Tetiana Litwinowa-Michałonok
Redaktorka i dziennikarka. Studiowała politologię na Narodowym Politechnice Tarasa Szewczenki, dziennikarstwo telewizyjne na Kijowskim Narodowym Uniwersytecie Kultury i Sztuki, a także reklamę i public relations w Kijowskim Instytucie Politechnicznym im. Igora Sikorskiego. Badała przywództwo polityczne kobiet w Ukrainie, a także aspekty przestrzegania standardów dziennikarstwa w warunkach wojny. Była zastępczynią redaktora naczelnego kanału telewizyjnego Espresso. Nagrodzona Orderem „Za Zasługi” III stopnia.
Publikacje
Od wybuchu wojny na pełną skalę liczba zwierząt znajdujących się w schroniskach i pod opieką wolontariuszy wzrosła o 60%. Według Centrum Badań Socjologicznych "Socioinform" daje to 25799 psów i 19473 kotów. Większość to zwierzęta domowe, porzucone przez właścicieli podczas ewakuacji. Irena Skakun jest jedną z tych, którzy "ratują ogonki". Spotkaliśmy się w Irpieniu, w schronisku zbudowanym przez organizację ZooPatrol, której Irena jest członkinią. Patrzą tam na ciebie setki oczu - chcę wierzyć, że wszystkie znajdą nowy dom i nową rodzinę. Mój kot Sahara również został uratowany z ulicy przez wolontariuszy - ludzi, którzy odczuwają ból z powodu każdego zwierzęcia, które straciło dom i bliskich podczas strasznych dni rosyjskiej wojny.
Tatiana Litwinowa-Michalenok: Ile zwierząt znajduje się obecnie w schronisku?
Irena Skakun: W schronisku przebywa 189 psów i 197 kotów. Niektóre zwierzęta są tam przetrzymywane tymczasowo. Sama mam osiem kotów. Nasz dyrektor, Dmytro Rewniuk, też ma jednego. Przyjmuje zwierzęta niepełnosprawne - koty niewidome, koty bez łap, kota z porażeniem mózgowym.
TLM: Dlaczego i kiedy pojawiła się potrzeba budowy schroniska?
IS: Nasza organizacja, ZooPatrol, została założona w marcu 2022 roku, zaraz po rozpoczęciu inwazji Rosji. Zaczęliśmy ratować zwierzęta uwięzione w mieszkaniach zamkniętych przez ich właścicieli. Niestety wiele z nich zostało porzuconych. Ewakuowaliśmy również zwierzęta z okolic Kijowa, gdy były już okupowane. Zdaliśmy sobie sprawę, że potrzebujemy miejsca do przetrzymywania zwierząt, dopóki nie znajdą nowych właścicieli. Różni ludzie wspierali nas darowiznami. Mieliśmy fundusze, aby zainwestować w budowę nowego schroniska zgodnie z europejskimi standardami. Dlaczego Irpień? W tamtym czasie to było miejsce, w którym istniała największa potrzeba ewakuacji zwierząt i znalezienia dla nich schronienia.
TLM: Powiedz nam więcej o ratowaniu zwierząt z zamkniętych mieszkań i domów. Kiedy zorientowaliście się, że jest problem?
IS: Wszystko zaczęło się, gdy przyjaciel Dmytro Rewniuka, założyciela ZooPatrol, przed inwazją pojechał odwiedzić swoich krewnych i po rozpoczęciu wielkiej wojny nie mógł szybko wrócić. Jakiś mężczyzna poprosił go o zabranie psa z jego zamkniętego mieszkania. Wtedy Dmytro pomyślał, że wiele osób może znaleźć się w takiej sytuacji, i opublikował post na Facebooku. W ciągu 2 godzin pojawiło się 7000 repostów. W kilka dni otrzymaliśmy około 600 próśb o pomoc dla zwierząt. Zaczęliśmy szukać wolontariuszy. W Kijowie i obwodzie kijowskim mieliśmy 22 patrole. To byli ludzie, którzy własnymi samochodami przyjeżdżali pod wskazane adresy. Zdarzało się, że trzeba było wycinać zawiasy z drzwi, oczywiście za zgodą właścicieli domów. Czasami robili dziurę w ścianie obok drzwi wejściowych, by nakarmić lub napoić zwierzęta. Wiele z nich było wyczerpanych, przez długi czas nie miały jedzenia i wody, niektóre jadły już ziemię z doniczek. Tam, gdzie klapa toalety była otwarta, zwierzęta mogły przynajmniej napić się wody.
Nie mogliśmy dotrzeć wszędzie, więc przekazaliśmy sąsiadom instrukcje, co mogą zrobić, jak wspierać zwierzęta do czasu powrotu właścicieli. Na przykład można było wybić dziurę w drzwiach, włożyć przez nią rurkę, by wdmuchiwać wodę i wrzucać jedzenie kawałek po kawałku. Kiedyś udało się nam otworzyć drzwi i wziąć na ręce kota, który za nimi stał. Jego żołądek był niemal pusty: mogliśmy wyczuć ziarenka suchej karmy, którą zjadł. To było bardzo trudne.
Ale były też dobre historie. Jedną z moich ulubionych jest ta o uratowaniu kota Patryka w rejonie Kijowa. Jego właściciele opuszczali Irpień w nocy, kiedy rozpoczął się ciężki ostrzał. Bardzo się spieszyli i nie mogli znaleźć swojego pupila. Okno w domu zostało wysadzone przez falę uderzeniową, a właściciele myśleli, że kot się przestraszył i przez nie uciekł. Po pewnym czasie sąsiedzi zauważyli tego kota na balkonie. Zadzwonili do nas, z trudem znaleźliśmy to zwierzę. Wyraz jego pyszczka, jakby chciał powiedzieć: "Nienawidzę całego świata", był trudny do zapomnienia. Zamieściliśmy zdjęcie kota na naszych mediach społecznościowych i właściciele zwierzaka je zobaczyli. Jeszcze tego samego dnia przyjechali z Chmielnickiego po swojego pupila. Byli bardzo szczęśliwi, bo myśleli, że już nigdy go nie zobaczą.
Była też niesamowita historia uratowania kota w Borodiance. Ten kot stał się jednym z symboli ukraińskiego oporu. Niemal 60 dni przebywał w domu zniszczonym przez rakietę. Dziennikarze fotografujący zniszczenia zauważyli go na 6 czy 7 piętrze ocalałej części budynku. W akcji ratunkowej pomogła Państwowa Służba Ratownicza. Był kłębkiem sierści, brudnym i śmierdzącym. Nie byliśmy pewni, czy przeżyje. Trafił do inkubatora, ponieważ jedno z jego płuc się zapadło. Ludzie nadali kotce przydomek Szafa, od szafki w Borodiance, która przetrwała nalot. W rzeczywistości jednak nosi imię Gloria i ma 12 lat. Jej właściciele opuścili dom, by odwiedzić krewnych - tuż przed uderzeniem pocisku. Cudem nic im się nie stało. Zwróciliśmy kotkę po leczeniu.
TLM: Jeździliście na misje ewakuacyjne do obwodów charkowskiego i donieckiego. Jak tam wygląda sytuacja zwierząt? Ile potrzebuje pomocy?
IS: Zaraz po zajęciu Izjumu, który leży w obwodzie charkowskim, nasi ludzie pojechali tam, przywieźli jedzenie i zabrali zwierzęta, które najbardziej potrzebowały pomocy. Osoby, które spotkaliśmy tam zaraz po deokupacji, były przekonane, że Kijów został zdobyty i nigdy nie wrócą do Ukrainy - tak potężna była kampania dezinformacyjna . Dziadkowie przychodzili do nas ze swoimi zwierzętami po jedzenie, ponieważ wszystkie sklepy zostały splądrowane.
W Wigilię pojechaliśmy do wsi Bohorodiczne w obwodzie donieckim. Przechodziła z rąk do rąk aż 14 razy, nie było tam ani jednego ocalałego domu. Kiedy wysiadłam z samochodu, wszędzie biegały głodne koty i psy. Gołym okiem było widać, że wiele cierpiało na różne choroby. Zabraliśmy koty, ale największy ból czuję na myśl o dużych psach. Bardzo trudno je ewakuować, ponieważ mamy mały samochód i ograniczone możliwości.
Później znajoma francuska dziennikarka przysłała nam więcej zwierząt z tej wioski. Ma mały fundusz charytatywny i była w stanie zabrać koty, które ukrywały się w piwnicy starej szkoły. Rosjanie urządzili w niej salę tortur i przetrzymywali mieszkańców. Koty ukrywały się tam przed psami, które były tak głodne, że chciały je zjeść.
Pojechaliśmy też do Konstantynówki, miasta w obwodzie donieckim. Doszło tam do silnego ostrzału, odebraliśmy prośbę o ewakuację. Mieszkańcy nie chcieli wyjeżdżać bez swoich zwierząt, zabraliśmy więc kilka psów. Są teraz z nami, czekając na właścicieli, którzy szukają domu dla swoich pupili. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Konstantynówki, pod silnym ostrzałem, zadzwoniła do mnie babcia. Poprosiła, żebym wzięła psa. Nie mogliśmy wrócić, nie mieliśmy miejsca [Irena opowiada tę historię ze łzami w oczach - red.]. Później pomogli jej inni wolontariusze.
TLM: O świcie 6 czerwca Rosjanie wysadzili tamę elektrowni wodnej w Kachowce. W sieci natychmiast pojawiły się zdjęcia bezradnych zwierząt w wodnej pułapce. Jak przebiegała akcja ratunkowa?
IS: Natychmiast zdecydowaliśmy się tam pojechać. Napisaliśmy o tym post w mediach społecznościowych, wzywając ludzi do przynoszenia jedzenia i wszystkiego, czego potrzeba zwierzętom. To była niezwykła konsolidacja społeczeństwa. Do obwodu chersońskiego przywieźliśmy około dwóch ton karmy.
Kiedy dotarliśmy do Chersonia, zaczęły się prowokacje. Wolontariusze odbierali telefony z prośbami o wskazanie miejsca zbiórki na ewakuację, a potem rosyjskie wojsko to miejsce ostrzelało. Musieliśmy być bardzo ostrożni. W Chersoniu nie ma alarmów przeciwlotniczych, a jeśli już się zdarzają, oznacza to, że zbliża się coś bardzo poważnego [rosyjska armia ostrzeliwuje region Chersonia artylerią, dronami, moździerzami i wyrzutniami MLRS, więc alarm przeciwlotniczy nie dałby ludziom czasu na schronienie się przed ogniem - red.]
Część naszego zespołu wraz z pracownikami DSNS [Państwowa Służba Ukrainy ds. Sytuacji Nadzwyczajnych - red.] udała się na plac Okrętowy, a ja z inną częścią - w teren. Połączyliśmy siły z wolontariuszami z Białej Cerkwi, z organizacji "Homeless World", którzy podróżują do najgorętszych miejsc i zabierają bardzo trudne do ewakuacji zwierzęta. Poprosili nas o pomoc w wiosce Kizomis. Kiedy tam pojechaliśmy, nie do końca rozumieliśmy, że to "szara" strefa, od wioski do rosyjskich pozycji było dwieście metrów. Była tam zalana wyspa, a na niej mnóstwo psów. Słyszeliśmy ich wycie. Udało nam się je zabrać.
Później pewna kobieta opowiedziała mi o psie, który od trzech dni siedział w zalanym miejscu, pomiędzy naszymi i rosyjskimi pozycjami. Rozmawialiśmy z policją. Powiedzieli nam, że mamy czas do 18:00, żeby się tam dostać, i żebyśmy byli bardzo ostrożni. Teraz pies jest w naszym schronisku, nazwaliśmy go Rybka. Okazało się, że siedział na dachu domu. Była tam siatka, która uniemożliwiała mu wydostanie się.
Do obwodu chersońskiego jeździliśmy trzy razy, w sumie zabraliśmy ponad 200 zwierząt.
TLM: Kim są obecnie wasi główni darczyńcy? Czy jest jakieś wsparcie z zagranicy?
IS: 60% do 40%. 60% to Ukraińcy, 40% obcokrajowcy. Jednak wśród tych ostatnich są również nasi mieszkający za granicą. Wiele uratowanych zwierząt mieszka za granicą, a my zabieramy je do nowych rodzin. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, gdy widzimy na przykład zdjęcie naszego kota w pobliżu wieży Eiffla.
Na początku inwazji mieliśmy wiele zdjęć rentgenowskich zwierząt, pokazujących kule i złamania po pobiciu. Mamy psa o imieniu Lis, któremu rosyjscy żołnierze przypięli ładunek wybuchowy. Wcześniej został dotkliwie pobity, leżał z urazem kręgosłupa.
Zebrałam te zdjęcia i chciałam zorganizować wystawę. Moja koleżanka, która uczy w Brazylii, zasugerowała, żebym urządziła ją tam. Dla Brazylijczyków to tylko kolejna wojna, która dzieje się gdzieś daleko, poza tym rosyjskie lobby jest tam bardzo silne. Brazylijczycy nie reagują na historie związane z wojną, ale bardzo lubią zwierzęta, zwłaszcza psy. Dlatego zorganizowaliśmy wystawę "Wojna od środka". Kiedy zobaczyli te zdjęcia rentgenowskie i usłyszeli historie naszych zwierząt, zareagowali bardzo dobrze. A dzieci i studenci natychmiast zaczęli wypytywać starszych, w jaki sposób Brazylia pomaga Ukrainie.
TLM: Dlaczego zdecydowałaś się zostać wolontariuszką? Jak udaje Ci się łączyć to z pracą i życiem prywatnym?
IS: Wszyscy ludzie w ZooPatrol pochodzą z kreatywnych dziedzin. Pracowałam nad filmami dokumentalnymi, jestem kierownikiem projektów kulturalnych, społecznych i edukacyjnych. Uczę też literatury ukraińskiej w Kijowskiej Małej Akademii Nauk. Wolontariatem zaczęłam się zajmować chyba już w szkole. Dorastałam w miejscowości Skwira, w obwodzie kijowskim, w prywatnym domu. Mój nieżyjący już dziadek był weterynarzem. Kiedyś mieliśmy wiele zwierząt - konie, krowy, kozy, wiele kotów i psów.
TLM: Byłaś dzieckiem, które przyniosło do domu kota lub psa ze spaceru?
IS: Tak (śmiech). Za każdym razem, gdy po szkole szłam na spacer z przyjaciółmi, słyszałam, jak coś miauczy. Potem przynosiłam to do domu: "No proszę, jak możemy go zostawić?". Ta sama historia za każdym razem.
Kiedy przeprowadziłam się ze Skwiry do Browarów, pewnego dnia wracałem z uczelni do domu i usłyszałam skomlenie szczeniaka pod samochodem. Zapytałam kilka starszych pań i dowiedziałam się, że maluch został potrącony przez samochód. Zastanawiałam się, co z nim zrobić, szukałam lokalnych wolontariuszy. Po tym incydencie sama zaczęłam regularnie pomagać zwierzętom.
Gdy rozpoczęła się inwazja, musiałam zabrać moją babcię z Browarów. Miała wtedy 90 lat, nie była zupełnie zdrowa i ciężko znosiła to, co się działo. Ale w tym czasie nie byłam sama. Miałam psa, którego przywiozłam z Wołowca na Zakarpaciu. Przykleił się do mnie na tamtejszej stacji kolejowej i chodził za nami przez cztery dni. Tak pojawił się u mnie Pierożek. Miałam też pięć kotów, które zabrałam z ulicy, dwa chomiki, które uratowałam od sąsiada, i dwa szczury. Zabrałam je wszystkie, teraz są u moich rodziców. Kiedy zdecydowałam się zabrać je z powrotem do domu, miałam już nowy dom zastępczy. Teraz mam osiem kotów.
TLM: Aby poradzić sobie z problemem bezpańskich zwierząt, potrzebujemy kompleksowego podejścia i wsparcia rządu. Co należy zrobić w pierwszej kolejności, aby zmniejszyć skalę problemu?
ES: Mam marzenie, aby ludzie nie kupowali zwierząt, ale je adoptowali. Chcę, by ludzie zrozumieli, że zwierzęta rasowe i nierasowe są takie same. Tak samo reagują na ludzi, są równie fajne. Sterylizacja zwierząt domowych jest również ważna, to ważne dla kontroli populacji. Oczywiście muszą też być świadomi właściciele, którzy rozumieją, że zwierzę nie jest zabawką ani prezentem urodzinowym. Dotyczy to wszystkich zwierząt - nie tylko kotów i psów, ale także gryzoni.
TLM: Jakie są plany ZooPatrolu? Dostrzegłam budowę na terenie schroniska.
IS: Bardzo chcemy zbudować duży ośrodek adopcyjno-rehabilitacyjny. Początkowo chcieliśmy, aby było to miejsce rehabilitacji zwierząt niepełnosprawnych, ponieważ mieliśmy ich wiele, w szczególności z urazami układu mięśniowo-szkieletowego. To było nasze wielkie marzenie, które przekształciło się w ośrodek rehabilitacyjno-adopcyjny. Widzimy w tym potencjał, to nasz ambitny plan i szukamy możliwości jego realizacji.
- Od wioski do rosyjskich pozycji było dwieście metrów. Była tam zalana wyspa z mnóstwem psów. Słyszeliśmy ich wycie. Udało nam się je zabrać - wolontariuszka Irena Skakun opowiada o ratowaniu zwierząt w obwodzie chersońskim
Maryna Koszkina, aktorka teatralna i filmowa, urodziła się w Kreminnej w obwodzie ługańskim. Gra silne postaci i dokładnie taka sama jest w prawdziwym życiu. Dziś Maryna pracuje w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki i dwukrotnie zdobyła nagrodę Złotej Dzygi dla najlepszej aktorki. Po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę założyła fundację charytatywną Artystyczny Ruch Ukraiński, która pomaga zdolnym dzieciom.
Tatiana Litwinowa-Michalenok: We wrześniu po raz drugi zdobyłaś nagrodę filmową "Złota Dzyga" dla najlepszej aktorki. Tym razem za rolę w filmie Blindfold (ukraińska premiera filmu odbyła się w 2021 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Odessie, gdzie zdobył nagrodę FIPRESCI dla najlepszego filmu fabularnego - przyp. red.) Twoja bohaterka straciła narzeczonego podczas wojny. Jak przygotowywałaś się do tej roli?
Maryna Koszkina: Gram sportsmenkę. Ma na imię Julia. Jej chłopak Denis również był sportowcem, zdecydował się bronić kraju. Przez rok nie było o nim żadnych wiadomości. Julia zdaje sobie sprawę, że zginął. Moja bohaterka postanawia zacząć życie od początku. Zaczyna nowy związek. Ale ludzie wokół niej potępiają ją za to. Później dostaje wiadomość, że Denis rzekomo żyje i potrzebuje pieniędzy, ale okazuje się, że to oszustwo. Sama zetknęłam się z ludźmi, którzy chcieli tylko zarobić. Zostałam oszukany na początku wojny na pełną skalę, znalazłam hełmy dla chłopaków, mieliśmy się spotkać, dałam zaliczkę, a okazało się, że to oszuści. W tym filmie moja postać spotyka się z podobną sytuacją.
Denis nie wrócił, ale zostawił pamiętnik. Napisał w nim, że chce, abyśmy wszyscy byli szczęśliwi i radzili sobie w życiu. Fizycznie przygotowywałam się do tej roli przez sześć miesięcy, ćwicząc z trenerami na siłowni, wszystkie akrobacje wykonywałam sama.
TLM: Masz na swoim koncie wiele ról w filmach, które w jakiś sposób przeplatają się z wydarzeniami na Wschodzie. Należą do nich filmy "Blindfold", który został nakręcony przed inwazją na pełną skalę, "Snajper. Biały kruk" i "Zapomniani", którego akcja rozgrywa się w tymczasowo okupowanym Ługańsku. Jak to się stało, że dostajesz takie role?
MK: Idę pod prąd. Jestem za sprawiedliwością, za uczciwością. Mam intuicję, znam ludzi. Kiedy widzę, że chcą w jakiś sposób coś lub kogoś wykorzystać, wszystko we mnie wrze, chcę o tym krzyczeć. W życiu jest trudno, bo człowiek się starzeje i staje się bardziej tolerancyjny, myśli, że może lepiej milczeć. Ja mogę mówić dzięki moim rolom. Mogę powiedzieć, że ktoś jest nieuczciwy. Na przykład "The Forgotten" dotyka nie tylko polityki, ale też relacji rodzinnych. Mąż mojej bohaterki potrafił dostosować się do społeczeństwa, ale ona tego nie chciała. Była w konflikcie z otaczającymi ją ludźmi, mówiąc: teraz zaakceptowaliście ten reżim, a potem nadejdzie kolejny i znów go zaakceptujecie. Oznacza to, że są ludzie, którzy nie dbają o to, kto daje im pensję. Dla mnie jest to ważne. Są ludzie, którzy chcą siedzieć na dwóch krzesłach. Reżyserzy to pewnie czują i dają mi takie role.
Dostaję role, dzięki którym mogę mówić o swojej sytuacji, o Ukrainie, o mojej miłości do niej. Pochodzę z obwodu ługańskiego. Przed rozpoczęciem studiów mówiłam po rosyjsku. Ludzie wokół mnie też mówili po rosyjsku. Moja babcia i mama jeździły do pracy do Moskwy, bo była blisko. W tamtych czasach stolica Rosji była dla nas czymś niesamowitym. Kiedy pojechałam na wakacje do Moskwy, byłam dumna i chwaliłam się tym w szkole. Chociaż nawet wtedy czułam się urażona, gdy ludzie mówili: "Jesteś Chochłuszka", "Chachły przybyli". Teraz analizuję te sytuacje i wiem, że zawsze byliśmy dla nich Chachłami i niewolnikami.
Ogólnie rzecz biorąc, niewiele wiedziałam o swoim kraju - co oznaczają słowa "Ukraina" i "ukraiński". Co za różnica, czy oglądam ukraińską czy rosyjską telewizję? Byłam nieświadomą obywatelką mojego kraju, ponieważ niewiele o nim wiedziałam. To duży problem w Ukrainie.
TLM: Kiedy zdałaś sobie sprawę, że jesteś Ukrainką?
MK: Gdy dostałem się na warsztaty do Bohdana Beniuka. To on zaczął zaszczepiać we mnie miłość do języka i mojej kultury. Jako studenci jeździliśmy w Karpaty, słuchałam ukraińskich piosenek, zaczęłam czytać, interesować się naszą historią, naszymi ludźmi, którzy pracowali przede mną. I to dzięki nim istnieje ukraiński teatr, ukraińskie książki. Teraz uważa się to za coś oczywistego. Ludzie walczyli o to, byśmy mogli teraz czytać ukraińskie książki.
TLM: Byłaś studentką, gdy rozpoczął się Majdan. Jak przeżyłaś te wydarzenia?
MK:Dopiero co przyjechałam do Kijowa i zaczynałam rozumieć świat. Ciekawe jest to, że wszyscy byli przeciwko Janukowyczowi, przeciwko temu rządowi. Pomyślałam sobie: "A w Donbasie wszyscy głosowali na Janukowycza. Co jest z nim nie tak?". Majdan miał oczywiście bardzo silny wpływ na mnie. Z jednej strony był przerażający, z drugiej strony zobaczyłam, jak odważni są Ukraińcy. Są gotowi iść do końca, ponieważ nie chcą żyć w tym reżimie, nie chcą żyć w niewoli, nie chcą istnieć pod rządami Rosji. Przeszłam na język ukraiński. W tym czasie rozmawiałem ze znajomym z obwodu ługańskiego:
- Czy mówisz mówić po naszemu?
- Mówię po ukraińsku!
- Możesz?
- Nie, nie mogę.
TLM: Dlaczego chciałaś zostać aktorką? Czy Twoja rodzina wspierała Twój wybór?
MK: Kiedy byłam mała, dawałam koncerty na ulicy, na które zapraszałam sąsiadów, uczęszczałam też do domu kultury. Po dziewiątej klasie zaproponowano mi pójście do szkoły teatralnej w Ługańsku, ale ja chciałem studiować w Kijowie. W odpowiedzi usłyszałam, że nie dostanę się na państwowy uniwersytet w stolicy bez pieniędzy i kontaktów. Ale mój ojciec bardzo we mnie wierzył i wspierał. Zawsze byłam kreatywna, ale ponieważ żyliśmy w biedzie, nie mogłam studiować w szkole muzycznej, nie mogłam chodzić na tańce, bo nie mieliśmy wystarczająco dużo pieniędzy. To jest mój dramat z dzieciństwa.
Na uniwersytet się nie dostałam. Przez 3 lata pracowałam w różnych zawodach: byłam sprzątaczką, sprzedawczynią. W tym okresie zmarł mój ojciec. Byłam zestresowana, zapomniałam o moim pragnieniu bycia aktorką, po prostu pracowałam i jednocześnie studiowałam w Akademii Personalnej. I wtedy jeden z nauczycieli powiedział mi, że powinnam iść do szkoły teatralnej. Spróbowałam jeszcze raz i dostałam szansę.
TLM: Co dały ci lata, które spędziłaś po szkole, pracując jako sprzątaczka?
MK: W aktorstwie chodzi o duszę, o serce, o doświadczenie. Nie mówię, że trzeba być narkomanem, żeby zagrać narkomana. Ale trzeba być bardzo wrażliwym na życie, na ludzi, na siebie. Kiedy przechodzisz przez tak trudne etapy, łatwo będzie płakać na scenie, ponieważ mówisz o życiu - i jest w tym szczerość.
TLM: Kiedy po raz pierwszy zobaczyłaś wojnę?
MK: W 2015 roku zmarła moja babcia i pojechałam do mojej rodzinnej Kreminnej. Nasz autobus został zatrzymany i sprawdzony przez żołnierzy. To było moje pierwsze spotkanie z wojną. Widziałam ludzi, którzy bardzo się bali. Teraz nie wiem, kiedy znów tam pojadę. Druga moja babcia nie chciała wyjeżdżać. Rosjanie zatrzymali się w moim domu, gdzie mieszkała mama mojego taty. Zabrali stamtąd wiele rzeczy. A ja po prostu chcę tam pojechać, do tego domu, z którym mam wiele wspomnień.
TLM: Jak przeżyłaś inwazję na pełną skalę?
MK: Jechałam pociągiem z Zakarpacia do Kijowa. To było przerażające. Wpadłam w panikę. Nie było połączenia, do nikogo nie można było się dodzwonić. Moim najważniejszym zadaniem było zadzwonić do całej mojej rodziny i zebrać ich wszystkic, abyśmy mogli być razem.
Udało nam się odebrać rodzinę i zabrać ją na Zakarpacie. Ciągle czytaliśmy i oglądaliśmy wiadomości. Potem postanowiliśmy z mężem pojechać do Lwowa. Po prostu chodziłam po mieście, szukając siedziby organizacji humanitarnych, poszłam na dworzec kolejowy i pracowałam tam jako wolontariuszka. Ludzie przyjeżdżali z całego kraju. Niektórzy zostawali, inni jechali dalej. Ludzie czekali przez długi czas, siedząc na dworcu przez dzień lub dłużej, a my po prostu z nimi rozmawialiśmy.
Potem zaangażowałam się w pomoc humanitarną. Pewnego dnia wykorzystałam swoje znajomości. Zadzwoniłam do jednego z deputowanych i powiedziałam: "Jestem Honorowym Artystą Ukrainy, czy mógłbyś nas wesprzeć, mam ludzi z Zaporoża, którzy naprawdę potrzebują pomocy". Zadziałało dwa razy, ale za trzecim razem odmówił (śmiech).
TLM: Jak wpadłaś na pomysł założenia własnej fundacji, Ukraińskiego Ruchu Artystycznego?
MK: Marzyłam o tym jeszcze przed wielką wojną. Potem zaczęłam się zastanawiać, komu to teraz potrzebne? Był jednak bardzo ważny moment: w pierwszych miesiącach inwazji na pełną skalę zadzwoniłem do moich kolegów artystów i zapytałem, czy nie potrzebują pomocy. Ponieważ nie ma pracy, nie ma filmowania - z czego żyć, co jeść? A twórczym ludziom bardzo trudno jest powiedzieć, że czegoś brakuje. Więc wysłaliśmy im paczki. Byli bardzo szczęśliwi. Kiedy troszczysz się o cały świat, to świetnie, ale najpierw pomóż temu, kto jest obok ciebie. Dzieci są takie same. Przed wojną miały marzenia, nadzieje, były kreatywne. I potrzebują teraz, by podać im rękę, zorganizować spotkania, warsztaty. Dać narzędzia realizacji. Chodzi o ich życie. Kiedy w przyszłości będą wspominać wojnę, zapamiętają te warsztaty, tę szansę, którą dostali. Dlatego musiałam to zrobić. Dziś trudno zebrać pieniądze dla wojska, a wyobraź sobie jak trudno zebrać pieniądze na instrumenty dla dzieci.Ale robimy to. Chociaż nie na taką skalę, na jaką byśmy chcieli.
TLM: Opowiedz o jakimś punkcie zwrotnym w czasie wojny? Kiedy na przykład zrozumiałaś, że wojna nie skończy się szybko i wszystko się zmieniło?
MK; Wiem, że wojna szybko się nie skończy. Z jednej strony mnie to przeraża, mam 30 lat. Mój mąż i ja chcemy mieć dzieci. Jeszcze przed wojną myślałam: wystawimy, a potem pójdę na urlop macierzyński. Zaczęła się wojna i przestraszyłam się: co jeśli coś się stanie? Nie chcę opuszczać Ukrainy. Strach przed nieznanym mnie przeraża. Chcieliśmy kupić dom, a potem pomyśleliśmy: a co jeśli jutro go stracimy? Teraz pracuję z psychologiem, rozmawiam o wszystkim i jest trochę łatwiej. Chcę być zdrowa psychicznie. Zmęczenie jest normalne.
TLM: A najstraszniejszy moment?
MK: Najgorsze jest, gdy coś dzieje się twojej rodzinie i nie możesz jej pomóc. To straszne, kiedy myślę o moim partnerze Zakharze (aktor Teatru im. Iwana Franki Zakhar Nechypor zaginął na froncie - red.), o którym nie mamy żadnych informacji od sześciu miesięcy. Strasznie jest myśleć o tych kobietach, które są w niewoli. Kiedy o tym myślę, jeszcze bardziej uświadamiam sobie, że najważniejsza jest wolność.
TLM: Jak widzisz przyszłość Ukrainy?
MC: Wolną. Nawet teraz Ukraina jest silna. Najważniejsza jest wolność.
"Kiedy troszczysz się o cały świat, to fajnie, ale najpierw pomóż osobie, która jest obok ciebie" - mówi aktorka Teatru Iwana Franki
Alisa Kowalenko jest ukraińską reżyserką. Walczyła w szeregach Ukraińskiej Armii Ochotniczej. Inwazja Rosji na Ukrainę zastała ją w pociągu, w drodze do Donbasu, gdzie pracowała nad filmem dokumentalnym "We Will Not Fade Away". Film opowiada o 5 nastolatkach. Dwoje z nich nadal pozostaje na terytoriach okupowanych przez Rosję.
Tetiana Litwinowa-Mihalenok: Tajwański Międzynarodowy Festiwal Filmów o Prawach Człowieka otworzył Twój film "We Will Not Fade Away". Jak publiczność go przyjęła? Czy ludzie na Tajwanie śledzą wydarzenia na Ukrainie?
Alisa Kowalenko: Wszyscy są zaniepokojeni wiadomościami z Ukrainy. Tajwańczycy po sąsiedzku mają Chiny, więc również czują się zagrożeni przez totalitarne państwo. Wiele mówi się o tym, że Tajwan może być następny. Id dziennikarzy często słyszałam: Dziś Ukraina, jutro Tajwan.
Nawiasem mówiąc, w listopadzie na Tajwanie pojawią się dwa ukraińskie filmy. Nasz film "We Will Not Fade Away" i "20 Days in Mariupol". To naprawdę fajne, że ukraińskie filmy będą pokazywane w tamtejszych kinach.
T. L-M.: "We Will Not Fade Away" udział w ponad 30 festiwalach. Został uznany za najlepszy film dokumentalny na VII Złotym Festiwalu Filmowym im. Dzyga"Film Award" na 14. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Odessie, otrzymał nagrody na festiwalach goEast w Niemczech, CROSSING EUROPE Filmfestival Linz w Austrii oraz CROSSING EUROPE Filmfestival Linz w Austrii. Austrii oraz CROSSING EUROPE Filmfestival Linz w Austrii.. Ponadto film został wyróżniony na festiwalu w Vancouver w Kanadzie. Vancouver, Kanada.. Jak myślisz, dlaczego ten film tak bardzo poruszył serca jury?
A.K. : Film jest tak emocjonalny i czuły, że ludzie nie oglądają go jako filmu politycznego o wojnie w Ukrainie. To historia nastolatków, w których życie wchodzimy i z nimi żyjemy. Ten emocjonalny poziom opowieści budzi w ludziach empatię. W pełne światła życie bohaterów wkracza wojna, która niszczy ich marzenia. Ale to dość lekki film. Myślę, że to również jest zaskakujące. Pokazuję niestereotypowo Donbas - zwykle pokazywany jako przygnębiający, gdzie wszystko jest złe.
T.L.M.: Film opowiada o piątce nastolatków, którzy mieszkają w Donbasie i wybierają się w podróż w Himalaje. Z jednej strony Twój film jest odzwierciedleniem rzeczywistości, w której żyją te dzieci, a z drugiej strony jest to film o życiu i marzeniach. Co chciałaś opowiedzieć tym filmem?
A.K. : Mimo okoliczności, w jakich dorastasz, ze światłem w sobie możesz rozpędzić mrok wokół siebie, możesz walczyć o swoje marzenia i je realizować. O tym przede wszystkim jest mój film. Życie moich bohaterów jest takie jak moje dzieciństwo. Pamiętam, jak bardzo chciałem uciec od szarej rzeczywistości lat dziewięćdziesiątych, kiedy wszyscy byli biedni, nie mieliśmy nic, ale mieliśmy marzenia. Ten inny świat, który próbowaliśmy sobie wymyślić, pomógł stworzyć wyimaginowaną tarczę przed depresją.
Pamiętam cytat z Tonino Guerry, scenarzysty Felliniego, który powiedział, że w dzieciństwie jesteśmy wieczni. Chciałem uchwycić tę wieczność. Poczucie, że wciąż mamy przed sobą całe życie, choć na tle ciemności, daje nam poczucie wieczności.
T.L.M.: Zacząłeś kręcić swój film przed inwazją na pełną skalę, w 2018 roku. Jak postrzegałeś Donbas w tym okresie? Co było najbardziej interesujące?
A.K. : Przede wszystkim interesowało mnie młode pokolenie. Byłam zdumiona tym, jak różne jest ich myślenie. Wiemy, że w Donbasie ludzie w wieku 50+ mają nostalgię za Związkiem Radzieckim. Ale te dzieci są zupełnie inne. Zobaczyłam, że to pokolenie będzie kręgosłupem nowego Donbasu. Widziałam też wiele problemów i naszych błędów. Po 2014 roku było bardzo mało komunikacji. W Stanicy Ługańskiej, gdzie kręciłam film, w ogóle nie było ukraińskich kanałów telewizyjnych ani radiowych. To kompletny absurd, były tylko kanały LPR i rosyjskiej telewizji. Oczywiście młodzi ludzie nie oglądają telewizji, ale starsze pokolenie? Tam jest kompletna prorosyjska schizofrenia. To absolutnie nasz błąd, popełniliśmy go. Ale od 2014 roku Donbas również bardzo się zmienił. Pokolenie 30-40-latków też jest inne. Czułem, że Donbas stał się bardziej proukraiński, bardziej świadomy.
T.L.M.: Dlaczego zdecydowałeś się robić filmy dokumentalne, a nie fabularne?
A.K. : Myślę, że życie pisze najlepsze scenariusz. Bardzo interesuje mnie rzeczywistość. Nie wiesz, co ona może ci dać. Jest jak rzeka, do której wchodzisz i cię niesie. Istnieje niebezpieczeństwo nieprzewidywalności, ale jednocześnie odkrywasz coś interesującego. Nie przychodzisz z gotowymi odpowiedziami, które chcesz przekazać. Eksplorujesz. To ciekawe, bo w filmach fabularnych wiesz, co chcesz powiedzieć, szukasz tylko formy, masz już napisany scenariusz. A kino dokumentalne to bardzo interesująca podróż.
T.L.M.: Jesteś członkinią SEMA Ukraine, organizacji zrzeszającej ukraińskie kobiety, które zostały schwytane, uwięzione, torturowane i wykorzystywane seksualnie na terytoriach okupowanych. Obecnie kręcisz nowy film. O czym jest? I dlaczego był moment, kiedy nie chciałaś nad nim pracować?
A.K.: Rozmawialiśmy na temat nakręcenia filmu dokumentalnego o kobietach, które były torturowane i wykorzystywane seksualnie. Czułam jednak, że nie jestem gotowa na ten temat. Nie byłam gotowa, bo mam swoją osobistą historię, do której jeszcze wrócę. Wciąż nie mogę się od niej zdystansować. Kiedy jednak coraz więcej kobiet zaczęło dołączać do naszej organizacji po wojnie na pełną skalę, rozmowa o tworzeniu filmów dokumentalnych rozpoczęła się na nowo. Czułam, że ważne jest pozostawienie dokumentu o tych zbrodniach.
T.L-M.: Na jakim etapie przygotowywania filmu jesteś?
A.K. : Wciąż szukam wizualnej formy dla tych historii. Każda kobieta ma swoją własną opowieść, ale są wspólne momenty, które łączą je wszystkie. To psychologiczny portret wielokrotny o syndromie posttraumatycznym, o tym, jak może stać się posttraumatycznym wzrostem, jak można przejść przez tę ścieżkę do pełnego zdrowienia.
T.L-M.: Czy ta praca ma dla ciebie efekt terapeutyczny?
A.K. : Efekt jest zarówno traumatyczny, jak i terapeutyczny. Kiedy pojechaliśmy do Chersonia, wysłuchałam czterech historii jednego dnia i spotkałam się z czterema kobietami. Kiedy wróciłam do hotelu, czułam się, jakbym miała ogromną ranę w środku. Jednocześnie widać, że w tych kobietach pozostało tak wiele światła. Nie utonęły w swojej traumie. Nadal coś robią. To też daje mi nadzieję, daje mi to światło. Prawdopodobnie jestem osobą, która lubi szukać światła w ciemności.
T.L.M.: Byłaś jeńcem wojennym, gdzie doświadczyłaś przemocy seksualnej. Czy to był impuls do stworzenia nowego filmu? Dlaczego w ogóle zdecydowałaś się podzielić swoją historią?
A.K. : Wiele lat temu trafiłam do Teatru Wysiedlonych. Byłam zainteresowana pracą w teatrze dokumentalnym. Z reżyserem Georgem Geno rozmawialiśmy o różnych historiach, które mogłyby stać się podstawą takiego teatru, opowiedziałam mu o niewoli, myślałam o zrobieniu czegoś o więźniach. W pewnym momencie zapytał mnie: "Dlaczego chcesz mówić o kimś innym, a nie o swoim własnym doświadczeniu?". Rozmawialiśmy o tym bardzo długo, a on stał się pierwszą osobą, z którą podzieliłem się całą moją historią. Georg powiedział, że jeśli się otworzę, może to mieć efekt terapeutyczny. Tak zaczęliśmy pracę nad sztuką "Captivity". Spisałam absolutnie wszystko, co mi się przydarzyło. Najpierw sztuka została wystawiona w Niemczech, a następnie w Golden Gate Theatre.
Dajemy pewien przykład, że nie należy bać się o tym mówić, nie należy się zamykać. To nie znaczy, że trzeba o tym mówić publicznie, jeśli ktoś nie jest gotowy. Ale przynajmniej należy dzielić się z bliskimi, zwracać się do psychologów, organizacji praw człowieka i dokumentować te przestępstwa. To jest bardzo ważne, żeby dokumentować zbrodnie.
T.L-M.: Kiedy rozpoczęła się inwazja na pełną skalę, wstąpiłaś do Ukraińskiej Armii Ochotniczej. Dlaczego?
A.K. : Filmowałam Majdan i byłam jego uczestniczką. To dwie różne role, ale zawsze chciałem być bezpośrednio zaangażowana w wydarzenia. Ta potrzeba pogłębiła się, gdy po wyjściu z niewoli filmowałam wolontariuszy DUK (Ukraiński Korpus Ochotniczy). Wtedy obiecałam sobie, że jeśli ta wojna się nie skończy, odłożę kamerę i będę broniła swojego kraju. Z jakiegoś powodu nigdy nie myślałam, że walki mogą rozprzestrzenić się na cały kraj. Nie było jednak wątpliwości, że Rosja zajmie wschodnią część kraju i dojdzie do eskalacji. A jeśli rozprzestrzeni się, odłożę kamerę. Ta decyzja przyszła więc naturalnie. Pytanie tylko gdzie? W Dnieprze nie pozwolono mi nawet wejść do wojskowego biura rekrutacyjnego bez wojskowej legitymacji. Dowódca, którego znałam i szanowałam, zbierał jednostkę w Kijowie. Właśnie wyjeżdżali na front. Po prostu do nich dołączyłam. Tak to się zaczęło.
T. L-M.: Czy musiałeś brać udział w aktywnych działaniach wojennych, operacjach ofensywnych?
A.K. : Tak, była kontrofensywa w rejonie Charkowa. Nie było okopów, było poczucie, że nie masz nad niczym kontroli, to cię przerażało, dezorientowało. Kiedy zaczynasz kontrolować i rozumieć sytuację, wracasz do normalności.
T. L-M.: Jakie funkcje pełniłaś w jednostce ochotniczej?
A.K. : Na mojej karcie było napisane "strzelec". W rzeczywistości pełniliśmy funkcje piechoty: zajmowaliśmy sektory i pozycje. Działaliśmy jak piechota, choć nasza jednostka była szturmowa. Ale nie szturmowaliśmy dużo - szturmowaliśmy "zieloną strefę" (śmiech). To była operacja ofensywna, prawie na granicy z Rosją. Były tam jeszcze wsie, które trzeba było wyzwolić. Pojechaliśmy na tę operację, ale niestety nie zakończyła się sukcesem. Zginęło wielu chłopaków z lewej i środkowej flanki - my byliśmy po prawej. Wszystko wokół nas eksplodowało, to było jak hollywoodzki film wojenny. Nie byliśmy w stanie wyzwolić tych wsi, ale udało nam się wyprzeć rosyjskie wojsko z "zielonej strefy" pod nimi.
T.L-M.: Jak rodzina zareagowała na twoją decyzję o wyruszeniu na wojnę? Jak im o tym powiedziałeś?
A.K.: Stefan, mój mąż spodziewał się, że do tego dojdzie. Zareagował dość spokojnie. Bardziej spanikował, gdy na początku inwazji na pełną skalę utknęłam w Zolotomiu-4, gdzie kręciłam swój film. To była linia frontu. W tym czasie armia rosyjska posuwała się dość szybko. Mój mąż bał się, że dostanę się do niewoli.
Moja decyzja o wyjeździe na wojnę była bardzo trudna dla mojej matki. Nie mogła się z tym pogodzić. Przyjechałam do Użhorodu na dwa dni, aby pożegnać się z rodziną. Mój syn był tam z matką. Była bardzo zmartwiona, płakała. Przed moim wyjazdem syn wpadł w histerię. Płakał, łapał mnie za ręce i nogi. To było przerażające. Miał tylko pięć lat, kiedy pojechałam na front. To było trudne. Ale zrozumiałam, że nie mogłam postąpić inaczej. Nie mogłam wyjechać gdzieś do Francji (mąż Alisy pochodzi z Francji - przyp. autorki), po prostu nie mogłam tam mieszkać. Rozdarłoby mnie poczucie winy.
T.L-M.: Podczas wojny nagrywałeś blogi dla swojego syna. Dlaczego? I czy stanie się to podstawą nowego dokumentu?
A.K.: Nagrałam te filmy, ponieważ chciałam zachować pamięć na wypadek mojej śmierci. Zdałam sobie sprawę, że bardzo trudno jest rozmawiać z pięcioletnim dzieckiem o poważnych, głębokich rzeczach, więc pomyślałam, że to powinno mieć formę listu do przyszłości. Potem obejrzałam wideo i poczułam, że to może być film o doświadczeniu egzystencjalnym. Nie o wojnie, gdzie jest akcja i wszystko wybucha, ale o chwilach oczekiwania, o tym, jak możemy rozmawiać z naszymi dziećmi o tym doświadczeniu. Ten film będzie więc bardziej dokumentalnym esejem poetyckim.
T.L.M.: Jak często rozmawiasz z synem o wojnie?
A.K.: Od samego początku o tym rozmawialiśmy. Oczywiście nie o żadnych strasznych rzeczach. W prostych słowach, spokojnie, bez paniki, tłumaczyliśmy, co się dzieje, dlaczego, co może być niebezpieczne. Oczywiście dziecko kopiuje zachowanie swoich rodziców. Stefan i ja podchodzimy do wszystkiego bardzo spokojnie, więc Theo również reaguje dość spokojnie. Rozmawiamy o geopolityce, demokracji, totalitaryzmie. Kiedyś przy śniadaniu zapytał mnie, która dyktatura jest silniejsza: chińska czy rosyjska?
Nagrywając filmy z frontu miałam mu powiedzieć, że chodzę po lesie i zbieram grzyby? Oczywiście starałam się robić zdjęcia kotom i psom - przybiegały do nas, żeby się schować przed wybuchami. Ale to ważne, żeby opowiadać dziecku o swoim życiu, żeby utrzymywać ten emocjonalny kontakt. Dlatego w moich dziennikach wideo czasami mówiłem, że przejdziemy do ofensywy, że może to być niebezpieczne, że musimy wyzwolić nasze terytoria.
Mimo okoliczności, w jakich dorastasz, ze światłem w sobie możesz rozpędzić mrok wokół siebie, możesz walczyć o swoje marzenia i je realizować - mówi znana reżyserka
W cywilu jest Dr Nataszą, jak nazywają ją pacjentki, znaną ginekolożką blogerką, prowadzącą Klub Kobiet i autorką książki o zdrowiu kobiet. To Natalia Leliuh. W czasie wojny została lekarką-wolontariuszką. Podróżuje na okupowane terytoria Ukrainy, by ich mieszkańcom zapewnić opiekę medyczną. Natychmiast po wyzwoleniu obwodów kijowskiego i czernichowskiego szukała, i znajdowała ludzi nawet w wioskach składających się z dziesięciu domów, przynosiła im leki i przeprowadzała badania lekarskie. Dla sestry.eu Natalia Leliuh opowiedziała o tym, jak na własne oczy widziała wojnę, o pracy z ofiarami przemocy seksualnej i o życiu daleko od córki.
Kobiety w małych wioskach nie mówią o gwałtach
- Pierwsze dni w regionie kijowskim były ciągłym cierpieniem. Podczas okupacji ludzie byli w stanie szoku. Kiedy przyjechaliśmy, dużo płakali, milczeli, złościli się i pytali: "Gdzie byliście wcześniej, gdzie byli lekarze, kiedy umierała moja matka?". Dzień, w którym pojechaliśmy do obwodu charkowskiego, do wiosek Dovhenke i Dolyna, był przerażający. Nie było tam nikogo, kto mogłabym pomóc - osady były puste, zaminowane i zniszczone. Miałam samochód pełen leków, ale nie było nikogo, kto potrzebowałby pomocy - mówi Natalia Leliuh.
Kobiety na terenach okupowanych potrzebowały lekarza. Natalia Leliuh badała kobiety rodzące z małymi dziećmi, wykonywała standardowe zabiegi ginekologiczne i pracowała z kobietami wykorzystywanymi seksualnie. Podczas wojny, jak mówi, widziała większość zgwałconych kobiet w regionie Kijowa:
- Potem jeździliśmy już w wybrane miejsca. Tam już było mniej zgłoszeń przemocy seksualnej. Jednak nie dlatego, że ogólnie było ich mniej, ale dlatego, że minęło trochę czasu i ludzie albo już znaleźli pomoc, albo nie chcieli już zgłaszać gwałtów. Zwłaszcza w małych miastach i wsiach. Jeśli kobiety jakoś to przeżyły, nie zaszły w ciążę i nie mają poważnych problemów zdrowotnych, nie będą o tym mówić. Zdarzały się przypadki ciąży. Większość dziewcząt chciała dokonać aborcji, ale były też takie, które zdecydowały się urodzić. Kobiecie trudno jest wybrać między sobą a dzieckiem, bez względu na to, w jaki sposób dziecko pojawia się w jej życiu.
Natalia nie tylko zapewniała opiekę medyczną, ale także służyła jako osobista psycholożka dla wielu ofiar przemocy seksualnej, które odważyły się opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Najważniejszą rzeczą, podkreśla lekarka, jest budowanie relacji opartych na zaufaniu, a nie krzywdzenie.
Przed Euromajdanem nie interesowałam się polityką
Natalia Leliuh długo nie interesowała się polityką. Choć pochodzi z rozpolitykowanego domu.
- Mój ojciec był antykomunistą, w domu zawsze mieliśmy zakazaną literaturę i, powiedzmy sobie szczerze, nie zostałem wychowany w tradycjach Związku Radzieckiego. Przez całe życie mój ojciec uwielbiał czytać, uczył mnie krytycznego myślenia, zadawania pytań, tak by nie myśleć i nie być jak wszyscy.
Kiedy Ukraina uzyskała niepodległość, Natalia Leliuh martwiła się o swoją aplikację na studia:
- Wszystko mnie omijało. Jedzenie było, bo moja babcia mieszkała na wsi. Choć lekko nie było - fabryka, w której pracował ojciec powoli bankrutowała.
Również podczas Pomarańczowej Rewolucji polityka nie wkroczyła w życie lekarki.
- Zaszłam w ciążę po raz drugi, bardziej martwiliśmy się o lodówkę i zdobycie zawodu niż o politykę.
Dla Natalii wszystko zmieniło się w 2013 roku:
- Kiedy zaczął się Majdan, nie poszła tam. Myślałem, że nie mam tam nic do roboty. Wykonywałem swoją pracę jako lekarka i byłam pewna, że wnoszę coś dobrego do tego świata. Ale potem przyszła noc masakry na Majdanie. Tej nocy mój kolega został pobity i złamano mu nogę. Następnego dnia byłam z tysiącami innych Ukraińców, którzy przyszli na główny plac w Kijowie i tam pozostali.
To była walka z niesprawiedliwością, konfrontacja z jawnym bezkarnym złem. Widziałam, jak chłopaków oblewano zimną wodą z bunkra przy minus 16, byli zamarznięci. Przynoszono ich do nas, rozbieraliśmy ich, ogrzewaliśmy i podawaliśmy kroplówki. A potem zaczęły się strzelaniny na Majdanie, to było nie do pojęcia. Wtedy zrozumiałem, że nie ma innej drogi. Ta rewolucja stała się moja. W 2014 roku, kiedy wybuchła wojna w Donbasie, zacząłam aktywnie działać jako wolontariuszka.
Lekarka, która nigdy nie marzyła o byciu lekarką
Jako dziecko Nataliia Leliuh zajmowała się muzyką i sportem, a także pisała wiersze. Nie planowała studiować medycyny. I zostać ratownikiem medycznym, jak jej matka. O wszystkim zadecydował przypadek.
- Aby uniknąć pozostania w szkole, po ósmej klasie, w tajemnicy przed rodzicami, wstąpiłam do szkoły medycznej w Niżnym. Kiedy mój ojciec się o tym dowiedział, nie rozmawiał ze mną przez dwa tygodnie. Był bardzo obrażony, ponieważ chciał, żebym skończyła szkołę. Kiedy byłam dzieckiem, mój ojciec zmienił 16 szkół, ponieważ mój dziadek jako szef zespołu koparek budował drogi i autostrady na Dalekim Wschodzie i musiał się ciągle przemieszczać. Dlatego bardzo mu zależało, żebym miała spokojne dzieciństwo i żebym skończyła jedną szkołę.
Podczas swojej pierwszej praktyki w szkole przyszła dr Natasza zdała sobie sprawę, że nie popełniła błędu w swoim wyborze. Ukończyła szkołę jako studentka zaoczna i wstąpiła na Uniwersytet Medyczny Bogomolec w Kijowie:
- Miałam trzy podejścia, ale niespodziewanie dla mnie dostałam się już za pierwszym. Myślałam o zostaniu chirurgiem, ale przyjęli mnie na położnictwo. I ani przez chwilę tego nie żałowałam, bo okazało się, że to moja dziedzina.
Gdyby moja córka była ze mną, trudniej byłoby mi chodzić w niebezpieczne miejsca
Wojna rozdarła rodzinę Natalii Leliuh. Po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę jej 17-letnia córka wyjechała do Niemiec. W Berlinie zdobyła wykształcenie artystyczne. "Dr Natasza" nie ukrywa, jak trudno jest jej znosić rozłąkę:
- Sonia niedawno miała swoją pierwszą indywidualną wystawę w Berlinie. Starannie się do niej przygotowywała, była zdenerwowana. Rozmawialiśmy przez telefon 3-4 razy dziennie. Zrozumiałam, że bardzo chciała, żebym była na otwarciu. Ale nie mogłam tego zrobić. Mogłam przyjechać później. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że moje dzieci są już dorosłe, mają własne życie. Trudno jest mi się rozdzielić. Wojna sprawiła, że stało się to bolesne - w ciągu jednego dnia.
Jednocześnie, jak mówi Nataliia, wojna nie złamała ani jej, ani jej córki:
- Sonia bardzo chce skończyć studia i wrócić do Ukrainy. Moje dzieci (Natalia też ma syna - red.) wiedzą więcej o historii Ukrainy niż ja, bardzo się nią interesują. Sonia dużo czyta o renesansie ukraińskim, o latach sześćdziesiątych i przybliża naszą historię ludziom w Europie.
Lekarka mówi, że trudno jest żyć na odległość, Przyznaje jednak, że gdyby Sonia była w pobliżu, trudniej byłoby jej podjąć decyzję o wyjeździe na okupowane terytoria i ratowaniu tam ludzi:
- Gdyby była w pobliżu, nadal bym to robiła. Ale byłoby o wiele trudniej.
Nie ma takiego doświadczenia w innych krajach, ukraińskie kobiety są pionierkami w Europie.
Od 10 lat Natalia prowadzi Klub Kobiet, projekt edukacyjny medycyny opartej na faktach, który obala mity na temat zdrowia, ciąży, porodu i leków o nieudowodnionej skuteczności. Ze swoimi wykładami dla kobiet dr Natasza odwiedziła dziesiątki miast w Ukrainie i w Europie. Jej największym marzeniem jest zorganizowanie klubu dla kobiet w języku ukraińskim w Symferopolu, Doniecku, Ługańsku i innych tymczasowo okupowanych miastach.
Natalia Leliuh zawsze podkreśla siłę ukraińskich kobiet, które starają się normalnie żyć pomimo horroru wojny:
- Chyba mamy to w genach. Ukraińska kobieta przypomina mi lalkę motankę [symbol dobrobytu, nadziei i talizman ludzkiego przeznaczenia - red. Trzyma skrzydła nad swoją rodziną i jednocześnie ociera łzy i krew. Ukraińska kobieta to wielka siła. Nie wiem, skąd to się bierze. Być może ta siła rodzi się, gdy człowiek broni tego, co do niego należy. Bo Rosjanie tego nie mają. I nie może być, bo oni nie bronią, oni atakują.
Za granicą lekarka spotyka się z ukraińskimi kobietami potrzebującymi wsparcia psychologicznego:
- Osoby przebywające w innych krajach również mogą cierpieć na PTSD. Zespół stresu pourazowego rozwija się również u osób, które nie są bezpośrednimi świadkami traumatycznych wydarzeń, a także u tych, którzy mają krewnych na Ukrainie. Na przykład, jeśli kobieta mieszka za granicą, a rakieta uderza w dom jej rodziców, jest to agresywny czynnik, który może powodować PTSD. Nawet ludzie, którzy tylko wyobrażają sobie, że rakieta może uderzyć w dom ich rodziców, mogą mieć to traumatyczne doświadczenie. Warto o tym wiedzieć. Jeśli masz niepokojące objawy: słaby sen, ciągły niepokój, depresję - potrzebujesz pomocy psychologa.
Pomimo faktu, że Natalia Leliuh postrzega przyszłość Ukrainy jako bardzo trudną, kraj odrodzi się i będzie tylko silniejszy:
- Dla mnie, jako ginekolożki, proces narodzin jest cudowny, ale zawsze trudny zarówno dla matki, jak i dziecka. Po drodze pojawiają się straty i inne trudności. Ale najważniejsze jest, aby nie stracić pamięci. Istniejący ból trzeba przeżyć, uświadomić go sobie, wyciągnąć z niego wnioski i na ich podstawie zbudować nowy kraj. Silniejszy kraj. Inny.
"Większość dziewcząt chciała dokonać aborcji, ale były też takie, które zdecydowały się urodzić. Kobiecie trudno jest wybierać między sobą a dzieckiem, bez względu na to, w jaki sposób pojawia się ono w jej życiu" - mówi znana ginekolożka Natalia Leliuh, lekarka wolontariuszka
W tym roku nazwisko Maryny Vrody pojawiło się na pierwszych stronach setek ukraińskich i międzynarodowych mediów. Jej film "Stepne" zdobył nagrodę dla najlepszego reżysera na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Locarno. To już drugie tak prestiżowe wyróżnienie dla twórczości Mariny Vrody - 12 lat temu, w 2011 roku, zdobyła Złotą Palmę na festiwalu w Cannes za film "Cross".
Marina ma 41 lat. Urodziła się i wychowała w Kijowie. Dzieciństwo spędziła w ostatnich latach Związku Radzieckiego i pierwszych latach niepodległej Ukrainy, a jej rozwój zawodowy przypadł na okres rewolucji oraz wojny.
Marina Vroda opowiada dla sestry.eu o ludziach złamanych przez system sowiecki, o swojej odmowie pracy w Rosji, o proteście i życiu za granicą.
Złamani postsowieccy ludzie oczami reżyserki
Film Mariny Vrody Stepne opowiada historię starszego mężczyzny, który przyjeżdża na kilka dni do ukraińskiej wioski Stepne w obwodzie sumskim, aby odwiedzić umierającą matkę. Jest to historia kreatywnego człowieka, który ma talent malarski, ale nie jest w stanie go zrealizować. Bohaterem filmu jest nieprzeciętny człowiek, którego życie zostało ukształtowane przez system radziecki i postsowiecki, gdzie musiał być "taki jak wszyscy". Ale ta podróż sprawia, że spogląda wstecz i widzi swoje życie z innej perspektywy. Film Stepne opowiada o sensie istnienia i celu człowieka, mówi reżyserka:
- Chciałam opowiedzieć o tym w taki refleksyjny sposób, jakby to był dokument. Nasi rodzice są postsowieccy i wielu z nich jest załamanych. Nie pozwolono im zrobić kariery. Tak jak artysta Anatolij, który tak naprawdę nigdy nie był artystą choć o tym marzył. Ale miał pewien związek ze sztuką, więc nie mogę go nazwać nieszczęśliwym.
Oprócz tematów twórczego spełnienia i międzypokoleniowej interakcji, reżyser pokazuje wady porządku społecznego. "Stepne" to także obraz transformacji ukraińskiego społeczeństwa z postsowieckiego w europejskie. W swoim filmie reżyserka zastanawia się nad przyszłością i przeszłością nie tylko konkretnej osoby, ale także całego naszego kraju.
- Ten film opowiada o dziedzictwie, zarówno dosłownie, jak i w przenośni. O ludzkim dziedzictwie - co ja, jako człowiek, po sobie zostawiam? O dziedzictwie kulturowym. O dziedzictwie kraju - jakie społeczeństwo budujemy?
Vroda wierzy, że studiowanie własnej historii pomoże pozbyć się sowieckiej spuścizny:
- Wszystkie archiwa powinny zostać otwarte, musimy wiedzieć, co stało się z nami w czasach sowieckich, ponieważ jesteśmy z nimi bardzo związani.
Urodzona buntowniczka
Pragnienie wyjścia poza schematy i niepodążania za nurtem jest dla reżyserki rodzajem stylu życia. Buntowała się od dzieciństwa, które przypadło na przełom lat 80. i 90. W tamtych czasach wszystko, co kreatywne i niezwykłe, prowadziło do społecznego odrzucenia:
- W szkole w Kijowie w latach 90. nie wolno mi było nosić rozpuszczonych włosów. Zawsze musiałam nosić warkocze. A ja się buntowałam - nosiłam legginsy i malowałam usta na brązowo. Musiałam znosić ten system, nie dało się go przezwyciężyć. Nie chciałam się dostosowywać. Musiałam z tym żyć. Porównuję to do chodzenia w ciasnych butach - palce się wyginają, boli, ale jakoś się chodzi.
Marina marzyła o robieniu filmów, ale poszła na studia prawnicze. Rodzice przyszłej reżyserki uważali bowiem kino za coś nieosiągalnego:
- Ludzie, którzy dorastali w systemie sowieckim, nie wiedzą, jak cię wspierać. Wszyscy byli więc bardzo sceptyczni. Mój sąsiad mawiał: "Twój tata nie jest Michałkowem (słynny radziecki i rosyjski reżyser filmowy - red.), gdzie możesz pójść, jesteśmy biedni". I ten nawyk biedy jest prawdziwym nawykiem. Marzenie o sztuce i robienie jej jest luksusem... Więc kino przyszło jako odpowiedź. Mogłem zostać przyjęty na wydział aktorski, ale nie podobało mi się to. Nie byłam gotowa poświęcić temu życia. Nie byłam też gotowa podporządkować się reżyserowi, którego nie lubiłam - to nie mój charakter. Teraz zdaję sobie sprawę, że tak samo jest w reżyserii - wszędzie są kompromisy.
"Mój Boże, dlaczego przyznali jej nagrodę?".
Marina Vroda stała się znana w 2011 roku, kiedy wygrała Festiwal Filmowy w Cannes. Jej film Cross zdobył Złotą Palmę. Był to jej pierwszy poważny projekt po ukończeniu Uniwersytetu w Kijowie zrealizowany z pasji, bez żadnego wsparcia ze strony państwa. Ten krótkometrażowy film, podobnie jak "Stepne", opowiada o sensie życia i transformacji postsowieckiego społeczeństwa. Na pierwszy rzut oka wygląda jak 15 minut lekcji wychowania fizycznego, ale to tylko forma, nie treść.
- "Film metaforycznie pyta, dokąd uciekamy od tej postsowieckiej przeszłości" - mówi Marina. "Podczas gdy wszyscy biegną, bo wszyscy to robią, tylko jedna osoba zatrzymuje się, by pomyśleć: "Dokąd biegniemy?".
Reżyser nazywa ten film wyzwaniem i przygodą:
- Kiedy miałem 28-29 lat, chciałem coś udowodnić tym filmem. Myślałem, że zrobię go za trzy i pół tysiąca euro, i pokażę wszystkim. W rzeczywistości istniały wtedy możliwości i pieniądze, ale po prostu dla mnie nie były dostępne. Gdy ja w czasach studenckich kręciłam na własny koszt, pieniądze z budżetów na filmy rozkradano na potęgę. Irytowała mnie ta kompletna bierność - nikt nie chciał niczego zmieniać. Pomyślałem, że może nie uda mi się zmienić systemu, ale zrobię film artystyczny, a potem pójdę w komercję. Żeby zarobić pieniądze, a nie pozostać artystką kina artystycznego.
Niespodziewany sukces filmu krótkometrażowego nie pozwolił jednak reżyserce zrealizować swoich planów. "Złota Palma" przyniosła jej nie tylko uznanie na arenie międzynarodowej, ale także ostrą krytykę w kraju:
- Chciałam zrobić produkt wysokiej jakości, jakiś przyzwoity serial telewizyjny, zarobić dobre pieniądze i poczuć się pewnie w swoim zawodzie, ale potem odniosłam zwycięstwo na Festiwalu Filmowym w Cannes. Z jednej strony krytykowano mnie, ponieważ niektórzy koledzy uważali, że film nie zasługuje na nagrodę: "Mój Boże, dlaczego dali jej nagrodę?". A kiedy chciałam dostać pracę, słyszałam: "Musisz teraz robić własne filmy". Powiedziałam: "Dobrze, ale czy dacie mi na to pieniądze?". Obiecali mi połowę, ale zasugerowali, żebym poszukała reszty w Europie. Wyjaśnili, że mam trudny charakter, że jestem bardzo skomplikowana i inwestowanie w moją sztukę wiąże się z ryzykiem.
Być sobą
W 2014 roku Marina Vroda przeprowadziła się do Niemiec. Tam otrzymała stypendium naukowe i częściowe finansowanie na film "Stepne". Zdjęcia rozpoczęły się w 2017 roku - z przerwami i zmianami w ekipie - i trwały kilka lat. Przyznaje, że był to trudny okres w jej życiu. W szczególności z powodu ostrej krytyki:
- Mówią, że to ty podjąłeś decyzję o wyjeździe za granicę. Jaki miałem wybór? To był bardzo trudny wybór - albo zniknąć, albo zacząć pić. Wyjazd to była bardzo dobra ucieczka od upokorzenia, jakim było stanie się sławnym, ale bez pieniędzy i pracy. I gdy nikt ci niczego nie oferuje.
Właśnie wtedy ostatni raz wyjechała do Rosji. Było to w 2015 roku. Wówczas Vroda odmówiła przyjęcia nagrody na festiwalu Кіношок, protestując przeciwko bezprawnemu skazaniu ukraińskiego filmowca Olega Sentsova. Na ceremonię zamknięcia przyniosła plakat wspierający kolegę, ale został on zabrany przez ochronę:
- Pojechałam do Rosji, ponieważ myślałem o pewnego rodzaju solidarności z moimi tamtejszymi kolegami. Wciąż wierzyłam, że jest to możliwe.
Myślałam, że moi koledzy czegoś nie rozumieją. Potem zdałam sobie sprawę, że rozumieją wszystko. W tamtym czasie myślałam, i teraz brzmi to bardzo naiwnie, że moim gestem mogę zachęcić rosyjskich kolegów do protestu.
Filmowczyni wspomina, jak kiedyś Rosja przyciągała utalentowanych Ukraińców z różnych dziedzin, w tym ją samą. Jednak Marina Vroda inaczej widziała swoją przyszłość:
- 12 lat temu zaproponowano mi nakręcenie filmu w Rosji. Mogłam się zgodzić, ale zostałabym rosyjską reżyserką. Ale uważałam, że Ukraina to Europa. Jestem jej częścią i buduję ją własnymi rękami.
Film nie pozwala się poddać
Postprodukcja "Stepne" przypadłą na czas rosyjskiej inwazji na pełną skalę. I podobnie jak w 2014 roku, Marina Vroda musiała ponownie opuścić swój rodzinny kraj.
- Kiedy pojechałam po raz pierwszy, w 2014 roku, miałam w kieszeni 500 euro i nic więcej. To szaleństwo, nie radzę nikomu tego robić. Za drugim razem nie chciałam nigdzie jechać, ale słyszałam te eksplozje w Kijowie, widziałam, że mój pies po prostu nie wychodzi spod łóżka, moja mama ma cukrzycę - i myślałam, że apteki zostaną zamknięte.
Ojciec reżyserki nie dał się przekonać do opuszczenia Kijowa. Powiedział, że wszystko skończy się za kilka dni.
- Pozostawienie ojca było dla mnie bardzo nieprzyjemne i bolesne. Najgorsza była myśl, że go nie zobaczę, że coś się stanie. Czułam się, jakbym go porzuciła. Miałam straszne poczucie winy - mówi reżyserka.
Jedyną rzeczą, która powstrzymywała mnie przed poddaniem się, był film - trzeba go było skończyć.
- Powiedziałam sobie, pomyśl o zespole, musimy spłacić nasze długi, musimy skończyć film. To mnie w pewnym stopniu uratowało.
Marina Vroda nie tylko stworzyła "Stepne", ale także zdobyła zawód producentki filmowej. Ostatecznie film został finansowo wsparty przez cztery kraje: Ukrainę, Niemcy, Polskę i Słowację.
Być częścią społeczeństwa w transformacji
Dziś Marina Vroda ma wiele planów. Życie za granicą, międzynarodowe kontakty, znajomość języków i doświadczenie w produkcji pomoże rozwinąć ukraińskie kino - reżyserka jest tego pewna:
Potrafię łączyć ludzi, produkować i wspierać inicjatywy filmowe
Jej własne życie za granicą, doświadczenia ukraińskich kobiet, które zostały zmuszone do wyjazdu za granicę z powodu wojny, opuszczenia kraju, wzięcia odpowiedzialności za swoje dzieci i rodziców oraz nauczenia się życia w nowy sposób, mają stanowić temat kolejnego filmu:
- Mamy pomysł. Roboczy tytuł brzmi teraz tak: "Czy mogę spędzić noc u ciebie?". To jest projekt o tym doświadczeniu naszych kobiet i Europejczyków, którzy nas wszystkich spotkali. Nie mogę jeszcze wiele powiedzieć. Tylko kilka szczegółów: to historia kobiety, która pewnego dnia opuszcza dom tylko z walizką i wraca tam wiele lat później. To film o utracie domu i powrocie do niego, o walce pokolenia, które przyszło na Majdan w 2014 roku, i poszło na wojnę.
Dla Mariny Vrody ważne jest, aby być częścią transformacji naszego społeczeństwa z postsowieckiego na europejskie. Podkreśla, że dziś teraz budowane są filary, które będą wspierać "most" naszej europejskiej przyszłości - i ważne jest, aby mieć czas na ich solidne i prawidłowe ułożenie. Z tymi europejskimi wartościami wolności jednostki, szacunku dla kreatywności i różnorodności oraz zachowania różnorodności kulturowej.
Jaki miałam wybór? Bardzo trudny - albo zniknąć, albo się upić - mówi ukraińska reżyserka, zdobywczyni Złotej Palmy w Cannes
Telefon taty milczy
Ojciec Mariczki Iwaniuk poszedł na wojnę pierwszego dnia - rano 24 lutego 2022 roku. Wcześniej służył w ATO [operacja antyterrorystyczna na wschodzie Ukrainy rozpoczęła się w kwietniu 2014 roku - red.] Kontakt z mężczyzną został natychmiast utracony. Żołnierz 30 Brygady zaginął w pobliżu miejscowości Roty w obwodzie donieckim. Terytorium to jest obecnie okupowane przez Rosję.
- "Tego dnia zaginęło wielu żołnierzy z 30 Brygady", mówi Mariczka, "Mamy czworo dzieci w rodzinie. Najmłodszy brat ma 8 lat. Nadal nie wie, że jego ojciec zaginął. Mówimy, że jego telefon teraz nie działa, więc nie może się skontaktować. To trudne. Co powiesz swojemu młodszemu bratu o zaginionym ojcu? Nic o nim nie wiadomo - czy jest w niewoli, torturowany, czy nie żyje. Nieznane przeraża i zabija każdą rodzinę najbardziej. Dla niektórych trwa to ponad rok, dla innych kilka dni. Ale to wciąż wieczność.
Zwróćcie nam naszych bohaterów
Zaginęło ponad 7 tys. żołnierzy. Są to oficjalne dane na maj 2023 roku. 30 sierpnia, w Międzynarodowym Dniu Zaginionych, ich krewni wzięli udział w pokojowym wiecu w Kijowie. Dołączyły do nich rodziny więźniów cywilnych. Protestujący domagali się powrotu zaginionych i wziętych do niewoli żołnierzy z 30, 58, 53, 25, 56, 28 i innych brygad. W niewoli wciąż pozostaje 130 żołnierzy Gwardii Narodowej, którzy strzegli elektrowni atomowej w Czarnobylu.
Poszukiwanie zaginionych osób jest skomplikowane. Konieczne jest zbieranie informacji o okolicznościach zaginięcia wojskowych dosłownie po kawałku. Rosja utrudnia poszukiwania zaginionych na wszelkie możliwe sposoby. Według ukraińskiego parlamentarnego komisarza ds. praw człowieka, Dmytro Lubinetsa, strona rosyjska odpowiedziała tylko na 5-7 procent ukraińskich wniosków o udzielenie informacji o zaginionych żołnierzach. Ich rodziny i krewni więźniów apelują do organizacji międzynarodowych o pomoc.
- Prosimy, żeby nasi bohaterowie wrócili do domów. Mamy XXI wiek. Jak świat, Czerwony Krzyż i inne organizacje, mogą się temu spokojnie przyglądać? Chcemy zaangażować społeczność międzynarodową, która odwiedzi więzienia i jasno powie, kto jest w niewoli. Nasi bohaterowie są tam torturowani, niszczeni - moralnie i fizycznie" - mówi Mariczka.
Porwany pod domem
Rosja nie zezwala organizacjom międzynarodowym na odwiedzanie miejsc zatrzymań. Uniemożliwia to sporządzenie ich listy. Szczególnie dotkliwy jest problem więźniów cywilnych. Wśród nich jest hiszpański wolontariusz Mario Garcia Calatayud, który został uprowadzony przez rosyjskie wojsko w Chersoniu.
- "Wychodził po "wiecu oporu" (od 1 marca 2022 r., kiedy do miasta wkroczyły wojska rosyjskie, mieszkańcy przez prawie dwa miesiące wychodzili na ulice z hasłami "Chersoń to Ukraina" - red.) i zabrali go dosłownie na progu" - mówi żona Mario, Tetiana Marina. "Zadzwonił do drzwi, poszłam otworzyć, a jego już nie było. Natychmiast zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak. Zaczęłam do niego dzwonić, ale telefon był już wyłączony.
Ostatni raz Tetiana widziała swojego ukochanego 19 marca 2022 roku. Pamięta każdą minutę ostatniej rozmowy:
- Ostatni raz słyszałam jego głos przez telefon 19 marca 2022 r. o 13:51. Miasto było okupowane, nie mogłam nic zrobić. Rosyjskie wojsko zagłuszało komunikację, zagłuszało Internet - nie wiedziałam, komu to zgłosić.
Tetiana zbierała informacje o Mario za pośrednictwem rosyjskich mediów. Od więźniów, którzy zostali odesłani na terytorium Ukrainy, dowiedziała się, że jej mąż przebywał w SIZO (ośrodku zatrzymań) nr 2 w Symferopolu.
Mężczyzna, który przez trzy miesiące dzielił celę z Mario, opowiedział Tetianie o okropnościach, jakich doświadczył hiszpański wolontariusz.
- W Chersoniu torturowano go prądem, ponieważ zauważono, że ma europejską kartę bankową. W tym czasie była ona już zablokowana, ale rosyjskie wojsko o tym nie wiedziało i próbowało zdobyć jego kod PIN.
Już w areszcie mój mąż został pogryziony przez psy, wybito mu zęby i złamano protezę. Stracił dużo na wadze.
75-letni mężczyzna przeszedł w niewoli atak serca.
Nie chciałam stać z boku
Mario Garcia Calatayud przyjechał na Ukrainę w 2014 roku. Był wolontariuszem w Kijowie, a następnie przeniósł się do Chersonia. To właśnie tam poznał Tetianę. Zatrzymali go i torturowali właśnie z powodu wolontariatu:
- Miał wiele informacji z podróży do "szarej strefy" [pojęcie to pojawiło się w 2014 roku po podpisaniu porozumień mińskich. "Szara strefa" to neutralne terytorium po obu stronach linii frontu - red. Miał kontakty z wojskiem. Jeśli pracujesz jako wolontariusz, dostarczasz pomoc humanitarną, musisz znać prawdziwą sytuację na froncie, aby nie zostać przypadkowo zabitym. Gdy Rosjanie zobaczyli kontakty, które miał Mario w telefonie myśleli, że schwytali kogoś ważnego.
Krymskie media pisały o nim jako o bojowniku. Jednak nigdy nie trzymał broni w ręku w Ukrainie.
W Hiszpanii Mario miał własny dom, samochód i pracę. Przeszedł na wcześniejszą emeryturę i przyjechał na Ukrainę bez znajomości języka i kontaktów. Jego rodzina w Hiszpanii ucierpiała w wyniku wojny domowej. Mężczyzna żył z tym bólem przez całe życie i z jego powodu postanowił wesprzeć walczącą Ukrainę.
Przez długi czas Rosja nie potwierdzała, że przetrzymuje obywatela Hiszpanii. Nadal nie ma go na liście więźniów. Tetiana próbuje nagłośnić historię Mario. Żyje nadzieją, że wróci.
- "Rosja musi wiedzieć, że walczymy o swoich bohaterów " - podkreśla kobieta.
27 тисяч цивільних бранців
Oleksandr Zariwnyj jest szefem Związku Weteranów ATO w obwodzie chersońskim. Dziś trzymają go w ośrodku zatrzymań nr 2 w Symferopolu. Mężczyzna został uprowadzony 17 marca 2022 r. ze swojego domu w Oleszkach. Rosjanie przetrzymywali Zariwnego w areszcie śledczym w Chersoniu ok. cztery tygodnie. Następnie został przeniesiony na tymczasowo zaanektowany Krym. Mężczyzna jest oskarżony o szpiegostwo.
Oleksandr jest jednym z 27 000 cywilnych zakładników przetrzymywanych przez Rosję. Poinformował o tym komisarz ukraińskiego parlamentu ds. praw człowieka Dmytro Lubinets. Szef wywiadu obronnego Ukrainy Kyryło Budanow zauważył, że Ukraina przetrzymuje znacznie mniej jeńców niż Rosja. Na początku wielkiej wojny Rosjanie wzięli wielu zakładników, w tym personel wojskowy i cywilów, w tym kobiety i dzieci.
Krewni w niewoli: instrukcja krok po kroku
Jeśli Twój krewny lub znajomy zaginął lub został schwytany:
1) Skontaktuj się z jednostką wojskową lub terytorialnym centrum rekrutacyjnym, w którym zmobilizowano Twoją ukochaną osobę. Powinny one potwierdzić lub zaprzeczyć statusowi żołnierza (jeńca wojennego lub osoby zaginionej).
2) Złóż skargę do policji krajowej lub wysłać wiadomość e-mail na adres rozshuk_znyklyh@police.gov.ua Infolinia: (0894) 200-18-67 lub 0 800 212 151.
3) Złóż wniosek o poszukiwanie w Biurze Komisarza ds. Osób Zaginionych w Szczególnych Okolicznościach. Numery telefonów: 0-800-339-247 lub +38(095)-896-04-21 (dla połączeń z zagranicy przez Viber, WhatsApp, Signal), e-mail dla zapytań war2022people@gmail.com.
4) Skontaktuj się ze Wspólnym Centrum Poszukiwań i Uwalniania Jeńców Wojennych przy SSU Telefon: +38 (067) 650-83-32; +38 (098) 087-36-01; e-mail: united.centre.ssu@gmail.com
5) Pozostaw informacje o zaginionej lub schwytanej osobie Międzynarodowemu Komitetowi Czerwonego Krzyża. Numery telefonów: +41 22 730 3600 lub +380 800 300 155. E-mail: ctabureau@icrc.org.
6) Kontakt z Narodowym Biurem Informacyjnym, które zbiera informacje o obywatelach Ukrainy poszkodowanych w wyniku agresji zbrojnej (jeńcy wojenni, zatrzymani cywile, zakładnicy pod kontrolą Federacji Rosyjskiej, osoby zaginione). Całodobowa infolinia: 1648 lub +38 (044) 287-81-65, strona internetowa: https://nib.gov.ua
Jeśli osoba cywilna zaginie lub zostanie wzięta do niewoli, należy skontaktować się ze wszystkimi wyżej wymienionymi organizacjami, oprócz jednostki wojskowej.
"Niepewność zabija każdą rodzinę. Dla niektórych trwa ponad rok, dla innych - kilka dni. Ale to zawsze wieczność" - mówi córka zaginionego ukraińskiego obrońcy
Hanna Kryvolap urodziła się w Kijowie w rodzinie znanych artystów. Jej obrazy urzekają kolorami i motywami. Tworzy głównie prace z gatunku współczesnego pejzażu, a jej wystawy gromadzą publiczność daleko poza granicami kraju. Artystka opowiedziała Sestrom o tym, jak przełożyć tradycje na język sztuki współczesnej, o znaczeniu koloru i znaczeniu kultury w dzisiejszych czasach, a także o życiu na Bałkanach i o tym, dlaczego Kijów jest kluczowy dla jej twórczości.
Ostatnia seria prac artysty obejmuje Kijów, Charków, Lwów i Dniepr. Hanna tworzyła te obrazy zimą. Potem rosyjskie bombardowania pozostawiły miasta bez elektryczności. Ulice tonęły w ciemnościach. Artystka nazwała je nawet "trochę romantycznymi". Tak było w jej dzieciństwie, kiedy ukraińska stolica nie była oślepiona światłami. Pomysł na nową serię prac zrodził się podczas spaceru po Kijowie. Pierwszym obrazem było "Zejście Andrzeja".
Ta ciemność zniknie
Następna praca to panorama Kijowa Podola pogrążonego w ciemnościach. Ciemne domy i ulice, tylko reflektory oświetlają drogę. Kijów znajduje się w wielu pracach artysty. Dla niej jest to rodzinne i święte miasto, źródło inspiracji i pomysłów.
Kolejnym tworem jest Ławra na tle czarnego nieba. Początkowo artysta chciał, aby wszystko było ciemne, bez jasnych plam. Ale w trakcie pracy pojawiają się inne pomysły, które prowadzą - tak pojawił się jasny zarys.
"Widzę nadzieję w tych jasnych akcentach. Okej, teraz jest ciemno, teraz jest trochę strasznie i zimno. Ale to się skończy. Oto jest - trochę dalej jest już światło - mówi Hanna.
Idąc ciemnymi ulicami, starałam się uchwycić moje uczucia, mając nadzieję, że Ukraińcy nie będą musieli ponownie przechodzić przez takie chwile. Teraz to tylko wspomnienie, zapis faktu. Ale nawet w mrocznych i trudnych czasach artystka pozostawiała miejsce na nadzieję.
"Zawsze staram się projektować coś pozytywnego. Światło jest o nadziei, o tym, co stanie się po tym wszystkim, co jest ciemne, po ruinach.
Ludzie potrzebują sztuki. Zwłaszcza w czasach wojny.
Po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na pełną skalę Hanna nie była w stanie od razu podnieść pędzla. Nastąpiło otępienie. W ciągu zaledwie kilku miesięcy artystka zaczęła malować portrety ludzi:
"Przyjaciel powiedział mi o jednym dowódcy batalionu. O jego oddaniu. Zmarł. Byłam pod wielkim wrażeniem tej historii i namalowałam obraz.
Potem były portrety przyjaciół. Wielu artystów ze świty Hanny Kryvolap znalazło się na wojnie. Było poczucie, że te portrety są potrzebne. Jako wdzięczność za to, co robią.
Podczas inwazji na pełną skalę wzrosło zapotrzebowanie ludzi na sztukę, a wielu Ukraińców chodzi na wystawy.
"Sztuka jest bardzo potężnym zasobem", podkreśla Hanna.
Jest pewna, że teraz jest dobry czas dla młodych artystów, aby się wykazać. Muzea przeniosły swoje główne zbiory do magazynów, więc jest wolne miejsce na wystawy współczesnych artystów.
Wzrosło również zainteresowanie sztuką ukraińską za granicą. Chociaż, jak zauważa artystka, istnieje silne przesycenie. A to ze względu na czasami dość wątpliwą jakość wystaw ukraińskich autorów. Być może na poziomie państwowym zainteresowanie to można przekształcić w prezentację Ukrainy na najwyższym poziomie. Jednak państwo nie jest teraz na poziomie sztuki. Wojna trwa. Ale nawet wcześniej, zauważa Kryvolap, wsparcie państwa dla sztuki współczesnej pozostawiało wiele do życzenia. W szczególności na Ukrainie nie ma państwowego muzeum sztuki współczesnej
"Rząd powinien się tym zająć, ponieważ nawet małe kraje, takie jak Czarnogóra i Słowenia, mają je. A to jest niezwykle ważne dla kraju – mówi Hanna.
Wszyscy przechodzą te same testy
Pewnego razu, dzięki pracy byłego męża, Hanna wylądowała na Bałkanach. Dlatego doskonale rozumie kobiety, które opuściły kraj z powodu wojny i próbują odnaleźć się za granicą:
- To było bardzo trudne, szczerze mówiąc, nie można było znaleźć dla siebie miejsca. Na Ukrainie właśnie odbywał się Majdan. Nie było mnie tam i to sprawiło, że było mi jeszcze gorzej. Wszystkie trudne wydarzenia, moim zdaniem, są łatwiejsze do przeżycia w kraju niż poza nim. Za granicą wciąż istnieje poczucie winy, że nie jesteś we własnym kraju i nie doświadczasz wszystkiego na własnej skórze.
Mieszkańcy Bośni i Hercegowiny doskonale zdają sobie sprawę z tego, czym jest wojna.
— Mieszkałam w Sarajewie. To miasto najbardziej ucierpiało podczas wojny w latach 90-tych. Ludzie, którzy to przeżyli, nawet dzieci, które miały wtedy 12 lat, wciąż o tym mówią. Mają ogromną traumę na całe życie – mówi Hanna.
Bośniacy zawsze mówili, że kochają Ukraińców, ponieważ byli siłami pokojowymi. A w Czarnogórze sytuacja jest inna: miejscowi powiedzieli, że Ukraina i Rosja są takie same:
"To było dla mnie niezrozumiałe. Odpowiedziałam wtedy dość ironicznie, mówiąc, że wszyscy jesteście tacy sami, wy i Albańczycy. Mieli straszną reakcję.
Napięcia w społeczeństwie utrzymują się: podczas gdy Serbowie patrzą w stronę Rosji, inne kraje bałkańskie spoglądają na Zachód.
Jak wstążki na moście
Для Ганни Криволап важливо шукати ідеї, пов'язані з національною ідентичністю. Цим темам присвячені серії «Стрічки», «Криниці», «Мозаїки», триває робота над великою серією «Динаміка галицького бароко».
Ганна переосмислює та передає мовою сучасного мистецтва українські традиції. Наприклад, стрічки, які зустрічаються у багатьох українських обрядах.
- Widziałem wstążki na moście niedaleko miejsca, gdzie mieszkała moja babcia. Zawsze wiązano je tam na szczęście. Patrzyłam na nie bardzo długo. Przyciągały mnie nie tylko wizualnie, swoimi kolorami. Ale także ze względu na dramatyzm: wstążki poruszały się - niektóre zostały zerwane przez wiatr, inne pozostały. A wszystko to działo się na tle tak stabilnego krajobrazu - wiecznego. Tak jak ludzkie życie. I to właśnie staram się przekazać. Szukam dramatycznych momentów, radosnych chwil. Szukam dramatyzmu w każdym obrazie z osobna" - dzieli się artysta
Ale to wszystko nie wydarzyłoby się bez osoby, która wspiera i pomaga Annie przetrwać trudne czasy. To jej mąż Maksym Vityk. Przez ponad 20 lat mieszkał w Stanach Zjednoczonych, ale wrócił na Ukrainę, szukając i rozwijając złoża gazu. Jednak prawdziwym powołaniem Maksyma jest rysowanie. Twórcza symbioza obu artystów zawarta jest w obrazach Hanny i Maksyma.
Artystka pracuje w technice płótna/oleju. Były też eksperymenty - nawet siatka z metalem. Jednak głównym środkiem wyrazu jest zawsze kolor:
"Mogę przekazać wszystko za pomocą koloru. Dla mnie jest to środek wyrażania stanu psychicznego, przekazywania emocji, obrazów.
W pracach Hanny kolor nie ma stabilnych skojarzeń. Czerń nie zawsze oznacza smutek, a czerwień miłość. Odcienie, kombinacje kolorów i dopasowanie skali odgrywają ważną rolę. Pytam, jakiego koloru użyłaby Hanna do przedstawienia wojny? Byłby to pewien odcień czerwieni. Jednocześnie artystka widzi zwycięstwo w błękicie.
Zdjęcie z archiwum Hanny Kryvolap
"W świetle chodzi o nadzieję. Oto, co stanie się po zmroku" – mówi artystka Hanna Kryvolap
W tym roku najmłodsza córka Iwanny Kłympusz-Cyncadze, przewodniczącej Komitetu Rady Najwyższej ds. Integracji Ukrainy z Unią Europejską ukończyła szkołę średnią i rozpoczęła studia za granicą. Tak jak kiedyś jej matka. W ekskluzywnym wywiadzie dla "Sestr", posłanka do parlamentu VIII i IX kadencji, wicepremierka ds. integracji europejskiej i euroatlantyckiej (2016-2019) opowiedziała nam, gdzie jej najmłodsza córka widzi swoją przyszłość, jak Ukraina powinna walczyć o sprowadzenie Ukraińców z Europy do domu i jaką drogę muszą obrać Ukraińcy, aby stać się pełnoprawnymi członkami Unii Europejskiej i NATO
Tatiana Litwinova-Mykalenok: Jak się Pani czuje? Wojna na pełną skalę trwa, a zmęczenie narasta.
Iwanna Kłampusz-Cyncadze: To prawda.
У всіх, хто працює в Україні, хто тут живе, намагається боротися, — є втома і виснаження. Певно, спрацьовує такий внутрішній самозахист від тієї кількості болю, який накопичується.
TLM: Zwykły Ukrainiec wciąż ma więcej opcji, by jakoś się przestawić. Na przykład konsumować mniej wiadomości. Wymagania wobec posłów są inne. I nawet podstawowe wakacje, których ludzie potrzebują również w czasach wojny, mogą zostać potępione. Jak Pani spędza wakacje?
ICC: Staram się spędzać czas z rodziną. Ciągle marzę o wyjeździe na kilka dni na Zakarpacie, ale jakoś nie wychodzi. Mam tam miejsca, z których czerpię siłę, dom dziadka, jest drewniany próg, na którym można usiąść i popatrzeć na góry, nabrać sił... Każdy pewnie ma jakieś miejsca, które dają mu dodatkową inspirację, szansę wyprostowania pleców i pójścia dalej z większą pewnością siebie.
[Dziadek Iwanny Kłympusz-Cyncadze pochodził ze wsi Jasinia na Zakarpaciu. Dmytro Kłympusz był naczelnym dowódcą Karpackiej Siczy, sił zbrojnych niepodległego państwa ukraińskiego Ukrainy Karpackiej w latach 1938-1939. Był wielokrotnie aresztowany w ZSRR i spędził wiele lat w obozach stalinowskich za "działalność antyradziecką".]
TLM: Pani najmłodsza córka ukończyła w tym roku szkołę w Kijowie i rozpoczęła studia za granicą. Jak wybraliście instytucję edukacyjną - czy była to jej decyzja, czy wspólna decyzja rodziny?
ICC: Tak, będzie studiować za granicą. Dzięki temu będę wyjeżdżać spokojniejsza w podróże służbowe. Najtrudniejszą rzeczą w podróżach za granicę jest to, że kiedy na Ukrainie panuje niepokój, a ty jesteś poza nią, jest w tobie niepokój. Jeśli jesteś tutaj masz wyobrażenie, że nie jest tak straszne, że jakoś nad tym panujesz.
TLM: Masz poczucie kontroli
ICC: Tak. Przynajmniej możesz zadzwonić do swoich córek i zapytać, czy pobiegły do metra lub schroniska. Dzięki temu, że moja córka będzie studiować za granicą, lepiej skupię się na pracy. Ale nie mogę powiedzieć, że moja młodsza córka chce wyjechać za granicę. Dlatego to wspólna decyzja. Jest zdeterminowana, aby wiele się nauczyć dla przyszłego rozwoju Ukrainy
TLM: Miała Pani podobne doświadczenie: studiowała Pani za granicą, a potem wróciła do Ukrainy.
ICC: Dużo mieszkałam i studiowałam za granicą. Zawsze żartowałam, że jestem jak bumerang: zawsze wracam na Ukrainę. Tak się złożyło, że mój mąż nie jest etnicznym Ukraińcem, co pokazuje moje nazwisko. Nawiasem mówiąc, nie jest nawet obywatelem Ukrainy. W pewnym momencie zgłosił się na ochotnika do walki o Gruzję i zakończył wojnę jako dowódca batalionu. Ważne jest dla niego posiadanie obywatelstwa kraju, za który walczył. Minęło 17 lat, odkąd wróciliśmy z życia za granicą - w Ameryce i Gruzji. Jestem więc bardzo wdzięczny, że powiedział: "To jest nasz dom, będziemy go bronić. Nie mamy innego wyjścia".
Mam nadzieję, że moje dziewczyny będą budować Ukrainę, której nie będziemy musieli bronić. Naprawdę chcę, aby w przyszłości nie musiały bronić naszego kraju.
Nawiasem mówiąc, moja młodsza córka będzie studiować nauki o konfliktach i stosunki międzynarodowe. To, co dzieje się na Ukrainie, całkowicie podyktowało jej wybór, aby była przydatna w przyszłości
TLM: Miliony Ukraińców opuściły Ukrainę z powodu wojny. Wielu z nich zintegrowało się z innymi społeczeństwami, a ich powrót do domu, nawet po zakończeniu działań wojennych, stoi już pod znakiem zapytania. Kiedy powinniśmy myśleć o powrocie Ukraińców do domu - teraz, a może po zwycięstwie? Jaka powinna być polityka państwa w tej kwestii?
ICC: To jedno z najważniejszych zadań stojących przed państwem: stworzenie Ukraińcom atrakcyjnych warunków do powrotu do domu. To niezwykle bolesna historia. Ty i ja rozumiemy, że im dłużej rodziny z dziećmi przebywają za granicą (a dzieci będą uczyć się w zagranicznych szkołach już drugi rok akademicki), tym bardziej przystosowują się do innych społeczeństw. Będą miały nowe perspektywy, które mogą wydawać się znacznie bardziej atrakcyjne niż powrót do domu i odbudowa zranionej, na wpół zniszczonej Ukrainy. Stworzenie ekonomicznych, prawnych i edukacyjnych warunków, by Ukraińcy mogli wrócić do domu jest ważnym zadaniem. Kiedy mówimy o odbudowie kraju, myślę głównie o ludziach.
TLM: Ale odpływ ludzi za granicę to nie tylko problem dla Ukrainy, to także problem dla krajów, które już są częścią UE. Na przykład Rumunia i Bułgaria straciły miliony wykwalifikowanych pracowników
ICC: Toczy się walka o zasoby ludzkie. Musimy tylko mieć warunki, które pozwolą nam być konkurencyjnymi w tej walce, a nie tylko mówić: "To problem wszystkich krajów, które przystąpiły do Unii Europejskiej". Rzeczywiście, mieliśmy do czynienia z ogromną falą migracji, która następnie ustabilizowała się, a niektórzy ludzie wrócili. Musimy zrozumieć, że istnieje celowa polityka innych krajów, które kierują się swoimi interesami narodowymi i interesami swojej gospodarki. Kiedy widzą profesjonalistów, którzy potrafią się zaadoptować do nowych warunków, zachęcają ich do pozostania w swoim kraju.
To bardzo delikatna kwestia
Być może powinniśmy zastanowić się nad liczbą obywateli Ukrainy, dla których nasza gospodarka powinna być zaprojektowana. I jak ją zmienić, gdy populacja znacznie się zmieni?
Myślę, że w tej chwili społeczeństwo po prostu nie jest gotowe na dyskusję o tym, czy jesteśmy gotowi na przyjęcie migrantów. Czeka nas jednak trudna rozmowa i trudne decyzje.
TLM: Proszę nam opowiedzieć o swojej obecnej pracy w Komisji Integracji Ukrainy z Unią Europejską: co jest Pani obecnym priorytetem.
ICC: Po uzyskaniu statusu kandydata [w czerwcu 2022 r. przywódcy 27 państw członkowskich UE podjęli decyzję o przyznaniu Ukrainie statusu kandydata do członkostwa w Unii Europejskiej - red.] czeka nas praca wewnętrzna: analiza ukraińskiego ustawodawstwa pod kątem zgodności z prawem UE. Drugim głównym elementem naszej pracy są stosunki międzynarodowe i nasze działania rzecznicze z przedstawicielami instytucji europejskich, Parlamentu Europejskiego, a także z przedstawicielami parlamentów krajowych, think-tanków, rządów państw członkowskich Unii Europejskiej i Sojuszu Północnoatlantyckiego. Jestem dumny z tego, co zrobiliśmy w tym czasie, aby w jak największym stopniu promować interesy Ukrainy na arenie międzynarodowej
TLM: Czy nasi międzynarodowi partnerzy śledzą naszą politykę wewnętrzną i jak może to wpłynąć na ich wsparcie dla Ukrainy?
ICC: Bardzo pomaga nam to, że nasze kraje partnerskie postrzegają Ukrainę jako jedną pięść, która walczy z zewnętrzną agresją. W Radzie Najwyższej nie ma sporu, co do potrzeby zapewnienia Ukrainie dodatkowej pomocy wojskowej lub stymulowania polityki sankcji wobec Rosji, ani co do wizji, że musimy pokonać wroga, żeby Ukraina miała przyszłość i zbliżała się do Unii Europejskiej.
Jednak ci, którzy uważnie obserwują Ukrainę, coraz częściej kwestionują zakres, w jakim władze, pod osłoną stanu wojennego, ograniczają prawa demokratyczne, bywa, że w sposób nieuzasadniony.
Mówimy o braku przejrzystości, zamkniętych procedurach, braku prawdziwej kontroli parlamentarnej, braku prawdziwej równowagi sił, braku odpowiedzialności. Nawet przedstawiciele gabinetu ministrów nie przychodzą do parlamentu - nie mamy godzin pytań do rządu. I nasi partnerzy to wszystko zauważają.
TLM: Wspomnieliśmy już o umowie stowarzyszeniowej między Ukrainą a UE. Nasi partnerzy monitorują realizacją siedmiu "zadań domowych". W ubiegłym roku Unia Europejska zidentyfikowała siedem rekomendacji, których wdrożenie jest niezbędne do rozpoczęcia negocjacji w sprawie członkostwa Ukrainy w UE: reforma Trybunału Konstytucyjnego; kontynuacja reformy sądownictwa; przeciw Korupcji; walka z praniem pieniędzy; deoligarchizacja, harmonizacja prawodawstwa audiowizualnego z prawodawstwem europejskim; zmiany w ustawodawstwie dotyczącym mniejszości narodowych. Za który z nich otrzymamy najgorszą ocenę?
CIC: Oczekiwaliśmy raportu okresowego od Komisji Europejskiej na temat tego, jak spełniliśmy te warunki. A my, deputowani ludowi, przyjęliśmy projekty ustaw w pierwszym czytaniu, aby uzyskać lepsze oceny. Po opublikowaniu tego raportu widzimy, że istnieje pewna mobilizacja na poziomie Rady Najwyższej i rządu, aby podciągnąć, powiedzmy, ogony pięciu warunków, które pozostają niespełnione. [Ukraina] spełniła dwa z siedmiu warunków niezbędnych do rozpoczęcia negocjacji w sprawie członkostwa w UE. Są one związane z reformą sądownictwa i ustawodawstwem medialnym. Przyjęliśmy ustawę o innym podejściu do wyboru sędziów Sądu Konstytucyjnego za drugim podejściem
Istnieje kilka projektów ustaw, które są niezwykle ważne z punktu widzenia walki z korupcją. W pierwszym czytaniu Rada Najwyższa przyjęła ustawę o przywróceniu deklaracji, która jest obecnie przygotowywana do drugiego czytania. Poza tym musimy wzmocnić niezależność Specjalistycznej Prokuratury Antykorupcyjnej i NABU, a wszystkie te kwestie odnoszą się do komponentu antykorupcyjnego
Pod koniec października zostanie opublikowana ogólna analiza krajów, które mają status kandydata lub są w trakcie rozmów. Uzyskanie pozytywnej oceny jest niezwykle ważne, aby Rada Europejska mogła podjąć decyzję o rozpoczęciu negocjacji w sprawie członkostwa Ukrainy w tym roku
Od tego momentu będzie to zależało od stanowiska każdego z 27 państw członkowskich. Gdybyśmy wypełnili nasze zadanie w 120%, żaden z członków Unii Europejskiej nie miałby powodu, aby utrudniać podjęcie tej decyzji politycznej pod koniec roku.
TLM: Korupcja jest bardzo bolesna dla naszego społeczeństwa. Są też skandale korupcyjne w wojsku. Czego zabrakło, by wprowadzić jakieś zabezpieczenia?
ICC: Z przyjemnością mogę powiedzieć, że dzięki procedurom i zasadom naszych partnerów udało nam się zapewnić rzeczywistą kontrolę nad całą bronią, która pochodzi od naszych partnerów. Udało nam się zapewnić, że korupcja nie dotyczy tego obszaru. Jest to dla nas niezwykle ważne, ponieważ każdy skandal w tym obszarze...
TLM: Zachwiałoby Pani wiarą?
ICC: Zachwiana wiara to mało powiedziane. Dałoby to argumenty wszystkim tym, którzy już są przeciwni kontynuowaniu lub zwiększaniu pomocy dla Ukrainy. Jest to więc pozytywna rzecz. Negatywną stroną jest to, co robimy z naszymi pieniędzmi. A nasze środki budżetowe składają się w 40 procentach z podatków i w 60 procentach z pożyczek od naszych partnerów. Te 40 procent możemy wydać na bezpieczeństwo i obronę. A tutaj, w obszarze zamówień wojskowych, mamy skandal za skandalem
TLM: Wszystko zależy od realizacji reform.
ICC: Wszystko zależy od tego, czy reformy naprawdę będą miały miejsce. Bo na sloganach daleko się nie zajedzie. Slogany pomagają na pewnym etapie, a potem zaczyna się ciężka praca, która nie jest tak atrakcyjna dla komunikacji. Jako obywatele zdajemy sobie sprawę z tego, jak trudna, wyczerpująca i krwawa jest nasza walka z wrogiem zewnętrznym. Ale musimy również zrozumieć, że wymaga to wewnętrznej transformacji, uczciwej wizji, uczciwego spojrzenia na siebie w lustrze, abyśmy nie musieli wbijać spojrzenia zawstydzeni w ziemię. Wszystko powinno działać tak, abyśmy lubili siebie - jako kraj i jako naród.
TLM: Czy pomimo wszystkich problemów i wyzwań, o których rozmawialiśmy, przystąpienie Ukrainy do UE i NATO jest tylko kwestią czasu?
ICC: Nie widzę naszej przyszłości poza tymi instytucjami. Wierzę, że trwały i stabilny pokój na kontynencie europejskim jest możliwy tylko wtedy, gdy Ukraina stanie się członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego. Dlatego musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby dołączyć do NATO i UE. Dla nas jest to okazja do podzielenia się z naszymi kolegami zasadami, które umożliwią każdemu spełnienie się, poczucie bezpieczeństwa i życie w sprawiedliwym społeczeństwie. Ukraińcy na to zasługują. Dlatego jestem przekonany, że to tylko kwestia czasu, ale chciałbym, aby nie był on długi. Jednak kiedy próbujemy odpowiedzieć na pytanie "kiedy?", powinniśmy unikać samooszukiwania się w postaci "za dwa lata staniemy się pełnoprawnym członkiem Unii Europejskiej"
Szanse naszego przystąpienia do Unii Europejskiej w dużej mierze zależą od tego, czy poradzimy sobie z takim zreformowaniem kraju, żeby zapobiegać korupcji - mówi szefowa parlamentarnego komitetu ds. integracji Ukrainy z
Skontaktuj się z redakcją
Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.