produkcji na zachód Ukrainy, do Lwowa. 22 lutego 2022 r. pojechaliśmy szukać siedziby, ale było już za późno. Dwa dni później otrzymaliśmy telefon z zakładu z informacją, że w mieście słychać było eksplozje i wybuchła wielka wojna.

Natychmiast podjęliśmy decyzję o całkowitym wstrzymaniu produkcji. To był pierwszy raz w ciągu 25 lat istnienia firmy. Dotychczas praca szła pełną parą 24/7, a dziewiarnia była otwarta przez całą dobę. Pracownicy zostali odesłani do domów. Utrzymywaliśmy kontakt z regionalną administracją wojskową. Kiedy uruchomiono państwowy program relokacji, który umożliwiał nam przenienie zakładów produkcyjnych, wypełniliśmy stosowny wniosek. Tyle że od 7 marca nie mieliśmy już dostępu do miasta - i wniosek został odrzucony. Było zbyt niebezpiecznie, by tam pojechać, poza tym nie mogliśmy prosić ludzi o przenoszenie naszego sprzętu pod ostrzałem. Dlatego niczego z Rubiżnego nie wywieźliśmy - ani gotowych produktów, ani surowców, ani maszyn.

W marcu były naloty na fabrykę, spłonęło drugie piętro i zawalił się dach. Potem zaczęło się rozkradanie dobytku, który ocalał. Bardzo trudno oszacować wszystkie szkody wyrządzone przez Rosjan. Nie tylko wszystko straciliśmy - zostaliśmy też z 11 milionami długu z pożyczek, które zaciągnęliśmy na rozwój. Straciliśmy też 30 lat naszego życia, bo przepadło wszystko, co mieliśmy w Rubiżnem, w tym nasze domy. Zresztą ile nam wiadomo, żaden zakład produkcyjny niczego z miasta nie wywiózł.
To jeszcze nie ta skala
We Lwowie mieliśmy przyjaciela i partnera, dla którego wytwarzaliśmy produkty - firmę Dodo Socks. Bardzo nas wspierali. Pożyczyli nam pieniądze, za które mogliśmy kupić pierwszą partię sprzętu. Pojawiło się wiele pytań. Odbudować fabrykę, czy nie? Czy powinniśmy czekać? Wtedy myśleliśmy, że powinniśmy poczekać ze 2-3 tygodnie, bo tak mówili w wiadomościach. Więc czekasz, a potem zdajesz sobie sprawę, że życie toczy się dalej, a ty nic nie robisz. Więc jeśli będziesz czekać dłużej, możesz w ogóle nie być w stanie zebrać zespołu. A my musieliśmy wypełnić nasze zobowiązania, coś wyprodukować, zarobić i spłacić długi.
Tyle że nie mieliśmy od czego zacząć. Straciliśmy najważniejszą rzecz: sprzęt dziewiarski. On jest najdroższy, a wyprodukowanie go zajmuje dużo czasu, zresztą taki sprzęt nie jest produkowany w Ukrainie. Zakłócona została również logistyka. Wcześniej jeśli czekaliśmy na dostawy z Chin, wszystko szło przez Odessę. Teraz wszystko szło przez Rumunię, co opóźniało cały proces. Szukaliśmy używanych maszyn. Tyle że sprzętem, który inni byli gotowi nam sprzedać, nie mogliśmy wytwarzać produktów, które wcześniej mieliśmy asortymencie.

Gdy zdecydowaliśmy o wznowieniu produkcji, natychmiast rozpoczęliśmy negocjacje z zespołem. Na szczęście znaleźli się ludzie gotowi za nami pójść, ale nie wszyscy. Przed wybuchem wielkiej wojny zatrudnialiśmy 162 pracowników, lecz do Lwowa przeniosło się tylko 17 - wraz z rodzinami. Dzięki administracji obwodowej znaleźliśmy dla nich bezpłatne zakwaterowanie w akademiku i pomieszczenia, w których obecnie pracujemy. Kiedy wznowiliśmy produkcję, mieliśmy jedną dziewiarkę. Uczyła nowych, którzy przychodzili do nas pracować. Wciąż szukamy ludzi, którzy chcieliby dołączyć do produkcji. Potrzebujemy dziewiarzy, formierzy, szwaczek, pakowaczy, majstrów od sprzętu dziewiarskiego i maszyn do szycia. Zatrudniamy każdego, kto chce się uczyć i pracować. Poszliśmy nawet do centrum zatrudnienia i prowadziliśmy kampanię. Szukamy pracowników na wszystkie możliwe sposoby.
Oczywiście to jeszcze nie ta skala co przed wojną: w Rubiżnem mieliśmy 98 maszyn dziewiarskich, tutaj mamy 31. Było ponad 40 maszyn do szycia, tymczasem na pierwszym etapie odbudowy mieliśmy tylko dwie. Zaczęliśmy od prostego asortymentu: skarpetek dla dorosłych. Niedawno otrzymaliśmy sprzęt w ramach dotacji z USAID "Ekonomiczne wsparcie dla Ukrainy" i teraz mamy 47 nowoczesnych maszyn dziewiarskich. Można powiedzieć, że przywróciliśmy połowę dawnej produkcji. Staramy się jednak już nie myśleć o tym, co było, tylko stopniowo wszystko odbudowywać.
Ratunkowa partia bawełny
Nasza firma rozpoczęła działalność jako mała, rodzinna manufaktura prowadzona przez dwóch braci, Hennadija i Ołeha Misiurenków. W tamtym czasie popyt na produkty dziewiarskie był bardzo wysoki. Ołeh był dobry w konserwacji sprzętu, Hennadij zszywał palce w skarpetkach. Z czasem zaczęli zatrudniać pracowników. W 1994 r. zarejestrowaliśmy się jako jednoosobowa firma, a w 2011 r. otworzyliśmy Rubiniańską Fabrykę Pończoch.
Gdy w 2014 roku rozpoczęła się wojna, nasze główne rynki zbytu były w obwodach donieckim i ługańskim. Ale bardzo ucierpiały, więc zdecydowaliśmy się wejść na nowe rynki. Popyt był ogromny, a my nie mieliśmy wystarczającej ilości gotowych produktów. W 2017 roku zdecydowaliśmy się na ekspansję. Przenieśliśmy się do nowoczesnej siedziby i kupiliśmy sprzęt. Przed wielką wojną produkowaliśmy bogatą gamę wyrobów pończoszniczych: od rzeczy dla noworodków po produkty dla dorosłych. Robiliśmy też rajstopy dziecięce i damskie. To produkty, w których wytwarzanie zaangażowanych jest bardzo niewiele osób w Ukrainie.
Niektóre z naszych produktów szły na eksport, do Mołdawii, Czech i Holandii. Rozpoczęliśmy też współpracę z klientami z Hiszpanii i Niemiec. Współpracę z Czechami już wznowiliśmy: co dwa tygodnie przyjeżdża stamtąd do nas ciężarówka po zamówienia. Teraz jesteśmy w stanie produkować skarpetki dla noworodków. Rok przed wielką wojną rozpoczęliśmy produkcję profesjonalnych skarpet sportowych. Musiały być wysokiej jakości, zaawansowane technologicznie, z odpowiednimi strefami kompresji i amortyzacji, każdy model został zaprojektowany dla konkretnego sportu. Zostały przetestowane przez profesjonalnych sportowców, otrzymaliśmy informacje zwrotne, poprawiliśmy niektóre rzeczy, a zmieniliśmy inne. Żaden inny producent w Ukrainie nie wytwarzał takich rzeczy, dlatego chcieliśmy być pierwsi. Teraz otrzymaliśmy sprzęt, dzięki któremu możemy kontynuować nasz projekt.

Jesteśmy wyjątkowi także dlatego, że zawsze robiliśmy rzeczy w wielu kolorach. W Rubiżnem - w stu! Nawet biel występowała w trzech odcieniach: zimnej, ciepłej i zwykłej. Teraz mamy 80 kolorów. Mieliśmy szczęście, bo przed wybuchem wielkiej wojny zapłaciliśmy za trzy kontenery bawełny. Miały dotrzeć do Rubiżnego do 24 lutego, lecz dostawa się opóźniała, pokłóciliśmy się nawet o to z firmą logistyczną. Jednak wszystko skończyło się dobrze. Ta bawełna stała się dla nas małą odskocznią do odbudowy firmy. Na początku zaczęliśmy sprzedawać surowce, pozyskiwać kapitał obrotowy i wykorzystywać go do finansowania odbudowy oraz wypłat pensji dla pracowników.
Marzenie o dwóch fabrykach
Teraz naszym głównym zadaniem jest uruchomienie nowego sprzętu, znalezienie ludzi i stworzenie zespołu, byśmy mogli pracować przez całą dobę. W najbliższej przyszłości planujemy uruchomić linię rajstop damskich. Potem będziemy stopniowo wznawiać produkcję rajstop dziecięcych oraz testować i wprowadzać na rynek skarpety sportowe.
Przywrócenie pełnej produkcji jest nierealne. Po pierwsze - z braku pieniędzy. Kwestia pożyczek nie została jeszcze rozwiązana - na szczeblu państwowym nie ma jeszcze mechanizmu, który pomógłby nam je uzyskać. Gdy staniemy na nogi, planujemy też zbudować własną siedzibę firmy. Naszym wielkim marzeniem jest posiadanie dwóch zakładów produkcyjnych: jednego we Lwowie i jednego w Rubiżnem. Chcę, by pracownicy mogli wybierać, gdzie chcą mieszkać i pracować, by nie byli zmuszani do przeprowadzki.
Jestem przekonana, że po zwycięstwie Ukraina będzie rozwiniętym krajem europejskim o wysokim standardzie życia. I bez korupcji. Musimy tylko być cierpliwi. Ale nie możemy tylko czekać, trzeba działać. Jeśli wszyscy zrobimy coś dla zwycięstwa, jestem pewna, że wkrótce wszystko będzie dobrze.


Marta Małecka, polska wolontariuszka: Nie każdy jest bohaterem, ale każdy może nim zostać
Bizneswoman i filantropka Marta Małecka, właścicielka czterech odnoszących sukcesy polskich firm, założyła fundację, by pomóc Ukraińcom po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji. Dla niej nie ma rzeczy niemożliwych. Jeśli wojskowi na froncie potrzebują kamizelek kuloodpornych lub samochodów, dostaną je. Jeśli cywile na tyłach potrzebują rzeczy, leków lub sprzętu medycznego, otrzymają je. Marta Małecka jest w pełni zaangażowana w swoją pracę, bez względu na wszystko. Opowiedziała Sestrom o swojej pracy wolontariackiej, o tym, co motywuje ją do niepoddawania się i o swoich marzeniach po zwycięstwie Ukrainy.
Natalia Żukowska: Trzeciego dnia inwazji na pełną skalę byłaś już w Ukrainie. Dlaczego uznałaś, że musisz być po drugiej stronie granicy?
Marta Małecka: Jeszcze przed inwazją wszyscy widzieliśmy napięcie między Rosją a Ukrainą, a wiadomości pokazywały gromadzenie się rosyjskich wojsk na granicy białorusko-ukraińskiej. Ale nawet mnie, osobie bardzo zainteresowanej polityką, trudno było uwierzyć, że rozpoczęła się wojna na pełną skalę. Byłam w szoku, niezrozumieniu i strachu. Jedyne, o czym mogłam myśleć, to to, że nasz najbliższy sąsiad został zaatakowany. Tak się złożyło, że 24 lutego nie przebywałam w Polsce, tylko w Portugalii. Ale cały czas byłam pod telefonem. Razem z bratem, który zarządza jedną z moich firm, natychmiast zaczęliśmy zbierać potrzebne rzeczy. 27 lutego, kiedy lecieliśmy z mężem do domu, powiedziałam mu: "Kochanie, chciałabym, żebyśmy jeszcze dziś pojechali na Ukrainę. Jak tylko dotrzemy na miejsce, wyprowadzimy nasze psy, ubierzemy się ciepło i wyjedziemy". Zgodził się. Chcieliśmy zobaczyć na własne oczy, czego potrzebują ludzie.
NŻ: Jaki był klucz do tej pierwszej podróży?
MM: Pomyślałam, że gdyby wojna przyszła do Polski, nie byłabym w stanie uratować wszystkich. W naszym interesie była więc pomoc ludziom walczącym w Ukrainie. Po drodze po polskiej stronie widzieliśmy worki z ubraniami, namioty z ciepłym jedzeniem i kanapkami. Po stronie ukraińskiej to był koszmar: kobiety z małymi dziećmi stały w ogromnej kolejce przez kilka dni. Postanowiłam, że będziemy rozdawać żywność w drodze do Lwowa, a w mieście odbierzemy kobiety z dziećmi i zabierzemy je do Polski. Ważne było też dla mnie znalezienie wolontariuszy w Ukrainie, by nasza pomoc była ukierunkowana — trafiała bezpośrednio z rąk do rąk, a nie była składowana gdzieś w magazynach. Znaleźliśmy takich ludzi i zaczęliśmy z nimi pracować.
NŻ: Po powrocie do Polski założyłaś grupę w mediach społecznościowych o nazwie Grupa Ratunkowa. Czym dokładnie się zajmujesz?
MM: Dodałam do niej każdego, kto według mnie chciał i mógł coś zrobić. Od samego początku mamy zgrany zespół. Razem ładujemy ciężarówki, które wysyłamy do Ukrainy. Nasi wolontariusze podróżują po całej Ukrainie. Ostatnio dostarczyliśmy 4 optyczne kamery termowizyjne, drony i odzież dla wojska. Wysłaliśmy również dwa pojazdy. Jedna z ciężarówek, pick-up, znajduje się na obrzeżach Bahmutu. Ponadto dostarczyliśmy koła do aut, bo wojskowi ich potrzebują, a także części do czterech pojazdów, które często się psują. Dostarczyliśmy również dwa generatory, dwie stacje ładowania i napoje energetyczne dla snajperów. W sumie wysłaliśmy towar o wartości 150 tysięcy złotych. I tak co tydzień. W ubiegłym roku wysłaliśmy na Ukrainę 88 konwojów. Od czasu do czasu pytają mnie: "Dlaczego poświęcacie swój czas i pieniądze? Po co jeździcie do Ukrainy? Dlaczego poświęcasz setki godzin na pomoc?". Odpowiadam wprost: "Nie trzeba zmuszać ludzi do heroicznych czynów. Każdy z nas do pewnego stopnia chce lub nie chce być bohaterem".

NŻ: Kiedy i dlaczego zdecydowałeś się stworzyć własną fundację?
MM: Skala potrzeb stawała się zbyt duża, by działać w oparciu o zbiórkę publiczną. Na początku marca 2022 r. utworzyliśmy więc fundację. W naszych działaniach kierujemy się zasadą przekazywania niezbędnych rzeczy tym, którzy ich potrzebują, i wtedy, kiedy ich potrzebują. Nie ma sensu wysyłać zimowych ubrań latem. Tak samo postępuję w biznesie — robię tylko te rzeczy, które mają sens. W przeciwnym razie po co pracować? Od początku szukałam różnych organizacji do współpracy - aplikowałam do wielu fundacji nie tylko w Polsce, ale i w Ukrainie. Byłam zaskoczona, że ludzie ze sobą konkurują. Zawsze powtarzałam, że to jest maraton, a nie sprint. Bo jeśli wojna potrwa dłużej niż dwa lata, to kto pomoże? Nasza Fundacja Be a Hero pomaga po cichu. Niewiele się o nas mówi, nie występujemy w telewizji. Z drugiej strony dostarczyliśmy 180 pojazdów dla wojska i 20 ultrasonografów dla szpitali. Gdy ktoś do nas podchodzi, pytamy: "Co możemy dla ciebie zrobić?". Zapraszamy wszystkich, jesteśmy otwarci na każdego, współpracujemy z każdym, kto chce robić dobre rzeczy. Jedyny wyjątek: nie współpracujemy z politykami.
NJ: Skąd nazwa "Be a Hero"?
MM: Stąd, że każdy może być bohaterem i nie trzeba do tego wielkich czynów. W Chersoniu mam 90-letniego dziadka, który jest Polakiem z urodzenia. Mieszkał tam jeszcze przed Wielką Wojną. Aby być użytecznym i zajętym, uczy dzieci polskiego. Ogłosiliśmy zbiórkę podręczników i książek, z których dziadek mógłby korzystać podczas nauki. I okazało się, że każdy ma coś w domu. Czasem nawet 5 złotych to też pomoc. Jeśli 200 tysięcy osób da po 5 złotych, będziemy mieli milion. Aby zostać bohaterem, wystarczy przyjść w piątek do naszego magazynu i pomóc załadować samochody na Ukrainę. Albo ktoś może zrobić kanapki dla mężczyzn, którzy będą podróżować z pomocą humanitarną. Każdy może być bohaterem.
NŻ: Ile osób pracuje dla fundacji? Kim są?
MM: Ich liczba ciągle się zmienia, lecz regularnie to do 30 osób. Są też tacy, którzy przychodzą od czasu do czasu. Mamy w grupie dwie osoby z ukraińskimi korzeniami - syna i ojca, Daniela i Zenona Dowganów. Ten drugi ma 65 lat i nazywamy go "Rambo", jest emerytowanym mechanikiem. Nasi wolontariusze to ludzie różnych zawodów. Niektórzy remontują domy, inni naprawiają samochody, jeszcze inni pracują jako programiści, mamy też właścicieli firm - ludzi z wielkiego biznesu. Łączy nas to, że nie mamy żadnego interesu w tym, co robimy. Nikt z nas nie planuje zajmować się polityką. Jesteśmy nietypowym, demokratycznym stowarzyszeniem.
NŻ: Gdzie je kupujecie pojazdy dla wojska, które wysyłacie do Ukrainy? Niektórzy wolontariusze mówią, że teraz w Polsce trudno znaleźć dobre samochody.
MM: To prawda, obecnie w Polsce bardzo trudno za nieduże pieniądze znaleźć samochody, które byłyby w dobrym stanie. Czasami trudniej jest znaleźć samochód niż pieniądze na niego. Generalnie kupujemy samochody albo w Polsce, albo za granicą, ostatnio szukaliśmy ich w Szwecji. Nasz "Rambo", Zenon Dowgan, jeździ kupować dla nas auta: ogląda je, wydaje profesjonalną opinię i dopiero wtedy kupujemy. Następnie samochody przechodzą coś, co ktoś na Ukrainie nazwał przeglądem ginekologicznym i serwisem. Samochód wyjeżdża od nas nie tylko odmalowany, ale i w pełni sprawny. Dostarczamy samochody dla wojska, więc musimy być pewni, że wszystko jest w porządku. Na życzenie klienta możemy zamontować dodatkową blachę, dodać z tyłu miejsce na karabin maszynowy.

NŻ: Skąd wiesz, że zgłaszają się do Ciebie ludzie, którzy naprawdę potrzebują pomocy?
MM: Współpracujemy ze wspaniałymi ludźmi w Ukrainie, mamy do nich zaufanie. Kiedy mam wątpliwości, mogę sprawdzić informacje, kontaktując się z moimi przyjaciółmi w Ukrainie, którzy są zaangażowani w walkę z korupcją. Wysyłam im informacje o konkretnej ukraińskiej fundacji, a oni mi mówią: "Tak, to są wiarygodni ludzie". Albo przeciwnie: "Lepiej się z nimi nie kontaktować". Dzięki temu oszczędzamy czas i pieniądze.
NŻ: Kto teraz pomaga w finansowaniu pomocy?
MM: Nie mamy większych problemów z pozyskiwaniem pieniędzy. Mamy sponsorów, którzy na przykład przelali mi pieniądze w zeszłym tygodniu, a zakupów dokonaliśmy do piątku. Tego wieczora załadowaliśmy wszystko do ciężarówek i wysłaliśmy na trasę Lwów — Kijów — Charków — Kramatorsk — Dniepr — Zaporoże — Chersoń. Nasi sponsorzy są zaskoczeni tak szybkim tempem.

NZ: Jak wygląda obecnie sytuacja z pomocą? Czego ludzie potrzebują najbardziej?
MM: Na początku pomagaliśmy wszędzie i każdemu. Ktoś potrzebował pomocy ze zwierzętami - w porządku. Jakaś kobieta urodziła dziecko, ale nie ma wózka — w porządku. Teraz skupiamy się na kilku obszarach. Przede wszystkim pomagamy wojsku. By Ukraina mogła wygrać wojnę, musimy stale ją wspierać i pomagać armii. Wysyłamy samochody, drony, ubrania, optykę. Otrzymujemy list z zapotrzebowaniem od wojska i zaczynamy działać. Szukamy, kupujemy i wyposażamy. Po drugie, pomagamy dzieciom. Staramy się wspierać sierocińce. Pomagamy również domom opieki. Dostajemy wózki inwalidzkie, materace przeciwodleżynowe i pieluchy.
NŻ: Co motywuje Cię do jeżdżenia do Ukrainy?
MM: Nigdy nie zaakceptuję zła. Wiem, że mogłam wybrać inną ścieżkę, jestem właścicielką czterech firm. Daję pieniądze na pomoc, ponieważ to jedyny sposób, w jaki mogę zmienić świat na lepsze. Nie chcę też, by pewnego dnia Putin zaatakował inny kraj. Dlatego pomagam. Pomagam, by było mniej zła.

NŻ: Jesteś laureatką Nagrody Edukacyjnej im. Marka Edelmana. Co ona dla Ciebie oznacza?
MM: Doktor Marek Edelman był człowiekiem, który nigdy nie udawał, że świat jest piękny, a ludzie dobrzy. Zawsze mówił, że ludzie są dobrzy i źli: jednego dnia mogą być dobrzy, a drugiego nie. A jeśli ludzie pytają mnie, kto jest dla mnie autorytetem, to wymieniam dwie osoby: profesora Władysława Bartoszewskiego [polski mąż stanu i polityk, dyplomata, historyk, publicysta - aut.] i doktora Marka Edelmana [polski polityk żydowskiego pochodzenia, kardiolog, jeden z przywódców powstania w warszawskim getcie w 1943 r., bojownik o wyzwolenie Polski spod reżimu komunistycznego - aut.]. Ci ludzie pokazali wszystkim, że nawet jeśli myślisz, że nie możesz dziś nic zrobić - to możesz. Zawsze jest jakiś wybór. Ta nagroda nie jest tylko dla mnie, ale dla całego naszego zespołu. Nie każdy musi być bohaterem, ale każdy może nim zostać. Czasem nawet tylko na jeden dzień. I nie trzeba oceniać, czy warto, czy nie. Wystarczy cieszyć się, że choć na chwilę sprawiło się komuś radość.
NŻ: Prowadzisz odnoszący sukcesy biznes, zarządzasz kilkoma firmami. Jak łączysz to z wolontariatem?
MM: Po prostu ciężko pracuję. Nie ma innych magicznych sposobów. Postanowiłam poświęcić swój czas, energię i pieniądze na pomaganie. Dlatego nie mam czasu chodzić do kosmetyczki, nie mam czasu na relaks. Mam za to ogromną satysfakcję z tego, co robię. O mam swoje sposoby na relaks. Mam trzy psy i codziennie rano i wieczorem spaceruję z nimi przez godzinę po lesie. Wróciłam też do sportu, bo wiadomo: czasami są stresujące momenty i trzeba coś z tym zrobić. Na przykład kiedy Zaporoże jest ostrzeliwane, a Liza, nasza wolontariuszka, nie kontaktuje się, martwię się, czy wszystko z nią w porządku. Życie to wybór. Być może moje życie nie jest zbyt wygodne, ale robię to, co ma sens.
NŻ: Jak zmienia się stosunek Polaków do Ukraińców?
MM: To, że zwykli ludzie otworzyli swoje serca i domy, to cud. Czasami jest się tak sfrustrowanym, gdy widzi się, jak niektóre ukraińskie rodziny traktują bez szacunku nie tylko Polaków, ale ludzi w ogóle. Ale to statystyka. W każdym kraju są tacy ludzie. Ważne jest, aby kobiety z dziećmi, które przyjeżdżają do Polski, jak najszybciej znalazły pracę i usamodzielniły się. I oczywiście trzeba pamiętać, że jeśli jesteśmy gdzieś gośćmi, to powinniśmy zachowywać się jak goście, którym zależy na miejscu, do którego przyjechali. Szacunek powinien być po obu stronach.
NŻ: Co będzie pierwszą rzeczą, którą zrobisz po zakończeniu wojny w Ukrainie?
MM: Nie wiem, czy słyszałaś historię o tym, jak rakieta uderzyła w winiarnię gdzieś na obrzeżach Czerkasów. Prawie wszystkie produkty zostały zniszczone, zostało tylko kilka butelek. Kiedy wojna się skończy, będę świętowała jak wtedy, gdy dowiedziałam się o zwycięstwie polskiej opozycji w wyborach parlamentarnych. Będę piła to wino, pojadę też zobaczyć ukraińską flagę powiewającą na Krymie. I oczywiście chcę uściskać wszystkich żołnierzy i wolontariuszy, z którymi im pomagamy.


Miesiąc blokady: ukraińscy aktywiści maszerują pod Sejm
6 grudnia dziesiątki aktywistów zebrało się pod Sejmem, aby, jak to określili, "obudzić polskie władze". Dokładnie miesiąc temu polscy przewoźnicy zablokowali przejazd pojazdów na trzech punktach kontrolnych: Rawa-Ruska-Hrebenne, Jagodzin-Dorohusk i Krakowiec-Korczowa. Od 23 listopada strajkujący blokują czwarty punkt kontrolny, Szehyni-Medyka. Od miesiąca nie ma żadnych postępów w kwestii odblokowania granicy.

"Zebraliśmy się dziś pod Sejmem, by prosić polskich posłów o jak najszybsze odblokowanie ukraińskiej granicy. To jest pierwsza kwestia. Drugą jest stworzenie warunków do poprawy eksportu i importu między Ukrainą a Polską, co przyniesie maksymalne korzyści obu krajom. Trzecią kwestią, na którą chcielibyśmy zwrócić uwagę, jest wzmocnienie przeciwdziałania rosyjskiej propagandzie. Wszystkie te działania i protesty, które miały miejsce w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, nie odbyły się bez udziału naszego wroga" - powiedziała Victoria Tryfan, organizatorka wiecu i założycielka EU-Ukraine Trade Club.
Czytaj także: Blokada w listopadzie: jak rozwiązać sytuację na granicy

Tryfan podkreśliła, że nie tylko Ukraina cierpi z powodu blokady, szkodzi ona również interesom gospodarczym Polski. Jednak oprócz strat finansowych, polscy posłowie powinni zrozumieć, że stawką jest również życie i zdrowie kierowców, którzy stali się zakładnikami.
- "Mój ojciec jest kierowcą ciężarówki, a to, co się teraz dzieje, jest bardzo trudne do zniesienia dla kierowców z powodu zimna i mrozu. Dlatego musimy zwrócić uwagę na tę sytuację" - powiedział Anton, jeden z uczestników kampanii, który mieszka w Polsce od 8 lat.
Czytaj także: Mykoła Kniażycki: "Nie mam wątpliwości, że blokada granicy to operacja specjalna Federacji Rosyjskiej"

- Musimy zwrócić uwagę polskich władz, ponieważ nie było prawie żadnej reakcji z ich strony. Musimy także obudzić Ukraińców, aby protestowali przeciwko działaniom przewoźników na granicy" - powiedział Vasyl Komyn, jeden z aktywistów.

Protestujący przekazali marszałkowi Sejmu Szymonowi Hołowni list z prośbą o jak najszybsze rozwiązanie problemu.

W liście protestujący podkreślili, że w kontekście wojny, gdy przestrzeń powietrzna jest zamknięta, a porty morskie zablokowane przez Rosję, jedynym sposobem zaopatrzenia Ukrainy jest droga lądowa. A 90% wszystkich dostaw idzie przez Polskę. Dlatego konieczne jest nie tylko rozwiązanie kwestii obecnej blokady, ale także wypracowanie mechanizmów pozwalających uniknąć podobnych sytuacji w przyszłości.
Czytaj więcej także.: Blokada niewłaściwej granicy



Kobiety Azowa. Switłana. Wersja polska
Matka, która poszła na wojnę za zmarłego syna. To opowieść o Switłanie Worowej, niezłomnej kobiecie, która pewnego dnia zdecydowała, że musi kontynuować dzieło swojego syna, aby jego śmierć nie poszła na marne.

"Gracia" przeżyła 86 dni oblężenia Mariupola, a następnie 11 miesięcy niewoli. Po tym doświadczeniu kobieta wróciła na front i będzie walczyć, dopóki Ukraina nie zostanie całkowicie wyzwolona od rosyjskich okupantów.
Podziel się historią Switłany Worowej ze swoimi polskimi przyjaciółmi i tymi, którzy znają język polski. Każda historia z serii wideo Kobiety Azowa jest dostępna w dwóch językach - ukraińskim i polskim.


Listopad 2023: zdjęcia, które zrobiły na nas wrażenie
Życie każdej z nas mogłoby wyglądać zupełnie inaczej, gdybyśmy urodziły się lub mieszkały, gdzie indziej. Myślę o tym dość często, gdy patrzę na fotografie, które uwieczniają codzienne życie kobiet na całym świecie. Sestry.eu prezentują zdjęcia ukraińskich kobiet: żony prezydenta, studentki, babci, Miss Ukraine Universe, górniczki, matki. Wszystkie są niezwykłe w swoich rolach. To prawdziwe bohaterki, które inspirują i dają nam, swoim siostrom z innych części świata, wiarę w siłę kobiet, ducha niezależności i piękna.












Ratowanie ogonków: jak ZooPatrol pomaga zwierzętom podczas wojny
Od wybuchu wojny na pełną skalę liczba zwierząt znajdujących się w schroniskach i pod opieką wolontariuszy wzrosła o 60%. Według Centrum Badań Socjologicznych "Socioinform" daje to 25799 psów i 19473 kotów. Większość to zwierzęta domowe, porzucone przez właścicieli podczas ewakuacji. Irena Skakun jest jedną z tych, którzy "ratują ogonki". Spotkaliśmy się w Irpieniu, w schronisku zbudowanym przez organizację ZooPatrol, której Irena jest członkinią. Patrzą tam na ciebie setki oczu - chcę wierzyć, że wszystkie znajdą nowy dom i nową rodzinę. Mój kot Sahara również został uratowany z ulicy przez wolontariuszy - ludzi, którzy odczuwają ból z powodu każdego zwierzęcia, które straciło dom i bliskich podczas strasznych dni rosyjskiej wojny.
Tatiana Litwinowa-Michalenok: Ile zwierząt znajduje się obecnie w schronisku?
Irena Skakun: W schronisku przebywa 189 psów i 197 kotów. Niektóre zwierzęta są tam przetrzymywane tymczasowo. Sama mam osiem kotów. Nasz dyrektor, Dmytro Rewniuk, też ma jednego. Przyjmuje zwierzęta niepełnosprawne - koty niewidome, koty bez łap, kota z porażeniem mózgowym.
TLM: Dlaczego i kiedy pojawiła się potrzeba budowy schroniska?
IS: Nasza organizacja, ZooPatrol, została założona w marcu 2022 roku, zaraz po rozpoczęciu inwazji Rosji. Zaczęliśmy ratować zwierzęta uwięzione w mieszkaniach zamkniętych przez ich właścicieli. Niestety wiele z nich zostało porzuconych. Ewakuowaliśmy również zwierzęta z okolic Kijowa, gdy były już okupowane. Zdaliśmy sobie sprawę, że potrzebujemy miejsca do przetrzymywania zwierząt, dopóki nie znajdą nowych właścicieli. Różni ludzie wspierali nas darowiznami. Mieliśmy fundusze, aby zainwestować w budowę nowego schroniska zgodnie z europejskimi standardami. Dlaczego Irpień? W tamtym czasie to było miejsce, w którym istniała największa potrzeba ewakuacji zwierząt i znalezienia dla nich schronienia.

TLM: Powiedz nam więcej o ratowaniu zwierząt z zamkniętych mieszkań i domów. Kiedy zorientowaliście się, że jest problem?
IS: Wszystko zaczęło się, gdy przyjaciel Dmytro Rewniuka, założyciela ZooPatrol, przed inwazją pojechał odwiedzić swoich krewnych i po rozpoczęciu wielkiej wojny nie mógł szybko wrócić. Jakiś mężczyzna poprosił go o zabranie psa z jego zamkniętego mieszkania. Wtedy Dmytro pomyślał, że wiele osób może znaleźć się w takiej sytuacji, i opublikował post na Facebooku. W ciągu 2 godzin pojawiło się 7000 repostów. W kilka dni otrzymaliśmy około 600 próśb o pomoc dla zwierząt. Zaczęliśmy szukać wolontariuszy. W Kijowie i obwodzie kijowskim mieliśmy 22 patrole. To byli ludzie, którzy własnymi samochodami przyjeżdżali pod wskazane adresy. Zdarzało się, że trzeba było wycinać zawiasy z drzwi, oczywiście za zgodą właścicieli domów. Czasami robili dziurę w ścianie obok drzwi wejściowych, by nakarmić lub napoić zwierzęta. Wiele z nich było wyczerpanych, przez długi czas nie miały jedzenia i wody, niektóre jadły już ziemię z doniczek. Tam, gdzie klapa toalety była otwarta, zwierzęta mogły przynajmniej napić się wody.
Nie mogliśmy dotrzeć wszędzie, więc przekazaliśmy sąsiadom instrukcje, co mogą zrobić, jak wspierać zwierzęta do czasu powrotu właścicieli. Na przykład można było wybić dziurę w drzwiach, włożyć przez nią rurkę, by wdmuchiwać wodę i wrzucać jedzenie kawałek po kawałku. Kiedyś udało się nam otworzyć drzwi i wziąć na ręce kota, który za nimi stał. Jego żołądek był niemal pusty: mogliśmy wyczuć ziarenka suchej karmy, którą zjadł. To było bardzo trudne.

Ale były też dobre historie. Jedną z moich ulubionych jest ta o uratowaniu kota Patryka w rejonie Kijowa. Jego właściciele opuszczali Irpień w nocy, kiedy rozpoczął się ciężki ostrzał. Bardzo się spieszyli i nie mogli znaleźć swojego pupila. Okno w domu zostało wysadzone przez falę uderzeniową, a właściciele myśleli, że kot się przestraszył i przez nie uciekł. Po pewnym czasie sąsiedzi zauważyli tego kota na balkonie. Zadzwonili do nas, z trudem znaleźliśmy to zwierzę. Wyraz jego pyszczka, jakby chciał powiedzieć: "Nienawidzę całego świata", był trudny do zapomnienia. Zamieściliśmy zdjęcie kota na naszych mediach społecznościowych i właściciele zwierzaka je zobaczyli. Jeszcze tego samego dnia przyjechali z Chmielnickiego po swojego pupila. Byli bardzo szczęśliwi, bo myśleli, że już nigdy go nie zobaczą.
Była też niesamowita historia uratowania kota w Borodiance. Ten kot stał się jednym z symboli ukraińskiego oporu. Niemal 60 dni przebywał w domu zniszczonym przez rakietę. Dziennikarze fotografujący zniszczenia zauważyli go na 6 czy 7 piętrze ocalałej części budynku. W akcji ratunkowej pomogła Państwowa Służba Ratownicza. Był kłębkiem sierści, brudnym i śmierdzącym. Nie byliśmy pewni, czy przeżyje. Trafił do inkubatora, ponieważ jedno z jego płuc się zapadło. Ludzie nadali kotce przydomek Szafa, od szafki w Borodiance, która przetrwała nalot. W rzeczywistości jednak nosi imię Gloria i ma 12 lat. Jej właściciele opuścili dom, by odwiedzić krewnych - tuż przed uderzeniem pocisku. Cudem nic im się nie stało. Zwróciliśmy kotkę po leczeniu.

TLM: Jeździliście na misje ewakuacyjne do obwodów charkowskiego i donieckiego. Jak tam wygląda sytuacja zwierząt? Ile potrzebuje pomocy?
IS: Zaraz po zajęciu Izjumu, który leży w obwodzie charkowskim, nasi ludzie pojechali tam, przywieźli jedzenie i zabrali zwierzęta, które najbardziej potrzebowały pomocy. Osoby, które spotkaliśmy tam zaraz po deokupacji, były przekonane, że Kijów został zdobyty i nigdy nie wrócą do Ukrainy - tak potężna była kampania dezinformacyjna . Dziadkowie przychodzili do nas ze swoimi zwierzętami po jedzenie, ponieważ wszystkie sklepy zostały splądrowane.
W Wigilię pojechaliśmy do wsi Bohorodiczne w obwodzie donieckim. Przechodziła z rąk do rąk aż 14 razy, nie było tam ani jednego ocalałego domu. Kiedy wysiadłam z samochodu, wszędzie biegały głodne koty i psy. Gołym okiem było widać, że wiele cierpiało na różne choroby. Zabraliśmy koty, ale największy ból czuję na myśl o dużych psach. Bardzo trudno je ewakuować, ponieważ mamy mały samochód i ograniczone możliwości.
Później znajoma francuska dziennikarka przysłała nam więcej zwierząt z tej wioski. Ma mały fundusz charytatywny i była w stanie zabrać koty, które ukrywały się w piwnicy starej szkoły. Rosjanie urządzili w niej salę tortur i przetrzymywali mieszkańców. Koty ukrywały się tam przed psami, które były tak głodne, że chciały je zjeść.
Pojechaliśmy też do Konstantynówki, miasta w obwodzie donieckim. Doszło tam do silnego ostrzału, odebraliśmy prośbę o ewakuację. Mieszkańcy nie chcieli wyjeżdżać bez swoich zwierząt, zabraliśmy więc kilka psów. Są teraz z nami, czekając na właścicieli, którzy szukają domu dla swoich pupili. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Konstantynówki, pod silnym ostrzałem, zadzwoniła do mnie babcia. Poprosiła, żebym wzięła psa. Nie mogliśmy wrócić, nie mieliśmy miejsca [Irena opowiada tę historię ze łzami w oczach - red.]. Później pomogli jej inni wolontariusze.
TLM: O świcie 6 czerwca Rosjanie wysadzili tamę elektrowni wodnej w Kachowce. W sieci natychmiast pojawiły się zdjęcia bezradnych zwierząt w wodnej pułapce. Jak przebiegała akcja ratunkowa?

IS: Natychmiast zdecydowaliśmy się tam pojechać. Napisaliśmy o tym post w mediach społecznościowych, wzywając ludzi do przynoszenia jedzenia i wszystkiego, czego potrzeba zwierzętom. To była niezwykła konsolidacja społeczeństwa. Do obwodu chersońskiego przywieźliśmy około dwóch ton karmy.
Kiedy dotarliśmy do Chersonia, zaczęły się prowokacje. Wolontariusze odbierali telefony z prośbami o wskazanie miejsca zbiórki na ewakuację, a potem rosyjskie wojsko to miejsce ostrzelało. Musieliśmy być bardzo ostrożni. W Chersoniu nie ma alarmów przeciwlotniczych, a jeśli już się zdarzają, oznacza to, że zbliża się coś bardzo poważnego [rosyjska armia ostrzeliwuje region Chersonia artylerią, dronami, moździerzami i wyrzutniami MLRS, więc alarm przeciwlotniczy nie dałby ludziom czasu na schronienie się przed ogniem - red.]
Część naszego zespołu wraz z pracownikami DSNS [Państwowa Służba Ukrainy ds. Sytuacji Nadzwyczajnych - red.] udała się na plac Okrętowy, a ja z inną częścią - w teren. Połączyliśmy siły z wolontariuszami z Białej Cerkwi, z organizacji "Homeless World", którzy podróżują do najgorętszych miejsc i zabierają bardzo trudne do ewakuacji zwierzęta. Poprosili nas o pomoc w wiosce Kizomis. Kiedy tam pojechaliśmy, nie do końca rozumieliśmy, że to "szara" strefa, od wioski do rosyjskich pozycji było dwieście metrów. Była tam zalana wyspa, a na niej mnóstwo psów. Słyszeliśmy ich wycie. Udało nam się je zabrać.

Później pewna kobieta opowiedziała mi o psie, który od trzech dni siedział w zalanym miejscu, pomiędzy naszymi i rosyjskimi pozycjami. Rozmawialiśmy z policją. Powiedzieli nam, że mamy czas do 18:00, żeby się tam dostać, i żebyśmy byli bardzo ostrożni. Teraz pies jest w naszym schronisku, nazwaliśmy go Rybka. Okazało się, że siedział na dachu domu. Była tam siatka, która uniemożliwiała mu wydostanie się.
Do obwodu chersońskiego jeździliśmy trzy razy, w sumie zabraliśmy ponad 200 zwierząt.
TLM: Kim są obecnie wasi główni darczyńcy? Czy jest jakieś wsparcie z zagranicy?
IS: 60% do 40%. 60% to Ukraińcy, 40% obcokrajowcy. Jednak wśród tych ostatnich są również nasi mieszkający za granicą. Wiele uratowanych zwierząt mieszka za granicą, a my zabieramy je do nowych rodzin. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, gdy widzimy na przykład zdjęcie naszego kota w pobliżu wieży Eiffla.
Na początku inwazji mieliśmy wiele zdjęć rentgenowskich zwierząt, pokazujących kule i złamania po pobiciu. Mamy psa o imieniu Lis, któremu rosyjscy żołnierze przypięli ładunek wybuchowy. Wcześniej został dotkliwie pobity, leżał z urazem kręgosłupa.
.jpg)
Zebrałam te zdjęcia i chciałam zorganizować wystawę. Moja koleżanka, która uczy w Brazylii, zasugerowała, żebym urządziła ją tam. Dla Brazylijczyków to tylko kolejna wojna, która dzieje się gdzieś daleko, poza tym rosyjskie lobby jest tam bardzo silne. Brazylijczycy nie reagują na historie związane z wojną, ale bardzo lubią zwierzęta, zwłaszcza psy. Dlatego zorganizowaliśmy wystawę "Wojna od środka". Kiedy zobaczyli te zdjęcia rentgenowskie i usłyszeli historie naszych zwierząt, zareagowali bardzo dobrze. A dzieci i studenci natychmiast zaczęli wypytywać starszych, w jaki sposób Brazylia pomaga Ukrainie.

TLM: Dlaczego zdecydowałaś się zostać wolontariuszką? Jak udaje Ci się łączyć to z pracą i życiem prywatnym?
IS: Wszyscy ludzie w ZooPatrol pochodzą z kreatywnych dziedzin. Pracowałam nad filmami dokumentalnymi, jestem kierownikiem projektów kulturalnych, społecznych i edukacyjnych. Uczę też literatury ukraińskiej w Kijowskiej Małej Akademii Nauk. Wolontariatem zaczęłam się zajmować chyba już w szkole. Dorastałam w miejscowości Skwira, w obwodzie kijowskim, w prywatnym domu. Mój nieżyjący już dziadek był weterynarzem. Kiedyś mieliśmy wiele zwierząt - konie, krowy, kozy, wiele kotów i psów.
TLM: Byłaś dzieckiem, które przyniosło do domu kota lub psa ze spaceru?
IS: Tak (śmiech). Za każdym razem, gdy po szkole szłam na spacer z przyjaciółmi, słyszałam, jak coś miauczy. Potem przynosiłam to do domu: "No proszę, jak możemy go zostawić?". Ta sama historia za każdym razem.
Kiedy przeprowadziłam się ze Skwiry do Browarów, pewnego dnia wracałem z uczelni do domu i usłyszałam skomlenie szczeniaka pod samochodem. Zapytałam kilka starszych pań i dowiedziałam się, że maluch został potrącony przez samochód. Zastanawiałam się, co z nim zrobić, szukałam lokalnych wolontariuszy. Po tym incydencie sama zaczęłam regularnie pomagać zwierzętom.
Gdy rozpoczęła się inwazja, musiałam zabrać moją babcię z Browarów. Miała wtedy 90 lat, nie była zupełnie zdrowa i ciężko znosiła to, co się działo. Ale w tym czasie nie byłam sama. Miałam psa, którego przywiozłam z Wołowca na Zakarpaciu. Przykleił się do mnie na tamtejszej stacji kolejowej i chodził za nami przez cztery dni. Tak pojawił się u mnie Pierożek. Miałam też pięć kotów, które zabrałam z ulicy, dwa chomiki, które uratowałam od sąsiada, i dwa szczury. Zabrałam je wszystkie, teraz są u moich rodziców. Kiedy zdecydowałam się zabrać je z powrotem do domu, miałam już nowy dom zastępczy. Teraz mam osiem kotów.

TLM: Aby poradzić sobie z problemem bezpańskich zwierząt, potrzebujemy kompleksowego podejścia i wsparcia rządu. Co należy zrobić w pierwszej kolejności, aby zmniejszyć skalę problemu?
ES: Mam marzenie, aby ludzie nie kupowali zwierząt, ale je adoptowali. Chcę, by ludzie zrozumieli, że zwierzęta rasowe i nierasowe są takie same. Tak samo reagują na ludzi, są równie fajne. Sterylizacja zwierząt domowych jest również ważna, to ważne dla kontroli populacji. Oczywiście muszą też być świadomi właściciele, którzy rozumieją, że zwierzę nie jest zabawką ani prezentem urodzinowym. Dotyczy to wszystkich zwierząt - nie tylko kotów i psów, ale także gryzoni.
TLM: Jakie są plany ZooPatrolu? Dostrzegłam budowę na terenie schroniska.
IS: Bardzo chcemy zbudować duży ośrodek adopcyjno-rehabilitacyjny. Początkowo chcieliśmy, aby było to miejsce rehabilitacji zwierząt niepełnosprawnych, ponieważ mieliśmy ich wiele, w szczególności z urazami układu mięśniowo-szkieletowego. To było nasze wielkie marzenie, które przekształciło się w ośrodek rehabilitacyjno-adopcyjny. Widzimy w tym potencjał, to nasz ambitny plan i szukamy możliwości jego realizacji.



Portnikow o otruciu żony Budanowa: odziedziczyliśmy agentów po ZSRR
Próbę otrucia żony czołowego oficera ukraińskiego wywiadu wojskowego, Kyryło Budanowa, trudno nazwać sensacją. Jeśli jest to sensacja, to spodziewana, ponieważ jego otoczenie podkreśliło, że przeżył już kilka prób zamachu na swoje życie i dlatego stara się prowadzić raczej ostrożny tryb życia, aby uniknąć kolejnych. Teraz, jak widzimy, były próby zbliżenia się do Budanowa poprzez jego żonę i GUR, i nie mam wątpliwości, że te próby, oczywiście przez rosyjskie służby specjalne, będą kontynuowane w przyszłości. Dla Espreso.tv napisał w swoim felietonie dla Espreso.tv ukraiński publicysta i dziennikarz Witalij Portnikow
Ogólnie rzecz biorąc, nie ma to nic wspólnego z tym, jak długo potrwa wojna Rosji z Ukrainą, ani z wynikiem działań wojennych. Rosjanie są znani z wytrwałości w niszczeniu swoich wrogów. Pamiętamy z historii sowieckich służb specjalnych, jak wiele wysiłku włożono w wyeliminowanie każdego, kto nie podobał się sowieckim przywódcom. Józef Stalin wielokrotnie wysyłał grupy rebeliantów na swojego byłego głównego rywala, członka Biura Politycznego Komitetu Centralnego Rosyjskiej Bolszewickiej Partii Komunistycznej, Lwa Trockiego. Ostatecznie został on zamordowany tylko dzięki pomocy zwerbowanego agenta, który przebywał w Meksyku, gdzie Trockiemu udzielono azylu politycznego.
Historia zabójstw przywódców ukraińskich ruchów narodowych, w szczególności Stepana Bandery, stała się podręcznikowa. Wiadomo, że sowieckie służby specjalne kilkakrotnie próbowały zabić przywódców Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, a wcześniej, w latach dwudziestych, zabijały i chwytały przywódców rosyjskich organizacji politycznych wrogich bolszewikom.
Walka z tymi, którzy nie lubią prezydenta Rosji Władimira Putina, jest również dobrze znana. Putin wysyła specjalnych trucicieli na byłych agentów rosyjskich służb specjalnych, którzy następnie otrzymują wysokie stanowiska i nagrody w rosyjskim systemie władzy. Człowiek, który zabił Aleksandra Litwinienkę, byłego oficera rosyjskich służb specjalnych, a później współpracownika oligarchy Borysa Bieriezowskiego, został członkiem Dumy Państwowej. To s sygnał do każdego, kto chce pracować dla Kremla: zabij, a otrzymasz zasłużoną nagrodę.
Szefowie ukraińskich służb wywiadowczych i obronnych są na specjalnej liście na Kremlu, ponieważ z punktu widzenia Władimira Putina i jego towarzyszy są przywódcami "separatystycznego podmiotu", który ponadto wykonuje bezpośrednie instrukcje od głównych wrogów Władimira Putina - przywódców krajów zachodnich. I z tymi ludźmi oczywiście trzeba się rozprawić; to nie tylko zdrajcy. To ludzie, którzy przyczyniają się do tego, że najważniejsza część historycznej Rosji pozostaje poza granicami ich państwa. Mają czelność zakłócać plany i zamiary Władimira Putina i przywódców rosyjskich służb specjalnych - oczywiście takich ludzi trzeba zniszczyć. Dlatego nie ma wątpliwości, że zamachy na życie Budanowa będą kontynuowane, podobnie jak zamachy na członków jego osobistej i oficjalnej świty.
Nie ma wątpliwości, że przywódcy Ukrainy znajdują się na czarnej liście Władimira Putina, a polowanie na nich będzie trwało, nawet jeśli zobaczymy koniec wojny rosyjsko-ukraińskiej. Szef Kremla, jeśli ma istnieć i przewodzić Federacji Rosyjskiej, nigdy nie pozwoli, by jego blitzkrieg i upokorzenie, jakiego doznał w ostatnich dniach lutego ubiegłego roku, pozostały bez odpowiedzi. Ludzie zaangażowani w to upokorzenie są jego osobistymi wrogami - tylko ich śmierć może w jakiś sposób wprawić go w dobry nastrój. Ponadto nie zapominajmy, że oprócz osobistej zemsty i nienawiści istnieje również trzeźwa kalkulacja polityczna, którą wyróżnia się prezydent Federacji Rosyjskiej, który wie, jak połączyć swoją zemstę z intencjami politycznymi.
Zniszczenie najwyższego kierownictwa politycznego Ukrainy, kierownictwa ukraińskich służb specjalnych i przywódców wojskowych to kolejny krok w kierunku destabilizacji Ukrainy, której Władimir Putin nienawidzi. Jeśli przyjąć logikę wojny na wyniszczenie, którą rosyjski przywódca zamierza prowadzić przeciwko państwu ukraińskiemu w najbliższych trudnych latach, to oczywiście destabilizacja Ukrainy jest ważnym obszarem jego działalności. Jeśli uda mu się zabić kogoś ważnego, a tym bardziej znanego w mediach, w Ukrainie lub w służbach wywiadowczych kraju, będzie to sygnał dla wszystkich innych: wy też będziecie celem, więc zaprzestańcie aktywnej pracy, jeśli chcecie po prostu przetrwać tę wojnę.
W związku z tym do Ukrainy należy dziś ochrona życia tych, którzy są przedstawicielami jej kierownictwa, służb specjalnych i dowództwa wojskowego. Ważne jest, aby uświadomić sobie, jak poważna jest infiltracja rosyjskich agentów w ukraińskich strukturach państwowych i bezpieczeństwa. Infiltracja ta trwa od wielu dziesięcioleci niepodległości Ukrainy i nigdy nie została zatrzymana. Żyjemy w kraju, w którym Komitet Bezpieczeństwa Państwowego Ukraińskiej SRR został po prostu przemianowany na Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy, a okręgi wojskowe Ukraińskiej SRR, tj. armia radziecka, zostały po prostu ogłoszone armią ukraińską, a wszyscy żołnierze radzieccy, którzy służyli wówczas w Ukraińskiej SRR, zostali poproszeni o przysięgę wierności nowo powstałemu niepodległemu państwu.
Innymi słowy, możemy powiedzieć, że odziedziczyliśmy już po państwie radzieckim tych samych agentów, którzy istnieli we wszystkich tych strukturach i którzy byli związani z Komitetem Bezpieczeństwa Państwowego Związku Radzieckiego, Głównym Zarządem Wywiadowczym Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Związku Radzieckiego i innymi strukturami, które natychmiast stały się strukturami rosyjskimi i zaczęły działać na rzecz przywrócenia integralności terytorialnej tak zwanej "historycznej Rosji", czyli powrotu do Związku Radzieckiego. Musimy więc pamiętać, że wszystkie problemy, które istnieją dziś na Ukrainie, to nie tylko wina Rosjan, ale naszej własnej nieumiejętności budowania państwa, naszej własnej nieudolności, naszego własnego braku zrozumienia zagrożenia. I szkoda, gdy ludzie, którzy nas chronią, padają ofiarą tego niezrozumienia i nieumiejętności. Może to jest sygnał, żebyśmy wreszcie zaczęli budować państwo od podstaw, a nie jako replikę byłej ukraińskiej republiki radzieckiej.


"Nikt nie chce być zgwałcony ani zabity": izraelskie doświadczenia podczas wojny
Ruth Dorum jest izraelską psychoterapeutką, dramaterapeutką i specjalistką w zakresie terapii traumy i interwencji kryzysowej. Ma doświadczenie w pracy w ośrodku dla kobiet, które doświadczyły przemocy seksualnej. Pracuje z osobami ze złożoną traumą pourazową, żałobą i ocalałymi z Holokaustu. Szkoliła między innymi ukraińskich specjalistów pracujących z ofiarami przemocy seksualnej. - Przemoc seksualna podczas wojny jest często wykorzystywana jako broń, która ma upokorzyć ofiarę - podkreśla. Sestry rozmawiają z Ruth o tym, jak Izrael pracuje z osobami z zespołem stresu pourazowego, jak pomaga ofiarom przemocy seksualnej oraz o roli państwa we wspieraniu tych, którzy stracili swoich bliskich podczas wojny.

Natalia Żukowska: 7 października terroryści ze Strefy Gazy nie oszczędzili ani kobiet, ani dzieci. Dopuścili się na terytorium Izraela okrucieństw podobnych do zbrodni popełnionych przez Rosjan w Ukrainie. Jak wygląda pomoc psychologiczna dla tych, którzy przeżyli i widzieli te okropności?
Ruth Dorum: Przed trwającą teraz wojną nie było wojen, w których wróg wkraczałby na nasze terytorium i masakrował ludzi, nie oszczędzając kobiet, dzieci czy osób starszych. To się nigdy wcześniej nie zdarzyło. Dlatego nie mieliśmy przypadków przemocy seksualnej podczas wojny. W Izraelu ten obszar psychoterapii jest bardzo rozwinięty, lecz nie wokół wojny, a wokół przemocy, która może zdarzyć się wszędzie: w domu, na ulicy, z udziałem przyjaciół, w firmie. Niestety obecnie wiemy jeszcze o wielu przypadkach gwałtów dokonywanych przez terrorystów. Nie sądzę, aby w jakimkolwiek kraju istniały specjalne służby, które byłyby gotowe na takie zdarzenia, by istniał wyszkolony sztab specjalistów, którzy tylko siedzą i czekają na jakąś katastrofę. Zazwyczaj tak nie jest. Mamy specjalne ośrodki, które zapewniają wsparcie. Oczywiście są też różne służby rządowe, jednak kiedy rozpoczęła się wojna, potrzebowały one czasu na zorganizowanie się. Oczywiście wielu specjalistów od traumy natychmiast zaczęło udzielać pomocy psychologicznej jako wolontariusze. Stopniowo państwo przejęło nad tym kontrolę. Wiele osób ucierpiało. Zginęło ponad 1400 osób, w skali naszego kraju to ogromna liczba. W Izraelu prawie nie ma osób, które nie znałyby kogoś, kto został zabity. Czy mamy wystarczającą liczbę specjalistów? Tego nie mogę jeszcze powiedzieć, minął dopiero pierwszy miesiąc wojny. Nadal działamy w ramach pomocy kryzysowej. Na tym etapie nie ma czegoś takiego, że ktoś jest poszukiwany i nie zostaje odnaleziony. Mamy wielu specjalistów od traumy, bo taki jest nasz kraj, który wyrósł po Holokauście.
NŻ: Jakie historie zrobiły na Tobie największe wrażenie jako psycholożce?
RD: Jest wiele rzeczy, które wydarzyły się podczas inwazji Hamasu. Żaden normalny, cywilizowany człowiek nie jest w stanie ich zrozumieć. Było wiele faktów, które wstrząsnęły mną do głębi, ale nie powinniśmy teraz o tym rozmawiać. Uważam, że to niewłaściwe. Nie polecam nawet oglądania tych przerażających filmów, to nam nie pomoże. Po pierwsze, masz wystarczająco dużo własnych horrorów, a po drugie, nie dadzą ci one nic poza strachem. Mózg nie rozumie, gdzie dokładnie dzieją się te wydarzenia - blisko czy daleko od ciebie - i będziesz w stanie długotrwałego stresu. To nie jest skuteczne, a co najważniejsze - to niebezpieczne. Z drugiej strony mogę powiedzieć, że jest wiele historii - przykładów heroizmu: jak zachowywali się zwykli ludzie, jak bronili swoich kibuców, jak pomagali sobie nawzajem. To są historie, które inspirują. W rzeczywistości kłopoty przyszły do domów wielu Żydów. Mieszkam na północy kraju. Ci, którzy ucierpieli z powodu zbrodni Hamasu, są w centrum i na południu. W moim sąsiedztwie nie ma ludzi, którzy ucierpieliby osobiście. Zarazem jestem blisko rodzin, których bliscy zginęli - żołnierzy, których krewni zostali porwani przez terrorystów. Znamy tych ludzi osobiście.
NŻ: Pomagasz ofiarom przemocy seksualnej od prawie 15 lat. Z jakimi wyzwaniami najczęściej spotykasz się w swojej pracy?
RD: Prośby są różne, ale wszystkie historie są podobne. Zazwyczaj ludzie uciekają się do terapii, aby powrócić do normalnego, znajomego życia. Trauma to nie tylko przemoc seksualna. To wszystko, co odciska piętno na naszym ciele i duszy. Pracuję głównie z kobietami. Szukają pomocy, bo nie potrafią budować zdrowych relacji i trudno im wrócić do świata, zaufać światu i ludziom.
Kobiety często obwiniają siebie zamiast obwiniać sprawcę przemocy. Bardzo często społeczeństwo narzuca kobietom poczucie winy tam, gdzie nie jest to ich wina
Osobom doświadczającym traumy trudno kontrolować swój nastrój. Mogą się czuć przygnębione, bać się wychodzić z domu lub wracać do pracy. Mogą również mieć problemy z ciałem i nagle zachorować.

NŻ: Jak wygląda sytuacja w Izraelu, jeśli chodzi o wsparcie psychologiczne dla osób, które doświadczyły przemocy lub były świadkami okrucieństw? Jak rozwinięta jest kultura szukania pomocy?
RD: W Izraelu zwyczajowo szuka się pomocy i chodzi na terapię. W ostatnich latach pojawia się coraz więcej takich próśb. Nie ma już takiego przestarzałego stereotypu: jeśli idziesz na terapię, jesteś szalony. To już raczej oznaka statusu, że dana osoba może sobie pozwolić na terapię, może o siebie zadbać. Przed wojną do ośrodków pomagających kobietom, które doświadczyły przemocy, ustawiały się kolejki. Nie dlatego, że w naszym kraju jest dużo przemocy. Mamy ją, jak wszyscy. Po prostu kobiety rozumieją, że potrzebują pomocy. Mieszkańcy naszego kraju wiedzą, gdzie mogą uzyskać pomoc, mówi się o tym bez końca w radiu, jest wiele reklam. Ludzie nie są pozostawieni sami sobie.
NŻ: Jaka jest w tym rola państwa?
RD: Państwo przede wszystkim finansuje, a także umożliwia rozwój struktury, w której ludzie mogą uzyskać pomoc. Mamy usługi socjalne, które wspierają rodziny. Na przykład kobieta, która straciła córkę, nie jest pozostawiona sama sobie. Ma mnie, terapeutę i pracownika socjalnego. Zazwyczaj pomoc jest udzielana natychmiast. Im szybciej, tym lepiej. Dalsze wsparcie zależy od potrzeb. Na pewno ważne są pierwsze tygodnie. Osoba, która przeżyła traumę - tragiczną utratę bliskich lub doświadczyła przemocy - otrzymuje terapię bezpłatnie przez kilka miesięcy. Mamy różne programy, z których większość jest objęta ubezpieczeniem. Państwo wykonuje świetną robotę, ale nie jesteśmy doskonali. Jesteśmy teraz na samym początku wielkiej wojny. Praca na rzecz pomocy ludziom wciąż jest rozwijana.
NŻ: Jakiej rady udzieliłbyś rodzinom i przyjaciołom ofiar? Jak rozmawiać, by nie wywołać traumy? Czego absolutnie nie robić?
RD: Nie powinieneś odrzucać danej osoby. Nie powinieneś mówić: "To nic takiego! To może przydarzyć się każdemu!". Nie musisz wnikać w duszę swoimi pytaniami, jeśli dana osoba nie jest gotowa o tym rozmawiać. Musisz zrozumieć, że nikt nie chce zostać zgwałcony ani zabity. Chcemy żyć i cieszyć się życiem. Dlatego jeśli kobieta znajdzie się w sytuacji przemocy, oczywiste jest, że tego nie chciała. I absolutnie zabronione jest obwinianie jej za to, co się stało, mówienie, że zrobiła coś złego! Radziłabym więcej słuchać, wspierać ją. I skierować taką osobę do specjalisty, który pomoże jej zrozumieć, co dzieje się z jej ciałem i jak przetrwać to, co się stało.

NŻ: Co się stanie, jeśli zignoruje się wizytę u specjalisty?
RD: Porównajmy to do złamania: noga nie zrośnie się prawidłowo. W przypadku ciała rozumiemy to. Ale trauma i dusza to nasz mózg - po prostu tego nie widzimy. To układ nerwowy, który może zacząć działać tak, jakby trauma się nie skończyła. Człowiek nadal żyje inaczej niż by chciał, może doświadczać ogromnego stresu, wybuchów złości, czuć się niepewnie i cierpieć na różne choroby. Na przykład kobiety często mają problemy ginekologiczne. Istnieją badania wskazujące, że trauma wpływa na nasze zdrowie fizyczne. Jeśli nie zainterweniujesz na czas, możesz pozostać z objawami traumy. W przyszłości mogą pojawić się trudności w budowaniu relacji, np. relacji z dziećmi, i niezdolność do cieszenia się pełnią życia.
NŻ: W Ukrainie istnieje projekt o nazwie "Gidna", który pomaga kobietom z doświadczeniem przemocy seksualnej podczas wojny. Zaangażowani w niego specjaliści zostali przeszkoleni między innymi przez Ciebie. Jakie nowe doświadczenia zdobyli?
RD: Szkoliłam nie tylko specjalistów z "Gidna". Prowadzę również kurs pod nazwą "Opieka kryzysowa po przemocy seksualnej". Głównym celem jest zapobieganie rozwojowi traumy pourazowej. Szkolenie zostało przeprowadzone pod auspicjami Izraelskiej Koalicji Traumy; przeprowadzili ogromną liczbę kursów. Jeśli chodzi o "Gidnę", towarzyszę ich zespołowi, ponieważ to ich specjalizacja. Przemoc seksualna jest bardzo rozpowszechniona. Według statystyk co piąta kobieta doświadcza przemocy seksualnej w czasie pokoju. Ukraina, podobnie jak Izrael, jest w stanie wojny. Cała pomoc jest teraz pomocą kryzysową. Pierwszą rzeczą, której uczę, jest to, że nasze ciało ma trzy automatyczne reakcje na niebezpieczeństwo: uciekaj, walcz lub zastygnij. Wiele osób, które znajdują się pod ostrzałem, nie wie, że ich ciała działają szybciej niż ich mózgi. To jest to, co zawsze dzieje się z nami w stanie zagrożenia.
Bardzo często w momencie traumy po prostu zamieramy. Jeśli więc kobieta w takiej chwili zamarła, nie oznacza to, że zgadza się na to, co się dzieje. To normalna reakcja na traumę. I często ratuje nam życie, ponieważ opieranie się komuś, kto jest silniejszy, może być niebezpieczne
Ale my tego nie wybieramy. Nasz mózg decyduje za nas, jak ciało zachowa się w danym momencie. Wyjaśniam, czym jest przemoc seksualna. To sytuacja, w której występuje silna i słaba relacja, upokorzenie i przekształcenie ciała w przedmiot, który jest wykorzystywany. Przemoc seksualna podczas wojny jest często wykorzystywana jako broń upokarzająca.
NŻ: Kwestia uchodźców jest bardziej aktualna niż kiedykolwiek. Przeprowadziłaś się do Izraela ponad 20 lat temu - wróciłaś do swojej ojczyzny. Czy łatwo było Ci się przystosować? Co było najtrudniejsze?
RD: Nie jestem uchodźczynią, jestem imigrantką. I mogę powiedzieć, że imigracja również może być traumą. W emigracji są aspekty straty, tak jak w życiu uchodźcy. Czym jest trauma? To wydarzenie, które nagle wkracza w nasze życie w negatywny sposób. Mamy "przed" i "po". To odbiera nam kontrolę. Podczas adaptacji nie było mi łatwo przyzwyczaić się do mentalności - tutaj jest inaczej. Potrzeba nam dużo czasu, by poczuć się jak w domu. I myślę, że to jest najtrudniejsze: poczuć się w nowym życiu i w nowym miejscu.
NŻ: Ile czasu zajęło ci poczucie się jak w domu, zapuszczenie korzeni i poczucie się w tym kraju jak u siebie?
RD: W Izraelu istnieje tradycyjny podział, zgodnie z którym imigranci są imigrantami przez pierwsze 5 lat. Po 10 latach jesteśmy nazywani "starymi wyjadaczami". Poczułam się jak w domu, kiedy zaczęłam płynnie mówić po hebrajsku; zajęło mi to kilka lat. Najtrudniejszą częścią adaptacji była nauka języka. Ale także inne jedzenie i klimat; musiałam przyzwyczaić się do upałów. Kiedy przyjechałam do Izraela, było wiele ataków terrorystycznych. Autobusy wybuchały - przyzwyczajenie się do tego również zajęło trochę czasu. Przeprowadziłam się do Izraela z Rosji, dorastałam w małym miasteczku niedaleko Petersburga. Moi dziadkowie i ojciec mieszkali w Ukrainie. Są pochowani niedaleko Czernihowa.
NŻ: Wiele osób uciekło z obszaru aktywnych działań wojennych jedynie z plecakami, a czasem bez nich. Niektórzy zostali bez dachu nad głową. Jak to przeżyć? Jak się nie poddać?
RD: Ważne jest, aby pamiętać, co się stało, i stopniowo budować nowe. Tak właśnie działa nasz mózg. Często nasz dom to takie haczyki spokoju, pewności siebie, stabilności i bezpieczeństwa. W nowym miejscu potrzeba czasu, aby ponownie zbudować te haczyki, których się trzymamy. To niełatwy proces. Dobrze jest mieć znajomych lub przyjaciół, najważniejsze to nie być samotnym. Ważne jest, aby zrozumieć, że to jest proces. Im jesteśmy starsi, tym trudniej nam to zrobić. I ważne jest, aby dzieci miały wsparcie - trzeba często je przytulać, angażować je w kreatywność.
Musisz także nauczyć się być elastyczna. Nie powinnaś obawiać się podjęcia pracy, która nie jest prestiżowa. Trzeba wierzyć, że to tymczasowe. Kiedy przyjechałam do Izraela, miałam 21 lat. Miałam już wykształcenie wyższe, ale pracowałam jako kelnerka, w sklepie i przy obsłudze klienta. Zawsze uwielbiałam komunikować się z ludźmi. To było w okresie kiedy przechodziłam przez fazę adaptacji, czyli naukę języka i budowanie więzi społecznych. Ważne jest, by być elastycznym, a jednocześnie nie zatracić siebie.
NŻ: Czy warto żyć pełnią życia podczas wojny? A może powinniśmy zrezygnować z niektórych rzeczy?
RD: Istnieje coś takiego jak poczucie winy ocalałego, to znane zjawisko. Kiedy pojawia się wielki zbiorowy smutek lub coś dzieje się blisko nas, czujemy się winni, ponieważ dobrze sobie radzimy. A potem możemy wyrazić solidarność z ofiarami w taki sposób, że żyjemy tak, jakbyśmy czuli się źle, jakbyśmy karali siebie za to, że coś złego nam się nie przydarzyło i żyjemy.
Zawsze należy żyć pełnią życia. Często możemy być wsparciem dla tych, którzy zmagają się z trudnościami. Można żyć pełnią życia i robić coś dobrego. Dbając o własne zasoby, możemy bardziej pomóc innym
To mogą być darowizny, telefon do tych, którzy zmagają się z trudnościami. Samo wysłuchanie ich również pomoże. Wielu ocalałych z Holokaustu mówi, jak ważne jest, aby nadal żyć pełnią życia, bez względu na wszystko. Holokaust był wielką narodową tragedią i wielu ludzi przeżyło traumę. Byli tacy, którzy stracili wielu krewnych, całe rodziny. Ale byli też tacy, których Holokaust oszczędził. Możemy wybrać traumę lub życie. Powinniśmy wybrać życie.
NŻ: Mieszkasz w kibucu daleko od granicy ze Strefą Gazy. Jak tam teraz wygląda sytuacja? Czy na ulicach są żołnierze?
RD: Mamy w kibucu żołnierzy. Nie jest ich wielu, ale wystarczająco wielu, by chronić nas w razie niebezpieczeństwa. Kibuc jest terenem zamkniętym, a wojsko stoi przy wejściu. Nawiasem mówiąc, niektóre kibuce, które znajdowały się na granicy ze Strefą Gazy, były w stanie ostrzelać terrorystów. Zamknęły bramy i chroniły swoje terytorium. Kibuc jest jak mała forteca.
NŻ: Jak wytłumaczyć dziecku obecność ludzi z bronią? Jaki jest najlepszy sposób na zrobienie tego, by nie zaszkodzić psychice dziecka?
RD: Mam czwórkę dzieci. Najstarsze ma 12 lat, najmłodsze 3,5 roku. Kiedy rozmawiasz z dziećmi o wojnie, ważne jest, aby mówić o tym, co widzą. Odpowiadam moim dzieciom, jeśli mnie o coś zapytają. W Izraelu ludzie z bronią są zjawiskiem powszechnym. Mamy obowiązkową służbę wojskową dla wszystkich. Mogę więc powiedzieć, że moje dzieci nie są jeszcze tym zbytnio zainteresowane. Wiedzą, że nasze wojsko nas chroni. Ważne jest, aby rozmawiać z dziećmi otwarcie i zgodnie z prawdą. Ważne jest również, aby używać właściwego tonu.
Dorosły musi nauczyć się kontrolować swoje emocje. Jeśli matka przeżywa ciężkie chwile, płacze, przenieś rozmowę na dziecko. Musisz być spokojna
NŻ: Jak przystosowuje się wojskowych do życia w cywilu? Jak wojna wpływa na ich psychikę?
RD: W Izraelu obecny system pomocy nie pojawił się z dnia na dzień. Z każdą wojną uczymy się czegoś nowego. Uczymy się na błędach z wojny na wojnę. Każde państwo musi wiedzieć, czego potrzebuje. Najważniejsze jest, aby każdy, kto potrzebuje pomocy po wojnie, mógł ją otrzymać. Praca z traumą bardzo się zmieniła w ostatnich dziesięcioleciach. Istnieje duża różnica między tym, jak to wyglądało podczas wojny w Wietnamie, i tym, co jest teraz. Dlatego w Ukrainie ustanowienie procesu pomocy zajmie trochę czasu. Ważne jest również, aby sami wojskowi zrozumieli, że powrót do zdrowia jest ważnym procesem. W rzeczywistości wiele osób wyzdrowieje samodzielnie - bez pomocy specjalistów. Wystarczy im zwykłe wsparcie ze strony rodziny i przyjaciół. Nie każdy będzie potrzebował terapii. Z drugiej strony konieczna jest praca w społeczeństwie, aby ludzie wiedzieli, czym jest posttrauma, i szukali pomocy. Jednocześnie należy stworzyć strukturę pomocy osobom cierpiącym na zespół stresu pourazowego. Potrzebnych będzie wielu specjalistów od traumy.
NŻ: W Izraelu leczenie, rehabilitacja fizyczna i psychologiczna personelu wojskowego to nie tylko dziedzina medycyny, ale kwestia bezpieczeństwa narodowego. Jak Twój kraj radzi sobie z syndromami pourazowymi u wojskowych?
RD: Zaczynamy pracę z wojskowymi jeszcze przed wystąpieniem zespołu pourazowego. Podobnie jest z cywilami. Każdy może uzyskać natychmiastową pomoc kryzysową. Jest darmowa i dostępna dla każdego. W wojsku ten system działa wewnątrz armii. Kadra dowódcza i zwykli żołnierze są szkoleni w zakresie pewnych technik pomagania sobie nawzajem na polu bitwy, aby uniknąć rozwoju zespołu stresu pourazowego. Armia ma również system odsiewania osób, które są narażone na ryzyko rozwoju zespołu stresu pourazowego. Takie osoby nie są odsyłane na pole bitwy. Najważniejszą rzeczą dla nas jest jednak zapobieganie wystąpieniu zespołu stresu pourazowego. Każdy żołnierz może szukać pomocy psychologicznej - i otrzymuje ją. Mamy psychologów wojskowych, którzy zawczasu starają się ustalić, czy z żołnierzem jest wszystko w porządku.
Celem naszej armii nie jest doprowadzenie jak największej liczby ludzi na pole bitwy. To byłoby niewłaściwe, bo oznaczałoby więcej ofiar
W Izraelu każda jednostka ma psychologa wojskowego, który ocenia stan psychiczny żołnierza przed i po każdej misji. Dowódca też może powiedzieć psychologowi, aby zwrócił uwagę na konkretnego żołnierza. Zresztą sami żołnierze również mogą o tym mówić.
NŻ: Jakie będą pierwsze problemy, które Ukraińcy i Izraelczycy napotkają po zakończeniu wojny?
RD: Kiedy stajemy w obliczu poważnych zbiorowych traum, trudno nam zrozumieć, jak działa świat i jak będziemy w nim żyć. Trauma często wpływa na nasze zaufanie do świata. Musimy je odbudować. Powrót do dawnego sposobu życia nie będzie łatwy.


"Ludzie, którzy przyjechali z terenów okupowanych i zetknęli się z Rosjanami, boją się zeznawać"
Rosyjscy okupanci zabijają i torturują ukraińskich cywilów i żołnierzy, nielegalnie przetrzymują ludzi oraz niszczą infrastrukturę. Cały świat jest świadkiem tych okrucieństw. Aby postawić Rosję przed wymiarem sprawiedliwości ważne jest udokumentowanie zbrodni. Na Ukrainie robią to organy ścigania. W Polsce jedną z organizacji, która podjęła się tego zadania, jest Fundacja OPORA w Polsce, która została założona latem 2022 roku przez przedstawicieli Sieci Obywatelskiej OPORA.
Spotkaliśmy się z przedstawicielami organizacji.
"Na początku wojny prokuratorzy jeździli na granicę, stali na dworcach, ale ludzie nie chcieli zeznawać".
Olga Kociuruba, starszy doradca w Centrum Promocji Dokumentacji Zbrodni Wojennych OPORA w Polsce:
- Sieć Obywatelska OPORA to organizacja działająca na rzecz wyborów i demokracji na Ukrainie. Po inwazji na pełną skalę część biura przeniosła się do Warszawy. Postanowiliśmy robić to, w czym jesteśmy dobrzy - dokumentować zbrodnie. Od kwietnia do lipca 2022 r. odbywaliśmy konsultacje i szkolenia podczas warsztatów z międzynarodowymi ekspertami PILPG, którzy dokumentują zbrodnie wojenne w zapalnych punktach na całym świecie oraz ukraińskimi organizacjami, które specjalizują się w dokumentowaniu zbrodni od 2014 roku. Ponieważ jesteśmy nową organizacją w Polsce, nie zawsze cieszyliśmy się zaufaniem lokalnych władz i oddziałów. Ambasada Ukrainy w Polsce przekazała nam listy poparcia i kontakty do dużych ośrodków. W ten sposób zaczęliśmy zbierać dowody, początkowo tylko w Warszawie. Wsparła nas Ambasada Brytyjska, a w lipcu rozszerzyliśmy działalność na całą Polskę. Znów szukamy nowych ośrodków poza Warszawą. Wszystkie schroniska poza Warszawą wymagają zgody wojewody. Dlatego najpierw kontaktujemy się z odpowiednim województwem, które zapewnia kontakty, pozwolenie i pomoc oraz informuje ośrodki o nas. Potem my kontaktujemy się z ośrodkami. Musimy dużo podróżować, mówić ludziom, jak ważne są ich świadectwa.
Centrum Dokumentacji Zbrodni Wojennych współpracuje z Biurem Prokuratora Generalnego Ukrainy i Prokuraturą Rzeczypospolitej Polskiej, a także prokuratorami z Międzynarodowego Centrum Ścigania Zbrodni Agresji przeciwko Ukrainie (ICPA).
Planujemy współpracę z międzynarodową koalicją, która będzie wspierać Ukraińców w innych jurysdykcjach.
Być może zaprosimy ludzi na dodatkowe rozmowy i wrócimy do tych, z którymi przeprowadziliśmy wywiady.

Prawnicy i psychologowie z Centrum Pomocy w Dokumentowaniu Zbrodni Wojennych pracują w parach: prawnik przeprowadza wywiady, a psycholog pomaga dzielić się doświadczeniami i w razie potrzeby zapewnia pomoc psychologiczną. Udaje im się przesłuchać około 10 osób dziennie. Zajmuje to średnio 20 minut, a w niektórych przypadkach godzinę lub dłużej.
Olga Kociuruba:
- Dużo czasu i wysiłku poświęcamy na wyjaśnianie ludziom, dlaczego warto zeznawać, czym jest zbrodnia wojenna i ile danych zebraliśmy (w ciągu roku 1200 zeznań). Komunikujemy się po ukraińsku, prawnicy i psychologowie spisują relacje, następnie tłumaczą je na język polski i wysyłają do prokuratury. Następnie świadkowie są wzywani do prokuratury, a dopiero potem dane stają się oficjalnymi zeznaniami.
W pierwszych tygodniach inwazji Rosji na pełną skalę przedstawiciele prokuratury jeździli na granicę, stali na stacjach kolejowych i próbowali przesłuchiwać ludzi. Ale to nie są warunki, w których ludzie chcą rozmawiać. Uchodźca jest już w stresie, a potem musi rozmawiać z prokuratorem w obcym języku. Ludzie są bardzo straumatyzowani, a podejście powinno być indywidualne i w odpowiednich warunkach.
Olena Murzanowska, prawniczka OPOR-y w Polsce:
- Ludzie, którzy przyjechali z terenów okupowanych i zetknęli się z Rosjanami, bardzo się boją, pytają, gdzie i w jaki sposób zostaną przekazane informacje, którymi się dzielą. Mówimy im, że przechowujemy informacje i jesteśmy za nie odpowiedzialni. Kiedy przychodzimy do ośrodków, najpierw opowiadamy im o naszej organizacji, pokazujemy, że pracujemy oficjalnie i można nam zaufać. Następnie zaczynamy rozmawiać twarzą w twarz z każdym. Ludzie mówią nam, co pamiętają. Niektórzy pamiętają daty, nazwy ulic i rozmiar rakiety. Jeśli dana osoba źle się poczuje podczas rozmowy, psycholog uspokaja ją. Naszym zadaniem jest zapewnienie, że przesłuchanie zakończy się w stabilnym stanie psychicznym świadka. Przesłuchujemy dorosłych świadków, ale w dwóch przypadkach obecne były dzieci, które za zgodą rodziców (opiekunów) uzupełniły ich zeznania. Wszystkie relacje utrwalamy na piśmie. Mamy kwestionariusz i formularz zgody. Najpierw dana osoba mówi nam, co powiedziała, a my zapisujemy jej zeznania. Następnie zaznaczamy rodzaje przestępstw w kwestionariuszu. Następnie osoba ponownie czyta wszystko i podpisuje.

Przesłuchania w Hadze zachęcają świadków. Zaufanie rośnie
Odkąd rozpoczęły się przesłuchania w Hadze, praca stała się łatwiejsza. Na początku Ukraińcy pytali: czy coś z tego wyjdzie? Teraz jest coraz mniej przypadków, gdy ludzie odmawiają wymieniania nazwisk i faktów, wręcz przeciwnie, chętnie przychodzą na spotkania. Oznacza to, że poziom zaufania znacznie wzrósł. Niedawno rozmawialiśmy z kobietą ze wsi niedaleko Kijowa. Nikt przed nami nie przeprowadzał z nią wywiadu. Mieszkała w mieszkaniu z dwójką małych dzieci. Pracowaliśmy z nią przez 1,5 godziny chociaż zwykle spędzamy znacznie mniej czasu na wywiadach. Ale jeśli dana osoba musi się wypowiedzieć, mówi tyle, ile potrzebuje. Ta kobieta opowiedziała nam wszystko ze szczegółami: jak opuściła miasto ze znajomymi. Wszyscy ukrywali się w piwnicy sąsiada. Mieli do wyboru: iść do tej piwnicy lub ukryć się w podziemnym parkingu w nowym kompleksie mieszkaniowym, gdzie było najwięcej ludzi. Później dziękowali Bogu, że pozostali w piwnicy przez dwa tygodnie, ponieważ ludzie Kadyrowa wyciągali ludzi z parkingu i strzelali do nich. Kiedy wydostała się z miasta, rozmawiała z amerykańskimi i ukraińskimi dziennikarzami, i była gotowa zeznawać.
Prawie wszyscy rozmówcy zauważyli, że byli świadkami lub słyszeli o kilku rodzajach zbrodni wojennych. Zdecydowana większość z nich wspomniała o zniszczeniu lub uszkodzeniu mienia, zabiciu (zastrzeleniu) lub zranieniu cywilów, nielegalnym zatrzymaniu lub pozbawieniu wolności, arbitralnym skazaniu, torturach lub złym traktowaniu, deportacji lub przymusowym przesiedleniu dorosłych i dzieci; gwałcie lub innej przemocy seksualnej, zabójstwie i zastrzeleniu lekarzy, ratowników i członków misji międzynarodowych. Największa liczba zeznań dotyczy obwodów chersońskiego i charkowskiego. Władze okupacyjne zatrzymywały mieszkańców o proukraińskim nastawieniu. Zatrzymani byli zmuszani do nagrywania filmów z przeprosinami i wdzięcznością wobec Rosji. Ojciec jednej z ofiar doznał udaru mózgu po tygodniu nielegalnego zatrzymania. Świadkowie z Makijiwki i Doniecka doświadczyli ostrzału artyleryjskiego.
Wieczysław Konotopczik, psycholog z Fundacji OPORA w Polsce:
- Ludzie boją się wspominać i płakać. Ale to normalne, że się płacze. Sam często płaczę, ponieważ jest to uwolnienie negatywnych emocji. Istnieje nawet odpowiednia technika płaczu. Kiedy ludzie płaczą i nie mogą mówić, działam jak psycholog. Kiedy widzę łzy w oczach danej osoby, zadaję neutralne pytania, które nie są związane z tematem zeznania. Naszym zadaniem jest nazwanie wspomnienia, ale nie zagłębianie się w nie. Ludzie boją się też o swoich bliskich: "Czy to, co mówię, zaszkodzi mojej rodzinie?", "Nie chcę, żeby moje dzieci mnie widziały". W tym roku zaobserwowaliśmy wzrost liczby osób zgłaszających się do psychoterapeutów.

"Żona żołnierza była katowana, ale udało się ją wykupić od Rosjan".Sam proces dokumentacji nie jest trudny technicznie. Jest natomiast trudny psychicznie, ponieważ psychologowie i prawnicy codziennie słyszą przerażające historie.
Olena Murzanowska.
- Najbardziej przerażająca była historia kobiety, która przebywała na okupowanym terytorium. Jej mąż służył w ukraińskich siłach zbrojnych. Przez trzy tygodnie przebywała w rosyjskiej sali tortur. Przesłuchiwali ją, torturowali elektrowstrząsami i wkładali coś pod paznokcie. Rosjanie stosowali wobec niej straszne metody. Potem chcieli ją zagłodzić. Ale jeden z jej krewnych wykupił ją za sprzedane złoto. Później kobieta zabrała swoje dzieci i wyjechała.
Wspomina również rozmowę z młodym mężczyzną, którego matka zginęła podczas ostrzału, a on nie mógł jej pochować. Miał żonę i dwoje dzieci, które trzeba było uratować. Rozmawiał o tym przez dwie godziny. A potem miał potrzebę mówienia więcej, ale o rehabilitacji i życiu po okupacji.
Wiaczesław Konotopczyk
- Odbyłem ponad 5000 spotkań z ludźmi. To historia, która wciąż porusza mnie do głębi. Doszło do potężnej eksplozji, która uszkodziła dom. Rodzice słyszeli krzyki swoich dzieci uwięzionych w gruzach, ale nie mogli im pomóc. I dzieci umarły z odniesionych ran uwięzione w ruinach.
Olena Murzanowska:
- Zanim zaczęliśmy zbierać świadectwa, odbyliśmy szkolenia z ludźmi, którzy pracują od dłuższego czasu. Wiele nas nauczyli. Był to trening wytrzymałości i siły psychiki. Osobiście pracujemy też z naszymi psychologami. Kiedy podczas pracy jest nam bardzo ciężko, robimy sobie przerwę, idziemy na kawę lub herbatę, i rozmawiamy na błahe tematy.
Wiaczesław Konotopczyk
- Musimy umieć odwracać swoją uwagę od tragedii, aby utrzymać się na powierzchni, ponieważ pracujemy w interwencji kryzysowej (pomoc psychospołeczna dla osoby w kryzysie, mająca na celu przezwyciężenie sytuacji, która spowodowała kryzys). Wszyscy jesteśmy prawdziwymi ludźmi, mamy własne problemy, dlatego ważne jest, aby wszystko przepracować z psychologiem.
Kiedy Rosja odczuje konsekwencje dokumentowania przestępstw?Olga Kociuruba:
- Ściganie zbrodni międzynarodowych (zbrodni wojennych, zbrodni przeciwko ludzkości, ludobójstwa i agresji) jest możliwe na trzech poziomach: krajowym (sądy ukraińskie), uniwersalnym (procesy w innych krajach) i jurysdykcji międzynarodowej. Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze rozpatruje roszczenia Ukrainy wobec Rosji dotyczące ludobójstwa. Chociaż Ukraina nie ratyfikowała Statutu Rzymskiego, uznała jurysdykcję Międzynarodowego Trybunału Karnego (również z siedzibą w Hadze). Trybunał ten może ścigać zbrodnie wojenne, zbrodnie przeciwko ludzkości i ludobójstwo popełnione przez Rosjan na Ukrainie od 2014 roku. Istnieje jednak luka dotycząca zbrodni agresji. Jedynym skutecznym mechanizmem prawnym w tej sytuacji jest specjalny trybunał. Od półtora roku trwają negocjacje w sprawie formatu tego trybunału i możliwej procedury jego powołania. My, jako organizacja pozarządowa, również dokładamy starań, aby zintensyfikować ten proces i działamy jako rzecznicy tej idei na różnych platformach. Na przykład Olga Aiwazowska, Przewodnicząca Rady Fundacji OPORA, po raz kolejny broniła idei jak najszybszego powołania trybunału na Warsaw Security Forum. Nie osiągnięto jeszcze konsensusu co do tego, czy można ustanowić międzynarodowy trybunał specjalny ds. zbrodni agresji, czy powinien to być trybunał hybrydowy (z udziałem sędziów międzynarodowych i krajowych), czy też jurysdykcja trybunału może obejmować tak zwaną "trojkę" - prezydenta, premiera i ministra spraw zagranicznych państwa agresora. Niestety nie wiadomo więc jeszcze, kiedy trybunał zostanie ustanowiony i będzie mógł rozpocząć pracę. Śledzimy te negocjacje, nie zatrzymujemy się i codziennie zbieramy zeznania, ponieważ zeznania świadków są ważne w prowadzeniu postępowań sądowych we wszystkich jurysdykcjach.
Jak mogę przedstawić dowody?Osoby gotowe do złożenia zeznań mogą wypełnić formularz online na stronie internetowej(Centrum Dokumentacji Zbrodni Wojennych) lub zadzwonić pod numer +48 690 848 019. Możesz również odwiedzić Centrum Dokumentacji Zbrodni Wojennych w Warszawie przy ulicy Marszałkowskiej 77/79, biuro 16. Na miejscu spotkają się z Tobą pracownicy organizacji.
Najważniejsze to nie bać się i zrozumieć znaczenie przekazywanych informacji. Tylko pracując razem, możemy postawić agresora przed wymiarem sprawiedliwości.
Przydatne linki (do składania zeznań)
Генеральна прокуратура України: https://warcrimes.gov.ua
Służba Bezpieczeństwa Ukrainy: chatbot @russian_war_tribunal_bot; e-mail [email protected]; całodobowa infolinia +38 (068) 1289229; +38 (066) 6829937; +38 (063) 0665937 (Signal, WhatsApp, Telegram).
Centrum Dokumentacji Zbrodni Rosyjskich na Ukrainie im. Rafała Lemkina - Instytut Pileckiego
Прокуророві Міжнародного кримінального суду можна надсилати інформацію напряму будь-якою мовою на електронну пошту: [email protected].


Kobiety Azowa. Kateryna. Wersja polska
Kateryna Petrenko apeluje, by ani na chwilę nie zapominać o wojnie. Rok nie widziała swojego męża. Walerij Petrenko, pseudonim Teiwaz, bronił Azowstalu, a następnie dostał się do rosyjskiej niewoli. Kobieta, nie tracąc nadziei, czekała na niego każdego dnia:
- Nie mamy prawa mówić, że wojna nas męczy. Wyobraźmy sobie, że ci, którzy bronią naszej wolności na froncie, mówią, że są zmęczeni. Skończyłoby się to dla nas wszystkich tragicznie.

Po rehabilitacji i czasie spędzonym z żoną oraz synem, Valerij Petrenko wraca do służby. Kateryna jest przekonana, że trzeba całemu światu opowiadać o dzielnych obrońcach Ukrainy.
- Naszym obowiązkiem jest mówić, posyłać dalej informacje, wspierać, przekazywać darowizny. Nie pozwolić, żeby świat zapominał o tym, co się dzieje. I bardzo podoba mi się zdanie: Musimy zakończyć tę wojnę, żeby nie przekazywać jej naszym dzieciom.
Podziel się historią Kateryny i Valerego z polskimi przyjaciółmi oraz tymi, którzy znają język polski. Każda historia z serii "Kobiety Azowa" jest dostępna w dwóch językach - ukraińskim i polskim.

Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Wpłać dotację