Wojna w Ukrainie
Фоторепортажі, новини з місця подій та розмови з тими, хто щодня бореться за нашу перемогу
Marta Małecka, polska wolontariuszka: Nie każdy jest bohaterem, ale każdy może nim zostać
Bizneswoman i filantropka Marta Małecka, właścicielka czterech odnoszących sukcesy polskich firm, założyła fundację, by pomóc Ukraińcom po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji. Dla niej nie ma rzeczy niemożliwych. Jeśli wojskowi na froncie potrzebują kamizelek kuloodpornych lub samochodów, dostaną je. Jeśli cywile na tyłach potrzebują rzeczy, leków lub sprzętu medycznego, otrzymają je. Marta Małecka jest w pełni zaangażowana w swoją pracę, bez względu na wszystko. Opowiedziała Sestrom o swojej pracy wolontariackiej, o tym, co motywuje ją do niepoddawania się i o swoich marzeniach po zwycięstwie Ukrainy.
Natalia Żukowska: Trzeciego dnia inwazji na pełną skalę byłaś już w Ukrainie. Dlaczego uznałaś, że musisz być po drugiej stronie granicy?
Marta Małecka: Jeszcze przed inwazją wszyscy widzieliśmy napięcie między Rosją a Ukrainą, a wiadomości pokazywały gromadzenie się rosyjskich wojsk na granicy białorusko-ukraińskiej. Ale nawet mnie, osobie bardzo zainteresowanej polityką, trudno było uwierzyć, że rozpoczęła się wojna na pełną skalę. Byłam w szoku, niezrozumieniu i strachu. Jedyne, o czym mogłam myśleć, to to, że nasz najbliższy sąsiad został zaatakowany. Tak się złożyło, że 24 lutego nie przebywałam w Polsce, tylko w Portugalii. Ale cały czas byłam pod telefonem. Razem z bratem, który zarządza jedną z moich firm, natychmiast zaczęliśmy zbierać potrzebne rzeczy. 27 lutego, kiedy lecieliśmy z mężem do domu, powiedziałam mu: "Kochanie, chciałabym, żebyśmy jeszcze dziś pojechali na Ukrainę. Jak tylko dotrzemy na miejsce, wyprowadzimy nasze psy, ubierzemy się ciepło i wyjedziemy". Zgodził się. Chcieliśmy zobaczyć na własne oczy, czego potrzebują ludzie.
NŻ: Jaki był klucz do tej pierwszej podróży?
MM: Pomyślałam, że gdyby wojna przyszła do Polski, nie byłabym w stanie uratować wszystkich. W naszym interesie była więc pomoc ludziom walczącym w Ukrainie. Po drodze po polskiej stronie widzieliśmy worki z ubraniami, namioty z ciepłym jedzeniem i kanapkami. Po stronie ukraińskiej to był koszmar: kobiety z małymi dziećmi stały w ogromnej kolejce przez kilka dni. Postanowiłam, że będziemy rozdawać żywność w drodze do Lwowa, a w mieście odbierzemy kobiety z dziećmi i zabierzemy je do Polski. Ważne było też dla mnie znalezienie wolontariuszy w Ukrainie, by nasza pomoc była ukierunkowana — trafiała bezpośrednio z rąk do rąk, a nie była składowana gdzieś w magazynach. Znaleźliśmy takich ludzi i zaczęliśmy z nimi pracować.
NŻ: Po powrocie do Polski założyłaś grupę w mediach społecznościowych o nazwie Grupa Ratunkowa. Czym dokładnie się zajmujesz?
MM: Dodałam do niej każdego, kto według mnie chciał i mógł coś zrobić. Od samego początku mamy zgrany zespół. Razem ładujemy ciężarówki, które wysyłamy do Ukrainy. Nasi wolontariusze podróżują po całej Ukrainie. Ostatnio dostarczyliśmy 4 optyczne kamery termowizyjne, drony i odzież dla wojska. Wysłaliśmy również dwa pojazdy. Jedna z ciężarówek, pick-up, znajduje się na obrzeżach Bahmutu. Ponadto dostarczyliśmy koła do aut, bo wojskowi ich potrzebują, a także części do czterech pojazdów, które często się psują. Dostarczyliśmy również dwa generatory, dwie stacje ładowania i napoje energetyczne dla snajperów. W sumie wysłaliśmy towar o wartości 150 tysięcy złotych. I tak co tydzień. W ubiegłym roku wysłaliśmy na Ukrainę 88 konwojów. Od czasu do czasu pytają mnie: "Dlaczego poświęcacie swój czas i pieniądze? Po co jeździcie do Ukrainy? Dlaczego poświęcasz setki godzin na pomoc?". Odpowiadam wprost: "Nie trzeba zmuszać ludzi do heroicznych czynów. Każdy z nas do pewnego stopnia chce lub nie chce być bohaterem".
NŻ: Kiedy i dlaczego zdecydowałeś się stworzyć własną fundację?
MM: Skala potrzeb stawała się zbyt duża, by działać w oparciu o zbiórkę publiczną. Na początku marca 2022 r. utworzyliśmy więc fundację. W naszych działaniach kierujemy się zasadą przekazywania niezbędnych rzeczy tym, którzy ich potrzebują, i wtedy, kiedy ich potrzebują. Nie ma sensu wysyłać zimowych ubrań latem. Tak samo postępuję w biznesie — robię tylko te rzeczy, które mają sens. W przeciwnym razie po co pracować? Od początku szukałam różnych organizacji do współpracy - aplikowałam do wielu fundacji nie tylko w Polsce, ale i w Ukrainie. Byłam zaskoczona, że ludzie ze sobą konkurują. Zawsze powtarzałam, że to jest maraton, a nie sprint. Bo jeśli wojna potrwa dłużej niż dwa lata, to kto pomoże? Nasza Fundacja Be a Hero pomaga po cichu. Niewiele się o nas mówi, nie występujemy w telewizji. Z drugiej strony dostarczyliśmy 180 pojazdów dla wojska i 20 ultrasonografów dla szpitali. Gdy ktoś do nas podchodzi, pytamy: "Co możemy dla ciebie zrobić?". Zapraszamy wszystkich, jesteśmy otwarci na każdego, współpracujemy z każdym, kto chce robić dobre rzeczy. Jedyny wyjątek: nie współpracujemy z politykami.
NJ: Skąd nazwa "Be a Hero"?
MM: Stąd, że każdy może być bohaterem i nie trzeba do tego wielkich czynów. W Chersoniu mam 90-letniego dziadka, który jest Polakiem z urodzenia. Mieszkał tam jeszcze przed Wielką Wojną. Aby być użytecznym i zajętym, uczy dzieci polskiego. Ogłosiliśmy zbiórkę podręczników i książek, z których dziadek mógłby korzystać podczas nauki. I okazało się, że każdy ma coś w domu. Czasem nawet 5 złotych to też pomoc. Jeśli 200 tysięcy osób da po 5 złotych, będziemy mieli milion. Aby zostać bohaterem, wystarczy przyjść w piątek do naszego magazynu i pomóc załadować samochody na Ukrainę. Albo ktoś może zrobić kanapki dla mężczyzn, którzy będą podróżować z pomocą humanitarną. Każdy może być bohaterem.
NŻ: Ile osób pracuje dla fundacji? Kim są?
MM: Ich liczba ciągle się zmienia, lecz regularnie to do 30 osób. Są też tacy, którzy przychodzą od czasu do czasu. Mamy w grupie dwie osoby z ukraińskimi korzeniami - syna i ojca, Daniela i Zenona Dowganów. Ten drugi ma 65 lat i nazywamy go "Rambo", jest emerytowanym mechanikiem. Nasi wolontariusze to ludzie różnych zawodów. Niektórzy remontują domy, inni naprawiają samochody, jeszcze inni pracują jako programiści, mamy też właścicieli firm - ludzi z wielkiego biznesu. Łączy nas to, że nie mamy żadnego interesu w tym, co robimy. Nikt z nas nie planuje zajmować się polityką. Jesteśmy nietypowym, demokratycznym stowarzyszeniem.
NŻ: Gdzie je kupujecie pojazdy dla wojska, które wysyłacie do Ukrainy? Niektórzy wolontariusze mówią, że teraz w Polsce trudno znaleźć dobre samochody.
MM: To prawda, obecnie w Polsce bardzo trudno za nieduże pieniądze znaleźć samochody, które byłyby w dobrym stanie. Czasami trudniej jest znaleźć samochód niż pieniądze na niego. Generalnie kupujemy samochody albo w Polsce, albo za granicą, ostatnio szukaliśmy ich w Szwecji. Nasz "Rambo", Zenon Dowgan, jeździ kupować dla nas auta: ogląda je, wydaje profesjonalną opinię i dopiero wtedy kupujemy. Następnie samochody przechodzą coś, co ktoś na Ukrainie nazwał przeglądem ginekologicznym i serwisem. Samochód wyjeżdża od nas nie tylko odmalowany, ale i w pełni sprawny. Dostarczamy samochody dla wojska, więc musimy być pewni, że wszystko jest w porządku. Na życzenie klienta możemy zamontować dodatkową blachę, dodać z tyłu miejsce na karabin maszynowy.
NŻ: Skąd wiesz, że zgłaszają się do Ciebie ludzie, którzy naprawdę potrzebują pomocy?
MM: Współpracujemy ze wspaniałymi ludźmi w Ukrainie, mamy do nich zaufanie. Kiedy mam wątpliwości, mogę sprawdzić informacje, kontaktując się z moimi przyjaciółmi w Ukrainie, którzy są zaangażowani w walkę z korupcją. Wysyłam im informacje o konkretnej ukraińskiej fundacji, a oni mi mówią: "Tak, to są wiarygodni ludzie". Albo przeciwnie: "Lepiej się z nimi nie kontaktować". Dzięki temu oszczędzamy czas i pieniądze.
NŻ: Kto teraz pomaga w finansowaniu pomocy?
MM: Nie mamy większych problemów z pozyskiwaniem pieniędzy. Mamy sponsorów, którzy na przykład przelali mi pieniądze w zeszłym tygodniu, a zakupów dokonaliśmy do piątku. Tego wieczora załadowaliśmy wszystko do ciężarówek i wysłaliśmy na trasę Lwów — Kijów — Charków — Kramatorsk — Dniepr — Zaporoże — Chersoń. Nasi sponsorzy są zaskoczeni tak szybkim tempem.
NZ: Jak wygląda obecnie sytuacja z pomocą? Czego ludzie potrzebują najbardziej?
MM: Na początku pomagaliśmy wszędzie i każdemu. Ktoś potrzebował pomocy ze zwierzętami - w porządku. Jakaś kobieta urodziła dziecko, ale nie ma wózka — w porządku. Teraz skupiamy się na kilku obszarach. Przede wszystkim pomagamy wojsku. By Ukraina mogła wygrać wojnę, musimy stale ją wspierać i pomagać armii. Wysyłamy samochody, drony, ubrania, optykę. Otrzymujemy list z zapotrzebowaniem od wojska i zaczynamy działać. Szukamy, kupujemy i wyposażamy. Po drugie, pomagamy dzieciom. Staramy się wspierać sierocińce. Pomagamy również domom opieki. Dostajemy wózki inwalidzkie, materace przeciwodleżynowe i pieluchy.
NŻ: Co motywuje Cię do jeżdżenia do Ukrainy?
MM: Nigdy nie zaakceptuję zła. Wiem, że mogłam wybrać inną ścieżkę, jestem właścicielką czterech firm. Daję pieniądze na pomoc, ponieważ to jedyny sposób, w jaki mogę zmienić świat na lepsze. Nie chcę też, by pewnego dnia Putin zaatakował inny kraj. Dlatego pomagam. Pomagam, by było mniej zła.
NŻ: Jesteś laureatką Nagrody Edukacyjnej im. Marka Edelmana. Co ona dla Ciebie oznacza?
MM: Doktor Marek Edelman był człowiekiem, który nigdy nie udawał, że świat jest piękny, a ludzie dobrzy. Zawsze mówił, że ludzie są dobrzy i źli: jednego dnia mogą być dobrzy, a drugiego nie. A jeśli ludzie pytają mnie, kto jest dla mnie autorytetem, to wymieniam dwie osoby: profesora Władysława Bartoszewskiego [polski mąż stanu i polityk, dyplomata, historyk, publicysta - aut.] i doktora Marka Edelmana [polski polityk żydowskiego pochodzenia, kardiolog, jeden z przywódców powstania w warszawskim getcie w 1943 r., bojownik o wyzwolenie Polski spod reżimu komunistycznego - aut.]. Ci ludzie pokazali wszystkim, że nawet jeśli myślisz, że nie możesz dziś nic zrobić - to możesz. Zawsze jest jakiś wybór. Ta nagroda nie jest tylko dla mnie, ale dla całego naszego zespołu. Nie każdy musi być bohaterem, ale każdy może nim zostać. Czasem nawet tylko na jeden dzień. I nie trzeba oceniać, czy warto, czy nie. Wystarczy cieszyć się, że choć na chwilę sprawiło się komuś radość.
NŻ: Prowadzisz odnoszący sukcesy biznes, zarządzasz kilkoma firmami. Jak łączysz to z wolontariatem?
MM: Po prostu ciężko pracuję. Nie ma innych magicznych sposobów. Postanowiłam poświęcić swój czas, energię i pieniądze na pomaganie. Dlatego nie mam czasu chodzić do kosmetyczki, nie mam czasu na relaks. Mam za to ogromną satysfakcję z tego, co robię. O mam swoje sposoby na relaks. Mam trzy psy i codziennie rano i wieczorem spaceruję z nimi przez godzinę po lesie. Wróciłam też do sportu, bo wiadomo: czasami są stresujące momenty i trzeba coś z tym zrobić. Na przykład kiedy Zaporoże jest ostrzeliwane, a Liza, nasza wolontariuszka, nie kontaktuje się, martwię się, czy wszystko z nią w porządku. Życie to wybór. Być może moje życie nie jest zbyt wygodne, ale robię to, co ma sens.
NŻ: Jak zmienia się stosunek Polaków do Ukraińców?
MM: To, że zwykli ludzie otworzyli swoje serca i domy, to cud. Czasami jest się tak sfrustrowanym, gdy widzi się, jak niektóre ukraińskie rodziny traktują bez szacunku nie tylko Polaków, ale ludzi w ogóle. Ale to statystyka. W każdym kraju są tacy ludzie. Ważne jest, aby kobiety z dziećmi, które przyjeżdżają do Polski, jak najszybciej znalazły pracę i usamodzielniły się. I oczywiście trzeba pamiętać, że jeśli jesteśmy gdzieś gośćmi, to powinniśmy zachowywać się jak goście, którym zależy na miejscu, do którego przyjechali. Szacunek powinien być po obu stronach.
NŻ: Co będzie pierwszą rzeczą, którą zrobisz po zakończeniu wojny w Ukrainie?
MM: Nie wiem, czy słyszałaś historię o tym, jak rakieta uderzyła w winiarnię gdzieś na obrzeżach Czerkasów. Prawie wszystkie produkty zostały zniszczone, zostało tylko kilka butelek. Kiedy wojna się skończy, będę świętowała jak wtedy, gdy dowiedziałam się o zwycięstwie polskiej opozycji w wyborach parlamentarnych. Będę piła to wino, pojadę też zobaczyć ukraińską flagę powiewającą na Krymie. I oczywiście chcę uściskać wszystkich żołnierzy i wolontariuszy, z którymi im pomagamy.
Miesiąc blokady: ukraińscy aktywiści maszerują pod Sejm
6 grudnia dziesiątki aktywistów zebrało się pod Sejmem, aby, jak to określili, "obudzić polskie władze". Dokładnie miesiąc temu polscy przewoźnicy zablokowali przejazd pojazdów na trzech punktach kontrolnych: Rawa-Ruska-Hrebenne, Jagodzin-Dorohusk i Krakowiec-Korczowa. Od 23 listopada strajkujący blokują czwarty punkt kontrolny, Szehyni-Medyka. Od miesiąca nie ma żadnych postępów w kwestii odblokowania granicy.
"Zebraliśmy się dziś pod Sejmem, by prosić polskich posłów o jak najszybsze odblokowanie ukraińskiej granicy. To jest pierwsza kwestia. Drugą jest stworzenie warunków do poprawy eksportu i importu między Ukrainą a Polską, co przyniesie maksymalne korzyści obu krajom. Trzecią kwestią, na którą chcielibyśmy zwrócić uwagę, jest wzmocnienie przeciwdziałania rosyjskiej propagandzie. Wszystkie te działania i protesty, które miały miejsce w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, nie odbyły się bez udziału naszego wroga" - powiedziała Victoria Tryfan, organizatorka wiecu i założycielka EU-Ukraine Trade Club.
Czytaj także: Blokada w listopadzie: jak rozwiązać sytuację na granicy
Tryfan podkreśliła, że nie tylko Ukraina cierpi z powodu blokady, szkodzi ona również interesom gospodarczym Polski. Jednak oprócz strat finansowych, polscy posłowie powinni zrozumieć, że stawką jest również życie i zdrowie kierowców, którzy stali się zakładnikami.
- "Mój ojciec jest kierowcą ciężarówki, a to, co się teraz dzieje, jest bardzo trudne do zniesienia dla kierowców z powodu zimna i mrozu. Dlatego musimy zwrócić uwagę na tę sytuację" - powiedział Anton, jeden z uczestników kampanii, który mieszka w Polsce od 8 lat.
Czytaj także: Mykoła Kniażycki: "Nie mam wątpliwości, że blokada granicy to operacja specjalna Federacji Rosyjskiej"
- Musimy zwrócić uwagę polskich władz, ponieważ nie było prawie żadnej reakcji z ich strony. Musimy także obudzić Ukraińców, aby protestowali przeciwko działaniom przewoźników na granicy" - powiedział Vasyl Komyn, jeden z aktywistów.
Protestujący przekazali marszałkowi Sejmu Szymonowi Hołowni list z prośbą o jak najszybsze rozwiązanie problemu.
W liście protestujący podkreślili, że w kontekście wojny, gdy przestrzeń powietrzna jest zamknięta, a porty morskie zablokowane przez Rosję, jedynym sposobem zaopatrzenia Ukrainy jest droga lądowa. A 90% wszystkich dostaw idzie przez Polskę. Dlatego konieczne jest nie tylko rozwiązanie kwestii obecnej blokady, ale także wypracowanie mechanizmów pozwalających uniknąć podobnych sytuacji w przyszłości.
Czytaj więcej także.: Blokada niewłaściwej granicy
Kobiety Azowa. Switłana. Wersja polska
Matka, która poszła na wojnę za zmarłego syna. To opowieść o Switłanie Worowej, niezłomnej kobiecie, która pewnego dnia zdecydowała, że musi kontynuować dzieło swojego syna, aby jego śmierć nie poszła na marne.
"Gracia" przeżyła 86 dni oblężenia Mariupola, a następnie 11 miesięcy niewoli. Po tym doświadczeniu kobieta wróciła na front i będzie walczyć, dopóki Ukraina nie zostanie całkowicie wyzwolona od rosyjskich okupantów.
Podziel się historią Switłany Worowej ze swoimi polskimi przyjaciółmi i tymi, którzy znają język polski. Każda historia z serii wideo Kobiety Azowa jest dostępna w dwóch językach - ukraińskim i polskim.
Listopad 2023: zdjęcia, które zrobiły na nas wrażenie
Życie każdej z nas mogłoby wyglądać zupełnie inaczej, gdybyśmy urodziły się lub mieszkały, gdzie indziej. Myślę o tym dość często, gdy patrzę na fotografie, które uwieczniają codzienne życie kobiet na całym świecie. Sestry.eu prezentują zdjęcia ukraińskich kobiet: żony prezydenta, studentki, babci, Miss Ukraine Universe, górniczki, matki. Wszystkie są niezwykłe w swoich rolach. To prawdziwe bohaterki, które inspirują i dają nam, swoim siostrom z innych części świata, wiarę w siłę kobiet, ducha niezależności i piękna.
Ratowanie ogonków: jak ZooPatrol pomaga zwierzętom podczas wojny
Od wybuchu wojny na pełną skalę liczba zwierząt znajdujących się w schroniskach i pod opieką wolontariuszy wzrosła o 60%. Według Centrum Badań Socjologicznych "Socioinform" daje to 25799 psów i 19473 kotów. Większość to zwierzęta domowe, porzucone przez właścicieli podczas ewakuacji. Irena Skakun jest jedną z tych, którzy "ratują ogonki". Spotkaliśmy się w Irpieniu, w schronisku zbudowanym przez organizację ZooPatrol, której Irena jest członkinią. Patrzą tam na ciebie setki oczu - chcę wierzyć, że wszystkie znajdą nowy dom i nową rodzinę. Mój kot Sahara również został uratowany z ulicy przez wolontariuszy - ludzi, którzy odczuwają ból z powodu każdego zwierzęcia, które straciło dom i bliskich podczas strasznych dni rosyjskiej wojny.
Tatiana Litwinowa-Michalenok: Ile zwierząt znajduje się obecnie w schronisku?
Irena Skakun: W schronisku przebywa 189 psów i 197 kotów. Niektóre zwierzęta są tam przetrzymywane tymczasowo. Sama mam osiem kotów. Nasz dyrektor, Dmytro Rewniuk, też ma jednego. Przyjmuje zwierzęta niepełnosprawne - koty niewidome, koty bez łap, kota z porażeniem mózgowym.
TLM: Dlaczego i kiedy pojawiła się potrzeba budowy schroniska?
IS: Nasza organizacja, ZooPatrol, została założona w marcu 2022 roku, zaraz po rozpoczęciu inwazji Rosji. Zaczęliśmy ratować zwierzęta uwięzione w mieszkaniach zamkniętych przez ich właścicieli. Niestety wiele z nich zostało porzuconych. Ewakuowaliśmy również zwierzęta z okolic Kijowa, gdy były już okupowane. Zdaliśmy sobie sprawę, że potrzebujemy miejsca do przetrzymywania zwierząt, dopóki nie znajdą nowych właścicieli. Różni ludzie wspierali nas darowiznami. Mieliśmy fundusze, aby zainwestować w budowę nowego schroniska zgodnie z europejskimi standardami. Dlaczego Irpień? W tamtym czasie to było miejsce, w którym istniała największa potrzeba ewakuacji zwierząt i znalezienia dla nich schronienia.
TLM: Powiedz nam więcej o ratowaniu zwierząt z zamkniętych mieszkań i domów. Kiedy zorientowaliście się, że jest problem?
IS: Wszystko zaczęło się, gdy przyjaciel Dmytro Rewniuka, założyciela ZooPatrol, przed inwazją pojechał odwiedzić swoich krewnych i po rozpoczęciu wielkiej wojny nie mógł szybko wrócić. Jakiś mężczyzna poprosił go o zabranie psa z jego zamkniętego mieszkania. Wtedy Dmytro pomyślał, że wiele osób może znaleźć się w takiej sytuacji, i opublikował post na Facebooku. W ciągu 2 godzin pojawiło się 7000 repostów. W kilka dni otrzymaliśmy około 600 próśb o pomoc dla zwierząt. Zaczęliśmy szukać wolontariuszy. W Kijowie i obwodzie kijowskim mieliśmy 22 patrole. To byli ludzie, którzy własnymi samochodami przyjeżdżali pod wskazane adresy. Zdarzało się, że trzeba było wycinać zawiasy z drzwi, oczywiście za zgodą właścicieli domów. Czasami robili dziurę w ścianie obok drzwi wejściowych, by nakarmić lub napoić zwierzęta. Wiele z nich było wyczerpanych, przez długi czas nie miały jedzenia i wody, niektóre jadły już ziemię z doniczek. Tam, gdzie klapa toalety była otwarta, zwierzęta mogły przynajmniej napić się wody.
Nie mogliśmy dotrzeć wszędzie, więc przekazaliśmy sąsiadom instrukcje, co mogą zrobić, jak wspierać zwierzęta do czasu powrotu właścicieli. Na przykład można było wybić dziurę w drzwiach, włożyć przez nią rurkę, by wdmuchiwać wodę i wrzucać jedzenie kawałek po kawałku. Kiedyś udało się nam otworzyć drzwi i wziąć na ręce kota, który za nimi stał. Jego żołądek był niemal pusty: mogliśmy wyczuć ziarenka suchej karmy, którą zjadł. To było bardzo trudne.
Ale były też dobre historie. Jedną z moich ulubionych jest ta o uratowaniu kota Patryka w rejonie Kijowa. Jego właściciele opuszczali Irpień w nocy, kiedy rozpoczął się ciężki ostrzał. Bardzo się spieszyli i nie mogli znaleźć swojego pupila. Okno w domu zostało wysadzone przez falę uderzeniową, a właściciele myśleli, że kot się przestraszył i przez nie uciekł. Po pewnym czasie sąsiedzi zauważyli tego kota na balkonie. Zadzwonili do nas, z trudem znaleźliśmy to zwierzę. Wyraz jego pyszczka, jakby chciał powiedzieć: "Nienawidzę całego świata", był trudny do zapomnienia. Zamieściliśmy zdjęcie kota na naszych mediach społecznościowych i właściciele zwierzaka je zobaczyli. Jeszcze tego samego dnia przyjechali z Chmielnickiego po swojego pupila. Byli bardzo szczęśliwi, bo myśleli, że już nigdy go nie zobaczą.
Była też niesamowita historia uratowania kota w Borodiance. Ten kot stał się jednym z symboli ukraińskiego oporu. Niemal 60 dni przebywał w domu zniszczonym przez rakietę. Dziennikarze fotografujący zniszczenia zauważyli go na 6 czy 7 piętrze ocalałej części budynku. W akcji ratunkowej pomogła Państwowa Służba Ratownicza. Był kłębkiem sierści, brudnym i śmierdzącym. Nie byliśmy pewni, czy przeżyje. Trafił do inkubatora, ponieważ jedno z jego płuc się zapadło. Ludzie nadali kotce przydomek Szafa, od szafki w Borodiance, która przetrwała nalot. W rzeczywistości jednak nosi imię Gloria i ma 12 lat. Jej właściciele opuścili dom, by odwiedzić krewnych - tuż przed uderzeniem pocisku. Cudem nic im się nie stało. Zwróciliśmy kotkę po leczeniu.
TLM: Jeździliście na misje ewakuacyjne do obwodów charkowskiego i donieckiego. Jak tam wygląda sytuacja zwierząt? Ile potrzebuje pomocy?
IS: Zaraz po zajęciu Izjumu, który leży w obwodzie charkowskim, nasi ludzie pojechali tam, przywieźli jedzenie i zabrali zwierzęta, które najbardziej potrzebowały pomocy. Osoby, które spotkaliśmy tam zaraz po deokupacji, były przekonane, że Kijów został zdobyty i nigdy nie wrócą do Ukrainy - tak potężna była kampania dezinformacyjna . Dziadkowie przychodzili do nas ze swoimi zwierzętami po jedzenie, ponieważ wszystkie sklepy zostały splądrowane.
W Wigilię pojechaliśmy do wsi Bohorodiczne w obwodzie donieckim. Przechodziła z rąk do rąk aż 14 razy, nie było tam ani jednego ocalałego domu. Kiedy wysiadłam z samochodu, wszędzie biegały głodne koty i psy. Gołym okiem było widać, że wiele cierpiało na różne choroby. Zabraliśmy koty, ale największy ból czuję na myśl o dużych psach. Bardzo trudno je ewakuować, ponieważ mamy mały samochód i ograniczone możliwości.
Później znajoma francuska dziennikarka przysłała nam więcej zwierząt z tej wioski. Ma mały fundusz charytatywny i była w stanie zabrać koty, które ukrywały się w piwnicy starej szkoły. Rosjanie urządzili w niej salę tortur i przetrzymywali mieszkańców. Koty ukrywały się tam przed psami, które były tak głodne, że chciały je zjeść.
Pojechaliśmy też do Konstantynówki, miasta w obwodzie donieckim. Doszło tam do silnego ostrzału, odebraliśmy prośbę o ewakuację. Mieszkańcy nie chcieli wyjeżdżać bez swoich zwierząt, zabraliśmy więc kilka psów. Są teraz z nami, czekając na właścicieli, którzy szukają domu dla swoich pupili. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Konstantynówki, pod silnym ostrzałem, zadzwoniła do mnie babcia. Poprosiła, żebym wzięła psa. Nie mogliśmy wrócić, nie mieliśmy miejsca [Irena opowiada tę historię ze łzami w oczach - red.]. Później pomogli jej inni wolontariusze.
TLM: O świcie 6 czerwca Rosjanie wysadzili tamę elektrowni wodnej w Kachowce. W sieci natychmiast pojawiły się zdjęcia bezradnych zwierząt w wodnej pułapce. Jak przebiegała akcja ratunkowa?
IS: Natychmiast zdecydowaliśmy się tam pojechać. Napisaliśmy o tym post w mediach społecznościowych, wzywając ludzi do przynoszenia jedzenia i wszystkiego, czego potrzeba zwierzętom. To była niezwykła konsolidacja społeczeństwa. Do obwodu chersońskiego przywieźliśmy około dwóch ton karmy.
Kiedy dotarliśmy do Chersonia, zaczęły się prowokacje. Wolontariusze odbierali telefony z prośbami o wskazanie miejsca zbiórki na ewakuację, a potem rosyjskie wojsko to miejsce ostrzelało. Musieliśmy być bardzo ostrożni. W Chersoniu nie ma alarmów przeciwlotniczych, a jeśli już się zdarzają, oznacza to, że zbliża się coś bardzo poważnego [rosyjska armia ostrzeliwuje region Chersonia artylerią, dronami, moździerzami i wyrzutniami MLRS, więc alarm przeciwlotniczy nie dałby ludziom czasu na schronienie się przed ogniem - red.]
Część naszego zespołu wraz z pracownikami DSNS [Państwowa Służba Ukrainy ds. Sytuacji Nadzwyczajnych - red.] udała się na plac Okrętowy, a ja z inną częścią - w teren. Połączyliśmy siły z wolontariuszami z Białej Cerkwi, z organizacji "Homeless World", którzy podróżują do najgorętszych miejsc i zabierają bardzo trudne do ewakuacji zwierzęta. Poprosili nas o pomoc w wiosce Kizomis. Kiedy tam pojechaliśmy, nie do końca rozumieliśmy, że to "szara" strefa, od wioski do rosyjskich pozycji było dwieście metrów. Była tam zalana wyspa, a na niej mnóstwo psów. Słyszeliśmy ich wycie. Udało nam się je zabrać.
Później pewna kobieta opowiedziała mi o psie, który od trzech dni siedział w zalanym miejscu, pomiędzy naszymi i rosyjskimi pozycjami. Rozmawialiśmy z policją. Powiedzieli nam, że mamy czas do 18:00, żeby się tam dostać, i żebyśmy byli bardzo ostrożni. Teraz pies jest w naszym schronisku, nazwaliśmy go Rybka. Okazało się, że siedział na dachu domu. Była tam siatka, która uniemożliwiała mu wydostanie się.
Do obwodu chersońskiego jeździliśmy trzy razy, w sumie zabraliśmy ponad 200 zwierząt.
TLM: Kim są obecnie wasi główni darczyńcy? Czy jest jakieś wsparcie z zagranicy?
IS: 60% do 40%. 60% to Ukraińcy, 40% obcokrajowcy. Jednak wśród tych ostatnich są również nasi mieszkający za granicą. Wiele uratowanych zwierząt mieszka za granicą, a my zabieramy je do nowych rodzin. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, gdy widzimy na przykład zdjęcie naszego kota w pobliżu wieży Eiffla.
Na początku inwazji mieliśmy wiele zdjęć rentgenowskich zwierząt, pokazujących kule i złamania po pobiciu. Mamy psa o imieniu Lis, któremu rosyjscy żołnierze przypięli ładunek wybuchowy. Wcześniej został dotkliwie pobity, leżał z urazem kręgosłupa.
Zebrałam te zdjęcia i chciałam zorganizować wystawę. Moja koleżanka, która uczy w Brazylii, zasugerowała, żebym urządziła ją tam. Dla Brazylijczyków to tylko kolejna wojna, która dzieje się gdzieś daleko, poza tym rosyjskie lobby jest tam bardzo silne. Brazylijczycy nie reagują na historie związane z wojną, ale bardzo lubią zwierzęta, zwłaszcza psy. Dlatego zorganizowaliśmy wystawę "Wojna od środka". Kiedy zobaczyli te zdjęcia rentgenowskie i usłyszeli historie naszych zwierząt, zareagowali bardzo dobrze. A dzieci i studenci natychmiast zaczęli wypytywać starszych, w jaki sposób Brazylia pomaga Ukrainie.
TLM: Dlaczego zdecydowałaś się zostać wolontariuszką? Jak udaje Ci się łączyć to z pracą i życiem prywatnym?
IS: Wszyscy ludzie w ZooPatrol pochodzą z kreatywnych dziedzin. Pracowałam nad filmami dokumentalnymi, jestem kierownikiem projektów kulturalnych, społecznych i edukacyjnych. Uczę też literatury ukraińskiej w Kijowskiej Małej Akademii Nauk. Wolontariatem zaczęłam się zajmować chyba już w szkole. Dorastałam w miejscowości Skwira, w obwodzie kijowskim, w prywatnym domu. Mój nieżyjący już dziadek był weterynarzem. Kiedyś mieliśmy wiele zwierząt - konie, krowy, kozy, wiele kotów i psów.
TLM: Byłaś dzieckiem, które przyniosło do domu kota lub psa ze spaceru?
IS: Tak (śmiech). Za każdym razem, gdy po szkole szłam na spacer z przyjaciółmi, słyszałam, jak coś miauczy. Potem przynosiłam to do domu: "No proszę, jak możemy go zostawić?". Ta sama historia za każdym razem.
Kiedy przeprowadziłam się ze Skwiry do Browarów, pewnego dnia wracałem z uczelni do domu i usłyszałam skomlenie szczeniaka pod samochodem. Zapytałam kilka starszych pań i dowiedziałam się, że maluch został potrącony przez samochód. Zastanawiałam się, co z nim zrobić, szukałam lokalnych wolontariuszy. Po tym incydencie sama zaczęłam regularnie pomagać zwierzętom.
Gdy rozpoczęła się inwazja, musiałam zabrać moją babcię z Browarów. Miała wtedy 90 lat, nie była zupełnie zdrowa i ciężko znosiła to, co się działo. Ale w tym czasie nie byłam sama. Miałam psa, którego przywiozłam z Wołowca na Zakarpaciu. Przykleił się do mnie na tamtejszej stacji kolejowej i chodził za nami przez cztery dni. Tak pojawił się u mnie Pierożek. Miałam też pięć kotów, które zabrałam z ulicy, dwa chomiki, które uratowałam od sąsiada, i dwa szczury. Zabrałam je wszystkie, teraz są u moich rodziców. Kiedy zdecydowałam się zabrać je z powrotem do domu, miałam już nowy dom zastępczy. Teraz mam osiem kotów.
TLM: Aby poradzić sobie z problemem bezpańskich zwierząt, potrzebujemy kompleksowego podejścia i wsparcia rządu. Co należy zrobić w pierwszej kolejności, aby zmniejszyć skalę problemu?
ES: Mam marzenie, aby ludzie nie kupowali zwierząt, ale je adoptowali. Chcę, by ludzie zrozumieli, że zwierzęta rasowe i nierasowe są takie same. Tak samo reagują na ludzi, są równie fajne. Sterylizacja zwierząt domowych jest również ważna, to ważne dla kontroli populacji. Oczywiście muszą też być świadomi właściciele, którzy rozumieją, że zwierzę nie jest zabawką ani prezentem urodzinowym. Dotyczy to wszystkich zwierząt - nie tylko kotów i psów, ale także gryzoni.
TLM: Jakie są plany ZooPatrolu? Dostrzegłam budowę na terenie schroniska.
IS: Bardzo chcemy zbudować duży ośrodek adopcyjno-rehabilitacyjny. Początkowo chcieliśmy, aby było to miejsce rehabilitacji zwierząt niepełnosprawnych, ponieważ mieliśmy ich wiele, w szczególności z urazami układu mięśniowo-szkieletowego. To było nasze wielkie marzenie, które przekształciło się w ośrodek rehabilitacyjno-adopcyjny. Widzimy w tym potencjał, to nasz ambitny plan i szukamy możliwości jego realizacji.
Portnikow o otruciu żony Budanowa: odziedziczyliśmy agentów po ZSRR
Próbę otrucia żony czołowego oficera ukraińskiego wywiadu wojskowego, Kyryło Budanowa, trudno nazwać sensacją. Jeśli jest to sensacja, to spodziewana, ponieważ jego otoczenie podkreśliło, że przeżył już kilka prób zamachu na swoje życie i dlatego stara się prowadzić raczej ostrożny tryb życia, aby uniknąć kolejnych. Teraz, jak widzimy, były próby zbliżenia się do Budanowa poprzez jego żonę i GUR, i nie mam wątpliwości, że te próby, oczywiście przez rosyjskie służby specjalne, będą kontynuowane w przyszłości. Dla Espreso.tv napisał w swoim felietonie dla Espreso.tv ukraiński publicysta i dziennikarz Witalij Portnikow
Ogólnie rzecz biorąc, nie ma to nic wspólnego z tym, jak długo potrwa wojna Rosji z Ukrainą, ani z wynikiem działań wojennych. Rosjanie są znani z wytrwałości w niszczeniu swoich wrogów. Pamiętamy z historii sowieckich służb specjalnych, jak wiele wysiłku włożono w wyeliminowanie każdego, kto nie podobał się sowieckim przywódcom. Józef Stalin wielokrotnie wysyłał grupy rebeliantów na swojego byłego głównego rywala, członka Biura Politycznego Komitetu Centralnego Rosyjskiej Bolszewickiej Partii Komunistycznej, Lwa Trockiego. Ostatecznie został on zamordowany tylko dzięki pomocy zwerbowanego agenta, który przebywał w Meksyku, gdzie Trockiemu udzielono azylu politycznego.
Historia zabójstw przywódców ukraińskich ruchów narodowych, w szczególności Stepana Bandery, stała się podręcznikowa. Wiadomo, że sowieckie służby specjalne kilkakrotnie próbowały zabić przywódców Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, a wcześniej, w latach dwudziestych, zabijały i chwytały przywódców rosyjskich organizacji politycznych wrogich bolszewikom.
Walka z tymi, którzy nie lubią prezydenta Rosji Władimira Putina, jest również dobrze znana. Putin wysyła specjalnych trucicieli na byłych agentów rosyjskich służb specjalnych, którzy następnie otrzymują wysokie stanowiska i nagrody w rosyjskim systemie władzy. Człowiek, który zabił Aleksandra Litwinienkę, byłego oficera rosyjskich służb specjalnych, a później współpracownika oligarchy Borysa Bieriezowskiego, został członkiem Dumy Państwowej. To s sygnał do każdego, kto chce pracować dla Kremla: zabij, a otrzymasz zasłużoną nagrodę.
Szefowie ukraińskich służb wywiadowczych i obronnych są na specjalnej liście na Kremlu, ponieważ z punktu widzenia Władimira Putina i jego towarzyszy są przywódcami "separatystycznego podmiotu", który ponadto wykonuje bezpośrednie instrukcje od głównych wrogów Władimira Putina - przywódców krajów zachodnich. I z tymi ludźmi oczywiście trzeba się rozprawić; to nie tylko zdrajcy. To ludzie, którzy przyczyniają się do tego, że najważniejsza część historycznej Rosji pozostaje poza granicami ich państwa. Mają czelność zakłócać plany i zamiary Władimira Putina i przywódców rosyjskich służb specjalnych - oczywiście takich ludzi trzeba zniszczyć. Dlatego nie ma wątpliwości, że zamachy na życie Budanowa będą kontynuowane, podobnie jak zamachy na członków jego osobistej i oficjalnej świty.
Nie ma wątpliwości, że przywódcy Ukrainy znajdują się na czarnej liście Władimira Putina, a polowanie na nich będzie trwało, nawet jeśli zobaczymy koniec wojny rosyjsko-ukraińskiej. Szef Kremla, jeśli ma istnieć i przewodzić Federacji Rosyjskiej, nigdy nie pozwoli, by jego blitzkrieg i upokorzenie, jakiego doznał w ostatnich dniach lutego ubiegłego roku, pozostały bez odpowiedzi. Ludzie zaangażowani w to upokorzenie są jego osobistymi wrogami - tylko ich śmierć może w jakiś sposób wprawić go w dobry nastrój. Ponadto nie zapominajmy, że oprócz osobistej zemsty i nienawiści istnieje również trzeźwa kalkulacja polityczna, którą wyróżnia się prezydent Federacji Rosyjskiej, który wie, jak połączyć swoją zemstę z intencjami politycznymi.
Zniszczenie najwyższego kierownictwa politycznego Ukrainy, kierownictwa ukraińskich służb specjalnych i przywódców wojskowych to kolejny krok w kierunku destabilizacji Ukrainy, której Władimir Putin nienawidzi. Jeśli przyjąć logikę wojny na wyniszczenie, którą rosyjski przywódca zamierza prowadzić przeciwko państwu ukraińskiemu w najbliższych trudnych latach, to oczywiście destabilizacja Ukrainy jest ważnym obszarem jego działalności. Jeśli uda mu się zabić kogoś ważnego, a tym bardziej znanego w mediach, w Ukrainie lub w służbach wywiadowczych kraju, będzie to sygnał dla wszystkich innych: wy też będziecie celem, więc zaprzestańcie aktywnej pracy, jeśli chcecie po prostu przetrwać tę wojnę.
W związku z tym do Ukrainy należy dziś ochrona życia tych, którzy są przedstawicielami jej kierownictwa, służb specjalnych i dowództwa wojskowego. Ważne jest, aby uświadomić sobie, jak poważna jest infiltracja rosyjskich agentów w ukraińskich strukturach państwowych i bezpieczeństwa. Infiltracja ta trwa od wielu dziesięcioleci niepodległości Ukrainy i nigdy nie została zatrzymana. Żyjemy w kraju, w którym Komitet Bezpieczeństwa Państwowego Ukraińskiej SRR został po prostu przemianowany na Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy, a okręgi wojskowe Ukraińskiej SRR, tj. armia radziecka, zostały po prostu ogłoszone armią ukraińską, a wszyscy żołnierze radzieccy, którzy służyli wówczas w Ukraińskiej SRR, zostali poproszeni o przysięgę wierności nowo powstałemu niepodległemu państwu.
Innymi słowy, możemy powiedzieć, że odziedziczyliśmy już po państwie radzieckim tych samych agentów, którzy istnieli we wszystkich tych strukturach i którzy byli związani z Komitetem Bezpieczeństwa Państwowego Związku Radzieckiego, Głównym Zarządem Wywiadowczym Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Związku Radzieckiego i innymi strukturami, które natychmiast stały się strukturami rosyjskimi i zaczęły działać na rzecz przywrócenia integralności terytorialnej tak zwanej "historycznej Rosji", czyli powrotu do Związku Radzieckiego. Musimy więc pamiętać, że wszystkie problemy, które istnieją dziś na Ukrainie, to nie tylko wina Rosjan, ale naszej własnej nieumiejętności budowania państwa, naszej własnej nieudolności, naszego własnego braku zrozumienia zagrożenia. I szkoda, gdy ludzie, którzy nas chronią, padają ofiarą tego niezrozumienia i nieumiejętności. Może to jest sygnał, żebyśmy wreszcie zaczęli budować państwo od podstaw, a nie jako replikę byłej ukraińskiej republiki radzieckiej.
"Nikt nie chce być zgwałcony ani zabity": izraelskie doświadczenia podczas wojny
Ruth Dorum jest izraelską psychoterapeutką, dramaterapeutką i specjalistką w zakresie terapii traumy i interwencji kryzysowej. Ma doświadczenie w pracy w ośrodku dla kobiet, które doświadczyły przemocy seksualnej. Pracuje z osobami ze złożoną traumą pourazową, żałobą i ocalałymi z Holokaustu. Szkoliła między innymi ukraińskich specjalistów pracujących z ofiarami przemocy seksualnej. - Przemoc seksualna podczas wojny jest często wykorzystywana jako broń, która ma upokorzyć ofiarę - podkreśla. Sestry rozmawiają z Ruth o tym, jak Izrael pracuje z osobami z zespołem stresu pourazowego, jak pomaga ofiarom przemocy seksualnej oraz o roli państwa we wspieraniu tych, którzy stracili swoich bliskich podczas wojny.
Natalia Żukowska: 7 października terroryści ze Strefy Gazy nie oszczędzili ani kobiet, ani dzieci. Dopuścili się na terytorium Izraela okrucieństw podobnych do zbrodni popełnionych przez Rosjan w Ukrainie. Jak wygląda pomoc psychologiczna dla tych, którzy przeżyli i widzieli te okropności?
Ruth Dorum: Przed trwającą teraz wojną nie było wojen, w których wróg wkraczałby na nasze terytorium i masakrował ludzi, nie oszczędzając kobiet, dzieci czy osób starszych. To się nigdy wcześniej nie zdarzyło. Dlatego nie mieliśmy przypadków przemocy seksualnej podczas wojny. W Izraelu ten obszar psychoterapii jest bardzo rozwinięty, lecz nie wokół wojny, a wokół przemocy, która może zdarzyć się wszędzie: w domu, na ulicy, z udziałem przyjaciół, w firmie. Niestety obecnie wiemy jeszcze o wielu przypadkach gwałtów dokonywanych przez terrorystów. Nie sądzę, aby w jakimkolwiek kraju istniały specjalne służby, które byłyby gotowe na takie zdarzenia, by istniał wyszkolony sztab specjalistów, którzy tylko siedzą i czekają na jakąś katastrofę. Zazwyczaj tak nie jest. Mamy specjalne ośrodki, które zapewniają wsparcie. Oczywiście są też różne służby rządowe, jednak kiedy rozpoczęła się wojna, potrzebowały one czasu na zorganizowanie się. Oczywiście wielu specjalistów od traumy natychmiast zaczęło udzielać pomocy psychologicznej jako wolontariusze. Stopniowo państwo przejęło nad tym kontrolę. Wiele osób ucierpiało. Zginęło ponad 1400 osób, w skali naszego kraju to ogromna liczba. W Izraelu prawie nie ma osób, które nie znałyby kogoś, kto został zabity. Czy mamy wystarczającą liczbę specjalistów? Tego nie mogę jeszcze powiedzieć, minął dopiero pierwszy miesiąc wojny. Nadal działamy w ramach pomocy kryzysowej. Na tym etapie nie ma czegoś takiego, że ktoś jest poszukiwany i nie zostaje odnaleziony. Mamy wielu specjalistów od traumy, bo taki jest nasz kraj, który wyrósł po Holokauście.
NŻ: Jakie historie zrobiły na Tobie największe wrażenie jako psycholożce?
RD: Jest wiele rzeczy, które wydarzyły się podczas inwazji Hamasu. Żaden normalny, cywilizowany człowiek nie jest w stanie ich zrozumieć. Było wiele faktów, które wstrząsnęły mną do głębi, ale nie powinniśmy teraz o tym rozmawiać. Uważam, że to niewłaściwe. Nie polecam nawet oglądania tych przerażających filmów, to nam nie pomoże. Po pierwsze, masz wystarczająco dużo własnych horrorów, a po drugie, nie dadzą ci one nic poza strachem. Mózg nie rozumie, gdzie dokładnie dzieją się te wydarzenia - blisko czy daleko od ciebie - i będziesz w stanie długotrwałego stresu. To nie jest skuteczne, a co najważniejsze - to niebezpieczne. Z drugiej strony mogę powiedzieć, że jest wiele historii - przykładów heroizmu: jak zachowywali się zwykli ludzie, jak bronili swoich kibuców, jak pomagali sobie nawzajem. To są historie, które inspirują. W rzeczywistości kłopoty przyszły do domów wielu Żydów. Mieszkam na północy kraju. Ci, którzy ucierpieli z powodu zbrodni Hamasu, są w centrum i na południu. W moim sąsiedztwie nie ma ludzi, którzy ucierpieliby osobiście. Zarazem jestem blisko rodzin, których bliscy zginęli - żołnierzy, których krewni zostali porwani przez terrorystów. Znamy tych ludzi osobiście.
NŻ: Pomagasz ofiarom przemocy seksualnej od prawie 15 lat. Z jakimi wyzwaniami najczęściej spotykasz się w swojej pracy?
RD: Prośby są różne, ale wszystkie historie są podobne. Zazwyczaj ludzie uciekają się do terapii, aby powrócić do normalnego, znajomego życia. Trauma to nie tylko przemoc seksualna. To wszystko, co odciska piętno na naszym ciele i duszy. Pracuję głównie z kobietami. Szukają pomocy, bo nie potrafią budować zdrowych relacji i trudno im wrócić do świata, zaufać światu i ludziom.
Kobiety często obwiniają siebie zamiast obwiniać sprawcę przemocy. Bardzo często społeczeństwo narzuca kobietom poczucie winy tam, gdzie nie jest to ich wina
Osobom doświadczającym traumy trudno kontrolować swój nastrój. Mogą się czuć przygnębione, bać się wychodzić z domu lub wracać do pracy. Mogą również mieć problemy z ciałem i nagle zachorować.
NŻ: Jak wygląda sytuacja w Izraelu, jeśli chodzi o wsparcie psychologiczne dla osób, które doświadczyły przemocy lub były świadkami okrucieństw? Jak rozwinięta jest kultura szukania pomocy?
RD: W Izraelu zwyczajowo szuka się pomocy i chodzi na terapię. W ostatnich latach pojawia się coraz więcej takich próśb. Nie ma już takiego przestarzałego stereotypu: jeśli idziesz na terapię, jesteś szalony. To już raczej oznaka statusu, że dana osoba może sobie pozwolić na terapię, może o siebie zadbać. Przed wojną do ośrodków pomagających kobietom, które doświadczyły przemocy, ustawiały się kolejki. Nie dlatego, że w naszym kraju jest dużo przemocy. Mamy ją, jak wszyscy. Po prostu kobiety rozumieją, że potrzebują pomocy. Mieszkańcy naszego kraju wiedzą, gdzie mogą uzyskać pomoc, mówi się o tym bez końca w radiu, jest wiele reklam. Ludzie nie są pozostawieni sami sobie.
NŻ: Jaka jest w tym rola państwa?
RD: Państwo przede wszystkim finansuje, a także umożliwia rozwój struktury, w której ludzie mogą uzyskać pomoc. Mamy usługi socjalne, które wspierają rodziny. Na przykład kobieta, która straciła córkę, nie jest pozostawiona sama sobie. Ma mnie, terapeutę i pracownika socjalnego. Zazwyczaj pomoc jest udzielana natychmiast. Im szybciej, tym lepiej. Dalsze wsparcie zależy od potrzeb. Na pewno ważne są pierwsze tygodnie. Osoba, która przeżyła traumę - tragiczną utratę bliskich lub doświadczyła przemocy - otrzymuje terapię bezpłatnie przez kilka miesięcy. Mamy różne programy, z których większość jest objęta ubezpieczeniem. Państwo wykonuje świetną robotę, ale nie jesteśmy doskonali. Jesteśmy teraz na samym początku wielkiej wojny. Praca na rzecz pomocy ludziom wciąż jest rozwijana.
NŻ: Jakiej rady udzieliłbyś rodzinom i przyjaciołom ofiar? Jak rozmawiać, by nie wywołać traumy? Czego absolutnie nie robić?
RD: Nie powinieneś odrzucać danej osoby. Nie powinieneś mówić: "To nic takiego! To może przydarzyć się każdemu!". Nie musisz wnikać w duszę swoimi pytaniami, jeśli dana osoba nie jest gotowa o tym rozmawiać. Musisz zrozumieć, że nikt nie chce zostać zgwałcony ani zabity. Chcemy żyć i cieszyć się życiem. Dlatego jeśli kobieta znajdzie się w sytuacji przemocy, oczywiste jest, że tego nie chciała. I absolutnie zabronione jest obwinianie jej za to, co się stało, mówienie, że zrobiła coś złego! Radziłabym więcej słuchać, wspierać ją. I skierować taką osobę do specjalisty, który pomoże jej zrozumieć, co dzieje się z jej ciałem i jak przetrwać to, co się stało.
NŻ: Co się stanie, jeśli zignoruje się wizytę u specjalisty?
RD: Porównajmy to do złamania: noga nie zrośnie się prawidłowo. W przypadku ciała rozumiemy to. Ale trauma i dusza to nasz mózg - po prostu tego nie widzimy. To układ nerwowy, który może zacząć działać tak, jakby trauma się nie skończyła. Człowiek nadal żyje inaczej niż by chciał, może doświadczać ogromnego stresu, wybuchów złości, czuć się niepewnie i cierpieć na różne choroby. Na przykład kobiety często mają problemy ginekologiczne. Istnieją badania wskazujące, że trauma wpływa na nasze zdrowie fizyczne. Jeśli nie zainterweniujesz na czas, możesz pozostać z objawami traumy. W przyszłości mogą pojawić się trudności w budowaniu relacji, np. relacji z dziećmi, i niezdolność do cieszenia się pełnią życia.
NŻ: W Ukrainie istnieje projekt o nazwie "Gidna", który pomaga kobietom z doświadczeniem przemocy seksualnej podczas wojny. Zaangażowani w niego specjaliści zostali przeszkoleni między innymi przez Ciebie. Jakie nowe doświadczenia zdobyli?
RD: Szkoliłam nie tylko specjalistów z "Gidna". Prowadzę również kurs pod nazwą "Opieka kryzysowa po przemocy seksualnej". Głównym celem jest zapobieganie rozwojowi traumy pourazowej. Szkolenie zostało przeprowadzone pod auspicjami Izraelskiej Koalicji Traumy; przeprowadzili ogromną liczbę kursów. Jeśli chodzi o "Gidnę", towarzyszę ich zespołowi, ponieważ to ich specjalizacja. Przemoc seksualna jest bardzo rozpowszechniona. Według statystyk co piąta kobieta doświadcza przemocy seksualnej w czasie pokoju. Ukraina, podobnie jak Izrael, jest w stanie wojny. Cała pomoc jest teraz pomocą kryzysową. Pierwszą rzeczą, której uczę, jest to, że nasze ciało ma trzy automatyczne reakcje na niebezpieczeństwo: uciekaj, walcz lub zastygnij. Wiele osób, które znajdują się pod ostrzałem, nie wie, że ich ciała działają szybciej niż ich mózgi. To jest to, co zawsze dzieje się z nami w stanie zagrożenia.
Bardzo często w momencie traumy po prostu zamieramy. Jeśli więc kobieta w takiej chwili zamarła, nie oznacza to, że zgadza się na to, co się dzieje. To normalna reakcja na traumę. I często ratuje nam życie, ponieważ opieranie się komuś, kto jest silniejszy, może być niebezpieczne
Ale my tego nie wybieramy. Nasz mózg decyduje za nas, jak ciało zachowa się w danym momencie. Wyjaśniam, czym jest przemoc seksualna. To sytuacja, w której występuje silna i słaba relacja, upokorzenie i przekształcenie ciała w przedmiot, który jest wykorzystywany. Przemoc seksualna podczas wojny jest często wykorzystywana jako broń upokarzająca.
NŻ: Kwestia uchodźców jest bardziej aktualna niż kiedykolwiek. Przeprowadziłaś się do Izraela ponad 20 lat temu - wróciłaś do swojej ojczyzny. Czy łatwo było Ci się przystosować? Co było najtrudniejsze?
RD: Nie jestem uchodźczynią, jestem imigrantką. I mogę powiedzieć, że imigracja również może być traumą. W emigracji są aspekty straty, tak jak w życiu uchodźcy. Czym jest trauma? To wydarzenie, które nagle wkracza w nasze życie w negatywny sposób. Mamy "przed" i "po". To odbiera nam kontrolę. Podczas adaptacji nie było mi łatwo przyzwyczaić się do mentalności - tutaj jest inaczej. Potrzeba nam dużo czasu, by poczuć się jak w domu. I myślę, że to jest najtrudniejsze: poczuć się w nowym życiu i w nowym miejscu.
NŻ: Ile czasu zajęło ci poczucie się jak w domu, zapuszczenie korzeni i poczucie się w tym kraju jak u siebie?
RD: W Izraelu istnieje tradycyjny podział, zgodnie z którym imigranci są imigrantami przez pierwsze 5 lat. Po 10 latach jesteśmy nazywani "starymi wyjadaczami". Poczułam się jak w domu, kiedy zaczęłam płynnie mówić po hebrajsku; zajęło mi to kilka lat. Najtrudniejszą częścią adaptacji była nauka języka. Ale także inne jedzenie i klimat; musiałam przyzwyczaić się do upałów. Kiedy przyjechałam do Izraela, było wiele ataków terrorystycznych. Autobusy wybuchały - przyzwyczajenie się do tego również zajęło trochę czasu. Przeprowadziłam się do Izraela z Rosji, dorastałam w małym miasteczku niedaleko Petersburga. Moi dziadkowie i ojciec mieszkali w Ukrainie. Są pochowani niedaleko Czernihowa.
NŻ: Wiele osób uciekło z obszaru aktywnych działań wojennych jedynie z plecakami, a czasem bez nich. Niektórzy zostali bez dachu nad głową. Jak to przeżyć? Jak się nie poddać?
RD: Ważne jest, aby pamiętać, co się stało, i stopniowo budować nowe. Tak właśnie działa nasz mózg. Często nasz dom to takie haczyki spokoju, pewności siebie, stabilności i bezpieczeństwa. W nowym miejscu potrzeba czasu, aby ponownie zbudować te haczyki, których się trzymamy. To niełatwy proces. Dobrze jest mieć znajomych lub przyjaciół, najważniejsze to nie być samotnym. Ważne jest, aby zrozumieć, że to jest proces. Im jesteśmy starsi, tym trudniej nam to zrobić. I ważne jest, aby dzieci miały wsparcie - trzeba często je przytulać, angażować je w kreatywność.
Musisz także nauczyć się być elastyczna. Nie powinnaś obawiać się podjęcia pracy, która nie jest prestiżowa. Trzeba wierzyć, że to tymczasowe. Kiedy przyjechałam do Izraela, miałam 21 lat. Miałam już wykształcenie wyższe, ale pracowałam jako kelnerka, w sklepie i przy obsłudze klienta. Zawsze uwielbiałam komunikować się z ludźmi. To było w okresie kiedy przechodziłam przez fazę adaptacji, czyli naukę języka i budowanie więzi społecznych. Ważne jest, by być elastycznym, a jednocześnie nie zatracić siebie.
NŻ: Czy warto żyć pełnią życia podczas wojny? A może powinniśmy zrezygnować z niektórych rzeczy?
RD: Istnieje coś takiego jak poczucie winy ocalałego, to znane zjawisko. Kiedy pojawia się wielki zbiorowy smutek lub coś dzieje się blisko nas, czujemy się winni, ponieważ dobrze sobie radzimy. A potem możemy wyrazić solidarność z ofiarami w taki sposób, że żyjemy tak, jakbyśmy czuli się źle, jakbyśmy karali siebie za to, że coś złego nam się nie przydarzyło i żyjemy.
Zawsze należy żyć pełnią życia. Często możemy być wsparciem dla tych, którzy zmagają się z trudnościami. Można żyć pełnią życia i robić coś dobrego. Dbając o własne zasoby, możemy bardziej pomóc innym
To mogą być darowizny, telefon do tych, którzy zmagają się z trudnościami. Samo wysłuchanie ich również pomoże. Wielu ocalałych z Holokaustu mówi, jak ważne jest, aby nadal żyć pełnią życia, bez względu na wszystko. Holokaust był wielką narodową tragedią i wielu ludzi przeżyło traumę. Byli tacy, którzy stracili wielu krewnych, całe rodziny. Ale byli też tacy, których Holokaust oszczędził. Możemy wybrać traumę lub życie. Powinniśmy wybrać życie.
NŻ: Mieszkasz w kibucu daleko od granicy ze Strefą Gazy. Jak tam teraz wygląda sytuacja? Czy na ulicach są żołnierze?
RD: Mamy w kibucu żołnierzy. Nie jest ich wielu, ale wystarczająco wielu, by chronić nas w razie niebezpieczeństwa. Kibuc jest terenem zamkniętym, a wojsko stoi przy wejściu. Nawiasem mówiąc, niektóre kibuce, które znajdowały się na granicy ze Strefą Gazy, były w stanie ostrzelać terrorystów. Zamknęły bramy i chroniły swoje terytorium. Kibuc jest jak mała forteca.
NŻ: Jak wytłumaczyć dziecku obecność ludzi z bronią? Jaki jest najlepszy sposób na zrobienie tego, by nie zaszkodzić psychice dziecka?
RD: Mam czwórkę dzieci. Najstarsze ma 12 lat, najmłodsze 3,5 roku. Kiedy rozmawiasz z dziećmi o wojnie, ważne jest, aby mówić o tym, co widzą. Odpowiadam moim dzieciom, jeśli mnie o coś zapytają. W Izraelu ludzie z bronią są zjawiskiem powszechnym. Mamy obowiązkową służbę wojskową dla wszystkich. Mogę więc powiedzieć, że moje dzieci nie są jeszcze tym zbytnio zainteresowane. Wiedzą, że nasze wojsko nas chroni. Ważne jest, aby rozmawiać z dziećmi otwarcie i zgodnie z prawdą. Ważne jest również, aby używać właściwego tonu.
Dorosły musi nauczyć się kontrolować swoje emocje. Jeśli matka przeżywa ciężkie chwile, płacze, przenieś rozmowę na dziecko. Musisz być spokojna
NŻ: Jak przystosowuje się wojskowych do życia w cywilu? Jak wojna wpływa na ich psychikę?
RD: W Izraelu obecny system pomocy nie pojawił się z dnia na dzień. Z każdą wojną uczymy się czegoś nowego. Uczymy się na błędach z wojny na wojnę. Każde państwo musi wiedzieć, czego potrzebuje. Najważniejsze jest, aby każdy, kto potrzebuje pomocy po wojnie, mógł ją otrzymać. Praca z traumą bardzo się zmieniła w ostatnich dziesięcioleciach. Istnieje duża różnica między tym, jak to wyglądało podczas wojny w Wietnamie, i tym, co jest teraz. Dlatego w Ukrainie ustanowienie procesu pomocy zajmie trochę czasu. Ważne jest również, aby sami wojskowi zrozumieli, że powrót do zdrowia jest ważnym procesem. W rzeczywistości wiele osób wyzdrowieje samodzielnie - bez pomocy specjalistów. Wystarczy im zwykłe wsparcie ze strony rodziny i przyjaciół. Nie każdy będzie potrzebował terapii. Z drugiej strony konieczna jest praca w społeczeństwie, aby ludzie wiedzieli, czym jest posttrauma, i szukali pomocy. Jednocześnie należy stworzyć strukturę pomocy osobom cierpiącym na zespół stresu pourazowego. Potrzebnych będzie wielu specjalistów od traumy.
NŻ: W Izraelu leczenie, rehabilitacja fizyczna i psychologiczna personelu wojskowego to nie tylko dziedzina medycyny, ale kwestia bezpieczeństwa narodowego. Jak Twój kraj radzi sobie z syndromami pourazowymi u wojskowych?
RD: Zaczynamy pracę z wojskowymi jeszcze przed wystąpieniem zespołu pourazowego. Podobnie jest z cywilami. Każdy może uzyskać natychmiastową pomoc kryzysową. Jest darmowa i dostępna dla każdego. W wojsku ten system działa wewnątrz armii. Kadra dowódcza i zwykli żołnierze są szkoleni w zakresie pewnych technik pomagania sobie nawzajem na polu bitwy, aby uniknąć rozwoju zespołu stresu pourazowego. Armia ma również system odsiewania osób, które są narażone na ryzyko rozwoju zespołu stresu pourazowego. Takie osoby nie są odsyłane na pole bitwy. Najważniejszą rzeczą dla nas jest jednak zapobieganie wystąpieniu zespołu stresu pourazowego. Każdy żołnierz może szukać pomocy psychologicznej - i otrzymuje ją. Mamy psychologów wojskowych, którzy zawczasu starają się ustalić, czy z żołnierzem jest wszystko w porządku.
Celem naszej armii nie jest doprowadzenie jak największej liczby ludzi na pole bitwy. To byłoby niewłaściwe, bo oznaczałoby więcej ofiar
W Izraelu każda jednostka ma psychologa wojskowego, który ocenia stan psychiczny żołnierza przed i po każdej misji. Dowódca też może powiedzieć psychologowi, aby zwrócił uwagę na konkretnego żołnierza. Zresztą sami żołnierze również mogą o tym mówić.
NŻ: Jakie będą pierwsze problemy, które Ukraińcy i Izraelczycy napotkają po zakończeniu wojny?
RD: Kiedy stajemy w obliczu poważnych zbiorowych traum, trudno nam zrozumieć, jak działa świat i jak będziemy w nim żyć. Trauma często wpływa na nasze zaufanie do świata. Musimy je odbudować. Powrót do dawnego sposobu życia nie będzie łatwy.
"Ludzie, którzy przyjechali z terenów okupowanych i zetknęli się z Rosjanami, boją się zeznawać"
Rosyjscy okupanci zabijają i torturują ukraińskich cywilów i żołnierzy, nielegalnie przetrzymują ludzi oraz niszczą infrastrukturę. Cały świat jest świadkiem tych okrucieństw. Aby postawić Rosję przed wymiarem sprawiedliwości ważne jest udokumentowanie zbrodni. Na Ukrainie robią to organy ścigania. W Polsce jedną z organizacji, która podjęła się tego zadania, jest Fundacja OPORA w Polsce, która została założona latem 2022 roku przez przedstawicieli Sieci Obywatelskiej OPORA.
Spotkaliśmy się z przedstawicielami organizacji.
"Na początku wojny prokuratorzy jeździli na granicę, stali na dworcach, ale ludzie nie chcieli zeznawać".
Olga Kociuruba, starszy doradca w Centrum Promocji Dokumentacji Zbrodni Wojennych OPORA w Polsce:
- Sieć Obywatelska OPORA to organizacja działająca na rzecz wyborów i demokracji na Ukrainie. Po inwazji na pełną skalę część biura przeniosła się do Warszawy. Postanowiliśmy robić to, w czym jesteśmy dobrzy - dokumentować zbrodnie. Od kwietnia do lipca 2022 r. odbywaliśmy konsultacje i szkolenia podczas warsztatów z międzynarodowymi ekspertami PILPG, którzy dokumentują zbrodnie wojenne w zapalnych punktach na całym świecie oraz ukraińskimi organizacjami, które specjalizują się w dokumentowaniu zbrodni od 2014 roku. Ponieważ jesteśmy nową organizacją w Polsce, nie zawsze cieszyliśmy się zaufaniem lokalnych władz i oddziałów. Ambasada Ukrainy w Polsce przekazała nam listy poparcia i kontakty do dużych ośrodków. W ten sposób zaczęliśmy zbierać dowody, początkowo tylko w Warszawie. Wsparła nas Ambasada Brytyjska, a w lipcu rozszerzyliśmy działalność na całą Polskę. Znów szukamy nowych ośrodków poza Warszawą. Wszystkie schroniska poza Warszawą wymagają zgody wojewody. Dlatego najpierw kontaktujemy się z odpowiednim województwem, które zapewnia kontakty, pozwolenie i pomoc oraz informuje ośrodki o nas. Potem my kontaktujemy się z ośrodkami. Musimy dużo podróżować, mówić ludziom, jak ważne są ich świadectwa.
Centrum Dokumentacji Zbrodni Wojennych współpracuje z Biurem Prokuratora Generalnego Ukrainy i Prokuraturą Rzeczypospolitej Polskiej, a także prokuratorami z Międzynarodowego Centrum Ścigania Zbrodni Agresji przeciwko Ukrainie (ICPA).
Planujemy współpracę z międzynarodową koalicją, która będzie wspierać Ukraińców w innych jurysdykcjach.
Być może zaprosimy ludzi na dodatkowe rozmowy i wrócimy do tych, z którymi przeprowadziliśmy wywiady.
Prawnicy i psychologowie z Centrum Pomocy w Dokumentowaniu Zbrodni Wojennych pracują w parach: prawnik przeprowadza wywiady, a psycholog pomaga dzielić się doświadczeniami i w razie potrzeby zapewnia pomoc psychologiczną. Udaje im się przesłuchać około 10 osób dziennie. Zajmuje to średnio 20 minut, a w niektórych przypadkach godzinę lub dłużej.
Olga Kociuruba:
- Dużo czasu i wysiłku poświęcamy na wyjaśnianie ludziom, dlaczego warto zeznawać, czym jest zbrodnia wojenna i ile danych zebraliśmy (w ciągu roku 1200 zeznań). Komunikujemy się po ukraińsku, prawnicy i psychologowie spisują relacje, następnie tłumaczą je na język polski i wysyłają do prokuratury. Następnie świadkowie są wzywani do prokuratury, a dopiero potem dane stają się oficjalnymi zeznaniami.
W pierwszych tygodniach inwazji Rosji na pełną skalę przedstawiciele prokuratury jeździli na granicę, stali na stacjach kolejowych i próbowali przesłuchiwać ludzi. Ale to nie są warunki, w których ludzie chcą rozmawiać. Uchodźca jest już w stresie, a potem musi rozmawiać z prokuratorem w obcym języku. Ludzie są bardzo straumatyzowani, a podejście powinno być indywidualne i w odpowiednich warunkach.
Olena Murzanowska, prawniczka OPOR-y w Polsce:
- Ludzie, którzy przyjechali z terenów okupowanych i zetknęli się z Rosjanami, bardzo się boją, pytają, gdzie i w jaki sposób zostaną przekazane informacje, którymi się dzielą. Mówimy im, że przechowujemy informacje i jesteśmy za nie odpowiedzialni. Kiedy przychodzimy do ośrodków, najpierw opowiadamy im o naszej organizacji, pokazujemy, że pracujemy oficjalnie i można nam zaufać. Następnie zaczynamy rozmawiać twarzą w twarz z każdym. Ludzie mówią nam, co pamiętają. Niektórzy pamiętają daty, nazwy ulic i rozmiar rakiety. Jeśli dana osoba źle się poczuje podczas rozmowy, psycholog uspokaja ją. Naszym zadaniem jest zapewnienie, że przesłuchanie zakończy się w stabilnym stanie psychicznym świadka. Przesłuchujemy dorosłych świadków, ale w dwóch przypadkach obecne były dzieci, które za zgodą rodziców (opiekunów) uzupełniły ich zeznania. Wszystkie relacje utrwalamy na piśmie. Mamy kwestionariusz i formularz zgody. Najpierw dana osoba mówi nam, co powiedziała, a my zapisujemy jej zeznania. Następnie zaznaczamy rodzaje przestępstw w kwestionariuszu. Następnie osoba ponownie czyta wszystko i podpisuje.
Przesłuchania w Hadze zachęcają świadków. Zaufanie rośnie
Odkąd rozpoczęły się przesłuchania w Hadze, praca stała się łatwiejsza. Na początku Ukraińcy pytali: czy coś z tego wyjdzie? Teraz jest coraz mniej przypadków, gdy ludzie odmawiają wymieniania nazwisk i faktów, wręcz przeciwnie, chętnie przychodzą na spotkania. Oznacza to, że poziom zaufania znacznie wzrósł. Niedawno rozmawialiśmy z kobietą ze wsi niedaleko Kijowa. Nikt przed nami nie przeprowadzał z nią wywiadu. Mieszkała w mieszkaniu z dwójką małych dzieci. Pracowaliśmy z nią przez 1,5 godziny chociaż zwykle spędzamy znacznie mniej czasu na wywiadach. Ale jeśli dana osoba musi się wypowiedzieć, mówi tyle, ile potrzebuje. Ta kobieta opowiedziała nam wszystko ze szczegółami: jak opuściła miasto ze znajomymi. Wszyscy ukrywali się w piwnicy sąsiada. Mieli do wyboru: iść do tej piwnicy lub ukryć się w podziemnym parkingu w nowym kompleksie mieszkaniowym, gdzie było najwięcej ludzi. Później dziękowali Bogu, że pozostali w piwnicy przez dwa tygodnie, ponieważ ludzie Kadyrowa wyciągali ludzi z parkingu i strzelali do nich. Kiedy wydostała się z miasta, rozmawiała z amerykańskimi i ukraińskimi dziennikarzami, i była gotowa zeznawać.
Prawie wszyscy rozmówcy zauważyli, że byli świadkami lub słyszeli o kilku rodzajach zbrodni wojennych. Zdecydowana większość z nich wspomniała o zniszczeniu lub uszkodzeniu mienia, zabiciu (zastrzeleniu) lub zranieniu cywilów, nielegalnym zatrzymaniu lub pozbawieniu wolności, arbitralnym skazaniu, torturach lub złym traktowaniu, deportacji lub przymusowym przesiedleniu dorosłych i dzieci; gwałcie lub innej przemocy seksualnej, zabójstwie i zastrzeleniu lekarzy, ratowników i członków misji międzynarodowych. Największa liczba zeznań dotyczy obwodów chersońskiego i charkowskiego. Władze okupacyjne zatrzymywały mieszkańców o proukraińskim nastawieniu. Zatrzymani byli zmuszani do nagrywania filmów z przeprosinami i wdzięcznością wobec Rosji. Ojciec jednej z ofiar doznał udaru mózgu po tygodniu nielegalnego zatrzymania. Świadkowie z Makijiwki i Doniecka doświadczyli ostrzału artyleryjskiego.
Wieczysław Konotopczik, psycholog z Fundacji OPORA w Polsce:
- Ludzie boją się wspominać i płakać. Ale to normalne, że się płacze. Sam często płaczę, ponieważ jest to uwolnienie negatywnych emocji. Istnieje nawet odpowiednia technika płaczu. Kiedy ludzie płaczą i nie mogą mówić, działam jak psycholog. Kiedy widzę łzy w oczach danej osoby, zadaję neutralne pytania, które nie są związane z tematem zeznania. Naszym zadaniem jest nazwanie wspomnienia, ale nie zagłębianie się w nie. Ludzie boją się też o swoich bliskich: "Czy to, co mówię, zaszkodzi mojej rodzinie?", "Nie chcę, żeby moje dzieci mnie widziały". W tym roku zaobserwowaliśmy wzrost liczby osób zgłaszających się do psychoterapeutów.
"Żona żołnierza była katowana, ale udało się ją wykupić od Rosjan".Sam proces dokumentacji nie jest trudny technicznie. Jest natomiast trudny psychicznie, ponieważ psychologowie i prawnicy codziennie słyszą przerażające historie.
Olena Murzanowska.
- Najbardziej przerażająca była historia kobiety, która przebywała na okupowanym terytorium. Jej mąż służył w ukraińskich siłach zbrojnych. Przez trzy tygodnie przebywała w rosyjskiej sali tortur. Przesłuchiwali ją, torturowali elektrowstrząsami i wkładali coś pod paznokcie. Rosjanie stosowali wobec niej straszne metody. Potem chcieli ją zagłodzić. Ale jeden z jej krewnych wykupił ją za sprzedane złoto. Później kobieta zabrała swoje dzieci i wyjechała.
Wspomina również rozmowę z młodym mężczyzną, którego matka zginęła podczas ostrzału, a on nie mógł jej pochować. Miał żonę i dwoje dzieci, które trzeba było uratować. Rozmawiał o tym przez dwie godziny. A potem miał potrzebę mówienia więcej, ale o rehabilitacji i życiu po okupacji.
Wiaczesław Konotopczyk
- Odbyłem ponad 5000 spotkań z ludźmi. To historia, która wciąż porusza mnie do głębi. Doszło do potężnej eksplozji, która uszkodziła dom. Rodzice słyszeli krzyki swoich dzieci uwięzionych w gruzach, ale nie mogli im pomóc. I dzieci umarły z odniesionych ran uwięzione w ruinach.
Olena Murzanowska:
- Zanim zaczęliśmy zbierać świadectwa, odbyliśmy szkolenia z ludźmi, którzy pracują od dłuższego czasu. Wiele nas nauczyli. Był to trening wytrzymałości i siły psychiki. Osobiście pracujemy też z naszymi psychologami. Kiedy podczas pracy jest nam bardzo ciężko, robimy sobie przerwę, idziemy na kawę lub herbatę, i rozmawiamy na błahe tematy.
Wiaczesław Konotopczyk
- Musimy umieć odwracać swoją uwagę od tragedii, aby utrzymać się na powierzchni, ponieważ pracujemy w interwencji kryzysowej (pomoc psychospołeczna dla osoby w kryzysie, mająca na celu przezwyciężenie sytuacji, która spowodowała kryzys). Wszyscy jesteśmy prawdziwymi ludźmi, mamy własne problemy, dlatego ważne jest, aby wszystko przepracować z psychologiem.
Kiedy Rosja odczuje konsekwencje dokumentowania przestępstw?Olga Kociuruba:
- Ściganie zbrodni międzynarodowych (zbrodni wojennych, zbrodni przeciwko ludzkości, ludobójstwa i agresji) jest możliwe na trzech poziomach: krajowym (sądy ukraińskie), uniwersalnym (procesy w innych krajach) i jurysdykcji międzynarodowej. Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze rozpatruje roszczenia Ukrainy wobec Rosji dotyczące ludobójstwa. Chociaż Ukraina nie ratyfikowała Statutu Rzymskiego, uznała jurysdykcję Międzynarodowego Trybunału Karnego (również z siedzibą w Hadze). Trybunał ten może ścigać zbrodnie wojenne, zbrodnie przeciwko ludzkości i ludobójstwo popełnione przez Rosjan na Ukrainie od 2014 roku. Istnieje jednak luka dotycząca zbrodni agresji. Jedynym skutecznym mechanizmem prawnym w tej sytuacji jest specjalny trybunał. Od półtora roku trwają negocjacje w sprawie formatu tego trybunału i możliwej procedury jego powołania. My, jako organizacja pozarządowa, również dokładamy starań, aby zintensyfikować ten proces i działamy jako rzecznicy tej idei na różnych platformach. Na przykład Olga Aiwazowska, Przewodnicząca Rady Fundacji OPORA, po raz kolejny broniła idei jak najszybszego powołania trybunału na Warsaw Security Forum. Nie osiągnięto jeszcze konsensusu co do tego, czy można ustanowić międzynarodowy trybunał specjalny ds. zbrodni agresji, czy powinien to być trybunał hybrydowy (z udziałem sędziów międzynarodowych i krajowych), czy też jurysdykcja trybunału może obejmować tak zwaną "trojkę" - prezydenta, premiera i ministra spraw zagranicznych państwa agresora. Niestety nie wiadomo więc jeszcze, kiedy trybunał zostanie ustanowiony i będzie mógł rozpocząć pracę. Śledzimy te negocjacje, nie zatrzymujemy się i codziennie zbieramy zeznania, ponieważ zeznania świadków są ważne w prowadzeniu postępowań sądowych we wszystkich jurysdykcjach.
Jak mogę przedstawić dowody?Osoby gotowe do złożenia zeznań mogą wypełnić formularz online na stronie internetowej(Centrum Dokumentacji Zbrodni Wojennych) lub zadzwonić pod numer +48 690 848 019. Możesz również odwiedzić Centrum Dokumentacji Zbrodni Wojennych w Warszawie przy ulicy Marszałkowskiej 77/79, biuro 16. Na miejscu spotkają się z Tobą pracownicy organizacji.
Najważniejsze to nie bać się i zrozumieć znaczenie przekazywanych informacji. Tylko pracując razem, możemy postawić agresora przed wymiarem sprawiedliwości.
Przydatne linki (do składania zeznań)
Генеральна прокуратура України: https://warcrimes.gov.ua
Służba Bezpieczeństwa Ukrainy: chatbot @russian_war_tribunal_bot; e-mail 2022.02.24@gmail.com; całodobowa infolinia +38 (068) 1289229; +38 (066) 6829937; +38 (063) 0665937 (Signal, WhatsApp, Telegram).
Centrum Dokumentacji Zbrodni Rosyjskich na Ukrainie im. Rafała Lemkina - Instytut Pileckiego
Прокуророві Міжнародного кримінального суду можна надсилати інформацію напряму будь-якою мовою на електронну пошту: otp.informationdesk@icc-cpi.int.
Kobiety Azowa. Kateryna. Wersja polska
Kateryna Petrenko apeluje, by ani na chwilę nie zapominać o wojnie. Rok nie widziała swojego męża. Walerij Petrenko, pseudonim Teiwaz, bronił Azowstalu, a następnie dostał się do rosyjskiej niewoli. Kobieta, nie tracąc nadziei, czekała na niego każdego dnia:
- Nie mamy prawa mówić, że wojna nas męczy. Wyobraźmy sobie, że ci, którzy bronią naszej wolności na froncie, mówią, że są zmęczeni. Skończyłoby się to dla nas wszystkich tragicznie.
Po rehabilitacji i czasie spędzonym z żoną oraz synem, Valerij Petrenko wraca do służby. Kateryna jest przekonana, że trzeba całemu światu opowiadać o dzielnych obrońcach Ukrainy.
- Naszym obowiązkiem jest mówić, posyłać dalej informacje, wspierać, przekazywać darowizny. Nie pozwolić, żeby świat zapominał o tym, co się dzieje. I bardzo podoba mi się zdanie: Musimy zakończyć tę wojnę, żeby nie przekazywać jej naszym dzieciom.
Podziel się historią Kateryny i Valerego z polskimi przyjaciółmi oraz tymi, którzy znają język polski. Każda historia z serii "Kobiety Azowa" jest dostępna w dwóch językach - ukraińskim i polskim.
"Był w złym miejscu o złym czasie"
"Podczas okupacji Buczy w marcu 2022 r. rosyjskie wojsko przetrzymywało jako zakładników cywilów, którzy nie brali udziału w działaniach wojennych i nie mieli broni. Ofiarom grożono śmiercią i strzelano do nich. Ludzie byli torturowani" - poinformowało Biuro Prokuratora Generalnego Ukrainy. Bucza w obwodzie kijowskim stała się jednym z miast, w których rosyjscy okupanci popełnili tysiące zbrodni wojennych. Uprowadzenia cywilów są jedną z nich.
Mój syn szedł przez wieś, a snajper strzelił do niego
Kiedy wybuchła Wielka Wojna, Tetiana Popowicz przebywała w obwodzie kirowohradzkim. Jej syn, 29-letni Władysław, mieszkał w Buczy z ojcem i macochą. Przez długi czas nie wiedziała o zniknięciu swojego dziecka, ponieważ nie miała kontaktu z rodziną.
- W pierwszych dniach marca nastąpiła maksymalna koncentracja wojsk rosyjskich na obrzeżach Bucza. Mój syn, jego ojciec i macocha mieszkali naprzeciwko lotniska. Syn przysłał mi film z płonącego lotniska. 2 marca on i Polina, nowa żona jego ojca, pojechali minibusem kupić jedzenie w sąsiedniej wiosce. Nie mogli wrócić, ponieważ droga była zaminowana. Próbowali objechać tamę, ale tam zostali ostrzelani. Potem minibus się zapalił.
Wyszli z podniesionymi rękami i białą flagą, uklękli, ale Rosjanie nadal strzelali do samochodu - mówi Tetiana:
- Wtedy syn powiedział Polinie, że trzeba uciekać. Przeskoczyli przez płot i przeczołgali się przez wieś. Wtedy snajper zaczął do nich strzelać. Pierwszy strzał roztrzaskał szczękę Poliny, ale mimo to ona i mój syn dalej uciekali. Padło jeszcze kilka strzałów i nagle Vlad został trafiony w nogę i upadł. Kilka kolejnych kul trafiło Polinę, która również upadła.
Tetiana dodaje, że brakowało informacji o tamtych wydarzeniach i o jej synu. Polina straciła przytomność po postrzeleniu przez snajperów i obudziła się o drugiej nad ranem. Władysława już tam nie było:
- Od momentu zaginięcia mojego syna rozpoczęłam śledztwo. Podjęłam pracę jako wolontariuszka. W ten sposób nie tylko pomagałam innym, ale także starałam się zdobywać informacje o moim synu. Dziennikarze z różnych części świata przyjeżdżali do nas, a ja opowiadałam im wszystko o zaginięciu mojego syna, a temat został nagłośniony w mediach społecznościowych.
Telefon w środku nocy i pierwsza wiadomość o moim synu
Tetiana Popowicz próbowała krok po kroku ustalić, co wydarzyło się na początku marca 2022 roku. Aby znaleźć przynajmniej kilka wskazówek.
- Polina, mój były mąż Valeriy i ja udaliśmy się na miejsce, gdzie po raz ostatni widziano mojego syna. Wtedy najbardziej martwiłam się o to, czy żyje. Szukałam czegokolwiek, co dałoby mi odpowiedź - kawałka ubrania, plam krwi. Przeszukałam wszystkie szopy w tych domkach letniskowych, gdzie mógł się czołgać, ale nic nie znalazłam. Potem znalazłem miejscowego, który widział mojego syna trzeciego marca, zakrwawionego, ale żywego. Niestety, wtedy zaczął się kolejny ostrzał, wszyscy się schowali, a potem mojego syna nigdzie nie było.
W tym czasie w Buczy odkryto masowe groby. Kobieta martwiła się, że pewnego dnia może zobaczyć ciało swojego syna.
- Byłam przy wszystkich ekshumacjach, dwukrotnie oddawałam krew do badań DNA - na ukraińskiej policji i we francuskim namiocie. Przez cały ten czas miałam nadzieję, że mój syn żyje. Nawet jeśli stracił pamięć lub był w śpiączce, byle nie umarł. Cały czas rozmawiała z mediami i pisała w mediach społecznościowych. Miała nadzieję, że to pomoże w poszukiwaniu prawdy.
Wszystko zmieniło się 8 maja. Tej nocy Tetiana Popowicz otrzymała telefon z wiadomością o swoim synu:
- W maju zadzwonił do mnie Serhij, cywil, który został zwolniony z niewoli. Mieszkał w sąsiedniej wiosce. Powiedział mi, że był przetrzymywany razem z moim synem w Areszcie Śledczym nr 1 w Kursku. Dzięki tej informacji zaczęłam znowu oddychać i przestałam się jąkać.
Później Serhij przyszedł zobaczyć się z Tetianą, aby opowiedzieć jej o wszystkim, co wiedział.
- Nie widział Vlada osobiście, ale spędził 49 dni w areszcie śledczym w Kursku i podczas apeli starał się zapamiętać imiona innych chłopców. W ten sposób zapamiętał dziesięć nazwisk, a później skontaktował się z ich rodzinami. W końcu wszyscy szukali tak samo jak ja - wśród zmarłych. Rosyjscy żołnierze próbowali do nich strzelać pięć razy, ale w pobliżu był oficer, który ich powstrzymał. Powiedział, że Ukraińcy będą wymieniani na Rosjan.
Tetiana dowiedziała się, że jej syn, wraz z innymi mężczyznami, został pobity, przywiązany do transportera i przetrzymywany na polu przez kilka dni, nagi, ranny, z zawiązanymi oczami.
- Mieli po prostu szczęście, że był wśród nich starszy mężczyzna, któremu nadali przydomek Wujek Sasza Płaszcz. Ponieważ został zabrany w futrze i jakoś udało mu się okryć chłopców tym płaszczem jeden po drugim, aby zapewnić im ciepło. Następnie przywieziono ich na Białoruś, gdzie trzymano ich w namiotach, w których ranni i chorzy gromadzili się wokół pieca. Następnie zostali wysłani samolotem do Kurska. Tam wszyscy przeszli obowiązkową procedurę przesłuchania, podczas której przez kilka godzin byli bici kijami, zmuszani do krzyczenia "Chwała Rosji!" i śpiewania rosyjskiego hymnu narodowego. Pytali o Banderę, o pozycję Sił Zbrojnych Ukrainy - czyli o rzeczy, o których cywile nie mogą wiedzieć. A potem, według Serhija, chłopaków w końcu nakarmiono.
List od syna: on żyje!
W zeszłym roku we wrześniu wydarzyło się coś, czego Tatiana się nie spodziewała. Otrzymała list. Był od jej syna.
- Został napisany cztery miesiące wcześniej, pod koniec maja, więc Vlad z pewnością żył w tym czasie. Analiza pisma została przeprowadzona przez Łukjanowskie SIZO. List został sprawdzony najpierw przez FSB, potem przez Komitet Czerwonego Krzyża, a następnie przez SBU. Dopiero potem dotarł do mnie za pośrednictwem Centrum Budowania Pokoju. Do listu dołączona była instrukcja, jak mogę napisać list zwrotny. Oczywiście zrobiłam to. Chociaż ci, którzy zostali zwolnieni z niewoli, twierdzą, że żaden z nich nie otrzymał żadnego listu.
Nie ma wątpliwości, że jej syn nie napisał listu sam, ktoś powiedział mu, co ma napisać:
- Tekst był w języku rosyjskim, chociaż Vlad w swoim życiu mówił i pisał wyłącznie po ukraińsku. Brzmiał on następująco: "Mam się dobrze, jestem karmiony trzy razy dziennie i otrzymuję opiekę medyczną. Myślę, że wkrótce się zobaczymy. Bardzo cię kocham. Nie martw się o mnie, dbaj o siebie".To wszystko, co wiem o moim synu. I nikt nie może mi jeszcze pomóc.
Kobieta napisała apel do ONZ w sprawie uprowadzenia Vladyslava i skontaktowała się z Rzecznikiem Praw Obywatelskich, Dmytro Lubinecem. Czerwony Krzyż potwierdził informację o synu Tatiany w niewoli dopiero po tym, jak otrzymała ona telefon od Serhija i została przesłuchana przez SBU.
- W Buczy i okolicznych wioskach potwierdziliśmy 25 przypadków uprowadzenia do niewoli cywilów. Większość z nich to młodzi mężczyźni. Kolejne 55 osób uznaje się za zaginione, ponieważ fakt ich wzięcia do niewoli nie został jeszcze potwierdzony. Nie ma żadnych wiadomości o cywilach. Zwracam się do kogo tylko mogę, mówię zagranicznym dziennikarzom, bo nie da się rozwiązać kwestii uwolnienia jeńców bezpośrednio z Rosjanami. Kradną ludzi i czekają. Chociaż przetrzymywanie zwykłych ludzi w niewoli i torturowanie ich jest zbrodnią wojenną.
Skradzione życie. Jak Rosja uprowadza ukraińskie dzieci, a wojna niszczy ich psychikę
Nie wiadomo na pewno, ile ukraińskich dzieci zostało uprowadzonych przez Rosję od początku Wielkiej Wojny. Według Darii Gerasimczuk, ukraińskiej prezydenckiej komisarz ds. praw dziecka, 200-300 tysięcy ukraińskich dzieci mogli porwać Rosjanie z okupowanych terytoriów. Oficjalna liczba 1500 deportowanych dzieci dotyczy tylko tych, których dane osobowe są dostępne władzom ukraińskim i wiadomo, kim są i skąd zostały uprowadzone. O tym, jak cierpią ukraińskie dzieci rozmawiamy z Oleną Rozwadowską, założycielką i szefową Fundacji Charytatywnej Children's Voices.
Jewgienia Semeniuk: Uprowadzenie ukraińskich dzieci przez Rosję to zbrodnia wojenna na wielką skalę, która nie miała miejsca od czasów II wojny światowej. Co wiadomo o deportowanych małych Ukraińcach? Co zrobić, żeby wróciły do domów?
Olena Rozwadowska: Wszystkie ukraińskie dzieci powinny wrócić do domu, ale to trudne. Rosja i Białoruś mówią, że "ewakuują dzieci, ratują je". Cały świat potępia działania Rosji. Jest nawet decyzja Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości. Ale nie można sprawić, żeby wróciły wszystkie dzieci, bo nawet nie wiemy, ile porwano. Zresztą na dzieci łatwo wpłynąć, manipulować nimi i część może nie chcieć wrócić.
JS: Czy możemy odzyskać jakieś dzieci?
OR: Tylko wtedy, gdy konkretni rodzice lub krewni udadzą się do Rosji lub na Białoruś na własne ryzyko i zabiorą swoje dzieci. Przedstawiciele ukraińskich organizacji rządowych lub pozarządowych nie mogą tam pojechać. Nie ma pociągów ewakuacyjnych, które zostałyby uruchomione przez Ukrainę wraz z OBWE w celu wywiezienia tych dzieci z Rosji.
JS: Jaki jest los dzieci na terytoriach okupowanych? Co o nich wiadomo? Jak można im pomóc?
OR: Możesz im pomóc, wyzwalając te ziemie. W jednej z naszych grup internetowych dla nastolatków była dziewczyna z okupowanego terytorium, Ania z Enerhodaru. Napisała do mnie, że byli zakładnikami, ponieważ nie mogli wyjechać. Nie pozwolono im na to. Dołączyła do naszej internetowej grupy, aby mieć przynajmniej jakiś związek z Ukrainą. "Byłam zajęta nauką i pracami domowymi, żeby o niczym nie myśleć. Żeby nie widzieć okupantów i artylerii. Bo trudno sobie uświadomić, że to nie jest straszna bajka, że to jest naprawdę. Że tu mieszkam. I z dnia na dzień jest coraz gorzej. Zbudowałem sobie mur, za którym się schowałem, a potem przyszedł koniec - i mój mur zmiotła lawina. Poprosiłem rodziców, żeby wyjechali. Mojemu ojcu nie pozwolono, ale zdarzył się cud i w końcu się udało. Kiedy przekroczyliśmy granicę z Gruzją, płakałam ze szczęścia. Nie ma słów, by to opisać" - napisała do mnie Ania. Tak żyją dzieci pod okupacją. A ta dziewczynka z Enerhodaru mówi w imieniu wielu dzieci, które są świadome sytuacji wokół nich i zdają sobie sprawę, że nie mają na nią wpływu. To bardzo trudne.
Dlatego zbawieniem będzie, gdy w rodzinie są normalni dorośli, którzy wspierają dzieci. Którzy mówią: wszystko minie, jesteśmy razem, taka jest sytuacja. Gorzej, jeśli rodzice opowiadają propagandową wersję.
JS: Jakie wyzwania stoją przed dziećmi, które zostały odesłane? Z czym Ty się mierzysz?
OR: Dzieci, które wróciły z deportacji, odczuwają utratę zaufania do świata - nie rozumieją, komu mogą ufać. Nie rozumieją, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Mają zamrożone uczucia i emocje. Potrzebują czasu, aby się przystosować. Ich świat wywraca się do góry nogami dwa razy. Spośród wszystkich dzieci, które wróciły, mamy tylko jedno dziecko, które pracowało z psychologiem. Wiele dzieci zostało przymusowo wywiezionych z obwodu charkowskiego, z odległych wiosek i wracają do Ukrainy, wracają do swoich wiosek, gdzie nie ma psychologów. Bardzo trudno jest nam do nich dotrzeć. Nie jesteśmy w stanie im pomóc.
JS: Jak zmieniła się praca Children's Voices w ciągu ostatniego półtora roku?
OR: Zawsze były dzieci i rodziny dotknięte wojną. Ale skala zmieniła się dramatycznie. Pracujemy z dziećmi od 2015 roku. Byłam wolontariuszką, pracowałam z dziećmi na linii frontu, rodzinami, ewakuowanym podczas wojny, która nie była nazywana wojną. Po inwazji na pełną skalę byliśmy prawie jedyną fundacją na Ukrainie, która w pełni koncentrowała się na dzieciach i rodzinach dotkniętych wojną, w szczególności na pomocy psychologicznej. Rozszerzyliśmy nasze programy tak bardzo, jak to możliwe. Teraz obejmuje on pracę psychologiczną, psychospołeczną, humanitarną, pracę ze społecznościami, na przykład instalowanie schronów, organizowanie placów zabaw, pomieszczeń w szpitalach, zakup wszystkiego, co niezbędne dla instytucji, w których przebywają dzieci, ewakuowanie ich na początku inwazji na pełną skalę. Dodaliśmy też ogromną pracę - rzecznictwo. Nazywamy to rzecznictwem artystycznym. Opublikowaliśmy książkę "Wojna głosami dzieci" i podróżujemy po świecie z wystawami i cytatami dzieci. Dużo filmujemy, w szczególności nasz film dokumentalny zdobył Oscara. Teraz pracujemy nad zapewnieniem stabilności wsparcia dla dzieci i dorosłych. Stabilność oznacza stałą obecność tam, gdzie dzieci cierpią z powodu wojny.
JS: Dlaczego mimo decyzji o nakazie ewakuacji z linii frontu na terytoriach okupowanych wciąż są dzieci?
OR: Kwestia ewakuacji z linii frontu jest bolesna od 2014 roku. Rząd centralny próbował zepchnąć ją na lokalnych urzędników. Według wolontariuszy i organizacji pozarządowych jest to nadal kwestia szczebla centralnego, bo wojna nie może być rozwiązana na poziomie społeczności lub regionu. Zakup leków dla szpitala regionalnego jest kwestią lokalną. Ale decyzja o obowiązkowej ewakuacji powinna być opracowana przez rząd, ponieważ nie jest to tylko kwestia ewakuacji, ale konieczność odpowiedzi na pytania: gdzie mieszkać, jak wspierać te rodziny, jak zapewnić bezpieczeństwo mienia pozostawionego przez ludzi itp.
Ponieważ nikt nigdy nie udzielił takich odpowiedzi, ewakuacje zawsze były chaotyczne. Jeśli my, jako wolontariusze, kogoś transportujemy szukamy dla niego również mieszkania i przesiedlamy go. Ale nigdy nie było tak kompleksowego wsparcia ze strony państwa. I to jest jedna z jego największych porażek. Nie ma przymusu ze strony państwa, nie ma jasnego planu działania, nie ma zrozumienia, co dalej. Policjanci, którzy pójdą "walczyć" z tymi matkami i je wyciągać, którzy będą ryzykować życiem, nie mają instrukcji, co zrobić, jeśli rodzice odmówią. Powinien istnieć przejrzysty system działania: co dzieje się z tymi rodzinami, które są wyprowadzane, co dzieje się z tymi, które odmawiają opuszczenia domów. Ponieważ nie ma takiego systemu, sprawy toczą się na dwa sposoby. Rodzina decyduje się na ewakuację, wyjeżdża na własną rękę, otrzymuje trochę pieniędzy od państwa, ale sama układa sobie życie. Druga opcja jest taka, że dorośli i dzieci są zabierani przez wolontariuszy, kościoły, wspólnoty i organizacje międzynarodowe. I to właśnie te ostatnie zakładają hostele (w hotelach, akademikach). Rodziny przebywają tam przez dwa lub trzy miesiące, a następnie wracają na linię frontu. Wszystko jest chaotyczne.
Rodzice jako pierwsi są odpowiedzialni za życie i dobrobyt swoich dzieci. A decyzja o pozostaniu tam, gdzie toczy się wojna należy wyłącznie do nich. Uważam, że państwo powinno uznać, że wojna jest zbyt niebezpieczna dla dzieci. A poleganie tylko na decyzjach rodziców jest niemądre. One mogą być inne. I okazuje się, że dzieci są pozostawione same sobie, jeśli rodzicom na nich nie zależy.
Pamiętam, że w latach 2014-2015 miała miejsce fala ewakuacji. Potem wszystko się uspokoiło, ponieważ linia frontu ustabilizowała się, a ludzie zaczęli stopniowo wracać na okupowane terytoria lub osiedlać się wzdłuż linii frontu. Od około 2016 do początku 2022 roku linia frontu była stabilna. Dziesiątki, setki tysięcy ludzi zorganizowało swoje życie w odległości ogrodu od linii frontu. Szkoły były otwarte. Ludzie adoptowali się do warunków, bo nie chcieli opuszczać swoich domów. Musisz zrozumieć, że dla ludzi, którzy nigdy nie zmienili kraju zamieszkania, nie znają żadnego języka obcego i nie wiedzą, jak pracować online, opuszczenie domu oznacza utratę prawie wszystkiego. Nikt nie jest gotowy na zmianę zawodu w wieku 45 lat. Ze względu na stabilizację linii frontu wszyscy przyzwyczaili się do ostrzałów i zapomnieli o konflikcie zbrojnym na wschodzie. Mieszkałam tam od 2015 do 2022 roku i było to życie pośród wojny. To normalna zdolność organizmu do adaptacji.
JS: Jak życie w ciągłym stresie wpływa na zachowanie dzieci?
OR: Nie było żadnych badań naukowych. Z mojego doświadczenia wynika, że kiedy w latach 2015-16 uczyłam dzieci na wschodzie o bezpieczeństwie w kopalniach i pytałam je, co może być niebezpieczne w lesie, odpowiadały: granaty. Tak więc dla dziecka w wieku 4-5 lat ta wiedza była normą, ale dla mnie, w wieku 25 lat, była przerażająca. Ale przyzwyczajałam się do odgłosów ostrzału. Kiedy wojna staje się częścią twojego codziennego życia, po prostu się dostosowujesz. Niestety, takie jest życie w izolacji. Wszystko to odbiło się na dzieciach. Ich możliwości rozwoju były w 100% ograniczone - na obszarach frontowych nie było wysokiej jakości edukacji. Nie chodziły do szkoły podczas ostrzału. Straciły przyjaciół.
JS: Co trzeba zrobić, żeby ludzie nie chcieli wracać do swoich domów na froncie?
OR: Pracujemy z różnymi kategoriami osób: zarówno przesiedleńcami wewnętrznymi, jak i tymi, którzy nadal mieszkają w Charkowie, Dnieprze, Zaporożu i Mykołajowie. Osobisty wybór osoby, która chce rozpocząć nowe życie, pozostaje ważny. Dlatego tak ciężko pracujemy, aby zapewnić wsparcie psychologiczne i społeczne. Jeśli ktoś stanie się bierną ofiarą, niczego to nie rozwiąże. Człowiek musi przyjąć aktywną postawę. Nasza pomoc humanitarna ma na celu zapewnienie człowiekowi wszystkiego, jeśli przyjeżdża po raz pierwszy, aby dzieci mogły spać w czystym łóżku i jeść ciepłe jedzenie. Następnie oferujemy każdemu pomoc psychologa. Może to być 10 sesji, aby ustabilizować sytuację i zrozumieć, co robić dalej. Nie wszyscy się na to zgadzają. To sam człowiek musi podjąć decyzję, by nie wracać.
JS: Jaki procent osób, z którymi obecnie pracujesz, zostaje i rozpoczyna nowe życie?
OR: Nie ma takich statystyk. Sytuacja w kraju jest taka, że każdy region może cierpieć z powodu ostrzału. Mieliśmy ośrodek na Zakarpaciu. Było tam wielu uchodźców wewnętrznych z obwodów kijowskiego, charkowskiego i sumskiego. Teraz wszyscy z obwodu charkowskiego wrócili. Charków to milionowe miasto. Nie mogą wszyscy wyjechać, bo nie będą mieli gdzie mieszkać. We Lwowie nie ma tyle wolnej przestrzeni do życia. Nie ma żadnego programu państwowego, który zmuszałby ludzi do przeprowadzki.
JS: Jaki jest stan psychiczny dzieci, z którymi pracują psychologowie?
OR: Mamy raport z wyników badania psychologów z Fundacji Głosem Dzieci - ponad stu specjalistów różnych kategorii w placówkach. 83% dzieci nie rozumie własnych emocji. 72% badanych odczuwa niepokój z powodu wojny. 67% dzieci ma trudności z przystosowaniem się do nowych warunków życia jako uchodźcy wewnętrzni. 63% ma problemy w relacjach z rówieśnikami, w tym z powodu bariery językowej. 54% dzieci ma ataki paniki. 56% doświadcza problemu rozłąki z rodzicami (ojcowie są na froncie, dzieci we Lwowie). 63% samookalecza się. 52% ma myśli samobójcze.
JS: Twój film "Dom z drzazg" opowiada o dzieciach żyjących obok linii frontu, która rozpoczęła się na długo przed lutym 2022 roku. Był to jedyny film o Ukrainie nominowany w tym roku do Oscara. "House of Splinters" miał za główny cel podniesienie świadomości na temat tego problemu. Czy osiągnął swój cel?
OR: Ideą było pokazanie dzieci, które straciły opiekę rodzicielską, mieszkają w ośrodkach opieki psychospołecznej, którym rodzice nie mogą zapewnić normalnej opieki lub są zagrożone utratą praw rodzicielskich. Film jest mistrzowsko zrealizowany. Nie ma w nim ani jednego inscenizowanego ujęcia. Nad filmem pracował duński reżyser. Mają oni bardzo wysokie standardy etyczne wobec dzieci. W filmie udało im się pokazać dusze tych dzieci, które żyją między dwiema wojnami: zewnętrzną z Rosją i wewnętrzną w ich rodzinach. Dla Ukrainy, dla krajowej publiczności, był to zdecydowanie sukces.
Wywodzę się ze środowiska praw człowieka. Doskonale zdajemy sobie sprawę z niedociągnięć polityki społecznej, niedociągnięć edukacji w szkołach z internatem. Są one znane w wąskich kręgach. I oto mamy nominację do Oscara, a film oglądają nie tylko eksperci w dziedzinie dzieci. I to był sukces, bo ludzie zobaczyli, jak dzieci żyją w internatach, jak cierpią, jak szkodliwa jest ta forma edukacji, która wciąż istnieje na Ukrainie. Ministerstwo Polityki Społecznej również obejrzało nasz film.
Rozumiem, że problemów w Ukrainie nie da się rozwiązać filmem. Gdyby to było takie proste, nie potrzebowalibyśmy 10-15 lat, aby zreformować system szkół z internatem. Ale pokazujemy ten film wszędzie i kontynuujemy tę akcję. Chodzi przede wszystkim o dzieci, które straciły rodziców, nie tylko o dzieci wojny. A liczba takich dzieci z pewnością wzrośnie.
Mariupol: miasto-pułapka: 100 tysięcy zaginionych i zabitych. Czy można ich było ocalić?
Rosjanie otoczyli miasto już w pierwszych dniach inwazji na pełną skalę. Mieszkańcy Mariupola nie mieli żadnej szansy na opuszczenie miasta, mówi Kateryna Suchomłynowa
Jest członkinią rady miejskiej, ratowniczką, wolontariuszką i koordynatorką Centrum Lemkina, które dokumentuje rosyjskie zbrodnie wojenne na Ukrainie. Kateryna do dziś żałuje, że nie udało jej się uratować wszystkich z piekła. Jakie to uczucie widzieć ciała zabitych na drogach, zbombardowane domy, ranne dzieci i ich zamordowanych rodziców? Cierpi, gdy o tym mówi, ale robi to, ponieważ osoby odpowiedzialne za morderstwa setek tysięcy cywilów muszą zostać ukarane. Świat musi poznać tragedię Mariupola, miasta nad Morzem Czarnym, w którym przed wojną mieszkało 540 tysięcy ludzi.
Ważne, aby świadkowie nie milczeli.
"Ludzie umierali w męczarniach tygodniami pod gruzami swoich domów - z głodu, zimna i ran".
Oksana Szczyrba: Kateryna, co robiłaś w Mariupolu od 24 lutego 2022 roku?
Kateryna Suchomłynowa: Od pierwszych dni rosyjskiej wojny na pełną skalę codziennie jeździłam po mieście. Razem z córką uczyłyśmy mieszkańców Mariupola pierwszej pomocy. Robiłyśmy to do początku marca. Funkcjonowało wtedy pogotowie.
На 2-3 день війни ми з чоловіком в супроводі поліції почали вивозити сильно постраждалих, немічних і літніх людей, осіб з інвалідністю. Був мороз, вони сиділи у квартирах без вікон. Люди шоковані, потрібно було їх одягнути, знайти документи. Вивозили до поліції, звідти – до родичів, лікарні, чи укриття.
OS: Czy schrony nie były przepełnione?
KS: Bombardowanie lewobrzeżnej części Mariupola rozpoczęło się pod koniec lutego, wszyscy uciekliśmy do piwnic. Nie było nawet gdzie postawić plecaka ratunkowego. Liczba rannych rosła. W ciągu kilku dni Mariupol został otoczony, a cywile nie mieli jak go opuścić. Lokalne władze i dowództwo wojskowe nawoływały do zachowania spokoju, mówiąc, że wszystko jest pod kontrolą. Ludzie im uwierzyli, byli gotowi stawić opór i wielu z nich przystąpiło do obrony terytorialnej. W tamtym czasie nie było nawet wystarczającej ilości broni, aby rozdać ją wszystkim ochotnikom..
Wróg najpierw zniszczył lewy brzeg Mariupola, potem resztę tak, że mieszkańcy nie mogli opuścić miasta.
W pierwszych tygodniach moją dzielnicę opuściła tylko jedna trzecia mieszkańców. Kiedy pocisk spadł na wieżowiec, były dziesiątki zabitych i rannych.
Przez tygodnie ludzie umierali w agonii pod gruzami zniszczonych domów - z głodu, zimna i ran. Idziesz ulicą i widzisz martwe ciała.
Gdy ukrywający się tygodniami w schronach ludzie, wychodzili na ulicę wpadali w panikę i reagowali agresją: - Dlaczego nie usuwacie ciał?! - szarpała mnie za moją pomarańczową kurtkę ratowniczki jakaś kobieta. - Co się dzieje? Powiedziałam, że jeśli zajmę się zmarłymi, to nie pomogę żywym.
"Przed Wielką Wojną władze Mariupola rozwiązywały... kwestie komunalne"
OS: Co robiły lokalne władze?
KS: Byłam pod szoku, jak bardzo nasze władze czują się bezpieczne i że pozwoliły tak wielu ludziom pozostać w mieście. Na ostatniej sesji rady miasta, przed inwazją Rosji na pełną skalę, zapytałam burmistrza, czy zdaje sobie sprawę z ryzyka wybuchu wojny. Ale wtedy rada miasta omawiała wtedy... kwestie komunalne.
16 marca było już ponad 20 tys. zabitych cywilów. Widziałam ciała leżące wzdłuż dróg na lewym brzegu. Moje trasy zmieniały się każdego dnia: tam, gdzie bez przeszkód przejeżdżałam wczoraj, następnego już się nie dało: w drodze był krater po bombie.
Skończyło się ogrzewanie, żywność i woda. Starsi ludzie umierali w swoich mieszkaniach i piwnicach. Przewidywałam, że w takich warunkach będzie ponad 100 000 zaginionych i martwych, i prawdopodobnie jest to prawda.
TS: Czy mógłabyś wyjaśnić, dlaczego uważasz, że może być 100 000 zabitych i zaginionych? Nadal nie ma oficjalnych danych. Od października 2023 r, według burmistrza miasta Wadyma Bojczenki, w Mariupolu pozostało 120 000 osób, kolejne 6% wyjechało do Rosji, a 200 000 zostało ewakuowanych. W mieście wciąż znajdowane są groby z początku wojny.
KS: Łatwo obliczyć, że z półmilionowego miasta gdzieś zginęło 100 tys. ludzi.
Niestety, władze lokalne nadal opierają się na przybliżonej liczbie 22 000 zgonów, w oparciu o dane rozliczeniowe z wiosny 2022 roku. Później pojawiło się jeszcze kilka raportów z liczbami kilkakrotnie wyższymi. To wstyd, że lokalne władze i ukraiński rząd ukrywają prawdziwą liczbę zgonów. Musimy o tym krzyczeć! Jeśli Ukraina nie widzi strasznego ludobójstwa w Mariupolu, jak możemy domagać się sprawiedliwości od świata?
Nikt nie zwalnia Putina ani Rosjan z odpowiedzialności za zbrodnie. Ale część odpowiedzialności spoczywa na władzach. W pierwszych dniach wojny mer Mariupola opuścił miasto, usiadł w Zaporożu i zapewniał mieszkańców Mariupola: wszystko jest w porządku, trzymajcie się, wszystko jest pod kontrolą. Miesiące przed inwazją agencje wywiadowcze na całym świecie mówiły o możliwej inwazji. Ale władze nie mówiły otwarcie: jeśli macie możliwość, jedźcie do swoich krewnych w innych regionach. A ludzie byli uwięzieni, bombardowani, gdy nie było możliwości negocjowania zielonych korytarzy z Rosjanami. Przed wojną w Mariupolu mieszkało 540 000 osób.
"Dziewczynka była ranna. Jej matka leżała w kałuży krwi 8 metrów dalej".
OS: Jaka historia z początku wojny utkwiła Ci najbardziej w pamięci?
KS: Wszystkie dni splatają się w jeden niekończący się piekielny dzień. Najbardziej zapadła mi w pamięć nastolatka, którą uratowałam 15 marca, mojego ostatniego dnia na lewym brzegu miasta. Dzień wcześniej zabrałam kobietę w bliżniaczej ciąży do szpitala położniczego, a jej dwoje dzieci zostało w piwnicy z sąsiadami. Później często zastanawiałam się, czy ta matka spotkała swoje dzieci. Nie wiem nawet, czy ta kobieta była w stanie urodzić po trzech tygodniach spędzonych w piwnicy. Szpital położniczy na lewym brzegu był w strasznym stanie.
W piwnicy znajdowało się około 200 osób: kobiety w ciąży, kobiety rodzące, lekarze, ich rodziny, ludzie z pobliskich domów, którzy ukrywali się przed ostrzałem. Nie było paliwa, jedzenia ani wody. Okupanci strzelali do cywilów, gdy szli z plastikowymi butelkami i puszkami po wodę.
Kiedy przywiozłam tę ciężarną kobietę, powiedziano mi, że będzie miała trudny poród i że mają tylko jeden inkubator, więc drugie dziecko może umrzeć. Nie mogłam pojechać do innego szpitala położniczego, ponieważ musiałabym minąć fabrykę Azowstal, która została już zbombardowana przez Rosjan. Wyjaśniłam lekarzom, że możemy umrzeć podczas tej podróży. A oni powiedzieli: ok.
Następnego dnia zawiozłam jedzenie do szpitala położniczego z centrum wolontariatu Halabuda, które założył Dmytro Chichera. Uratował wiele istnień ludzkich, ale jest uważany za zaginionego. Jego nazwiska nie ma na żadnych listach. Zawiozłam do szpitala położniczego trochę jedzenia, chleb i placki pita. Zostały upieczone przez Dmytro i ludzi ze społeczności ormiańskiej. Po drodze zdałam sobie sprawę, że lewy brzeg jest zablokowany. Zostawiłam samochód w pobliżu zbombardowanego zakładu energetycznego, wzięłam plecak i poszłam.
Zobaczyłam dziewczynkę w wieku 15-16 lat, miała na imię Lera. Siedziała obok rozbitego samochodu, obok leżało ciało jej martwego ojczyma. 8 metrów dalej w kałuży krwi leżała matka Lery. Sama dziewczynka była ranna, jej jedna ręka zwisała bezwładnie. Jej mama żyła, ale wiedziałam, że nie zdołam uratować ich obu. Musiałyśmy iść pieszo. Bombardowanie trwało i trwało.
Matka dziecka poprosiła mnie o zabranie plecaka z dokumentami, mówiąc, że są w nim pieniądze i trochę jedzenia. Prawie siłą zabrałam dziewczynkę za sobą. Gdy dotarłyśmy do pierwszych domów, rozcięłam zakrwawioną bluzę dziewczynki i zabandażowałam jej ramię. Okazało się, że ma ranę na szyi. Straciła dużo krwi. Na szczęście miałam kompres na amputacje. Okryłam nią dziewczynkę, bo było -10. Dziecko było chude, małe i traciło przytomność. Nie wiedziałem, jak dostarczyć ją do szpitala pod ostrzałem. Zdałam sobie sprawę, że nigdy sobie nie wybaczę, jeśli dziecko zamarznie i umrze z powodu utraty krwi. Wzdłuż drogi leżały rozerwane ciała. Bóg dał mi siłę i udało mi się. Kiedy przekazałam Lerę lekarzom, zostawiłam swój numer telefonu i informację o moim profilu w mediach społecznościowych w kieszeni jej bluzy. Tego samego dnia wróciłam do miejsca, z którego zabrałam Lerę. Szukałam jej matki. Ale jej już nie było.
OS: Czy Lera Cię znalazła?
KS: Tak, podziękowała mi za uratowanie. Na szczęście jej matka odnalazła się. Przeżyła.
"Krzyczeli: "Allahu Akbar", a w tym słychać było - potniemy cię, zgwałcimy"
OS: Co najbardziej Cię przeraziło?
KS: Pamiętam Czeczenów na lewym brzegu krzyczących w nocy: "Allahu Akbar". W tym "Allahu Akbar" słychać było: będziemy was zarzynać jak owce, będziemy was gwałcić. Ale przez te krzyki przynajmniej wiedziałam, gdzie jest linia frontu. Wyobraź sobie, jak czuli się ludzie, którzy nie mieli żadnych informacji i od tygodni siedzieli w piwnicach. Krew mrozi się w żyłach z zimna i przerażenia, gdy nie wiadomo, co będzie dalej.
Później usłyszałam historie o torturach, znęcaniu się i gwałtach na kobietach.
OS: Nie da się tego słuchać bez łez. Co dawało Ci siłę?
KS: Jako doświadczona ratowniczka widziałam wiele. Myślałam, że jestem gotowa na uniesienie tego cierpienia, ale okazało się, że nie.
Wyobrażałam sobie, że jestem w wielkiej bańce mydlanej. A ja z tej bańki wyciągam ręce do wojny, która pachnie jak palona guma, pot w piwnicach, mocz; która ma zapach trupa, zapach lepkiej słodkiej krwi
OC: Czy czegoś żałujesz?
KS: Że moja 17-letnia córka musiała to wszystko zobaczyć. Od początku mówiła, że zostanie ze mną.
"Brudni i śmierdzący, oszukaliśmy okupantów na punkcie kontrolnym"
OS: Kiedy opuściłaś Mariupol?
KS: 15 marca lewy brzeg został zajęty. Rano 16 marca pojechałam do centrum ochotniczego... Miałam nadzieję, że dotrze do nas jeszcze kilka brygad wojskowych i utrzymamy obronę Mariupola. Kiedy ostatni raz widziałam się z Dmytro Chycherą , powiedział mi, że na placu Swobody już toczą się walki. Wiedziałam, kim jestem - deputowaną i wolontariuszką, ale była moja córka i to o nią najbardziej się martwiłam.
Zdecydowałam się wyjechać. To był chaotyczny wyjazd - była ze mną moja córka i dwie inne nastoletnie dziewczyny, a także inna rodzina, więc w samochodzie było nas siedmioro. Udało nam się opuścić miasto wąskimi uliczkami i nad morzem. Jechaliśmy przez małe wioski, które są teraz pod okupacją. Jestem bardzo wdzięczna ludziom, którzy pozwolili nam przenocować i umyć się. Nie pozwoliłam dziewczynom umyć włosów ani twarzy. Myły swoje ciała i zakładały brudne ubrania. Ta strategia pomogła, bo brudne i śmierdzące nie przyciągałyśmy uwagi okupantów. Nasze rzeczy były w nieładzie. Ci, którzy mieli dobrze poskładane rzeczy, byli bardzo dokładnie sprawdzani.
"Opowiadam Europejczykom proste, szokujące fakty. Na przykład otym, jak pewnego dnia nie mogłam znaleźć wody i próbowałam zjeść lód".
OS: Obecnie pracujesz w Centrum Rafała Lemkina które zostało założone przez Instytut Pileckiego w Warszawie. Centrum gromadzi i rejestruje dowody rosyjskich zbrodni wojennych na terytorium Ukrainy. Byłaś pierwszą osobą, która otwarcie zeznawała w Centrum. Czy było Ci łatwo podjąć tę decyzję?
KS: Szczerze mówiąc, nie zamierzałam zeznawać. To moi przyjaciele przekonali mnie, żebym nie milczała. Pojechałam do Polski na trzy tygodnie, aby powiedzieć światu, co widziałam. I wtedy zdecydowałam się zeznawać. Na początku dużo płakałam, było mi ciężko. Ludzie z Zakonu Maltańskiego zaprosili mnie i moją córkę do swojego domu. Przedstawili mnie dyrektorowi Instytutu Pileckiego. Instytut zapewniał wsparcie, finansował wyjazdy do innych krajów. Pojawiły się zaproszenia od organizacji pozarządowych i wolontariackich, które znam od 2014 roku. Podróżujemy, rozmawiamy, organizujemy konferencje przy wsparciu Instytutu i zbieramy świadectwa.
Przedstawiam Europejczykom fakty dotyczące naszych schwytanych chłopaków z Ołeniwki, którzy byli torturowani, ćwiartowani, patroszeni i paleni.
Staram się w prostych słowach przekazać ludziom siedzącym w cieple ze szklanką wody, że to prawdziwa wojna. Mówię, że ja też byłem w domu i piłam wodę w ciepłej kuchni. Ale nadszedł dzień, kiedy nie mogłam pić wody. Okna w moim domu były powybijane. Woda w wiadrze była zamarznięta. Siekałam wodę nożem, próbując odessać lód. Takie proste rzeczy ich szokują. Mówię im: dziś pociski spadają na ukraińskie miasta, a jutro mogą spaść na miasta europejskie.
Poczułam siłę, by zwrócić się do ludzi takich jak ja, tych, którzy zostali zmuszeni do opuszczenia swoich domów. Jestem przekonana, że trzeba zeznawać o zbrodniach Rosji, aby wróg, który popełnia ludobójstwo na naszym terytorium, został pokonany nie tylko na polu bitwy, ale także prawnie. Sprawiedliwość historyczna musi nadejść. Ukraińcy mogą zeznawać w każdym kraju na świecie.
"Baza dowodów rosyjskich zbrodni jest potrzebna już teraz. Mam nadzieję, że prawnicy, naukowcy i międzynarodowe komisje będą miały do niej dostęp".
OS: Jakie znaczenie ma zbieranie zeznań przez Centrum Lemkina?
KS: Ludzie składają zeznania bez przysięgi. To nie jest biuro prokuratora, gdzie wymagana jest przysięga - zeznania pod przysięgą nie mogą być omawiane do czasu zakończenia procesów sądowych. A procesy mogą ciągnąć się przez dziesięciolecia. Zeznania zebrane przez Centrum Lemkina zostaną udostępnione po przetworzeniu i anonimizacji. Dotyczy to na przykład tworzonych przez nas filmów. Niedawno zaprezentowaliśmy film "Chersoń" o cywilnych więźniach przetrzymywanych przez Rosję - obecnie jest ich około 25 000.
Dowody są dostarczane w formie kwestionariusza. Jeśli dana osoba nie jest w stanie go opisać, istnieje możliwość dostarczenia audio lub wideo. Wszystkie są transkrybowane - tłumaczone na tekst i na kilka języków. Tworzone jest archiwum, elektroniczna baza danych. Myślę, że w przyszłym roku dostęp do tej bazy danych będą mieli naukowcy, prawnicy i komisje międzynarodowe. Za kilka lat każdy będzie mógł zapoznać się z tymi materiałami.
OS: Jak udaje ci się przekonać ludzi do składania zeznań?
kS: Im dalej, tym staje się to trudniejsze. Do tej pory zebraliśmy około 1 500 tysięcy zeznań: około 800 kwestionariuszy, a reszta to nagrania audio i wideo oraz inne dokumenty. Najwięcej zebraliśmy w pierwszym roku, "na gorąco". Wiele osób zeznało, że byli zmuszani do podpisywania różnych dokumentów na rosyjskich punktach kontrolnych, podając fałszywe informacje o ukraińskich żołnierzach. Robili to, by przeżyć. Rozumiem, że gdybym została zidentyfikowana przez Rosjan na jednym z punktów kontrolnych, a moja córka byłaby ze mną, mogłabym różne rzeczy opowiadać.
Rozgłos pomaga, ponieważ jestem znana wielu mieszkańcom Mariupola. Dlatego wiele osób z miasta zgadza się zeznawać. Zaufanie do mnie ułatwia im zaufać organizacji.
Najważniejsze jest zapewnienie ludziom poczucia bezpieczeństwa. Może to być na przykład anonimowość. Jeśli dana osoba może mówić otwarcie, angażujemy media z różnych krajów - jesteśmy wdzięczni Instytutowi Pileckiego za tę pomoc.
Bardzo bolesnym tematem są nasi jeńcy wojenni. Żołnierze nadal znajdują się na niektórych listach, ale historia z cywilami jest bardzo trudna. Rosja wypiera się zbrodni: nielegalnego przetrzymywania, tortur i głodu.
Skala tragedii, gdy nie możemy nawet zidentyfikować ludzi, jest ogromna. Podczas gdy wojskowi są wymieniani dziesiątkami, cywile są wymieniani rzadko. Czasami ludzie składają takie zeznania, że staje się jasne: tam nie ma dna (dla Rosjan - red.). To nie są istoty ludzkie. Jak można zabijać ludzi tylko dlatego, że są Ukraińcami? Każda osoba, która opuszcza okupację mówi, żeby broń Boże nie przyznawać się, że jest się Ukraińcem.
"Będziemy szukać torturowanych ludzi na wyzwolonych terytoriach przez długi czas".
OS. Do czego przydadzą się zebrane materiały?
KS: W sporze sądowym. Świat będzie musiał ocenić skalę tragedii w Ukrainie. Długo potrwa wydobywanie torturowanych ludzi z piwnic na terytoriach okupowanych.
Niestety, wielu z nich nie znajdziemy w Mariupolu: nie-ludzie zacierają ślady swoich zbrodni, a pozostałości zniszczonych domów, wraz ze szczątkami ludzi, są niszczone.
OS: Czy zeznawali ludzie, którzy żyją pod okupacją rosyjską?
KS: Zbieramy również dowody zdalnie, niezależnie od kraju, w którym znajduje się dana osoba. Jeśli istnieje połączenie internetowe, jest to możliwe. Zdarzały się przypadki zeznań z terenów okupowanych, ale musimy być pewni, że nikt tych ludzi nie może usłyszeć ani śledzić.
"Możesz zeznawać o rosyjskich przestępstwach online, z dowolnego kraju"
OS: Jak wygląda procedura?
KS: Istnieje kwestionariusz opracowany przez ekspertów. Świadek może napisać relację w dowolnej formie. Jeśli chodzi o zbrodnie wojenne, interesują nas fakty - daty, lokalizacje, miejsca. Następnie pojawiają się pytania o rodzaje zbrodni (masowe egzekucje, deportacje, przemoc seksualna, grabieże, bombardowania domów i infrastruktury cywilnej). Osoba musi wyrazić zgodę lub nie, aby Instytut wiedział, czy może wykorzystać nazwisko i dane osobowe w przyszłości.
OS: Co da dokumentowanie tych zbrodni?
KS: Jestem pewna, że świat zjednoczy się, by ukarać Rosję. To sprawiedliwość dla torturowanych i zabitych. To jest pamięć historyczna. To odbudowa naszych miast na koszt Rosji, zadośćuczynienie za przemoc, w tym przemoc seksualną. Bardzo mało się o tym mówi, a ofiary rzadko zgadzają się zeznawać. Czasami potrzeba lat, aby ofiara zgodziła się zeznawać. Niedawno usłyszałem historię, która mnie poruszyła. Kobieta ma ponad 70 lat, jest nauczycielką, a Rosjanin włamał się do jej domu, uderzył ją trzy razy w twarz i gwałcił przez całą noc. To nieludzka istota - zeznała kobieta. Takich historii są tysiące. Instytut ma tylko kilka takich świadectw, a w Ukrainie te kobiety utworzyły stowarzyszenie. Jest ich kilkaset - ofiar przemocy seksualnej, które postanowiły nie milczeć. Świat musi zapewnić, że każda rodzina ofiary otrzyma odszkodowanie do końca życia.
Od redakcji magazynu internetowego Sestry: jako wydawnictwo jesteśmy otwarci na rozmowę o zbrodniach wojennych Rosji na Ukrainie i ofiarach tych zbrodni. Mówimy o działalności organizacji, które zbierają świadectwa ludzi, fakty i dokumenty. To bardzo ważna misja nie tylko dla prawników, mediów, obywateli, ale także dla całego społeczeństwa: sprawcy muszą zostać pociągnięci do odpowiedzialności, a to wymaga dowodów. Jeśli masz takie fakty, napisz do redakcji: redakcja@sestry.eu