Wojna w Ukrainie
Фоторепортажі, новини з місця подій та розмови з тими, хто щодня бореться за нашу перемогу
Iryna Zasławiec: "Naprawiamy ciała zniszczone przez wojnę"
Ratowanie, protetyka i rehabilitacja Ukraińców w Ukrainie to misja Narodowego Centrum Rehabilitacji "Niezwyciężeni", które działa na bazie Pierwszego Lwowskiego Stowarzyszenia Medycznego. Jest to największa instytucja medyczna w Ukrainie, w skład której wchodzą dwa szpitale dla dorosłych i jeden szpital dziecięcy. Rozmawialiśmy z pacjentami i kierownictwem centrum o rehabilitacji, możliwościach placówki oraz perspektywach rozwoju protetyki na Ukrainie.
Moja stopa nie marznie, ani nie moknie
Każde z siedmiu pięter centrum rehabilitacji jest pełne życia. Pacjenci z najcięższymi urazami uczą się tu funkcjonować na nowo. Główne sale rehabilitacyjne znajdują się na 7. piętrze. To tutaj spotykamy 20-letniego żołnierza Jegora Oliynyka.
- Podpisałem kontrakt jeszcze przed inwazją na pełną skalę - jak tylko osiągnąłem pełnoletność. Zawsze wiedziałem, że będę bronił ojczyzny. Podczas wojny bałem się nie tyle śmierci, co dostania się do niewoli. Dlatego w zeszłym roku, 30 września, kiedy wpadłem na minę i straciłem nogę, początkowo nie chciałem zakładać opaski uciskowej, by zatamować krwawienie. Tylko myśl o rodzicach zmusiła mnie do walki. Miałem też szczęście, że w pobliżu był pojazd ewakuacyjny, więc nie musiałem godzinami leżeć w okopie pod ostrzałem. To prawdopodobnie mnie uratowało" - przyznaje.
Po amputacji Jegor przez następne dwa miesiące był leczony w siedmiu placówkach medycznych w Ukrainie: w Pokrowsku, Dnieprowsku, Dnieprze, Humaniu, Winnicy i Niemirowie. Następnie trafił do Narodowego Centrum Rehabilitacji "Niezwyciężeni" e Lwowie. W grudniu ubiegłego roku chłopak dostał protezę.
- Miałem szczęście, że miałem tak zwaną niską amputację. Po sesjach rehabilitacyjnych wróciłem na front w marcu 2023 roku. Walka z protezą jest dla mnie czymś normalnym. Z nią mogę robić wszystko - walczyć, kopać, biegać, skakać, siedzieć w okopie. Robię wszystko to, co robiłem. Nie mogę siedzieć w domu - ktoś musi bronić kraju! Zresztą moja proteza podnosi morale moich kolegów . Wróciłem na wojnę, ponieważ muszę zemścić się na wrogu za utraconą nogę - mówi Jegor.
"Gdy przybywa do nas ranny, otaczają go specjaliści"
Ranni trafiali do szpitali Pierwszego Lwowskiego Oddziału Medycznego od początku Wielkiej Wojny. Pociągi ewakuacyjne przyjeżdżały czasami kilka razy w tygodniu, wspomina Iryna Zasławiec, szefowa projektu "Niezwyciężeni". "W tym samym czasie przyjmowali pacjentów z karetek pogotowia i pomagali uchodźcom. Wielu Ukraińców doznało poważnych obrażeń w wyniku wybuchu miny, poparzeń i amputacji.
- Przez miesiąc wysyłaliśmy pacjentów na leczenie za granicę, ale szybko zdaliśmy sobie sprawę, że musimy wprowadzić protetykę u nas. Po ostrzale poligonu w Jaworowie, kiedy przyjechało do na 100 rannych, nie było już wyjścia" - mówi Zasławiec.
Kilka miesięcy później otwarliśmy Narodowe Centrum Rehabilitacji "Niezwyciężony". Centrum ma holistyczne podejście do pacjentów. Oznacza to, że nie muszą oni jeździć do różnych szpitali na badania, operacje, protetykę i rekonwalescencję. Wszystkie etapy odbywają się w jednym miejscu. Zapewnienie pełnego cyklu leczenia i rehabilitacji jest jednym z głównych zadań centrum, podkreśla Zasławiec.
- Jesteśmy dużym szpitalem, który świadczy wszystkie rodzaje usług. Każda osoba, która miała problemy zdrowotne, musiała udać się do różnych specjalistów. Jeden z lekarzy powiedział: "Leczę ucho, a nie ramię". Inny powiedział: "Pomogę ci, ale na badania musisz iść gdzie indziej". Ważne jest dla nas, aby ludzie dotknięci wojną, którzy przeżyli piekło, nie trafiali do innych kręgów piekła w poszukiwaniu opieki medycznej. Kiedy trafia do nas ranny, gromadzą się wokół niego specjaliści.
Do współpracy zapraszani są również lekarze z zagranicy. "Zespół Niezwyciężonych współpracuje ze specjalistami chirurgii rekonstrukcyjnej z USA, Wielkiej Brytanii, Izraela, a także tymi, którzy mieli doświadczenie w pracy z urazami bojowymi w Iraku czy Afganistanie. W ciągu prawie półtora roku leczyliśmy 15 tys. pacjentów.
"Przed Wielką Wojną nie było tak wielu amputacji rąk"
Przed Wielką Wojną na jedną amputację ręki przypadało około 10 amputacji nóg. Teraz liczby są inne, mówi Iryna Zasławiec. "30% wszystkich amputacji dotyczy rąk. Nie tylko ukraińscy specjaliści, ale także ci z Europy i Stanów Zjednoczonych nie byli gotowi na taką ilość pracy:
- Jeśli mówimy o protetykach, którzy robią nogi, to jest ich więcej niż tych, którzy robią ręce. Na Ukrainie jest tylko kilka takich osób. A liczba osób potrzebujących takich protez jest ogromna. Dlatego kolejnym wyzwaniem, przed którym stoimy, jest wyszkolenie specjalistów, którzy będą produkować więcej protez nóg i rąk. Nad tym również pracujemy - wspólnie z obcokrajowcami zaplanowaliśmy szkolenia. To wyzwanie dla całej Ukrainy.
Przywrócenie kończyny górnej jest znacznie bardziej skomplikowanym procesem niż dolnej. Nawet bioniczna proteza nie będzie w stanie przywrócić funkcji ramienia całkowicie. Dla wojskowych, a także osób rannych na wojnie, wszystko jest bezpłatne - od operacji i leczenia po protezy i rehabilitację. NHS częściowo pokrywa koszty leczenia. Jednak nie zawsze jest wystarczająco dużo pieniędzy. Dlatego centrum pozyskuje fundusze z różnych źródeł:
- Szukamy sponsorów, ponieważ rozumiemy, że leczenie tych ludzi jest naszą społeczną odpowiedzialnością. Są różni darczyńcy. Na przykład polski rząd przekazał nam skaner MRI. Pomoc przychodzi zewsząd. Niemiecki Freiburg i polski Wrocław przeznaczyły pieniądze na naprawy. Ikea dostarczyła meble. Zaangażowanych jest wiele osób, firm i rządów z różnych krajów. Leczymy nie tylko wojskowych, ale także cywilów.
Najtrudniej jest patrzeć na dzieci, które ucierpiały w wyniku działań rosyjskiej armii. Iryna wspomina 8-letniego Romczyka Oleksiwa, który prawie zginął w zeszłym roku w wyniku ataku rakietowego na Winnicę. Chłopiec stracił matkę i doznał 45% poparzeń powierzchni ciała. Tak poważni pacjenci nie przeżywają w Ukrainie. Jednak dzięki specjalistom ze Szpitala Dziecięcego św. Mikołaja, którzy leczą dzieci dotknięte wojną w ramach projektu Unbreakable, stan chłopca ustabilizował się i został on przetransportowany za granicę. Po ponad roku leczenia w Niemczech Romczyk wrócił do Ukrainę. Jednym z pierwszych miejsc, które odwiedził, był szpital św. Mikołaja, gdzie został uratowany. Obecnie znajduje się tam Centrum Rehabilitacji Dzieci UNBROKEN KIDS, w którym Romczyk będzie kontynuował rehabilitację.
- Wzruszająca jest również historia rodziny Stepanenko. W zeszłym roku dowiedział się o nich cały świat. Rodzina znalazła się pod ostrzałem rakietowym na stacji kolejowej w Kramatorsku. Mama Natalia straciła jedną nogę, a jej córka obie. Tylko mały Jarosław wyszedł z tego bez szwanku. Rodzina była leczona we Lwowie, dopóki nie wysłano ich do Stanów Zjednoczonych w celu wykonania protez. Niedawno wrócili do Ukrainy i tutaj kontynuują rehabilitację" - mówi Iryna Zasławiec.
"Nie tylko dopasowujemy, ale także produkujemy protezy"
Do 2022 roku w szpitalach na Ukrainie nie było pracowni protetycznych. Protezy były wykonywane głównie przez instytucje prywatne. Pacjenci musieli sami szukać producenta. W centrum rehabilitacji Unbreakable pacjenci nie muszą tego robić. Tutaj protezy są wykonywane na miejscu - dzięki mobilnemu warsztatowi przekazanemu przez Służbę Maltańską przy wsparciu rządu niemieckiego. W ciągu zaledwie pierwszych sześciu miesięcy działalności, od września 2022 r., wykonano ponad 100 protez. Wiosną tego roku otwarto duży warsztat. Centrum postawiło sobie wielki cel - produkować sto protez miesięcznie.
- Jesteśmy w stanie wykonać protezę w całości: od kikuta do gotowego produktu. Jedyne, co zamawiamy, to akcesoria, takie jak stopy. Robimy to indywidualnie dla każdego pacjenta u jednego z największych producentów na świecie, niemieckiej firmy Ottobock. Tak działają pracownie protetyczne na całym świecie" - mówi Zasławiec.
Jak uzyskać pomoc
Aby uzyskać pomoc, trzeba się zgłosić do ośrodka. Można to zrobić dzwoniąc na adres: 0800333003. W centrum leczeni, protezowani i rehabilitowani są zarówno wojskowi, jak i cywile - dorośli i dzieci. W kolejce są setki pacjentów, dodaje Iryna Zasławiec.
- Priorytetowo są traktowani oczywiście ci, którzy przyjeżdżają pociągami ewakuacyjnymi lub potrzebują natychmiastowej operacji.
We Lwowie planują budowę nowych budynków, zwiększenie liczby łóżek i specjalistów. Wiedzą, że po wojnie będzie praca na dziesięciolecia - rehabilitacja fizyczna i psychiczna, utrzymanie protez, neurotraumy, wstrząsy mózgu. To jest coś, co będzie towarzyszyć człowiekowi do końca życia.
- Celem naszego ośrodka jest wspieranie wszystkich osób dotkniętych wojną - pomaganie im w powrocie do zdrowia zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Nawet nazwę wybraliśmy nie bez powodu, ponieważ wierzymy, że naród ukraiński jest nie do złamania. Chcieliśmy powiedzieć, że wojna może złamać ciało, ale nie może złamać ducha. A my pomagamy naprawić ciało. Swoimi działaniami nasi wojskowi udowadniają, że trauma nie powinna być przeszkodą. Nasi pacjenci uczą nas, jak być silnym każdego dnia. Bez względu na to, jak bardzo jesteśmy zmęczeni w pracy, teraz nie ma na to usprawiedliwienia. Musimy ciężko pracować i wkładać całą naszą energię w nasze zwycięstwo" - mówi Iryna Zasławiec.
Kobiety Azowa. Kateryna
Kateryna Petrenko to odważna kobieta o silnej woli. Jej życie to historia poświęcenia, ryzyka i walki.
Kobietę i jej małego syna inwazja na pełną skalę zastała w Berdiańsku, który został zajęty przez rosyjskie wojsko 27 lutego. Ryzykując życiem, Kateryna pojechała do małej wioski w regionie Zaporoża. Zepsuty samochód i noc na polu pod rosyjskim ostrzałem były tylko pierwszymi próbami, przed którymi stanęła Kateryna. Potem nastąpiły długie dni w okupowanej wiosce i niebezpieczna podróż do kontrolowanej przez rząd ukraińskiej części kraju. W tym samym czasie jej mąż brał udział w zaciętych walkach, a następnie przez rok przebywał w niewoli.
To był długi rok walki, nadziei i oczekiwań - Kateryna zniosła wszystko dla swojego ukochanego.
Październik 2023: zdjęcia, które trudno zapomnieć
Od 24 lutego 2022 r. fotoreporterzy z całego świata udostępniają tysiące zdjęć z Ukrainy, wysyłając je do gazet, agencji fotograficznych, publikacji internetowych i publikując je w mediach społecznościowych.
Te zdjęcia mówią same za siebie - i zazwyczaj nie wymagają długich opisów. Chcemy, aby Czytelniczki i Czytelnicy Sestry.eu mogli zobaczyć wydarzenia w Ukrainie i w miejscach, w których setki tysięcy ukraińskich uchodźców znalazło schronienie od czasu wybuchu wojny na pełną skalę.
Zebraliśmy zdjęcia, które pokazują jednocześnie smutek i ból, szczęście, i nadzieję.
"Kobiety Azowa". Premiera w polskiej wersji językowej
Tamara Janin chce, aby cały świat dowiedział się o bohaterstwie jej ukochanego, o jego heroicznej walce o Mariupol, cenie, jaką cała rodzina zapłaciła za przyszłość wolnej Ukrainy:
- Mój mąż, Oleksiy Janin, zgłosił się na ochotnika w 2014 roku, a 24 lutego 2022 roku był jednym z pierwszych, którzy bronili swojej rodziny i kraju. Bronił nas do ostatniego tchu. Zginął bohatersko podczas wykonywania misji bojowej 7 kwietnia 2022 roku - w całkowicie otoczonym Mariupolu. Nigdy go nie pochowałam. Zginął w wodzie, na łodzi i nie znaleziono jego ciała. Najprawdopodobniej nigdy go nie znajdą. Bardzo trudno jest wytłumaczyć dziecku, że jego tata nie wróci, nigdy go już nie odwiedzi.
Jest przekonana, że historię ukraińskich bohaterów należy opowiedzieć we wszystkich językach świata.
- Dla nas, Ukraińców, bardzo ważna jest obecność w mediach. Ukraina i my, Ukraińcy, stoimy w obliczu bardzo okrutnego, podstępnego, absolutnie niemoralnego wroga, który nie wie, co to prawo, nie ma honoru, sumienia, moralności - nic nie jest święte. Bardzo ważne jest, aby mówić o sytuacji na Ukrainie i przedstawienie prawdy taką, jaka jest, a nie taką, jaką przedstawiają oprawcy, mordercy i okupanci. Oni ciągle ukrywają swoje zbrodnie wojenne.
Діліться історією Тамари та Олексія Яніних зі своїми польськими друзями, а також з тими, хто знає польську мову. Відтепер кожна історія із відеоциклу «Жінки Азову» буде українською та польською мовами.
Batalion Kikimori: tkamy dla zwycięstwa
Julia Tretiaczenko wraz z dwójką dzieci uciekła z rodzinnego Zaporoża przed ostrzałem wroga. Wraz z rodziną trafiła do Tarnowa, 180 kilometrów od granicy z Ukrainą.
Trudna podróż odbiła się na zdrowiu jej młodszego syna. Wyzwania związane z opieką nad dziećmi przy jednoczesnym odcięciu od życia na Ukrainie, niepewność przyszłości i strach o swoich bliskich w domu były dla niej trudnym sprawdzianem.
Wolontariat pomógł jej przetrwać wszystko i zrehabilitować się psychicznie. Julia dołączyła do batalionu Kikimora, grupy kobiet, które zjednoczyły się, aby pomóc ukraińskiemu wojsku. Wspólnie wykonały i wysłały na linię frontu tony sprzętu maskującego - siatki, hełmy, kombinezony dla zwiadowców. I nadal pracują.
Julia podzieliła się swoją historią i opowiedziała nam o tych, którzy razem z nią pomagają ukraińskiemu wojsku pokonać wroga.
Warsaw Security Forum: głos kobiet
"Za wolność waszą i naszą" to hasło tegorocznego Warsaw Security Forum. Nasza redakcja sestry.eu wzięła udział w międzynarodowej konferencji i spotkała się z ukraińskimi oraz zagranicznymi polityczkami. Jedność, wsparcie, wzajemny szacunek i dążenie do wspólnych europejskich wartości - wszystko to jednoczy dziś kobiety na całym świecie. A wojna w Ukrainie pokazała, jak ważne jest, aby w trudnych czasach trzymać się razem.
- "Jestem dumna z Ukrainek, dla których każdy dzień jest wyzwaniem. Dają radę mimo koszmaru. My, kobiety, musimy się zjednoczyć, żeby żyć w wolnym i demokratycznym świecie" - powiedziała Tytti Tuppurainen, posłanka do fińskiego parlamentu, w rozmowie z Marią Górską, redaktorką naczelną sestry.eu.
Głosy ukraińskich kobiet rozbrzmiewały na różnych panelach Warsaw Security Forum.
- "Przyjechałam tutaj, aby przypomnieć całemu światu, że Rosja jest więzieniem narodów" - powiedziała portalowi sestry.eu sanitariuszka w armiii ukraińskiej Julia Pajewskaja, pseudonim Taira.
Ukraina potrzebuje więcej dronów, broni elektronicznej i sprzętu zwiadowczego od swoich partnerów na całym świecie. To dzięki wywiadowi i technologii będziemy w stanie pokonać wroga - podkreślała podczas konferencji Maria Berlińska, instruktorka pilotów dronów i twórczyni centrum wsparcia wywiadu powietrznego.
Catherine Ashton, brytyjska polityczka, była komisarz ds. handlu w Unii Europejskiej mówiła Marii Górskiej: - "Wiemy, jak ważne dla Ukraińców jest przetrwanie. I musimy was wspierać w każdy możliwy sposób".
Działaczka na rzecz praw człowieka i laureatka Pokojowej Nagrody Nobla z 2022 r. Oleksandra Matwijczuk przypomniała uczestnikom Warsaw Security Forum, że walka Ukrainy o sprawiedliwość ma szczególny cel: uniemożliwienie Rosji ponowne zaatakowanie jakiegokolwiek innego kraju.
Ukraińska parlamentarzystka Iwanna Kłympusz-Cyncadze nieustannie powtarzała, że mimo zmęczenia nigdy nie przestanie tłumaczyć zagranicznym politykom, dlaczego nie mogą zrezygnować ze wspierania Ukrainy.
Ukraina potrzebuje broni. Ale potrzebuje również wsparcia, żebyśmy mogli odbudowywać swoją gospodarkę - mówiła posłanka Kira Rudyk. I potrzebujemy pewności, że sankcje wobec Rosji naprawdę będą działać.
Marie-Doha Besancenot, zastępczyni sekretarza generalnego NATO ds. dyplomacji publicznej, była pod wrażeniem siły ukraińskich kobiet. Obiecała też, że Sojusz będzie wspierał Ukrainę tak długo, jak będzie to konieczne.
– Trzymajmy się razem, wspierajmy się, pomagajmy sobie - i jestem przekonana, że wygramy" - powiedziała ukraińska dziennikarka Mirosława Gongadze.
Nowy cykl: Kobiety Azowa. Odcinek pierwszy: Tamara
Ołeksij, zwiadowca Brygady Azow, bohatersko zginął w bitwie o Mariupol w kwietniu 2022 roku. Jego żona Tamara Janina chce, aby cały świat dowiedział się o heroicznej walce ukochanego o miasto Mariupol i cenie, jaką rodzina zapłaciła za przyszłość wolnej Ukrainy.
"Wszystko, czego chcę, to przeżyć i wrócić do Ciebie" - napisał Oleksij do Tamary na krótko przed śmiercią. Para ma 4-letniego synka Nazara.
To rozdzierająca serce opowieść o niesamowitej miłości i o tym, jak przetrwać straszliwą stratę i nauczyć się żyć dalej bez ukochanego.
Nadia Gordijczuk, doświadczona dziennikarka telewizyjna, jest autorką serialu "Kobiety Azowa". Każdego dnia kontaktuje się z rodzinami tych, którzy są na froncie. W nowej serii występują żony, matki i siostry ukraińskich bohaterów.
Dzielimy się świadectwem Tamary Janiny.
Rosjanie, którzy z bronią wspierają Ukrainę. Kim są?
Ona jest Ukrainką z 18-letnim doświadczeniem w służbie cywilnej i urzędach państwowych. Na ramieniu ma tatuaż z napisem "Irpin 07.03.2023". Maryna, pseudonim Juta, mówi, że to data jej drugich narodzin - ratując innych ledwo uciekła przed okupacją w regionie Kijowa. On jest Rosjaninem, który walczy po stronie Ukrainy w ramach Rosyjskiego Korpusu Ochotniczego i nie uważa się za "dobrego". Alleksander, który posługuje się pseudonimem Fortuna, mówi, że historia o dobrych i złych Rosjanach to rosyjska narracja, która jest aktywnie wspierana przez liberalną opozycję, która wyjechała do krajów UE. W jego systemie wartości liczą się tylko ludzie, którzy chwytają za broń i idą bronić Ukrainy.
Juta i Fortuna pobrali się sześć lat temu, ich historia jest warta książki. Ona jest rodowitą Kijowianką, a on urodził się i mieszkał w Nowosybirsku.
Poznali się na Facebooku. Rok później Aleksander przyleciał do Kijowa. Straż graniczna go nie wpuściła, ponieważ już wcześniej uchwalono ustawę zakazującą mężczyznom z Rosji przyjazdu do Ukrainy. Maryna pojechała za nim do Białorusi. Pobrali się w Gruzji, by ostatecznie zamieszkać w Ukrainie.
«Тут були нацики у чорному зі зброєю. Хто їх бачив та де вони?»
Aleksander był świadkiem pełnej inwazji Rosji na Ukrainę w Irpinie w obwodzie kijowskim. Miał rosyjski paszport i zajmował wysokie stanowisko w dużej sieci handlowej. Mógł zabrać żonę i wyjechać za granicę.
"24 lutego obudziłam się wcześnie, Sasza jak zwykle pojechał do Kijowa do pracy, a ja pojechałam po mamę. Kiedy ją odbierałam, nad naszymi głowami przeleciały dwa myśliwce i rozpoczęło się rosyjskie lądowanie w Gostomlu [Gostomel to przedmieście Kijowa graniczące z Irpieniem - red.] Zdałam sobie sprawę, że to poważna sprawa i zadzwoniłam męża, żeby do nas wrócił" - wspomina Maryna.
Rodzina spędziła następną noc w piwnicy. Szybko jednak zaczęli organizować lokalną samoobronę. Grupa Fortuny i Juty tworzyła system samoobrony i, gdy rozpoczęły się walki pomagała w ewakuacji. Pewnego dnia otrzymali zadanie skierowania ognia na kolumnę okupantów, w której, jak się później okazało, znajdował się brat Saszki z Gwardii Rosyjskiej. Został on ciężko ranny i wysłany na leczenie do Białorusi.
"To był jeden bardzo długi dzień. Z jednej strony ludzie zjednoczyli się i aktywnie pomagali sobie nawzajem. Z drugiej strony byli tacy, którzy oferowali, że zabiorą moją teściową do Żytomierza za 2000 dolarów, a chcieli 1000 dolarów z góry" - wspomina Fortuna.
Dopiero 28 lutego parze udało się wysłać matkę Mariny samochodem do Jaremcza na zachodniej Ukrainie. Sami zdecydowali się pozostać w Irpieniu.
Do miasta wjechała kolumna pojazdów wroga. A ich życie było w realnym niebezpieczeństwie - byli już poszukiwani przez okupantów.
"Kiedy zobaczyliśmy konwój rosyjskich pojazdów wjeżdżających do miasta, schowaliśmy broń, zmieniliśmy ubrania i zeszliśmy do piwnicy. Tej nocy wydawało mi się, że strzelają ze wszystkiego. W piwnicy było około 20 osób. Rano przyszedł rosyjski dowódca i zapytał: "Byli tutaj naziści w czerni z bronią. Kto ich widział i gdzie oni są? Chodziło o nas. Nikt nas nie zdradził" - mówi Maryna.
Trzy pary spodni i plecak z gotówką
Kiedy ostrzał nieco ucichł, pobiegli do mieszkania po kota i postanowili wydostać się do Kijowa. Zebrali grupę ludzi i poszli w kierunku głównej ulicy. Wszystko już płonęło, zamieniając się w piekło. Na oczach Maryny i Aleksandra na skrzyżowaniu zginęła kobieta z dzieckiem. Ze względu na ciężki ostrzał, trudno było nawet odciągnąć ciała. Chwilę to trwało.
"Nie udało nam się dotrzeć do stolicy. Musiałam spędzić noc w piwnicy szpitala. Nie było połączenia. Nikt nie wiedział, co dzieje się w mieście". Na własne ryzyko para wyruszyła ponownie, biegnąc przez lasy i pola. Kiedy ostrzał stał się bardzo intensywny, stracili kota, który uciekł z transportera.
"Dotarliśmy do mostu, który był pokryty spalonymi samochodami. To była Apokalipsa na ziemi". Nagranie wysadzonego mostu do Irpienia i tysięcy ludzi ukrywających się pod nim obiegło internet.
Maryna i jej mąż dotarli do Beliczowa na obrzeżach Kijowa i spędzili noc w Kijowie u swoich przyjaciół. Był 7 marca. "Miałam na sobie 3 pary spodni i plecak - wszystko, co zostało z mojego dobytku" - mówi kobieta.
Przed rozpoczęciem Wielkiej Wojny Alłeksander otrzymywał pensję. Miał więc cały plecak gotówki. Ale na początku wojny trudno było kupić jedzenie, w sklepach był niewielki wybór towarów, zresztą podczas nalotów nie działały.
Wszystkim nam grozi od 20 lat do dożywocia
Fortuna zdaje sobie sprawę, że sytuacja nie będzie taka sama jak wcześniej, więc utworzenie Rosyjskiego Korpusu Ochotniczego było logiczne. Dziś przedstawiają się jako organizacja wojskowa i polityczna składająca się z rosyjskich ochotników, głównie obywateli Rosji mieszkających w Ukrainie, którzy walczą po stronie Ukrainy od 2014 roku i bronią jej od 24 lutego 2022 roku. Od początku wojny na pełną skalę bojownicy korpusu brali udział w działaniach wojennych w obwodach czernichowskim, kijowskim, chersońskim, zaporoskim i donieckim, a także w głośnych nalotach poza granicami Ukrainy - w regionach Briańska i Biełgorodu.
"Rosja stara się stworzyć iluzję bezpieczeństwa dla swoich obywateli, ale jej granicę państwową można przekroczyć z bronią, co wielokrotnie udowodniły nasze ataki. Rosyjska armia jest zorganizowana w sowieckim stylu, a jej dowództwo opiera się na systemie raportów. Możesz wykonać zadanie i wrócić, gdy informacje dotrą na górę. Rosyjska propaganda nazywa nas terrorystami i mordercami, ale my stawiamy sobie globalne cele: usunięcie rosyjskiego reżimu politycznego i przywrócenie integralności terytorialnej Ukrainy w granicach z 1991 roku. Chcielibyśmy zająć jeden region Rosji i uczynić z niego odwrotną Noworosję. Rosyjski Singapur z zaawansowaną technologią, sztuczną inteligencją i badaniami genetycznymi" - mówi Fortuna.
Na pytanie, komu podlega korpus, odpowiada: "W Ukrainie podlegamy Ministerstwu Obrony, a wszystkie operacje na terytorium Rosji przeprowadzamy samodzielnie, wyłącznie z własnej inicjatywy. Tam (w Rosji - red.) każdemu ochotnikowi korpusu grozi od 20 lat do dożywocia w więzieniu".
Dziś organizacja aktywnie planuje nowe operacje. Uważają wolontariuszy z Polski za swoich najbliższych sojuszników.
"Jesteśmy w bliskim kontakcie z polskim Korpusem Ochotniczym, prowadzimy wiele wspólnych szkoleń i ćwiczeń. Biorą oni udział w walkach z nami w rejonie Zaporoża i Doniecka, na południowym wschodzie. To nasi najbliżsi koledzy, stale się z nimi komunikujemy, razem trenujemy i walczymy. Jesteśmy z nimi w stałym kontakcie, bardzo nam pomagają, a my pomagamy im" - powiedział Fortuna.
Maryna jest również zaangażowana w ochotniczym korpusie, pomaga w organizacji i zawsze denerwuje się, gdy czeka na powrót męża z misji bojowych. Marzą, że po wojnie przynajmniej przez pół roku będą tylko podróżować.
"Wiele będzie teraz zależeć od tego, jak Ukraina wejdzie w zimę. Rosja będzie starała się utrzymać front do wiosny, gromadzić zasoby przez zimę, mobilizować się i walczyć z nową energią na wiosnę. Ukraina potrzebuje sukcesu przed Nowym Rokiem, więc radziłbym ludziom, którzy odpoczywają w restauracji, aby dołożyli starań, aby wygrać. Nie mówię, że trzeba iść na wojnę, ale trzeba coś zmienić. Bądźcie wolontariuszami, darczyńcami, pomagajcie wojsku, jeśli zdecydowaliście się związać swoje życie z tym krajem" - uważa Fortuna.
Dla rosyjskich krewnych jest "ukraińskim nazistą"
Para wróciła do Irpiena w kwietniu 2022 roku. Maryna i Saszko natychmiast zaczęli szukać swojej kotki Ewy, która uciekła na początku wojny, i remontować swoje mieszkanie.
"Obwiniałam się, że zostawiłam Ewę w transporterze zbyt długo. Gdybym od razu włożyła ją do plecaka, nie uciekłaby. Sasha i ja odwiedziliśmy wszystkie schroniska i chodziliśmy po podwórkach, wystawialiśmy ogłoszenia, kontaktowaliśmy się z wolontariuszami, którzy ewakuowali zwierzęta - wszystko bezskutecznie. Poszukiwania trwały 2,5 miesiąca, a kiedy nie było już nadziei, zdecydowaliśmy się przygarnąć innego kota, który stracił właścicieli podczas okupacji. Wtedy znaleźliśmy naszą Ewę. Była w ciąży. I to nie w miejscu, w którym się zgubiła" - mówi Maryna.
Kotka urodziła cztery kocięta i wszystkie znalazły właścicieli. Ale sytuacja mieszkaniowa była bardziej skomplikowana. Dom przetrwał, ale został mocno zniszczony. Dwa piętra niżej od mieszkania pary znajdowała się dziura w ścianie z czołgu, dach budynku był zerwany, a fasada poważnie uszkodzona.
"Na początku po prostu zakryliśmy balkon celofanem, usunęliśmy gruz i nawet cieszyliśmy się, że nadal mamy gdzie mieszkać i nie zostało ono zniszczone, ponieważ już pożegnaliśmy się z tym mieszkaniem. Potem dom został wyremontowany. Jednak nigdy już nie będzie taki sam jak wcześniej - wojna nadal trwa" - mówi para.
Fortuna nie utrzymuje stosunków z krewnymi z Rosji. Nawet próba oficjalnej komunikacji z matką, która początkowo starała się zachować neutralność i za wszystko obwiniała Amerykanów, ale po atakach korpusu ochotników na terytorium Rosji zaczęła wierzyć w bajki kremlowskich propagandystów, spełzła na niczym. Sam Fortuna jest przekonany, że gdy jego dzieci dorosną i ocenią sytuację jak on i Maryna. On sam został usunięty ze swojej rodziny, umieszczono go na czarnej liście w mediach społecznościowych jako "ukraiński nazista".
"Nie jestem tym zdenerwowany i zawsze jestem otwarty na rozsądny dialog. Zwłaszcza, że oni [rosyjscy krewni jej męża - red.] nie mieszkają z Mariną", mówi Fortuna.
"Ale oni do mnie nie piszą. Prawdopodobnie wiedzą, że ich przeklnę" - odpowiada Marina.
Po ojcu nie ma śladu. Jak powiedzieć o tym dziecku?
Telefon taty milczy
Ojciec Mariczki Iwaniuk poszedł na wojnę pierwszego dnia - rano 24 lutego 2022 roku. Wcześniej służył w ATO [operacja antyterrorystyczna na wschodzie Ukrainy rozpoczęła się w kwietniu 2014 roku - red.] Kontakt z mężczyzną został natychmiast utracony. Żołnierz 30 Brygady zaginął w pobliżu miejscowości Roty w obwodzie donieckim. Terytorium to jest obecnie okupowane przez Rosję.
- "Tego dnia zaginęło wielu żołnierzy z 30 Brygady", mówi Mariczka, "Mamy czworo dzieci w rodzinie. Najmłodszy brat ma 8 lat. Nadal nie wie, że jego ojciec zaginął. Mówimy, że jego telefon teraz nie działa, więc nie może się skontaktować. To trudne. Co powiesz swojemu młodszemu bratu o zaginionym ojcu? Nic o nim nie wiadomo - czy jest w niewoli, torturowany, czy nie żyje. Nieznane przeraża i zabija każdą rodzinę najbardziej. Dla niektórych trwa to ponad rok, dla innych kilka dni. Ale to wciąż wieczność.
Zwróćcie nam naszych bohaterów
Zaginęło ponad 7 tys. żołnierzy. Są to oficjalne dane na maj 2023 roku. 30 sierpnia, w Międzynarodowym Dniu Zaginionych, ich krewni wzięli udział w pokojowym wiecu w Kijowie. Dołączyły do nich rodziny więźniów cywilnych. Protestujący domagali się powrotu zaginionych i wziętych do niewoli żołnierzy z 30, 58, 53, 25, 56, 28 i innych brygad. W niewoli wciąż pozostaje 130 żołnierzy Gwardii Narodowej, którzy strzegli elektrowni atomowej w Czarnobylu.
Poszukiwanie zaginionych osób jest skomplikowane. Konieczne jest zbieranie informacji o okolicznościach zaginięcia wojskowych dosłownie po kawałku. Rosja utrudnia poszukiwania zaginionych na wszelkie możliwe sposoby. Według ukraińskiego parlamentarnego komisarza ds. praw człowieka, Dmytro Lubinetsa, strona rosyjska odpowiedziała tylko na 5-7 procent ukraińskich wniosków o udzielenie informacji o zaginionych żołnierzach. Ich rodziny i krewni więźniów apelują do organizacji międzynarodowych o pomoc.
- Prosimy, żeby nasi bohaterowie wrócili do domów. Mamy XXI wiek. Jak świat, Czerwony Krzyż i inne organizacje, mogą się temu spokojnie przyglądać? Chcemy zaangażować społeczność międzynarodową, która odwiedzi więzienia i jasno powie, kto jest w niewoli. Nasi bohaterowie są tam torturowani, niszczeni - moralnie i fizycznie" - mówi Mariczka.
Porwany pod domem
Rosja nie zezwala organizacjom międzynarodowym na odwiedzanie miejsc zatrzymań. Uniemożliwia to sporządzenie ich listy. Szczególnie dotkliwy jest problem więźniów cywilnych. Wśród nich jest hiszpański wolontariusz Mario Garcia Calatayud, który został uprowadzony przez rosyjskie wojsko w Chersoniu.
- "Wychodził po "wiecu oporu" (od 1 marca 2022 r., kiedy do miasta wkroczyły wojska rosyjskie, mieszkańcy przez prawie dwa miesiące wychodzili na ulice z hasłami "Chersoń to Ukraina" - red.) i zabrali go dosłownie na progu" - mówi żona Mario, Tetiana Marina. "Zadzwonił do drzwi, poszłam otworzyć, a jego już nie było. Natychmiast zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak. Zaczęłam do niego dzwonić, ale telefon był już wyłączony.
Ostatni raz Tetiana widziała swojego ukochanego 19 marca 2022 roku. Pamięta każdą minutę ostatniej rozmowy:
- Ostatni raz słyszałam jego głos przez telefon 19 marca 2022 r. o 13:51. Miasto było okupowane, nie mogłam nic zrobić. Rosyjskie wojsko zagłuszało komunikację, zagłuszało Internet - nie wiedziałam, komu to zgłosić.
Tetiana zbierała informacje o Mario za pośrednictwem rosyjskich mediów. Od więźniów, którzy zostali odesłani na terytorium Ukrainy, dowiedziała się, że jej mąż przebywał w SIZO (ośrodku zatrzymań) nr 2 w Symferopolu.
Mężczyzna, który przez trzy miesiące dzielił celę z Mario, opowiedział Tetianie o okropnościach, jakich doświadczył hiszpański wolontariusz.
- W Chersoniu torturowano go prądem, ponieważ zauważono, że ma europejską kartę bankową. W tym czasie była ona już zablokowana, ale rosyjskie wojsko o tym nie wiedziało i próbowało zdobyć jego kod PIN.
Już w areszcie mój mąż został pogryziony przez psy, wybito mu zęby i złamano protezę. Stracił dużo na wadze.
75-letni mężczyzna przeszedł w niewoli atak serca.
Nie chciałam stać z boku
Mario Garcia Calatayud przyjechał na Ukrainę w 2014 roku. Był wolontariuszem w Kijowie, a następnie przeniósł się do Chersonia. To właśnie tam poznał Tetianę. Zatrzymali go i torturowali właśnie z powodu wolontariatu:
- Miał wiele informacji z podróży do "szarej strefy" [pojęcie to pojawiło się w 2014 roku po podpisaniu porozumień mińskich. "Szara strefa" to neutralne terytorium po obu stronach linii frontu - red. Miał kontakty z wojskiem. Jeśli pracujesz jako wolontariusz, dostarczasz pomoc humanitarną, musisz znać prawdziwą sytuację na froncie, aby nie zostać przypadkowo zabitym. Gdy Rosjanie zobaczyli kontakty, które miał Mario w telefonie myśleli, że schwytali kogoś ważnego.
Krymskie media pisały o nim jako o bojowniku. Jednak nigdy nie trzymał broni w ręku w Ukrainie.
W Hiszpanii Mario miał własny dom, samochód i pracę. Przeszedł na wcześniejszą emeryturę i przyjechał na Ukrainę bez znajomości języka i kontaktów. Jego rodzina w Hiszpanii ucierpiała w wyniku wojny domowej. Mężczyzna żył z tym bólem przez całe życie i z jego powodu postanowił wesprzeć walczącą Ukrainę.
Przez długi czas Rosja nie potwierdzała, że przetrzymuje obywatela Hiszpanii. Nadal nie ma go na liście więźniów. Tetiana próbuje nagłośnić historię Mario. Żyje nadzieją, że wróci.
- "Rosja musi wiedzieć, że walczymy o swoich bohaterów " - podkreśla kobieta.
27 тисяч цивільних бранців
Oleksandr Zariwnyj jest szefem Związku Weteranów ATO w obwodzie chersońskim. Dziś trzymają go w ośrodku zatrzymań nr 2 w Symferopolu. Mężczyzna został uprowadzony 17 marca 2022 r. ze swojego domu w Oleszkach. Rosjanie przetrzymywali Zariwnego w areszcie śledczym w Chersoniu ok. cztery tygodnie. Następnie został przeniesiony na tymczasowo zaanektowany Krym. Mężczyzna jest oskarżony o szpiegostwo.
Oleksandr jest jednym z 27 000 cywilnych zakładników przetrzymywanych przez Rosję. Poinformował o tym komisarz ukraińskiego parlamentu ds. praw człowieka Dmytro Lubinets. Szef wywiadu obronnego Ukrainy Kyryło Budanow zauważył, że Ukraina przetrzymuje znacznie mniej jeńców niż Rosja. Na początku wielkiej wojny Rosjanie wzięli wielu zakładników, w tym personel wojskowy i cywilów, w tym kobiety i dzieci.
Krewni w niewoli: instrukcja krok po kroku
Jeśli Twój krewny lub znajomy zaginął lub został schwytany:
1) Skontaktuj się z jednostką wojskową lub terytorialnym centrum rekrutacyjnym, w którym zmobilizowano Twoją ukochaną osobę. Powinny one potwierdzić lub zaprzeczyć statusowi żołnierza (jeńca wojennego lub osoby zaginionej).
2) Złóż skargę do policji krajowej lub wysłać wiadomość e-mail na adres rozshuk_znyklyh@police.gov.ua Infolinia: (0894) 200-18-67 lub 0 800 212 151.
3) Złóż wniosek o poszukiwanie w Biurze Komisarza ds. Osób Zaginionych w Szczególnych Okolicznościach. Numery telefonów: 0-800-339-247 lub +38(095)-896-04-21 (dla połączeń z zagranicy przez Viber, WhatsApp, Signal), e-mail dla zapytań war2022people@gmail.com.
4) Skontaktuj się ze Wspólnym Centrum Poszukiwań i Uwalniania Jeńców Wojennych przy SSU Telefon: +38 (067) 650-83-32; +38 (098) 087-36-01; e-mail: united.centre.ssu@gmail.com
5) Pozostaw informacje o zaginionej lub schwytanej osobie Międzynarodowemu Komitetowi Czerwonego Krzyża. Numery telefonów: +41 22 730 3600 lub +380 800 300 155. E-mail: ctabureau@icrc.org.
6) Kontakt z Narodowym Biurem Informacyjnym, które zbiera informacje o obywatelach Ukrainy poszkodowanych w wyniku agresji zbrojnej (jeńcy wojenni, zatrzymani cywile, zakładnicy pod kontrolą Federacji Rosyjskiej, osoby zaginione). Całodobowa infolinia: 1648 lub +38 (044) 287-81-65, strona internetowa: https://nib.gov.ua
Jeśli osoba cywilna zaginie lub zostanie wzięta do niewoli, należy skontaktować się ze wszystkimi wyżej wymienionymi organizacjami, oprócz jednostki wojskowej.
Ludzie z żelaza, czyli Superhumans
Olga Rudniewa jest jedną z najbardziej znanych kobiet na Ukrainie. Pomagała ludziom przed wojną na pełną skalę i nadal to robi. Rozpoczęła karierę we własnej firmie wydawniczej i pracowała w Ministerstwie Zdrowia. Przez 18 lat kierowała Fundacją Eleny Pinczuk ANTIAIDS. Od lutego 2022 r. koordynuje największy magazyn humanitarny HelpUkraineCentre. Od sierpnia 2022 r. jest dyrektorem generalnym Centrum Superludzi. To właśnie tam Ukraińcy, którzy stracili kończyny, będą mogli uzyskać najlepszą pomoc
Olga opowiedziała magazynowi Sestry o wolontariacie zagranicznym, szkoleniu zespołu Superhumans Centre, pierwszych pacjentach i swoim marzeniu
Natalia Żukowska: Olga, gdzie byłaś, gdy wybuchła wojna na pełną skalę?
Olga Rudnieva: 24 lutego obudziłam się na Maderze. Pojechałam tam dzień wcześniej, żeby odebrać mamę. To była zaplanowana podróż i pojechałam z prawie pustą walizką. Rano obudziłam się, przeczytałem wiadomości i zdałam sobie sprawę, że w kraju toczy się wielka wojna. Byłam jedną z tych osób, które nie wierzyły, że to w ogóle może się wydarzyć. Myślałam, że może dojść do wojny między systemami finansowymi i politycznymi, ale czołgi na ulicach - to by mi nie przyszło do głowy. Byłam pewna, że natychmiast wrócę na Ukrainę, ale mój mąż przekonał mnie, żebym została. W pierwszym tygodniu kupiliśmy opatrunki i kaski. Byłam wtedy dyrektorem Fundacji Eleny Pinczuk. Robiłam wszystko, co umiałam i mogłam, ale w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że to nie wystarczy. W mediach społecznościowych natknęłam się na post o inicjatywie ukraińskich biznesmenów, aby stworzyć w Polsce Centrum Pomocy Ukrainie, gdzie pomoc humanitarna z Europy byłaby zbierana, sortowana i wysyłana dalej, do Ukrainy. Dołączyłam do nich i na początku marca byłem już w Polsce, i zaczęłam pracę w magazynie.
NZ: I przez prawie sześć miesięcy dosłownie mieszkałaś w tym magazynie
OR: Zaczynaliśmy o 8 rano i kończyliśmy o 10 wieczorem. Pierwsze trzy miesiące były bardzo intensywne. Rano na rozładunek czekało nawet 30 ciężarówek. I w ogóle nie było tam mężczyzn. Nie było też zbyt wielu kobiet. Później przenieśliśmy się do większego magazynu, gdzie potrzebowaliśmy wielu pracowników.
Napisałam post w mediach społecznościowych i poprosiłam o pomoc. Rano w magazynie było już 300 osób
NJ: Jak długo byłaś tam wolontariuszem?
OR: Wróciłam na Ukrainę w maju. Zacząłam podróżować między Polską a Ukrainą i wtedy narodził się pomysł zbudowania centrum chirurgii plastycznej i protetyki. To jest nasze Centrum Superludzi. Zrezygnowałam z poprzedniej pracy, w której byłam 18 lat. Miałam świetną pensję i czekali tam na mnie. Ale kiedy kraj jest w stanie wojny, trzeba się włączyć w dzialania.
NJ: Ale nie wiedziałeś nic o protetyce, czy chirurgii rekonstrukcyjnej.
OR: Ja również nie wiedziałam nic o magazynach i logistyce, ale nie miałam wyboru. Pierwsze dwa miesiące to była katastrofa. Nie mogłam spać, czytałam tony literatury, oglądałam filmy dokumentalne. Zdobywanie wiedzy zajęło mi miesiąc. Musiałam zrozumieć, jak zbudować laboratorium protetyczne, jakich pomieszczeń potrzebujemy. Pomysł stworzenia Centrum Superludzi należy do mojego przyjaciela i przedsiębiorcy Andrija Stavnitsera. Jest on siłą napędową projektu. Nasz drugi partner, Philip Gruszko, jest odpowiedzialny za finanse, planowanie i strategię. A ja jestem dobrym kierownikiem projektu. Podróżowaliśmy po świecie i przyglądaliśmy się pododbnym ośrodkom. Odwiedziliśmy Niemcy, Austrię, Amerykę i kilka ukraińskich ośrodków protetycznych. Przejechaliśmy dziesiątki tysięcy kilometrów. Tam, gdzie nie mogliśmy jechać ani polecieć, komunikowaliśmy się przez telefon i wideo. Prosiliśmy o możliwość obejrzenia ośrodka, sprzętu i podzielenia się swoimi doświadczeniami. Wszędzie traktowano nas ze zrozumieniem. Spotykaliśmy się z rannymi żołnierzami i poznawaliśmy ich potrzeby. Stopniowo uzyskaliśmy ogólny obraz tego, co i jak należy robić. W czerwcu znaleźliśmy dom dla nadludzi we Lwowie.
NJ: Stworzyliście centrum w szpitalu. Dlaczego nie osobno?
OR: Urazy są bardzo skomplikowane, dlatego ważne jest, aby mieć szpital w pobliżu, aby nasi pacjenci mogli otrzymać usługi, których centrum nie zapewnia. W końcu mogą mieć inne problemy zdrowotne. Mogą mieć zawał serca, problemy naczyniowe, mogą po prostu źle się czuć. Chcielibyśmy mieć taki ekosystem: my pomagamy lekarzom, a oni pomagają nam.
NJ: Nie nazywacie jednak swojej placówki szpitalem. Dlaczego?
OR: Taka jest nasza decyzja co do zasady, ponieważ uważamy, że nie mamy chorych ludzi. Pacjent wraca do zdrowia. Kończyny naszych pacjentów nie odrastają. Nie uważamy ich za chorych. Przyszli odzyskać utracone możliwości
U nas nawet nie ma szpitalnego zapachu. Stworzyliśmy specjalne zapachy do rozpylania we wnętrzach. Atmosfera jest bardzo przyjazna, jak na letnim obozie. Mamy gry, własną drużynę golfową. Wojskowi przechodzą tu rekonwalescencję. Przyjeżdżają do nas na wózku inwalidzkim, a wychodzą na nogach. Naszym zadaniem jest przywrócenie im jak największej sprawności.
NJ: Na jakim etapie znajduje się dziś projekt Superhumans?
OR: Otworzyliśmy ośrodek w połowie kwietnia. Zamontowaliśmy już 120 protez. Mamy bardzo skomplikowane przypadki, którymi nikt nie chciał się zająć - z podwójną, potrójną wysoką amputacją. Przyjmujemy je, ponieważ możemy pomóc. Mamy silny, profesjonalny zespół składający się z protetyka, rehabilitanta, psychologa i pracownika socjalnego. Pacjent jest również częścią zespołu. Nie możemy przywrócić mu sprawności i postawić go na nogi, jeśli nie będzie z nami współpracował. Ostrzegamy, że droga jest bardzo trudna. Naszym zadaniem jest sprawić, by dana osoba założyła protezy, poszła i chodziła na nich. Każdy powinien mieć jakiś cel. Był pacjent, który chciał wrócić do wędkowania. Rehabilitanci nauczyli go pracy z wędką. Zarzuciliśmy wędkę z drugiego piętra na pierwsze. Miesiąc później otrzymaliśmy film, na którym on i jego żona złowili pierwszą rybę w jeziorze. Dostał to, czego chciał - nauczył się.
NZ: Czy protetyka i rehabilitacja są bezpłatne dla żołnierzy? Czy są jakieś specjalne zasady obowiązujące w waszej instytucji?
OR Wszystkie usługi dla osób dotkniętych wojną są bezpłatne. Obejmują one protetykę, chirurgię rekonstrukcyjną i rehabilitację. Wystarczy zebrać dokumenty i złożyć wniosek online. Jeśli chodzi o wymagania, nie przyjmujemy osób uzależnionych od narkotyków, a spożywanie alkoholu jest zabronione. Osoba musi być również osobiście zmotywowana. Jeśli pacjent opuści trzy zajęcia, jest to powód do wykluczenia go z listy. Nie było jednak takich przypadków. Przychodzą tu ludzie świadomi. W budynku nie przypomina się o wojnie. Ale wiesz, oni mówią tylko o wojnie. Jak przyszła, jak atakowali, jak bili Moskali. Możesz wyłączyć wszystkie treści o wojnie, ale to jest w ich głowach.
NZ: To nie jest projekt rządowy. Kim są darczyńcy? Jak ich znaleźliście i przekonaliście, by pomagali?
OR: W sumie pełne uruchomienie i pierwsze trzy lata działalności Superhumans będą wymagały 54 milionów dolarów finansowania. Największym darczyńcą projektu jest Howard Graham Buffett. Centrum otrzymało charytatywną transzę w wysokości 16,3 miliona dolarów od Fundacji Howarda Grahama Buffetta. Z tej kwoty 15,3 miliona dolarów zostanie wykorzystane na remont i wyposażenie pomieszczeń szpitala we Lwowie. Kolejny milion zostanie wydany na protezy dla pierwszych pacjentów. Jest to bardzo kosztowne. Średnia cena protezy wynosi 20 000 dolarów. Możemy przyjąć 50 pacjentów miesięcznie, co daje milion dolarów. A mówimy tylko o komponentach protetycznych. Musimy znaleźć co najmniej milion dolarów każdego miesiąca. Mamy 500 osób na liście oczekujących. To prawie 10 miesięcy pracy. Na początku byli to zagraniczni darczyńcy, zresztą zasadniczo skupiamy się na nich. Na przykład są ludzie, którzy nie chcą dawać sprzętu wojskowego, ale coś bardziej humanitarnego. Mamy bardzo jasno zdefiniowany cel projektu a oni widzą rezultaty. Zbudowaliśmy szpital w 4,5 miesiąca. Wszystko jest przejrzyste i oni to doceniają. Ostatnio do projektu dołączyło wiele dużych ukraińskich firm. Niektóre firmy zapewniają protezy swoim pracownikom, którzy stracili kończyny podczas wojny.
NZ: Czy trudno było znaleźć protetyków, rehabilitantów i psychologów?
OR: Na Ukrainie naprawdę nie ma specjalistów, których szukaliśmy. Oni po prostu nie istnieją. Przeszkoliliśmy ich. Zatrudniliśmy młodych, utalentowanych ludzi, którzy mieli potencjał. Protetyków zabraliśmy do Niemiec, Włoch i Francji. Rehabilitantów szkolono na Łotwie, w Polsce i Niemczech. Proces szkolenia specjalistów jest dość skomplikowany. U nas naprawdę ich nie ma.
NJ: Superhumans posiada własne laboratorium protetyczne, najlepsze w Europie. Na czym polega jego niezwykłość?
OR: Sprowadziliśmy najnowszy sprzęt i czekamy na drukarki 3D. To laboratorium produkuje odbiorniki macierzyste, najbardziej wrażliwą część protezy. Ponadto montujemy tam same protezy. Proteza składa się z kilku komponentów: można wziąć stopę od jednego producenta, kolano od drugiego, a węzły od trzeciego. Wszystko zależy od potrzeb pacjenta i jego planów na przyszłość. Wiadomo, że po zwycięstwie będziemy krajem z dużą liczbą osób niepełnosprawnych. I właśnie dlatego zbudowaliśmy to centrum. Chcemy nie tylko dopasować protezy do chłopaków, ale także sprawić, by były estetyczne. Dekorujemy je. Chłopcy przynoszą rysunki dzieci, a my przenosimy je na protezy, robimy na nich różne napisy. Chcemy oddać im ich tatuaże. Chcemy, żeby pokochali swoje nowe kończyny i żeby dobrze w nich wyglądali. Bo tu nie chodzi o protezy. Chodzi o ich historię. Fakt, że stracili nogi i ręce broniąc kraju. Budujemy estetykę, w której zamiast ludzi wyglądających jak ofiary wojny, na ulicach pojawią się nadludzie. A jeśli dzieci będą dorastać w otoczeniu tych nadludzi, rozwój Ukrainy potoczy się zupełnie innym torem.
NZ: Olga, jakie masz plany na przyszłość? O czym marzysz?
OR: O otwarciu Superhumans w Mariupolu i Jałcie. Ponadto musimy otworzyć 5 kolejnych ośrodków na Ukrainie, aby przybliżyć usługi do pacjenta.
NZ: Jesteś teraz w ciągłym kontakcie z żołnierzami. Jestem pewna, że za każdym razem słyszysz od nich trudne, łamiące serce historie. Czy są jakieś, które szczególnie utkwiły ci w pamięci?
OR: Każdy ma wyjątkową historię. Każdy ma swoją historię ewakuacji. Prawdopodobnie najbardziej imponująca jest historia Oleha, który stracił prawą nogę powyżej kolana i nie mógł zostać ewakuowany przez trzy godziny. Wstrzyknął sobie środki przeciwbólowe. Następnie przyjechała karetka, a po drodze ponownie podano mu środki przeciwbólowe. Kiedy przywieziono go do szpitala, zdecydowano się na amputację i wstrzyknięto morfinę. Jego serce zatrzymało się z powodu przedawkowania. Ponieważ nikt nie zapytał go, ile razy był znieczulany. Przez 30 minut jakiś święty lekarz wykonywał mu bezpośredni masaż serca. Zgodnie ze wszystkimi prawami medycznymi mógł zatrzymać się znacznie wcześniej, ale przywrócił go z martwych. Wielu chłopaków opowiada, jak ich bracia nieśli ich przez 10 kilometrów na rękach, ponieważ medycy nie zawsze mogli ich ewakuować
NZ: Jak ta wielka wojna zmieniła twoje życie?
OR: Radykalnie. Nie mieszkam w domu, widuję się z mężem dwa dni w miesiącu. Nie noszę ubrań, które nosiłam przed 24 lutego. Schudłam 10 kilogramów. Wystarczy mi jedna walizka. Nie znam swojego planu na najbliższe dwa tygodnie. Mój krąg towarzyski się zmienił. Kiedy podróżowałam wcześniej, uwielbiałam drogie hotele, ale teraz to tylko sceneria. Interesują mnie tylko dawcy, pieniądze i protezy.
NZ: Jak widzisz zwycięstwo Ukrainy i nasze państwo w przyszłości?
OR: Bezkompromisowość: granice sprzed 1991 roku. Dorastałam na Krymie. Urodziłam się w Doniecku. Jestem zmęczona wyrzekaniem się mojej przeszłości. Chcę to wszystko odzyskać i mieć prawo wyboru, jak żyć, gdzie żyć i jakim językiem mówić. Więc wierzę, że zwyciężymy. I że ci ludzie, którym teraz pomagają Superludzie, uczynią przyszłe pokolenie silniejszym i bardziej odpornym. Tak, jesteśmy tacy: mamy wiele blizn, mamy niedoskonałą twarz, mamy oderwane ręce i nogi, ale to jest cena za naszą wolność. My, Ukraińcy, jesteśmy teraz z żelaza nie tylko wewnątrz, ale i na zewnątrz. Przed nami dużo pracy i zaczynamy już teraz.
NJ: Skąd czerpiesz siłę i energię, by pomagać?
OR Od Superhumans. Człowiek przyjeżdża na wózku, zdesperowany, zmęczony po wszystkich szpitalach państwowych. Trzy dni później ta sama osoba podchodzi do ciebie na dwóch nogach, przytula cię, śmieje się. To bardzo inspirujące. Nigdy w życiu nie widziałem efektów mojej pracy tak szybko. Oni wszyscy są niesamowici. Mają tyle siły, pragnienia życia. To bardzo inspirujące i stymulujące do robienia tego, co robimy. To daje nam wiarę, że jesteśmy na dobrej drodze.
Lesia Litwinowa: "Najtrudniejszą rzeczą na froncie jest nie myśleć o dzieciach"
Z wykształcenia filmowczyni, Lesia Litwinowa porzuciła karierę telewizyjną w 2014 roku, kiedy rozpoczęła się wojna Rosji z Ukrainą, i założyła fundację charytatywną Swoi. Tylko w ciągu pierwszych czterech lat pomogła ponad 35 000 przesiedleńcom ze Wschodu i wspierała nieuleczalnie chorych pacjentów.
Podczas pandemii fundacja Lesi Litwinowej pracowała 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, zbierając pieniądze, kupując i dystrybuującc koncentratory tlenu na całej Ukrainie.
W dniu inwazji na pełną skalę poszłą z mężem do komisji wojskowej. I to pomimo faktu, że nosiła w swoim łonie dziecko. W czasie naszej rozmowy pod koniec lipca Lesia Litwinowa przebywała w obwodzie donieckim w ramach plutonu inżynieryjnego 207. batalionu Sił Zbrojnych Ukrainy. Ale od 1 września jest oficjalnie cywilem. Zapewnia nas, że nie na stałe, ale na około rok. "W tym czasie muszę wszczepić implanty do kręgosłupa, który w końcu przestał działać, rozwiązać coś z moim prawym okiem, które nie widzi po wstrząsie mózgu i wyremontować dom, abym mogła w nim mieszkać" - napisała kobieta w mediach społecznościowych
W ekskluzywnym wywiadzie dla "Sestr", Lesia Litwinowa opowiedziała swoją historię i podzieliła się swoimi poglądami na temat wojny, zwycięstwa i przyszłości kraju.
Natalia Żukowska: Lesiu, spodziewałeś się inwazji na pełną skalę? Czy też było to dla ciebie zaskoczeniem?
Lesya Litvinova: Nie było to dla mnie zaskoczeniem. Myślę, że wszyscy rozsądni ludzie spodziewali się rosyjskiej inwazji na pełną skalę od 2014 roku. Co do mnie osobiście, myliłam się: nie sądziłam, że będzie to atak z Białorusi. Byłem pewien, że wróg stamtąd nie przyjdzie. Zrozumieliśmy jednak, że stolica zostanie zbombardowana, więc lepiej było opuścić miasto. 24 lutego 2022 r. zabrałam wszystkie dzieci, nawet te dorosłe, które mieszkały już na swoim, i zabrałam je do swojego domu. To wieś między Dymerem a Hostomlem w obwodzie kijowskim. Wtedy wydawało mi się, że tam będzie bezpiecznie. Zostawiliśmy wszystkich w domu, w tym nasze najmłodsze dziecko, które miało wtedy półtora roku i nadal karmiłam je piersią. Po raz pierwszy została w domu bez nas, była z moimi rodzicami. Mój mąż i ja musieliśmy pojechać do Kijowa do pracy w fundacji, ale chcieliśmy wrócić następnego dnia. Nie było jednak drogi powrotnej. Wieś była pod okupacją. Mój mąż pochodzi z Doniecka, więc dobrze wiem, co to jest okupacja. Jedynym rozsądnym wyjściem było więc poczekać, aż jeden z pracowników przyjdzie do biura, oddać klucze i pojechać do najbliższej komisji wojskowej. Wieczorem byliśmy już zmobilizowani.
NZ: Jak zakończyła się okupacja dla Twojej rodziny?
LL: Dzieci były pod okupacją przez prawie trzy tygodnie bez nas. Nie miały prądu, jedzenia, bo nie trzymałam tam dużych zapasów. Połączenie telefoniczne było często zrywane. Powrót był dla nich dość trudny. Miejscowi zgodzili się z rosyjskim wojskiem, że pozwolą im przejść pieszo i bez telefonów. Rodzaj "zielonego korytarza" - na własne ryzyko. Pozwolono im zabrać tylko dokumenty. Nie wolno było zabierać nawet zwierząt. Ludzie przechodzili przez rzekę. Rosjanie otworzyli ogień w stronę konwoju. Byli zabici i ranni. Na szczęście moja rodzina wyszłą bez szwanku. To był dla mnie bardzo trudny okres. Tego samego dnia udało nam się nawet zobaczyć. Dowódca kompanii pozwolił mi spędzić z dziećmi noc. Rano wysłałem ich do moich przyjaciół w zachodniej Ukrainie.
NZ: Lesiu, rozumiem, że to właśnie fakt, że Twoi bliscy trafili pod rosyjską okupację skłonił Cię do podjęcia decyzji o pójściu do komisji wojskowej?
LL: Mam pięcioro dzieci. Moja najstarsza córka ma 26 lat. Ma już dwójkę własnych dzieci. Tak, jestem babcią, choć brzmi to dziwnie. Kolejna córka ma 23 lata. Mój syn - 14 lat. Najmłodsza córka 9. A teraz Solomiia, najmłodsza, będzie miała 3 lata. Kiedy poszliśmy służyć, miała zaledwie półtora roku. Zdaję sobie sprawę, że w cywilu byłabym o wiele bardziej przydatna (w końcu nadal zdalnie zarządzam fundacją, która działa naprawdę skutecznie) niż nieprzeszkolony strzelec wyborowy, którym wtedy byłam. Jednak w tamtym czasie nie widzieliśmy z mężem innej opcji.
Gdybym miała teraz wybór, nadal pozostałabym w cywilu, a na wojnę poszedłby tylko mój mąż. Ale stało się, jak się stało
NJ: Masz pięcioro dzieci, mogłeś przeprowadzić się za granicę. Dlaczego tego nie zrobiłaś?
LL: Rozważaliśmy opcję wysłania dzieci za granicę. Mam wielu przyjaciół w różnych krajach, którzy chętnie widzieliby je w każdej rodzinie, z rodzicami lub bez nich. Jednak starsze dzieci kategorycznie odmówiły wyjazd w sytuacji, gdy my zostaliśmy tutaj. A ja nie mogę wyjechać z Ukrainy.
NZ: Jak wytłumaczyłaś dzieciom, że ich matka idzie na wojnę?
LL: Kiedy dzieci wydostały się spod okupacji, ich matka była już żołnierzem, który złożył przysięgę i został zmobilizowany. Dzieci ciągle pytały: "Mamo, kiedy wrócisz? Przestaniesz walczyć?". Bardzo za mną tęskniły - ja za nimi też.
NJ: Jak często udawało ci się kontaktować z dziećmi?
LL: Prawie codziennie, trochę, ale zawsze rozmawialiśmy. Bardzo się bałam, że moja młodsza córka nie zrozumie, że jesteśmy jej rodzicami. Była zbyt mała. Ale dzięki komunikacji, zwłaszcza komunikacji wideo, dzięki temu, że wszyscy są razem jako rodzina, rozumie, kim są mama i tata. Wszystkie zabawki, którymi bawi się moja najmłodsza córka, są w parach: jest lalka mama i lalka tata, mama jeż i tata jeż.
NZ: Lesia, jak to się stało, że ty i twój mąż zostaliście saperami?
LL: Nie wybieraliśmy, tak się po prostu stało. Większość ludzi, którzy przychodzili do wojskowych biur werbunkowych w tamtym czasie, nie miała żadnych specjalności wojskowych. To, co nazywało się TRO, stało się taką samą częścią Sił Zbrojnych jak reszta.
NJ: Jak nauczyłaś się pracy jako saperka?
LL: Łatwo się uczyć, gdy ma się motywację. My mamy jej wystarczająco dużo. Wszystko zaczęło się od tego, że w batalionie mieliśmy towarzyszy, którzy walczyli w 2014 roku i byli dobrzy w pracy sapera. Przekazali nam podstawową wiedzę. A kiedy już coś wiesz, wiesz, gdzie szukać i nad czym pracować.
Przez pół roku musieliśmy błagać dowództwo o pozwolenie na naukę w jednostce szkolącej saperów. W końcu ją dostaliśmy i pojechaliśmy. Dodatkowo udało mi się wziąć udział w normalnych kursach medycyny taktycznej na poziomie lekarza.
Mam więc teraz dwie specjalizacje: medyka i sapera.
NJ: Co jest najtrudniejsze w twojej pracy?
LL: Najtrudniej jest nie myśleć o dzieciach. Jeśli myślisz o nich cały czas, nie możesz nic zrobić. W ogóle nic nie można zrobić. Patrzysz na to wszystko i myślisz: "Czy warto, żeby moje dziecko gdzieś płakało?". Ale to są emocje. Rozsądek mówi coś zupełnie innego, bo jeśli nie zakończymy tego teraz, moje dzieci będą następne. A ostatnią rzeczą, jakiej chcę, jest zobaczenie dzieci na froncie.
NZ: Czy można porównać życie w cywilu i wojsku? Jak przyzwyczaiłeś się do nowego życia?
LL: Przyzwyczajałam się do tego. Przez ten czas mieszkaliśmy w wielu miejscach: w opuszczonych budynkach, wiejskich chatach, w byłym hotelu, w ziemiance, w samochodzie, w piwnicy. Wszystko to jest postrzegane jako całkowicie normalne. Istnieją pewne czysto fizjologiczne potrzeby, które są nieco trudniejsze dla kobiet na wojnie niż dla mężczyzn. Na przykład dla mnie problematyczne jest bieganie do krzaków. Ponieważ podczas rozbierania się, a także wybierania bezpiecznego miejsca, wiele może się wydarzyć w ciągu tych kilku minut. Nie wiem, jak inne dziewczyny sobie z tym radzą, ale ja nie jem nic przez dzień przed misją bojową i staram się nie pić wody. Płuczę tylko usta, żeby wytrzymać dzień lub dwa.
NJ: A co z podstawową higieną? Z jakimi innymi niedogodnościami borykają się kobiety w wojsku?
LL: Tak jak w cywilu, gdzie nie zawsze są warunki. Dla mnie nie jest problemem mieszkać w tym samym miejscu co mężczyźni, przebierać się, czy myć, bo to wszystko straciło sens. Nie uwłacza to mojej godności. Ale obecność na mojej ziemi ludzi, których nie chcę tu widzieć, jest dla mnie dużo gorsza. Jeśli chodzi o niedogodności, nie ma kobiecego munduru, ale można nosić męski. Jednak kilka miesięcy temu kwatera główna przeprowadziła ankietę na temat rozmiarów i objętości. Daje mi to powody, by sądzić, że jest jakiś ruch w tym kierunku. Wiele osób produkuje damskie uniformy i można je kupić. Dla mnie ten męski jest w porządku.
NZ: Czy jako kobiecie Ci odpuszczają, czy wszystko odbywa się na równi z mężczyznami?
LL: Robimy wszystko na równi z mężczyznami. Saper nie pracuje 24 godziny na dobę. Nie jesteśmy jak piechota, która zawsze jest w bitwie lub w okopie. Oprócz pracy saperskiej pomagamy kopać okopy. Kiedyś zapytałem dowódcę: "Dlaczego wszyscy inni kopią, a ja od trzech dni gotuję barszcz?". A on na to: "Bo jesteś kobietą! Wychowano mnie w przekonaniu, że kobiety nie powinny być obciążane ciężką pracą". To dziwne: kiedy biegnę trzy kilometry w nocy pod ostrzałem z ładunkiem, wszyscy zapominają, że jestem kobietą. To są dziwne rzeczy: być kobietą w jednym miejscu, a w innym już nie.
NJ: Podczas służby byłaś z mężem 24 godziny na dobę. Jak wojna zmieniła wasz związek?
LL: Byliśmy bardzo blisko, ale teraz to osiągnęło inny poziom. Musieliśmy przejść przez wiele rzeczy, które są niemożliwe do przejścia w cywilu.
Przez półtora roku, kiedy byliśmy razem w wojsku, nie mieliśmy ani jednej kłótni. W cywilu znajdowaliśmy powody do sporów. Na małą skalę, na poziomie gospodarstwa domowego, jak w każdej rodzinie.
Dobrze nam się współpracowało jako parze saperów. W końcu saperzy, podobnie jak snajperzy, pracują w parach. Czujemy się komfortowo i swobodnie pracując razem. Chociaż mieliśmy wiele dyskusji z dowództwem na ten temat. Bo oni mają na ten temat argument: "jajka powinny leżeć w różnych koszykach" - przynajmniej jedno z dwojga rodziców powinno przeżyć. A ja zawsze miałem na to kontrargument, że razem mamy dużo większe szanse na przeżycie niż osobno. Czujemy się dobrze, ubezpieczamy się nawzajem i nie musimy nawet rozmawiać podczas misji. Patrzymy na siebie i wiemy, co mamy robić. To bardzo ważne. Tak się złożyło, że jesteśmy nie tylko dobrym małżeństwem, ale też dobrą parą saperów.
NZ: Ty i Twój mąż pobraliście się na froncie. Kto podjął decyzję?
LL: Tak, oficjalnie pobraliśmy się na froncie. Dowódca podjął taką decyzję. Dla żadnego z nas nie był to pierwszy ślub, czuliśmy się komfortowo bez niego. Ale dowódca nas przekonał. Powiedział: "Jeśli jednemu z was coś się stanie, to drugie powinno mieć ułatwione zadanie". Mówimy o dostępie do oddziału intensywnej terapii, do akt sprawy, jeśli chodzi o niewolę i tak dalej. Zapisał nas, ponieważ ma do tego prawo. Zajęło to 10 minut. Oczywiście nie było wesela. Wieczorem wypiliśmy z braćmi herbatę. Był nawet tort.
NZ: W tym roku w maju ty i twój mąż zostaliście ranni w pobliżu Bahmutu. Jak do tego doszło? W jakim byliście stanie?
LL: My, jako saperzy, pojechaliśmy z piechotą. Ich zadaniem był desant i zdobycie przyczółka. A my mieliśmy za zadanie wcześniej sprawdzić, czy nie ma zagrożenia dla jednostek. Kiedy tam pojechaliśmy, powiedziano nam, że nikogo przed nami nie było. Kiedy tam dotarliśmy, sytuacja bardzo się zmieniła. Oboje mieliśmy wstrząśnienie mózgu, rany od odłamków, ale nic zagrażającego życiu. Z wyjątkiem całkowitej dezorientacji. Ponieważ od momentu trafienia nie jesteś już wojownikiem. Nawet powrót do schronu jest trudnym zadaniem. Jeśli chodzi o rehabilitację, mieliśmy szczęście: byliśmy tam przez długi czas - 21 dni. To bardzo długo. Znam chłopaków, którym dano 3-5 dni i wrócili na front. Znam też chłopaków, którzy zostali kontuzjowani kilka razy w ciągu tygodnia i dalej walczą, bo nie ma ich kto zastąpić.
NZ: Lesiu, byłaś na rehabilitacji w sanatorium, które się w tym specjalizuje. Czego brakuje w naszym państwowym programie rehabilitacji?
LL: Wiele rzeczy trzeba zmienić. Miałam szczęście: trafiłam do miejsca, w którym wiedzą, co robią. Jednak takich miejsc jest niewiele. Byłam leczona w zwykłym szpitalu cywilnym, ponieważ szpitale wojskowe nie radzą sobie z liczbą rannych. Szpitale cywilne są mniej przygotowane na przyjęcie personelu wojskowego. Tak naprawdę nie rozumieją specyfiki. W tych szpitalach jest duży problem ze wsparciem, nie tylko z leczeniem.
Miałam na sobie spodnie we krwi, rozciętą koszulę, nóż przy pasku, telefon w kieszeni - to wszystko.
Mogę kupić wszystko, mam pieniądze na karcie, ale technicznie nie mam takiej możliwości. W szpitalach wojskowych te kwestie zostały rozwiązane dawno temu. W szpitalach cywilnych jest to trudne. Nie trzeba mieć zapasów wszystkiego na wszelki wypadek, ale niech będzie kilka osób, które podejdą i zapytają, czego potrzebujesz i pomogą ci to zorganizować. To byłoby bardzo dobre.
NJ: Czy w szpitalu, do którego trafiłaś był psycholog?
LL: Nie miałem szczęścia do psychologa w szpitalu cywilnym. Był tam bardzo dziwny człowiek. Spotkałem go tylko raz i powiedziałem mu, że nigdy nie powinienem się z nim spotykać. Po pierwsze, mówił do mnie po rosyjsku. Grzecznie odpowiedziałam, że pochodzę z rosyjskojęzycznej rodziny, ale poproszę go o przejście na ukraiński. Bo tak czuję się bezpiecznie. Powiedział, że biegle mówi po ukraińsku, ale nie uważa tego za konieczne, ponieważ wszyscy pochodzimy z tego samego kraju. Innym problemem jest , że wojskowi przebywają w tych samych oddziałach co cywile, którzy nie mają pojęcia, jak zachowywać się w pobliżu wojskowych. Wszystkim jest ciężko. Jedna z kobiet po prostu głośno płakała i prosiła, żeby powiedzieć jej, czego potrzebuję i co mam jeść. Nie dała mi chwili spokoju i w końcu musiałam jej powiedzieć: dość. Inna kobieta rozpoczęła spotkanie od pytania: "Czy to prawda, że w wojsku dużo płacą?". To również nie wprawiło mnie w dobry nastrój. Reszta po prostu nie wiedziała, co robić - albo odwracali wzrok, albo udawali, że w ogóle nie istnieję. To wielki dyskomfort zarówno dla mnie, jak i dla nich. Nie są gotowi, by to dostrzec.
NZ: Co zrobić, aby poprawić sytuację na froncie?
LL: Potrzebujemy wysokiej jakości szkoleń na wszystkich poziomach. Nie da się wygrać tej wojny "mięsem". Tę wojnę trzeba wygrać umiejętnościami. W tym rozwiązaniami technologicznymi. Nie wygramy jej zasobami ludzkimi. Dlatego każdy musi się uczyć. Nie tylko uczyć się, jak dobrze walczyć, ale także uczyć się medycyny. Istnieje tu ogromna luka. Nie mamy wystarczającej liczby medyków bojowych. Nie ma nawet wystarczającej liczby osób przeszkolonych do udzielania sobie podstawowej pomocy. Kiedyś byłam w zaprzyjaźnionej jednostce w kompanii zwiadowczej. Przypadkowo spojrzałem, co mają w apteczkach. A tam były chińskie opatrunki. I to też jest problem. Gdyby mieli podstawowe przeszkolenie i rozumieli różnicę między normalnym opatrunkiem a chińskim, to by ich nie brali. A może ich dowództwo nie ma pojęcia jak to powinno wyglądać. Więc spokojnie wzięli je i oddali żołnierzom.
NZ: Czego nauczyła Cię wojna?
LL: Niczego nowego. Przed inwazją na pełną skalę mieliśmy doświadczenie aktywnego udziału w pandemii. To było jak wojna, tylko w wersji demo. Nie pamiętam spokojnych czasów w tym kraju. To była albo rewolucja, albo kryzys gospodarczy, albo pandemia, albo wojna.
NZ: Czy wojna trwa za długo?
LL: Będzie to bardzo powolny proces. Proces wycofywania się będzie powolny. Proces przywracania terytoriów będzie bardzo powolny. Zmiana władzy z wojskowej na cywilną na wyzwolonych terytoriach również będzie powolna. To wszystko będzie stopniowe, bardzo trudne.
Całe miasta znikną z mapy kraju, a ich odbudowa będzie niemożliwa. Bahmut fizycznie zniknął. Nie da się go odbudować. Być może gdzieś w pobliżu powstanie nowe miasto. Przed nami wiele trudnych zadań.
NJ: Mówi Pan, że wojna potrwa co najmniej pięć lat. Dlaczego tak długo?
LL: Nie widzę możliwości zakończenia jej wcześniej. Możliwe jest oddanie części okupowanych terytoriów i wstrzymanie wojny środkami dyplomatycznymi nawet jutro. Ale czy będzie to zwycięstwo? Nie. Czy będzie to koniec wojny? Nie. Ponieważ oni zbiorą swoje siły i zaatakują ponownie. Wojna trwa już prawie 10 lat i widzimy jej tempo. W obecnej sytuacji wojna nie może trwać zbyt długo. Ale widzisz: wszyscy chcieli kontrofensywy, ale nie byli przygotowani na to, że nie będzie ona błyskawiczna, ale każdy metr ziemi zostanie odzyskany, z ogromnymi stratami.
NJ: Czym jest dla Ciebie zwycięstwo i jak widzisz swoje życie po nim?
LL: Będzie ciężko. Ale wytrzymaliśmy półtora roku. Chociaż nikt nie wierzył, że wytrzymamy nawet trzy dni. I to daje mi nadzieję, że dożyję zwycięstwa.
Chcę odzyskać absolutnie wszystkie terytoria, w tym Krym. Trudno mi sobie wyobrazić, jak to zrobić technicznie, ale bez tego nie będzie zwycięstwa. Chcę, żeby Rosja zaczęła płacić odszkodowania za wszystko, co zrobiła. I chcę, aby wokół tego kraju wyrosła żelazna kurtyna. Ponieważ jest to bardzo toksyczne państwo w wersji, w jakiej istnieje obecnie - nie ma dla niego miejsca w cywilizowanym świecie. Oczywiście chcę wrócić do życia, które mieliśmy, ale wszyscy rozumiemy, że to się już nigdy nie powtórzy.
NZ: Lesia, w co wierzysz i jak widzisz przyszłość naszego kraju, Ukrainy?
LL: Wierzę w ludzi. I walczę dla ludzi. Nie o terytorium. Nie o granice. O prawo ludzi do życia w wolności i godności. Niestety, nie zobaczę kraju, o którym marzę za mojego życia.
Po zwycięstwie będziemy mieli zaminowany, zniszczony, krwawiący kraj. Będziemy mieli katastrofalną sytuację demograficzną i ekologiczną. Niestety, taka jest cena niepodległości.
I trzeba będzie za to zapłacić. Tak, nie brzmi to zbyt optymistycznie. Ale nie zaprzecza faktowi, że życie toczy się dalej. Tu i teraz. W każdej chwili.
Maria Berlińska: "To największa wojna dronów w historii"
Maria Berlińska jest aktywistką publiczną, która od 2014 roku zajmuje się rozpoznaniem lotniczym i wspiera kobiety w walce. Jest także założycielką Centrum Wsparcia Rozpoznania Powietrznego i projektu praw człowieka Invisible Battalion na Ukrainie.
Szkoli personel wojskowy i operatorów dronów oraz walczy z biurokratyczną machiną państwa, by przekonywać, jak ważne są drony. Bo ratują życie naszych żołnierzy, nasze miasta i wioski.
Natalia Żukowska: Atak Rosji na pełną skalę nie był dla Pani zaskoczeniem. Często ostrzegała Pani o tym w swoich postach.
Maria Berlińska: O Wielkiej Wojnie zaczęłam mówić kilka lat przed jej rozpoczęciem. Od 2005 roku badam i analizuję procesy społeczno-polityczne w Rosji. Dogłębnie badam wroga, aby zrozumieć, czego chce. Jak powiedział rzymski filozof, znajomość pewnych wzorców eliminuje potrzebę znajomości pewnych faktów. Po prostu staram się wyłapywać wzorce i podążać za zimną logiką.
Jeśli będziemy siedzieć w ciepłej kąpieli propagandy, to w pewnym momencie zdamy sobie sprawę, że przegraliśmy wojnę - a wtedy będzie już za późno.
Proces niszczenia imperium już trwa. Rosja upadnie, ale będą temu towarzyszyć silne trzęsienia ziemi i przesunięcia tektoniczne, a sąsiednie kraje, zwłaszcza Ukraina, mogą zostać uwięzione pod jego gruzami. Imperium zbudowane na filozofii zła i nienawiści do bliźniego nie może istnieć długo. Dlatego właśnie upada. Najpierw nastąpił upadek ZSRR, a teraz trwa jego druga część. Niestety, ceną jest ludzkie życie. A naszym zadaniem jest upewnić się, że ta cena jest jak najniższa, aby nasi ludzie nie umierali. Dlatego zawsze mówimy o technologiach, które mogą pomóc nam wygrać
NZ: Nie pochodzi Pani z rodziny wojskowych, nie studiowała Pani na akademii wojskowej. Skąd decyzja, żeby pójść na front?
MB: W 2014 roku zgłosiłam się na ochotnika. Potrzebowali specjalistów rozpoznania lotniczego. Zająłam się tą dziedziną od zera: sama latałem na linii frontu do 2017 roku, a jednocześnie budowaliśmy w Kijowie pierwsze na Ukrainie centrum szkoleniowe dla wolontariuszy, które szkoliło specjalistów rozpoznania lotniczego. Uważam, że w edukacji najważniejsze jest samokształcenie: dobrze uczyć się od profesjonalistów. Trzeba uczyć się przez całe życie, zwłaszcza w tak dynamicznym świecie jak nasz. Nie ma znaczenia, jakie było wcześniejsze wykształcenie. Liczy się motywacja i chęć nauki kolejnego zawodu.
NZ: Kiedy zdała sobie Pani sprawę, że nie można wygrywać wojen bez dronów?
MB: W 2014 roku operatorzy dronów byli na wagę złota. Współpracowaliśmy z różnymi jednostkami w regionie Ługańska. To właśnie wtedy dostrzegłam korzyści płynące z operacji z użyciem dronów.
W pół godziny uzyskujemy informacje, które zwykli oficerowie wywiadu mogą zbierać przez tydzień. No i ocalamy ludzkie życie - nie musimy wysyłać żołnierzy np. na pole minowe.
Na wojnie sprawa jest prosta: kto pierwszy znajdzie i trafi w cel, ten przeżyje. Tak to właśnie działa. Gdzie tylko mogłam, mówiłam o potrzebie rozwoju tej branży, ale przez te wszystkie lata urzędnicy w swoich biurach mnie nie słyszeli.
NZ: Niemal od początku wojny szkolicie operatorów bezzałogowych statków powietrznych na potrzeby frontu i dostarczacie drony armii. Co jest nie tak z tą branżą na Ukrainie?
MB: To nie tak. Przede wszystkim trzeba zrozumieć, że branża nie istnieje: dopiero staje na nogi. Niestety, państwo nie wspierało inicjatyw mających na celu rozwój w latach 2014-2015, kiedy rozpoczęła się wojna.
W rezultacie na początku inwazji na pełną skalę mieliśmy dosłownie garstkę producentów dronów. Można ich było policzyć na palcach jednej ręki. Każdy producent mógł dostarczyć maksymalnie 10, 20, 30 systemów miesięcznie, przy zapotrzebowaniu na setki tysięcy.
MB:W 2014 roku zgłosiłam się na ochotnika. Potrzebowali specjalistów rozpoznania lotniczego. Zajęłam się tą dziedziną od zera: sama latałem na linii frontu do 2017 roku, a jednocześnie budowaliśmy w Kijowie pierwsze na Ukrainie centrum szkoleniowe dla wolontariuszy, które szkoliło specjalistów rozpoznania lotniczego. Uważam, że w edukacji najważniejsze jest samokształcenie: dobrze uczyć się od profesjonalistów. Trzeba uczyć się przez całe życie, zwłaszcza w tak dynamicznym świecie jak nasz. Nie ma znaczenia, jakie było wcześniejsze wykształcenie. Liczy się motywacja i chęć nauki kolejnego zawodu.
NZ: Czy Pani zdaniem coś się zmieniło przez ponad rok wojny na pełną skalę?
MB: Coś się zmieniło, ale to wciąż nie jest przemysł. Aby to zrobić, potrzebujemy co najmniej setki niezawodnych producentów, którzy mogliby dostarczać tysiące dronów miesięcznie.
Obecnie potrzebujemy setek tysięcy systemów. Na przykład, potrzebujemy co najmniej 10 000 dronów poziomu taktycznego na jeden dzień. Za pomocą drona poziomu taktycznego myśliwiec może pokryć obszar do 10-15 kilometrów
Teraz pracę tę wykonują chińskie maviki
Ważne jest, aby zrozumieć, że jest to materiał eksploatacyjny: w ciągu tygodnia wiele dronów tracimy i znów trzeba będzie je kupić. Ale to się opłaci: dron za 500-600 dolarów może trafić w sprzęt wart miliony. Potrzebujemy ich setek tysięcy. Tyle dronów potrzebujemy, ile potrzebujemy żywych ludzi. Abyśmy nie wysyłali żywych ludzi pod precyzyjny ostrzał artylerii, bo to drony mogą wykonywać te zadania. Zmienia się na lepsze, ale uwierz mi: w skali takiej wojny obecne ilości ukraińskich dronów nie pokrywają nawet 10 procent potrzeb. Podchodzę do tych danych bardzo optymistycznie.
NJ: Co rząd robi nie tak?
MB: Wraz z moim zespołem cały czas staramy się coś zmieniać: wprowadziliśmy szereg zmian w uchwałach Rady Ministrów, kodeksie celnym i podatkowym. Jestem wdzięczny tym posłom i ministrom, którzy rozumieją problem, i nas wspierają. Wciąż jednak pozostaje wiele kwestii do rozwiązania. Wychodzę z założenia, że najważniejszą osobą w państwie nie jest dziś prezydent, nie jest minister obrony, ani nawet żołnierz na froncie.
Najważniejszą osobą w kraju jest inżynier, ponieważ to inżynierowie mogą zapewnić rozwiązania, które uratują życie dziesiątkom tysięcy ludzi. Ukraińskie odpowiedniki Lancetów, Szahidów i Orłów mogą uratować ludzkie życie. Państwo powinno znaleźć inżynierów i zachęcać ich do pracy. Powinni mieć zielone światło wszędzie.
Musimy importować komponenty, tak jak w Rosji: wróg przywozi komponenty ciężarówkami, a inżynierowie siedzą i po prostu budują drony. W naszym kraju inżynierowie walczą o te części i muszą ich gdzieś szukać. Nie ma nic ważniejszego w kraju niż ta branża. To największa wojna dronów w historii ludzkości. I wygra ten, kto będzie miał najwięcej dronów
Nie możemy sobie pozwolić na walkę z ludźmi. Jest nas 5-6 razy mniej. Jeśli ktokolwiek ma złudzenie, że Rosja porzuciła plany wkroczenia do Kijowa, to bardzo się myli. Rosjanie rozumieją, że jeśli przegrają, rozpadną się, a Putin i jego otoczenie zasiądą na ławie oskarżonych w Hadze. Dlatego pójdą na całość.
NZ: Wiem, że przed inwazją na pełną skalę mieszkała Pani w Stanach Zjednoczonych, miała Pani pracę, ale zostawiła Pani wszystko i wróciła na Ukrainę. Nie żałuje Pani?
MB: W 2014 roku poszłam na wojnę za moich ludzi. Za drugim razem zrobiłam tak przede wszystkim dlatego, że moja wiedza i doświadczenie mogły się przydać. Tak, mieszkałem w Stanach Zjednoczonych przez kilka lat, ale nie wyobrażam sobie, że mogłabym tam zostać.
Żyć dobrym, bogatym, dostatnim życiem, podczas gdy moi ludzie wykrwawiają się na śmierć? Siedzieć w restauracji, pić drogie wino, podróżować, patrzeć na wulkan na Islandii lub pojechać do Japonii, aby medytować, gdy moi ludzie są zabijani tutaj?
Dla mnie jest to niepojęte.
I jeszcze to, co mówię wszystkim moim żołnierzom, zanim wyruszą na front lub kiedy ich odwiedzam: walczę w tej samej wojnie po raz drugi. W zeszłym roku zdałem sobie sprawę, że ta wojna trwa dla mnie praktycznie całe życie, od czasów studenckich. Może się zdarzyć, że ta wojna potrwa dłużej niż moje życie. Jestem śmiertelna, mogę odejść w każdej chwili. Dlatego ważne jest, żebym miała z czym odejść. Ważne, aby odejść z poczuciem spełnienia, z poczuciem wdzięczności dla ludzi, dla całego świata
NJ: Nie boi się Pani?
MB: Bałam się, jak każdy. Strach jest normalną reakcją. Każdy się boi, ale ważne jest, aby kontrolować swój strach, w przeciwnym razie on będzie kontrolował ciebie. Teraz nadal się boję.
NJ: Odkąd Rosja rozpoczęła pełnowymiarowy atak na Ukrainę, czy ma Pani czas na sen?
MB: Marzę o tym, żeby się porządnie wyspać. Trzeba to robić od czasu do czasu, bo jeśli nie wyśpisz się wystarczająco przez tydzień lub dwa, nadejdzie dzień, w którym będziesz wyłączony i będziesz spał, czy tego chcesz, czy nie. Ciągle brakuje mi snu. Chcę spać przynajmniej kilka godzin dłużej, ale wiem, że moim braciom i siostrom jest o wiele trudniej. Ja mogę iść na front, potem wrócić i wziąć gorący prysznic, ale oni muszą być tam cały czas. Pamiętam moje zimy w Donbasie: jak ciężko było pracować, zwłaszcza w zimnie lub w jesiennym i wiosennym błocie, kiedy jesteś głodny, pokryty błotem i zmarznięty. Dlatego na nic nie narzekam.
Wiem, że naszym ludziom jest teraz znacznie trudniej. Naprawdę chcę ich chronić, ale to wymaga uruchomienia machiny państwowej, bo sami wolontariusze tego nie zrobią.
NZ: Co utwierdza Panią w przekonaniu, że Ukraina stawi czoła wrogowi?
MB: Przepraszam, podchodzę do tego matematycznie, a matematyka to uparta nauka
Bez względu na to, jak heroiczne są nasze wysiłki, jeśli nie mamy F-16, jeśli nie mamy wystarczającej liczby dronów, to będziemy musieli się zatrzymać i usiąść przy stole negocjacyjnym.
Wierzę jednak, że jeśli wszyscy będziemy współpracować, możemy przynajmniej powstrzymać tę wojnę dla naszych dzieci. Tak, aby przynajmniej przez jakiś czas nasze dzieci nie były w stanie wojny. Bo ten wróg jest wieczny.
Jeśli znów popadniemy w iluzję, że możemy jakoś się z nimi dogadać i podpiszemy kolejny Mińsk, Stambuł czy Paryż, zostawimy naszym dzieciom bombę zegarową, którą kiedyś zafundowali nam Krawczuk i Kuczma, podpisując Memorandum Budapesztańskie. Rosjanie są jedynymi istotami na świecie, z którymi nie można negocjować. Niestety, jest ich ponad 140 milionów - Ukraina musi działać bardzo mądrze, asymetrycznie, intelektualnie i technologicznie. A wtedy na pewno wygramy.
Maria Berlińska jest działaczką publiczną, która od 2014 roku zajmuje się rozpoznaniem lotniczym i wspiera kobiety w walce. Jest także założycielką Centrum Wsparcia Rozpoznania Powietrznego i projektu praw człowieka Invisible Battalion na Ukrainie. Jest także założycielką i szefową Victory Drones, największego ukraińskiego projektu szkoleniowego dla personelu wojskowego, który przeszkolił już 28 000 żołnierzy w zakresie rozpoznania powietrznego i wysłał kilka tysięcy UAV na linię frontu. Rosyjska inwazja zastała Berlińską podczas podróży służbowej do Stanów Zjednoczonych. W pierwszych tygodniach spotkała się z ponad pięćdziesięcioma kongresmenami z obu amerykańskich partii. Przekonywała urzędników o potrzebie wsparcia Ukrainy i dostarczenia broni.
Zdjęcia dostarczone przez bohaterkę publikacji.