Witalij Portnikow
Ukraiński publicysta, pisarz i znany dziennikarz, który od ponad 30 lat pracuje w demokratycznych mediach Europy Środkowo-Wschodniej. Jest autorem setek artykułów analitycznych w mediach ukraińskich, białoruskich, polskich, rosyjskich, izraelskich i bałtyckich. Jest prezenterem na kanale Espresso TV, ma własny kanał na YouTube i współpracuje z ukraińskimi i rosyjskimi serwisami Radia Wolna Europa. Prowadzi program "Drogi do wolności", poświęcony Ukrainie po Majdanie i przestrzeni poradzieckiej. Jest ona obecnie nadawana ze Lwowa jako wspólny projekt Radia Wolna Europa, "Nastojaszczeje Wriemia" i kanału Espresso TV.
Publikacje
Jest coś symbolicznego w fakcie, że przywódcy UE zbierają się w Budapeszcie na nadzwyczajnym szczycie Unii Europejskiej poświęconym, obok sytuacji w Ukrainie, także zwycięstwu Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA.
Jeszcze wczoraj Viktor Orban mógł być uważany za postać marginalną, której przewodniczenie węgierskiej prezydencji w UE należało po prostu przeczekać, jak przeziębienie. Dziś jednak niemal każdy europejski przywódca marzy o tym, by zostać „zarażonym” przez Orbana. W końcu węgierski premier jest chyba jedynym spośród nich, który regularnie prywatnie spotyka się z Trumpem. I zdecydowanie jest jedynym, z którym Trump entuzjastycznie spotyka się na wiecach wyborczych. Bo trumpowa wizja Europy ma twarz Orbana.
Można oczywiście zignorować ten obraz, ale prezydentury Trumpa nie da się przeczekać, jak przeziębienia
Na powrót byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych do Białego Domu również trzeba będzie zareagować, ponieważ powrót ten oznacza prawdziwy triumf trumpizmu jako nowej ideologii amerykańskiej prawicy (lub, jeśli użyjemy europejskich standardów, skrajnej prawicy).
W tej ideologii nie ma zbyt wiele miejsca na euroatlantycką solidarność i wspólne wartości demokratyczne. 5 listopada konfrontacja między demokracjami i dyktaturami, która definiuje naszą przyszłość, nabrała nowego wymiaru. Są demokracje. Są dyktatury. I jest jeszcze Donald Trump, który został wybrany na prezydenta przez wyborców najsilniejszej demokracji świata i który najwyraźniej nie wierzy, że obrona demokracji jest ważną misją Ameryki zarówno w polityce wewnętrznej, jak zagranicznej.
Europejczycy mają w tej sytuacji dwie opcje.
Pierwszą jest uświadomienie sobie malejącej roli Stanów Zjednoczonych jako głównego mocarstwa w demokratycznym świecie i gwaranta bezpieczeństwa powojennej Europy oraz zastanowienie się nad własną rolą. Wielu polityków na kontynencie już o tym mówi. Polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski wezwał Europejczyków do wzięcia większej odpowiedzialności za własne bezpieczeństwo. Podobnie zrobił francuski minister ds. europejskich Benjamin Haddad, który wezwał Europejczyków do uznania, że nie mogą już dłużej polegać na kaprysach amerykańskiej polityki, nawołując do poważniejszej europejskiej współpracy obronnej. „Koniec historii” dobiegł końca, powiedział sarkastycznie francuski minister.
Jest jednak inny sposób na przetrwanie: stać się „trumpistami”, by utrzymać uwagę i szacunek Trumpa. Dlatego w środowisku skrajnie prawicowych partii w Europie można zaobserwować entuzjazm wobec zwycięstwa byłego i przyszłego prezydenta USA
Oczywiście nie chodzi tu tylko o Orbana. Wystarczy spojrzeć na posty liderów skrajnie prawicowych partii politycznych w mediach społecznościowych, by zrozumieć, jak wielkie jest wśród nich poczucie zwycięstwa. Skrajna prawica wzmocniła już swoją pozycję zarówno w Parlamencie Europejskim, jak w parlamentach krajowych. Prawicowe partie w Holandii, Austrii czy we Włoszech wygrywają wybory, tworzą rządy i przewodzą swoim parlamentom... Jeszcze przed zwycięstwem Trumpa można było mówić o ich rosnącej roli. Teraz, gdy jedna z nich triumfalnie – bo to jest triumfalne zwycięstwo – wygrała wybory w Stanach Zjednoczonych, prawicowcy mają nadzieję, że europejscy wyborcy, przestraszeni wizją rozwodu z Ameryką, sami wprowadzą ich na salony władzy.
Ponadto skrajnie prawicowi politycy mogą nie tylko zadowolić Trumpa, ale także robić rzeczy, których „tradycyjni” liberałowie czy konserwatyści nie chcą już robić. Mogą zawrzeć układ z Władimirem Putinem.
5 listopada konfrontacja między demokracjami a dyktaturami, która definiuje naszą przyszłość, nabrała nowego wymiaru. Są demokracje. Są dyktatury. Jest też Donald Trump, który został wybrany na prezydenta przez wyborców najsilniejszej demokracji świata
Zaabsorbowani atakiem Rosji na Ukrainę zapomnieliśmy już, że Kreml jest w stanie wywierać wpływ polityczny na byłe republiki radzieckie – i chętnie korzysta z tego narzędzia. W rzeczywistości Putin potrzebował wojny przeciwko Ukrainie właśnie dlatego, że nie mógł przekształcić sąsiedniego państwa w moskiewską prowincję za pomocą środków politycznych. Uznał, że siła może być skuteczniejszym narzędziem niż propaganda i przekupywanie wyborców.
Spójrzmy na Mołdawię i Gruzję. W pierwszym z tych krajów za tydzień odbędzie się II tura wyborów prezydenckich, a w drugim wybory parlamentarne będą w najbliższą sobotę. Zobaczymy, jak wiele wysiłku Moskwa wkłada w przekształcenie tych krajów w swoich satelitów. Warto zauważyć, że Mołdawia i Gruzja są jednymi z niewielu byłych republik radzieckich, w których dochodziło do demokratycznych zmian rządu i wolnych wyborów – poza nimi na tej liście są jeszcze tylko przedwojenna Ukraina, Armenia i częściowo Kirgistan.
Teraz to, co powinno być oznaką siły i szczepionką przeciwko wpływom autokracji, staje się narzędziem manipulacji
W Mołdawii Kreml przeznaczał znaczne środki na wspieranie otwarcie prorosyjskich sił, które organizowały nawet swoje kongresy w Moskwie. Co prawda zwolennicy zbiegłego biznesmena Ilana Shora nie mieli szans na wygranie wyborów w Mołdawii, ale odegrali rolę czyścicieli przedpola, podważając wiarygodność prezydent Mai Sandu, torując drogę prorosyjskiemu kandydatowi socjalistów Alexandrowi Stoianoglo i niemal wykolejając proeuropejskie referendum. W Gruzji Moskwa celowo gra wspólnie z Bidziną Iwaniszwilim i rządem Gruzińskiego Marzenia, licząc nie tyle na ich triumf, ile na destabilizację i marginalizację Gruzji po wyborach. Podważy to bowiem europejskie i euroatlantyckie perspektywy tego kraju na wiele lat.
Rosja nie jest już taka, jak kiedyś. Chiny również nauczyły się wykorzystywać mechanizmy demokratyczne, by pomagać politykom, którzy chcą współpracować z Pekinem. Gdy Mohamed Muizzu wygrał wybory prezydenckie na Malediwach, natychmiast ogłosił zakończenie współpracy wojskowej z Indiami. Był to znaczący sukces Chin. Teraz Pekin stał się beneficjentem kryzysu gospodarczego na Sri Lance, w wyniku którego nowym prezydentem tego tradycyjnie zorientowanego na Indie kraju został lewicowiec Anura Kumara Dissanayake. Dodajmy do tego rewolucję studencką w Bangladeszu, która doprowadziła do upadku autorytarnego, ale proindyjskiego rządu Sheikh Hasiny. Można powiedzieć: szach mat!
Podczas gdy my obserwujemy rosyjskie wojska posuwające się naprzód przez ukraińską ziemię i próbujemy zrozumieć, czy Chiny zaatakują Tajwan, Władimir Putin i Xi Jinping wzmacniają wpływy swoich krajów w pobliżu ich granic bez żadnych wojen i skutecznie blokują możliwości swoich konkurentów – Zachodu i Indii. Demokracjom bardzo trudno bronić się przed atakami autokracji w obliczu nowych technologii informacyjnych, przygnębienia, strachu i nierozumienia nowych wyzwań przez „zbiorowy Zachód”. To dlatego Rosja i Chiny tak umiejętnie grają czarnymi figurami na cudzych planszach.
Podczas gdy my obserwujemy rosyjskie wojska posuwające się naprzód przez ukraińską ziemię i próbujemy zrozumieć, czy Chiny zaatakują Tajwan, Putin i Xi Jinping wzmacniają wpływy swoich krajów w pobliżu ich granic i blokują możliwości swoich konkurentów – Zachodu i Indii
Temat wojny Rosji z Ukrainą nieoczekiwanie stał się jednym z głównych tematów pierwszej i prawdopodobnie ostatniej debaty między wiceprezydent Kamalą Harris a byłym prezydentem USA Donaldem Trumpem. Stało się tak, chociaż kwestia ukraińska nie jest wiodąca w tej kampanii wyborczej. Kamala Harris pominęła ją nawet w swoim obszernym wywiadzie dla CNN.
Jednak w jej debacie z Trumpem temat wojny pojawił się przede wszystkim jako kwestia wartości i pokazał, jak różne są podejścia kandydatów
Podejście Harris w dużej mierze odzwierciedla nastawienie do wojny administracji Joe Bidena, w dniu debaty po raz kolejny reprezentowanej przez sekretarza stanu Anthony'ego Blinkena w Kijowie. Administracja ta może być ostrożna i opóźniona w podejmowaniu fundamentalnych decyzji, ale jej przedstawiciele są świadomi istoty konfliktu, który obejmuje naruszenie integralności terytorialnej i próbę zmuszenia przez jeden kraj – większy pod względem terytorium i liczby ludności oraz dysponujący ogromnym arsenałem broni jądrowej – innego kraju, mniejszego i bez broni jądrowej, do podporządkowania się jego woli. A najlepiej lepiej – do tego, by zniknął.
Oznacza to, że mówimy o odrodzeniu najgorszego w naszym stuleciu rodzaju imperializmu
To właśnie zwycięstwu tego imperializmu administracja amerykańska stara się zapobiec. I właśnie temu Kamala Harris – której rodzina z pierwszej ręki wie, czym jest imperializm – się sprzeciwia.
Trump – ten prawdziwy, a nie będący produktem strategów politycznych – ma inne podejście, całkowicie pragmatyczne, „trumpowskie”. Ta wojna mu się nie podoba, więc chce ją zakończyć, zmuszając Putina i Zełenskiego, by zasiedli do stołu negocjacyjnego.
Warunki zakończenia wojny, gwarancje bezpieczeństwa, sprawiedliwość – nic z tego od Trumpa nie zależy. On tylko chce, by skończyła się strzelanina. I jest przekonany, że może to z Putinem załatwić
Dlaczego mówię, że taki jest prawdziwy Trump? Ponieważ wiele osób, słysząc przemówienia byłego prezydenta USA lub czytając plan wojenny byłego sekretarza stanu Mike'a Pompeo, opublikowany w mediach, wierzy, że kandydat Republikanów będzie przestrzegał zasad. Tyle że jeśli on wygra, Ameryką nie będzie rządził Trump – produkt technologów politycznych, ale Trump samowystarczalny, który wierzy w to, co sam mówi. A taki Trump będzie problemem dla Ukrainy i całego świata.
Chodzi więc przede wszystkim o argumenty. Jeśli Kamala Harris zostanie prezydentką USA, Ukraina będzie musiała rozmawiać z nią językiem wartości, językiem europejskiego bezpieczeństwa i amerykańskich zobowiązań
Co dziwne, dodatkowy argument został nam „podrzucony” przez samą panią Harris podczas debaty – kiedy wspomniała o Polakach z Pensylwanii, których ojczyzna będzie zagrożona, jeśli Rosja wygra wojnę w Ukrainie. Wspominając o Polakach, a nie Ukraińcach, dała jasno do zrozumienia, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, kto może być następny.
Jeśli jednak to Trump ponownie zostanie prezydentem, będziemy musieli znaleźć pragmatyczne argumenty, by przekonać go, że wojna w Ukrainie jest jego wojną i nie powinien pozwolić Putinowi wygrać. Bo to byłoby dla Amerykanina publicznym upokorzeniem.
Jeśli zdamy sobie sprawę, że Trump nie jest dla Putina partnerem do zawierania porozumień, a jedynie narzędziem siania chaosu w Ameryce i na świecie, ten argument może zadziałać
Najważniejsze jest, by nie mylić rozmówców. Nie zaczynaj rozmowy z byłą prokurator Kamalą Harris, mówiąc o zyskach – a z narcystycznym miliarderem Donaldem Trumpem, wspominając o wartościach. W swojej historycznej debacie wyraźnie pokazali, jakie podejście naprawdę preferują i jakich politycznych wytycznych się trzymają. Rzecz jasna, to podejście nie dotyczy tylko wojny rosyjsko-ukraińskiej.
Jeśli Kamala Harris zostanie prezydentką USA, Ukraina będzie musiała rozmawiać z nią językiem wartości, językiem europejskiego bezpieczeństwa i amerykańskich zobowiązań. Jeśli wygra Trump, będziemy musieli znaleźć pragmatyczne argumenty, by przekonać go, że wojna w Ukrainie jest jego wojną i nie powinien pozwolić Putinowi wygrać. Bo to byłoby dla niego publicznym upokorzeniem
Na konferencji bezpieczeństwa narodowego w Maryland zastępca dyrektora CIA David Cohen podkreślił, że Władimir Putin stanie w obliczu ciężkiego starcia, jeśli zdecyduje się wyzwolić terytorium obwodu kurskiego od wojsk ukraińskich - a wysoki rangą urzędnik wywiadu USA nie ma wątpliwości, że przywódca Kremla będzie musiał podjąć taką decyzję.
Być może jest to główny efekt ukraińskiej ofensywy w obwodzie kurskim - stała się ona znaczącym faktem zarówno w samej wojnie, jak i w polityce. Co więcej, uczyniła wojnę wojną, pokazując, że wojna może toczyć się nie tylko na suwerennym terytorium Ukrainy, ale także na terytorium Rosji. Jednocześnie okazało się, że państwo rosyjskie, zgodnie z oczekiwaniami, było całkowicie nieprzygotowane do sprostania wyzwaniom.
Putin dopiero teraz zbiera wojska, aby odeprzeć ten atak - podczas gdy ukraińskie siły zbrojne budują fortyfikacje na okupowanym terytorium
Jednak ofensywa w obwodzie kurskim pokazała również system rosyjskich priorytetów, które mogły nie być w pełni zrozumiałe przed atakiem. Na konferencji prasowej Wołodymyr Zełenski przyznał, że dla Putina zajęcie obwodu donieckiego wydaje się znacznie ważniejsze niż obrona własnego terytorium. Ale to może wydawać się dziwne tylko dla osoby o nieradzieckim sposobie myślenia. Dla Putina cały Związek Radziecki jest „jego” terytorium. A jeśli teraz wierzy, że może zająć inny region tego Związku Radzieckiego, to jest to jego główne zadanie. A Kursk lub inny rosyjski region może poczekać. Tak więc Putin i Zełenski mają biegunową logikę polityczną w tej sytuacji.
Zełenski uważa, że musi chronić swój kraj. Putin uważa, że musi odbudować imperium.
W tej logice porozumienie jest prawie niemożliwe. Co dziwne, ofensywa w obwodzie kurskim pokazała iluzoryczność nie tylko oczekiwań dotyczących negocjacji między Rosją a Ukrainą, ale także bezsensowność wysiłków zmierzających do ich zorganizowania. Dzieje się tak, gdy zarówno Kijów, jak i Moskwa mówią o niemożności negocjacji.
Jednocześnie ofensywa w obwodzie kurskim po raz kolejny pokazała, że sojusznicy Ukrainy powoli, ale nieuchronnie niszczą własne „czerwone linie”. Ta inwazja nie tylko nie została potępiona, ale była wspierana
I nikt nie obawiał się faktu, że w ataku na Kursk użyto zachodniej broni. Można powiedzieć, że jest to kontynuacja zachodniej taktyki przypominania Putinowi, że Zachód nie zrezygnuje ze wsparcia dla Ukrainy i jest gotowy pójść dalej, jeśli Moskwa nie przestanie - jak powiedzieli szefowie rządów Wielkiej Brytanii i Niemiec, Keir Starmer i Olaf Scholz, podczas ich ostatniego spotkania. I wydaje się, że właśnie tej gotowości Zachodu do przekraczania czerwonych linii obawia się Kreml - w przeciwnym razie rosyjski minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow nie groziłby Zachodowi wojną nuklearną.
Tak więc ofensywa kurska pokazała nieskuteczność rosyjskiego reżimu, stworzyła możliwość przeniesienia wojny na suwerenne terytorium Rosji i zademonstrowała gotowość zachodnich sojuszników Ukrainy do dalszego przekraczania czerwonych linii. Jednocześnie Rosja nie wycofała swoich wojsk z sektora donieckiego, możliwość wynegocjowania zakończenia wojny lub przynajmniej jej zawieszenia pozostaje iluzoryczna, a nadzieje na erozję reżimu Putina w wyniku ukraińskiej ofensywy również nie wyglądają realistycznie.
Nie da się jednak osiągnąć wszystkiego naraz, zwłaszcza w czasie wojny. Najważniejsze jest to, że w nadchodzących latach wojna będzie kontynuowana na terytorium obu państw, a nie tylko na suwerennym terytorium Ukrainy.
I to, paradoksalnie, jest powodem, dla którego istnieje szansa, że wojna zakończy się przynajmniej względnie sprawiedliwym pokojem
Zełenski uważa, że musi bronić swojego kraju, Putin - że musi odbudować imperium. Tu nie może być porozumienia
Rezygnacja prezydenta USA Josepha Bidena z udziału w kampanii na kilka tygodni przed konwencją Demokratów, na której miał zostać zatwierdzony jako kandydat na prezydenta, przypomniała nam o historycznym charakterze wydarzeń, których jesteśmy świadkami w wyścigu prezydenckim w 2024 roku.
Po raz pierwszy kandydaci na prezydenta prowadzą debaty przed konwencjami partyjnymi, które zatwierdzają ich kandydatury. Po raz pierwszy od dziesięcioleci kandydat na prezydenta USA został postrzelony. Po raz pierwszy od wielu dziesięcioleci urzędująca głowa państwa rezygnuje z ubiegania się o drugą kadencję. I po raz pierwszy kandydat, który wygrał prawybory we własnej partii, wycofuje się z wyścigu, stwarzając możliwość startu nowemu kandydatowi.
Jednak jeśli spojrzeć na sytuację z perspektywy pragmatycznej, a nie historycznej, decyzja Bidena niewiele zmienia. Bo ostatnie wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych odbyły się w 2016 roku, kiedy to republikanin Donald Trump niespodziewanie wyrwał zwycięstwo z rąk demokratki Hillary Clinton. Pamiętajmy, że była szefowa Departamentu Stanu wydawała się dosłownie skazana na wygraną, ponieważ nikt nie wierzył, że Trump może wygrać!
Potem nie było wyborów – był plebiscyt, w którym głównym pytaniem było to, czy wyborca chce nadal widzieć Donalda Trumpa w Białym Domu. Dlatego w rzeczywistości wybory w 2020 r. nie były przede wszystkim „wyborami Bidena”, lecz „wyborami Trumpa”. Tak jak wybory w 2024 r. to nie „wybory Bidena”, lecz „wybory Trumpa”. Z tego punktu widzenia nawet przed decyzją obecnego prezydenta USA o wycofaniu się były to już wybory bez Bidena.
Wyborcy muszą odpowiedzieć na jedno dość proste pytanie, czy chcą, aby ich krajem kierował człowiek, którego działania, w tym szturm na Kapitol, są sprzeczne z zasadami demokracji. Czy też są gotowi przeoczyć to wszystko, ponieważ jest Trumpem.
A ponieważ większość wyborców Trumpa kieruje się irracjonalnym podejściem, sformułowanym w tych właśnie słowach: „głosuję, bo to Trump” - a większość tych, którzy głosują przeciwko niemu, kieruje się nieopisanym przerażeniem: „głosuję, bo ktokolwiek, byle nie Trump” – o wszystkim zadecydują głosy niewielkiej liczby osób w kilku strategicznie ważnych stanach. Ludzi, którzy jeszcze nie wiedzą, czy ten plebiscyt jest dla nich w ogóle ważny
Tak było w 2016 r., kiedy Trump przeprowadził udaną kampanię w tych stanach i wygrał. I w 2020 r., kiedy Trump przegrał w tych stanach z Bidenem – i nie mógł w to uwierzyć. Teraz będzie tak samo. Demokraci muszą tylko przekonać wyborców, że osoba, którą oferują Ameryce, jest w stanie skutecznie kierować krajem, zwłaszcza fizycznie. To oczywiście nie gwarantuje im zwycięstwa, ale pozostawia szanse na to zwycięstwo na tym samym poziomie, na którym były przed słynną debatą i rezygnacją Josepha Bidena.
Wyborcy w USA muszą odpowiedzieć sobie na jedno dość proste pytanie, czy chcą, by ich krajem kierował człowiek, którego działania, w tym szturm na Kapitol, są sprzeczne z zasadami demokracji. Czy też są skłonni przymknąć na to wszystko oko, bo to Trump
Twórcy planu nie wyjaśniają jednak, w jaki sposób zmuszą prezydenta Rosji Władimira Putina do udziału w takich negocjacjach i co zaoferują mu w zamian za zakończenie wojny – zwłaszcza w sytuacji nieuznawania przez Ukrainę rosyjskiego statusu okupowanych terytoriów naszego kraju i dalszego uzbrajania się Ukrainy po zawieszeniu broni.
Ukraińcy również nie myślą o tym zbyt dużo, ponieważ nie mamy w zwyczaju poważnie zastanawiać się nad tym, czego naprawdę chce przywódca Kremla.
Z powodów, które są dla mnie całkowicie niejasne, wierzymy, że gdy tylko zaproponujemy prezydentowi Rosji negocjacje lub po prostu się na nie zgodzimy, Putin natychmiast przybiegnie na te rozmowy.
A ukraińskie władze, wyjaśniając, że Rosja celowo nie została zaproszona na pierwszy szczyt pokojowy w Szwajcarii, ale zostanie zaproszona na drugi „w celu ogłoszenia warunków”, tylko podsycają tę iluzję.
Ale ukraińskie oczekiwania są zrozumiałe: jesteśmy przyzwyczajeni do życia w świecie, w którym nie ma zwyczaju myśleć o intencjach i możliwościach przeciwnika lub wroga, i a priori zakłada się, że ten wróg będzie zachowywał się tak, jak chcemy. Nie jest jasne, jakie są oczekiwania doradców Trumpa. Bo nie 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych, który już dawno wyemigrował do własnej głowy i nie zamierza opuszczać swojego dziwacznego świata.
Trump zgromadził wokół siebie ludzi, którzy nie tylko myślą w stylu swojego klienta, ale też podzielają jego system wartości.
Warto w tym miejscu przypomnieć walkę między doradcami byłego szefa sztabu Białego Domu w okresie jego prezydentury, gdy głowa państwa zdecydowała się na zawarcie porozumienia z północnokoreańskim dyktatorem Kim Dzong Unem. Stosunkowo trzeźwo myślący doradcy amerykańskiego prezydenta, tacy jak John Bolton, próbowali uświadomić Trumpowi, że nie będzie w stanie osiągnąć porozumienia z Kimem. Tyle że on i ci, którzy się z nim zgadzali, byli przekonani, że przywódcę KRLD można przekupić i zmusić do porzucenia programu nuklearnego.
Jak wiadomo, wysiłki Trumpa zakończyły się niepowodzeniem
A sam Kim osiągnął swój cel: z prowincjonalnego przywódcy kontrolowanej przez komunistów części Półwyspu Koreańskiego stał się głową państwa, która spotyka się z samym prezydentem Stanów Zjednoczonych (jeśli przypomnimy sobie, że dziadek przywódcy KRLD musiał udać się do Moskwy i Pekinu, aby się tam pokłonić, zrozumiemy znaczenie tego zwrotu wydarzeń).
Czy Kim Dzong Un potrzebował pieniędzy od Trumpa? Cóż, na pewno nie za rezygnację z bomby, ponieważ „samowystarczalność” Korei Północnej w zakresie polityki i bezpieczeństwa jest podstawą jej ideologii dżucze. Według władz tego kraju zdecydowanie warto dla tej ideologii poświęcić standard życia ludności, zwłaszcza że ta ludność nie wybiera Kima – jest mu posłuszna.
I to jest główna różnica między światopoglądami Trumpa i Kima, Trumpa i Putina. 45. prezydent Stanów Zjednoczonych i jego doradcy żyją w świecie pieniędzy – także w wyborczym świecie pieniędzy. Trump, który chce zostać ponownie wybrany, zna wartość pieniędzy i bogactwa.
Kim i Putin żyją w świecie idei, choć są to idee schizofreniczne.
Dla kremlowskiego przywódcy idea przywrócenia Związku Radzieckiego jest ważniejsza niż wszystkie amerykańskie propozycje zniesienia sankcji – jeśli ich przyjęcie oznaczałoby rezygnację z inwazji na Ukrainę. Trump może wpłynąć na Zełenskiego, ale nie na Putina, ponieważ nie może zaoferować mu alternatywy dla imperialnej idei.
Jedyne, co zrobi kremlowski dyktator, to „zagra” z Trumpem, by wykorzystać jego polityczne iluzje do wzmocnienia własnej pozycji. A ta gra może kosztować Ukrainę utratę nowych terytoriów i kolejnych istnień ludzkich
Czy można więc zmusić rosyjskiego prezydenta nawet już nie do negocjacji, ale choćby do zawieszenia wojny? Oczywiście: poprzez stopniowe i uporczywe uszczuplanie zasobów Rosji, nasilanie uderzeń na jej terytorium, eliminowanie jej potencjału militarnego i gospodarczego – przy jednoczesnej współpracy z Pekinem w celu powstrzymania Putina przed uderzeniem nuklearnym na Ukrainę i zmniejszenia chińskiej pomocy dla Rosji. Przywódca Kremla (lub jego następca) może być zainteresowany zakończeniem wojny tylko wtedy, gdy jej kontynuacja wpłynie na stabilność i trwałość dyktatury czekistowskiej w Rosji.
W takim przypadku może pojawić się światełko w tunelu. Nie wykluczam jednak, że jeśli Donald Trump zostanie ponownie wybrany na prezydenta Stanów Zjednoczonych, stanie się to dopiero po ostatecznym opuszczeniu przez niego Białego Domu.
Po upublicznieniu tak zwanego planu byłych doradców Donalda Trumpa większość ukraińskich obserwatorów zaczęła komentować go wyłącznie z punktu widzenia nacisków na stronę ukraińską. Jego autorzy proponują bowiem ograniczenie lub wstrzymanie pomocy dla Ukrainy, jeśli przywódcy naszego kraju odmówią negocjacji z Federacją Rosyjską
Zacząłbym od tego, że wyniki tych wyborów można tłumaczyć szczególną logiką – logiką zapomnienia. Jak już pisałem, większość procesów we współczesnej Europie jest podyktowane przede wszystkim znikaniem pokoleń, które miały pamięć i odpowiedzialność związaną z II wojną światową. To właśnie to znikanie – kilka dekad temu widzieliśmy 100-letnich weteranów I wojny światowej, a teraz, podczas uroczystości w Normandii, widzimy 100-letnich weteranów II wojny światowej – zmieniło narracje.
To dlatego rosyjskiemu przywództwu udało się gwałtownie przestawić wajchę w umysłach swoich rodaków z: „żeby tylko nie było wojny” na: „możemy to powtórzyć”
To dlatego demonstracje w wielu miastach Europy i Ameryki Północnej sprzeciwiają się cierpieniu ludności cywilnej Strefy Gazy, ale „nie zauważają” tragedii izraelskich zakładników Hamasu, którzy często są przetrzymywani i zabijani w domach tej właśnie ludności cywilnej. Dzieje się tak dlatego, że odpowiedzialność za zbrodnie Holokaustu w Europie zniknęła wraz z pamięcią o wojnie.
W tej sytuacji rosnąca popularność sił skrajnie prawicowych wydaje się być trendem oczywistym. Wystarczy przypomnieć, że przed wojną zarówno faszyzm, jak nazizm były w Europie popularnymi ideologiami
Wielu przywódców państw europejskich podążało za ideologią Benito Mussoliniego, niektórzy za poglądami Adolfa Hitlera, a tam, gdzie zwolennikom faszystowskich tendencji nie udało się dojść do władzy, wciąż cieszyli się wpływami i popularnością wśród mas. Jednak faszyzm został pokonany siłą, a nie retoryką, i przegrał wojnę.
Komunizm, który wraz z demokracjami wygrał wojnę i zyskał wpływy, okazał się nieskuteczny, a obecnie lewicowi radykałowie zadowalają się niewielką frakcją w Parlamencie Europejskim. Prawicowi radykałowie zostali zatrzymani niemal na początku swojej drogi. A teraz wracają – bo nie mogli nie wrócić. Bo ludzie lubią proste rozwiązania, gdy zapominają o ich konsekwencjach. Na naszych oczach prawicowi radykałowie zmieniają się z marginalizowanych jednostek w szanowanych polityków.
Co więcej, niektórzy ci szanowani politycy, tacy jak Jarosław Kaczyński, Viktor Orban czy Robert Fico, szukają miejsca w obozie skrajnej prawicy, by utrzymać swoje wpływy i władzę
Trend ten jest nieunikniony w kontekście problemów gospodarczych Europy, wyzwań demograficznych, kryzysu migracyjnego, ofensywy Rosji i intryg Chin.
Oczywiście można się zastanawiać, jak można pokonać prawicowych radykałów. Bo istnieje recepta, która istniała przed II wojną światową, ale nie została wykorzystana. W rzeczywistości radykałowie nie stanowią bowiem większości, lecz brak jedności umiarkowanych sił – prawicy, lewicy i centrum – sprzyja ich sukcesowi. Prawicowy radykał nie zostanie pokonany przez jeszcze większego populistę, ani przez kogoś, kto jest gotowy zjednoczyć się z nim i wziąć go w ramiona – ale przez kogoś, kto postrzega swojego partnera politycznego jako zwolennika demokracji i tolerancji, nawet jeśli ma inne poglądy polityczne.
Jeśli nie zrozumiemy tego dzisiaj, jutro, jak dowodzi historia, będzie za późno. A Europa lat 30. XXI wieku powróci do Europy lat 30. XX wieku
Wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego zostały nazwane przez wielu obserwatorów „oczekiwanymi”. Rzeczywiście, w przeddzień wyborów dużo mówiło się o wzmocnieniu skrajnej prawicy, o tym, że konserwatyści i socjaldemokraci będą w stanie powstrzymać jej postępy oraz o tym, że kraje takie jak Francja i Niemcy doświadczą prawdziwego politycznego trzęsienia ziemi. I tak się właśnie stało
Festiwal wyborczy skrajnie prawicowej hiszpańskiej partii Vox zamienił się w prawdziwą demonstrację jedności europejskich polityków, którzy do tej pory nie byli zbyt często widywani razem. Obok lidera Vox Sebastiana Abascala można było zobaczyć przywódczynię francuskiego Ruchu Narodowego Marine Le Pen, szefa portugalskiej partii Chega Andre Venturę oraz byłego premiera Polski Mateusza Morawieckiego. Premierka Włoch i szefowa włoskiej partii Bracia Giorgia Meloni oraz premier Węgier i lider Fideszu Viktor Orban przemawiali podczas wydarzenia za pośrednictwem łącza wideo.
Jeszcze wczoraj związek polityków o skrajnie prawicowych poglądach politycznych można było nazwać partią marginalną. Dziś należą do nich byli i obecni szefowie rządów. Bez wsparcia skrajnej prawicy tradycyjna prawica nie może liczyć na dojście do władzy. Co więcej, ci ostatni sami zaczynają zajmować niszę skrajnej prawicy, jak to już miało miejsce w przypadku Fideszu i jak teraz dzieje się z Prawem i Sprawiedliwością w Polsce.
Znaczenie spotkania w Madrycie nie polega jednak na jego randze, lecz na jedności
Skrajna prawica może spodziewać się zdobycia 25 procent mandatów w najbliższych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Jej reprezentanci należą jednak do różnych grup politycznych, które ze sobą konkurują. Co się stanie, jeśli się zjednoczą? Jeśli Marine Le Pen i George Maloney znajdą wspólny język nie tylko na wiecu, ale także w praktycznej polityce?
Odpowiedź na to pytanie nie jest skomplikowana: skrajna prawica będzie dosłownie pożerać pozycje tradycyjnych konserwatystów i zmuszać ich do coraz większego populizmu w poszukiwaniu możliwości pozostania w polityce. A to będzie miało oszałamiające skutki dla Europy. Wiele osób zapomniało już, że rywalizacja brytyjskich konserwatystów z Partią Niepodległości Zjednoczonego Królestwa Nigela Farage'a doprowadziła do Brexitu. Nawiasem mówiąc: gdzie był Farage podczas swojej kadencji w Parlamencie Europejskim? Oczywiście wśród skrajnej prawicy, razem z włoską Ligą Północną i Prawdziwymi Finami. I tu pojawia się ważne pytanie: Jeśli skrajna prawica zmieni się z młodszych partnerów tradycyjnych partii prawicowych, które pomagają utrzymać się przy władzy, w główne partie polityczne swoich krajów, to czy w ogóle będzie potrzebowała projektu europejskiego? Czy ci wszyscy pewni swojej przyszłości ludzie, którzy spotkali się w Madrycie na wiecu „skrajnie prawicowej międzynarodówki”, nie staną się prawdziwymi grabarzami Europy?
Kolejną sprawą, która dzieli dziś skrajną prawicę na kontynencie, jest stosunek do Rosji i Putina
Liderzy partii związanych z Marine Le Pen czy liderem Ligi Północnej Matteo Salvinim są znani ze swojej sympatii dla Kremla, nawet jeśli stali się znacznie bardziej ostrożni od czasu inwazji Rosji na Ukrainę. Tymczasem Giorgia Meloni i jej współpracownicy są nieprzejednanymi krytykami Moskwy. Wielu uważa, że włoska premierka może wpływać na stanowisko innych prawicowych polityków, takich jak Viktor Orban. Ale jak znaczący może być jej wpływ, jeśli Salvini i Le Pen stoją w tej kwestii przy węgierskim premierze?
Co więcej, Meloni może stracić stanowisko premierki po następnych wyborach parlamentarnych we Włoszech, a Orban nie musi się martwić o swoją przyszłość. Dlatego to nie tylko on potrzebuje poparcia skrajnie prawicowej międzynarodówki. Także skrajna prawica potrzebuje węgierskiego premiera, nawet jeśli ma on szczególne relacje z Kremlem.
Teraz już widać, w jakim stopniu zjednoczenie skrajnej prawicy może być niepokojące dla przyszłości Europy. Hiszpańscy dziennikarze zauważyli, że Mateusz Morawiecki, ze swoim poparciem dla Ukrainy, pozostał niemal osamotniony wśród innych uczestników spotkania.
Z jakiegoś powodu jego współpracownicy w nowej skrajnie prawicowej międzynarodówce nie byli zbytnio zainteresowani tym tematem
Jeszcze wczoraj związek polityków o skrajnie prawicowych poglądach można było nazwać partią marginesu. Dziś należą do nich byli i obecni szefowie rządów
Wizyta Władimira Putina w Chinach, podróże samego Xi Jinpinga do Francji, Węgier i Serbii oraz wizyta kanclerza federalnego Olafa Scholza w Pekinie – nawet ta lista podróży i spotkań powinna przekonać o aktywnej postawie Chin w polityce zagranicznej, w tym w kwestii zakończenia wojny rosyjsko-ukraińskiej.
Jeśli dodamy do tych spotkań podróż specjalnego przedstawiciela chińskiego MSZ Li Hui do stolic czołowych krajów tak zwanego globalnego Południa w celu przedstawienia im chińskiego planu „zamrożenia konfliktu”, rosnące zainteresowanie Chin udziałem w wydarzeniach na kierunku ukraińskim staje się jeszcze bardziej oczywiste.
Wszystko to, zgodnie z oczekiwaniami, tworzy nowe iluzje. Że Chiny będą w stanie „wywrzeć presję” na Władimira Putina, aby zakończył wojnę. I że po wojnie Pekin może stać się jednym z największych inwestorów w Ukrainie, o czym mówią nie tylko ukraińscy, ale i polscy eksperci. I to te iluzje budują ostrożną politykę wobec Pekinu oraz jego kaprysów, tak jak kiedyś wobec Moskwy.
Nie szukajcie więc ukraińskiej delegacji na inauguracji nowego prezydenta Tajwanu, obok sojuszników Ukrainy w konfrontacji z Rosją. Bo jej tam nie znajdziecie
Nie mogę nazwać takich iluzji nowymi. W lipcu 2021 r., mniej niż rok przed głównym atakiem Rosji na Ukrainę, media donosiły już o „zwrocie na wschód” w polityce prezydenta Wołodymyra Zełenskiego.
Sam szef państwa mówił o swoim zainteresowaniu strategicznym partnerstwem z Chinami, lider frakcji Sług w Radzie Najwyższej Dawid Arachamia twierdził, że zasady Komunistycznej Partii Chin i partii Sługa Ludu są zbieżne (i to w kraju, w którym partia komunistyczna została zdelegalizowana), a ulubieniec prorządowej opinii publicznej Ołeksij Arestowycz groził: „Jeśli Zachód będzie chciał zaprzyjaźnić się z Rosją kosztem ukraińskich interesów lub ich znacznej części, zwrócimy się na Wschód i zrównoważymy naszą pozycję”.
Wojna najwyraźniej postawiła wszystko na swoim miejscu i pokazała niestosowność iluzji
Chiński przywódca nadal podkreśla znaczenie strategicznego partnerstwa z Rosją, regularnie i demonstracyjnie spotyka się z Putinem, a dla Zełenskiego znalazł czas tylko raz po rosyjskim ataku – i oczywiście nie na spotkanie, ale na rozmowę telefoniczną.
Wysocy rangą ukraińscy urzędnicy również nie są oczekiwani w Pekinie i w tym miejscu stanowisko Chin różni się na przykład od stanowiska Indii, których rząd zaprosił ukraińskiego ministra spraw zagranicznych Dmytro Kułebę do New Delhi. Zachodni politycy, tacy jak sekretarz stanu USA Anthony Blinken, otwarcie oskarżyli Pekin o pomoc w odbudowie rosyjskiego kompleksu wojskowo-przemysłowego.
Ale Ukraina nadal ma nadzieję, ponieważ nie rozumie natury chińskiego reżimu, tak jak wcześniej przez całe dziesięciolecia nie rozumiała natury rosyjskiego reżimu. Oczywiście Chiny mogą być zainteresowane inwestowaniem w Ukrainie, ale tylko wtedy, gdy nasz kraj znajdzie się po drugiej stronie barykady. By tak się stało, musimy zrozumieć „obawy” Putina i przegrać wojnę.
Wydaje się jasne, że dobre stosunki z Rosją są warunkiem wstępnym dobrych stosunków z Chinami. Putin i Xi mają wspólną wizję przyszłości i roli swoich krajów w tej przyszłości.
I nawet jeśli Xi Jinping – i słusznie – uważa się za głównego partnera w tym nowym antyzachodnim sojuszu, to raczej nie jest zainteresowany porażką i kompromitacją swojego „młodszego brata”
Dlatego Chiny mogą stać się ważnym inwestorem w Ukrainie pod jednym oczywistym warunkiem: że przegra wojnę i stanie się krajem w strefie wpływów Moskwy, a tym samym Pekinu. Bo taka jest „matrioszki”, tyle że nie rosyjskiej, a chińskiej.
Ukraina, która broni swojej suwerenności i jest w stanie dołączyć do NATO i UE, może być interesująca dla Chin tylko wtedy, gdy stanie się lobbystą chińskich (i rosyjskich) interesów w tych sojuszach i podejmie skuteczne kroki w celu destabilizacji sytuacji – na przykład na Węgrzech.
Chiny nie potrzebują Ukrainy, o jakiej marzymy, która mogłaby stać się partnerem, a nie przeciwnikiem swoich środkowoeuropejskich sąsiadów. Chiny nie będą walczyć o pokój dla takiej Ukrainy. Powinniśmy więc pozbyć się kolejnej niebezpiecznej iluzji.
<span class="teaser"><img src="https://assets-global.website-files.com/64ae8bc0e4312cd55033950d/6643eeb3f6ae5047e6668985_EN_01619517_1537.jpg">Przyjaciele Pekinu i koniak dla Xi — wyniki europejskiej trasy chińskiego lidera</span>
Chiny mogą stać się ważnym inwestorem w Ukrainie pod jednym oczywistym warunkiem: że przegra wojnę i stanie się krajem w strefie wpływów Moskwy, a tym samym Pekinu. Bo taka jest „matrioszki”, tyle że nie rosyjskiej, a chińskiej
Stany Zjednoczone i Wielka Brytania zniszczyły irańskie drony i pociski, zanim weszły one w przestrzeń powietrzną Izraela, co znacznie uprościło działanie systemu obrony powietrznej państwa żydowskiego. To oczywiście nigdy nie miało miejsca na Ukrainie, mimo że rosyjskie ataki niszczą krytyczną infrastrukturę i zabijają cywilów.
Ale Zachód nie zamierza udawać, że ignoruje te różnice. Po irańskim ataku Biały Dom dał jasno do zrozumienia, że zobowiązania sojusznicze Stanów Zjednoczonych wobec Izraela bardzo różnią się od zobowiązań sojuszniczych wobec Ukrainy (nie wspominajmy już o Memorandum Budapeszteńskim). Najważniejsze jest jednak to, że Stany Zjednoczone nie zrobią niczego, co mogłoby doprowadzić do bezpośredniego konfliktu z Federacją Rosyjską.
Podsumowując tę tezę w trzech słowach: Rosja to nie Iran. I każdy powinien liczyć się z jej potęgą nuklearną
Powinniśmy więc skupić się nie na różnicach w reakcjach, które są oczywiste, ale na tym, co wspólne. A wspólną radą jest zapobieganie eskalacji sytuacji.
W pierwszych chwilach po irańskim ataku premier Izraela Benjamin Netanjahu i inni izraelscy urzędnicy obiecali surowo odpowiedzieć Republice Islamskiej. Jednak po ataku prezydent Joe Biden w rozmowie z szefem izraelskiego rządu odradził odwet i podkreślił, że niepowodzenie irańskiego ataku jest wyraźnym zwycięstwem Izraela. Po co więc doprowadzać do eskalacji?
Oczywiście nie wiemy jeszcze, jak Izrael zareaguje i czy w ogóle zareaguje. Ale jednocześnie nie można nie zauważyć, że takie podejście do konfliktu jest praktycznie identyczne z podejściem do wojny Rosji z Ukrainą. Amerykańscy przywódcy nie tylko nieustannie podkreślają, że ich kraj nie chce nawet cienia bezpośredniego konfliktu z Kremlem. Odradzają również przenoszenie wojny na terytorium Federacji Rosyjskiej.
Jakieś dwa tygodnie przed tym jak Biden udzielił wspomnianej tu rady Netanjahu sekretarz stanu USA Anthony Blinken podkreślił, że Stany Zjednoczone nie popierają ani nie umożliwiają ukraińskich ataków poza terytorium Ukrainy. Sekretarz obrony USA Lloyd Austin również wyraził wątpliwości co do skuteczności takich ataków, wzywając Ukrainę do skupienia się na celach wojskowych. I tu pojawia się całkiem logiczne pytanie.
Zrozumieliśmy już, że Iran to nie Rosja, ale jeśli chodzi o uderzenie odwetowe na terytorium agresora, okazuje się, że między Rosją a Iranem różnic nie ma. Ukraina nie powinna przenosić wojny na terytorium Rosji, a zwłaszcza nie powinna uderzać w rosyjskie rafinerie ropy naftowej.
A Izrael nie powinien brać odwetu za największy atak dronów w historii ludzkości, ponieważ Zachód chce zapobiec dalszej eskalacji
I tutaj jestem zmuszony ujawnić mały polityczny sekret, który każdy z nas zna od czasów lekcji historii w szkole: to właśnie brak kary przyczynia się do eskalacji. Zarówno Moskwa, jak Teheran widzą, że kraje zachodnie wolą powstrzymać się od eskalacji, czyli okazują słabość. Putin czy ajatollah Chamenei po prostu nie mają „czerwonych linii” – ale Zachód, jak widzimy, ma. Waszyngton nie chce, by wojna przeniosła się na terytorium Rosji. Nie chcą, by Izrael dokonał odwetu na Iranie i tym samym rzekomo zachęcił Republikę Islamską do dalszych ataków. Nawet próba stworzenia sytuacji strategicznej niepewności, podjęta przez prezydenta Francji Emmanuela Macrona, wywołała jawną irytację w Waszyngtonie i innych zachodnich stolicach.
Putin musi wiedzieć na pewno, że wojska NATO nie znajdą się w Ukrainie. Musi wiedzieć na pewno, że sojusznicy nie odważą się zaangażować w bezpośredni konflikt z Rosją. A teraz ajatollah Chamenei również musi wiedzieć, że prezydent Biden przekonał izraelskiego premiera, by nie atakował Iranu.
Ale – dlaczego? Dlaczego muszą być pewni – zupełnie pewni – swojej bezkarności?
W końcu efekt bezkarności rodzi poczucie, że można działać dalej. Można uderzyć w Ukrainę. I można uderzyć na Izrael. Można okupować cudze terytoria, można promować terror. Największym wyzwaniem są sankcje gospodarcze, do których zarówno Rosja, jak Iran już się dostosowały. Ale przywódcy reżimów terrorystycznych nie potrzebują gospodarki. Oni potrzebują wojny.
I dopóki czują, że świat obawia się ich jako niebezpiecznych szaleńców, będą robić, co robili do tej pory. Jeśli nie zaatakujesz, jeśli nie zademonstrujesz siły, sprowokujesz zarówno Rosjan, jak Irańczyków do eskalacji. I niestety, ta formuła jest zupełnym przeciwieństwem obecnego zachodniego podejścia do głównych wyzwań.
Przywódcy państw terrorystycznych nie potrzebują gospodarki. Oni potrzebują wojny. I dopóki czują, że świat się ich boi, będą robić, co robili do tej pory. Jeśli nie zaatakujesz, jeśli nie zademonstrujesz siły, sprowokujesz zarówno Rosjan, jak Irańczyków do eskalacji
Z każdą nową informacją na temat oświadczenia prezydenta Francji Emmanuela Macrona o możliwości obecności wojsk NATO na Ukrainie staje się jasne, że nie było to spontaniczne oświadczenie, które miało nadać wagę lutowemu szczytowi w sprawie Ukrainy w Paryżu. Nie była to też próba zdobycia przywództwa wśród europejskich przywódców. I nie chodziło nawet o wykorzystanie kwestii ukraińskiej w krajowym kontekście politycznym przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, które zawsze są demonstracją wpływów Marine Le Pen i jej zwolenników.To była próba radykalnej zmiany taktyki.
Zastąpienie demonstracji nieuczestniczenia Zachodu w konflikcie z Rosją w jakichkolwiek okolicznościach polityką strategicznej niepewności, która sprawiłaby, że Putin zacząłby myśleć o konsekwencjach swoich działań w Ukrainie, zacząłby obawiać się eskalacji konfliktu, bezpośredniego starcia z krajami zachodnimi. Nie chodzi o to, by go zastraszyć, ale by postawić go w sytuacji niepewności. Takiej samej, w jakiej są zachodni przywódcy, gdy zastanawiają się, czy przywódca Kremla jest gotowy do użycia broni jądrowej lub przekroczenia granic państw bałtyckich lub Polski w krytycznym momencie.
AMacron nie znalazł jednak zrozumienia u prezydenta USA Josepha Bidena czy kanclerza Niemiec Olafa Scholza – zarówno na poziomie dwustronnych konsultacji, jak na szczycie w Paryżu. Francuski prezydent usłyszał od swoich partnerów, że nie chcą tworzyć jakiejkolwiek niepewności
Wręcz przeciwnie: potrzebujemy całkowitej pewności. Putin musi mieć pewność, że kraje zachodnie nie chcą bezpośredniego konfliktu z Rosją, nie chcą przeniesienia wojny na terytorium Rosji. One tylko pomagają Ukrainie oprzeć się agresorowi, to wszystko – takie oświadczenia padły na szczycie w Paryżu. Dlatego sekretarz stanu USA Anthony Blinken powiedział, że Waszyngton sprzeciwia się atakom na rosyjskie rafinerie ropy naftowej. A kanclerz Scholz nadal odmawia dostaw [rakiet dalekiego zasięgu – red.] Taurus, by nie stwarzać wrażenia bezpośredniego konfliktu.
W ten sposób Putin, który nie ma „czerwonych linii”, zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia z Zachodem, który ma liczne „czerwone linie”: bezpośredni konflikt z Rosją, uderzenia na terytorium Rosji, przeniesienie wojny na terytorium Rosji...
Są czerwone linie, ale nie ma strategicznej niepewności. Strategiczna niepewność pozostaje monopolem Putina
I tak oto zachodni przywódcy wpędzają się w prawdziwą pułapkę. Prezydent Biden popiera Ukrainę, chce zapewnić jej pomoc i widzi ją w NATO. Sprzeciwia się jednak przenoszeniu wojny na terytorium Rosji i podkreśla, że warunkiem przystąpienia Ukrainy do Sojuszu musi być jej zwycięstwo nad Rosją. Jak ma wyglądać to zwycięstwo, skoro wojna ma toczyć się wyłącznie na terytorium Ukrainy? W jaki sposób 30-milionowy kraj, w którym konflikt trwa od 10 lat, kraj o zniszczonej infrastrukturze i z licznymi ofiarami śmiertelnymi, ma pokonać kraj 130-milionowy, w którym – z punktu widzenia Zachodu – powinien panować pokój?
Zwłaszcza że nawet próby zniszczenia jego gospodarki – cóż, rozumiemy, że żaden dron nie może całkowicie zniszczyć rafinerii ropy naftowej, ale rakieta może w połowie zniszczyć elektrownię wodną Dnipro – irytują zachodnich partnerów Ukrainy.
Jak więc i gdzie wygrać? Czy tylko poprzez wyparcie rosyjskiej armii z ukraińskiej ziemi? Ale jeśli ta armia ma zasoby na terytorium własnego państwa, dlaczego miałaby się spieszyć z opuszczeniem tej ziemi?
Macron próbuje wydostać się z tej pułapki, przynajmniej poprzez stworzenie nowych okoliczności w wojnie. I nie chodzi o to, że Rosjanom to nie przeszkadza – przeszkadza, i to bardzo. Oświadczenia francuskiego prezydenta spotkały sięna Kremlu z histerią, a Władimir Putin ponownie zaczął grozić bronią jądrową. Innego dnia, po raz pierwszy od półtora roku, ministrowie obrony Rosji i Francji rozmawiali ze sobą. Widzimy więc, że nawet sugestia o możliwości pojawienia się wojsk NATO [w Rosji – red.] wywołuje strach w Moskwie. Ale zachodni przywódcy nie chcą straszyć Putina. Nie chcą nawet zmuszać go do myślenia o przyszłości.
Wolą pozostać uwięzieni w sytuacji, w której wojna w Ukrainie zagraża tylko Ukrainie – no i trochę Rosji, o ile ona również zostanie w tej wojnie wyczerpana.
Same kraje zachodnie nie są w niebezpieczeństwie. Ich głównym zadaniem jest pomoc, ale już nie stwarzanie niebezpieczeństwa bezpośredniego konfliktu. I chociaż historia wszystkich wojen uczy nas, że to właśnie takie rozumienie sytuacji podsyca apetyt agresora i ostatecznie prowadzi do bezpośredniego konfliktu, nikt nie chce pamiętać o historii.
Cóż, z wyjątkiem prezydenta Macrona.
Jak 30-milionowa Ukraina, niszczona i mordowana od 10 lat, ma wygrać wojnę ze 130-milionowym agresorem – skoro ta wojna ma według zachodnich sojuszników toczyć się tylko na jej terytorium? Emanuel Macron zdaje się być jedynym, który pojął absurdalność takiego podejścia
Przejścia graniczne między Ukrainą a Polską są szczelnie blokowane przez protestujących. Wydaje się, że to nie koniec, a dopiero początek konfliktu, bo wkrótce do rolników znów dołączą kierowcy ciężarówek.
Chcę jednak mówić nie tyle o politycznych i ekonomicznych przyczynach protestu, ile o tym, jak jest on postrzegany w polskim społeczeństwie. Ponieważ w podejściu do niego nieoczekiwanie zobaczyłem odbicie tego, jak do niedawna postrzegano rzeczywistość w Ukrainie. Zobaczyłem to samo lekceważenie związków przyczynowo-skutkowych, które było jedną z przyczyn ukraińskiej tragedii.
Przytłaczająca większość Polaków szczerze wspiera Ukrainę w jej walce z Federacją Rosyjską i ma świadomość, że przegrana Ukrainy będzie przegraną Polski. Jednocześnie przytłaczająca większość Polaków szczerze wspiera rolników i uważa, że dostawy ukraińskich produktów na rynki Unii Europejskiej są szkodliwe dla polskiej gospodarki.
Nie chcę nawet dyskutować o tym, jak bardzo szkodzi - rzeczywiste statystyki obecności Ukrainy na tych rynkach pokazują raczej coś przeciwnego. Nie będę poruszał mojego ulubionego tematu konfrontacji ukraińskich gospodarstw rolnych z polskimi drobnymi rolnikami - oba kraje mają duże gospodarstwa rolne, ale ukraińskie są znacznie mniejsze od polskich, a są drobni rolnicy, którzy ponoszą konsekwencje wojny i kryzysów.
Chciałbym zapytać Polaków o coś jeszcze: jeśli chcecie, żebyśmy wygrali, to jak waszym zdaniem powinniśmy to zrobić?
Wojna to nie tylko dostawy broni, choć jak wszyscy widzimy, są z tym oczywiste problemy: Kongres USA nie spieszy się z zatwierdzeniem pomocy dla Ukrainy, a Europejczycy zmuszeni są szukać obiecanej naszej armii broni po całym świecie. Wojna to także gospodarka. Przede wszystkim.
Nasi sojusznicy pomagają nam przetrwać, ale Siły Zbrojne Ukrainy są finansowane z budżetu państwa Ukrainy, czyli przez ukraińskich podatników. Ukraińskich, a nie polskich czy niemieckich. Każda ciężarówka zablokowana na granicy, każdy kilogram niesprzedanych produktów oznacza brak podatków w budżecie i brak pieniędzy dla Sił Zbrojnych.
W Polsce powiedzą mi, że polski rolnik też nie płaci podatków do budżetu swojego kraju. Jednak podatki polskiego obywatela są wykorzystywane do funkcjonowania państwa. A podatki obywatela Ukrainy są przeznaczane na jej przetrwanie i obronę. Na armię.
Tu chodzi nie tyle o ukraińskiego rolnika, co o ukraińskiego żołnierza. W rezultacie - o nieuratowane życia cywilów, którzy staną się ofiarami kolejnego etapu rosyjskiej okupacji
To, czego wszyscy musimy się pozbyć, to polityczna schizofrenia. Jeśli popierasz protest rolników i blokadę granicy, to nie udawaj, że jednocześnie wspierasz Ukrainę. Nie, przyczyniacie się do klęski Ukrainy, ponieważ w rzeczywistości przyczyniacie się, wraz z Rosją, do zniszczenia tego, co pozostało z ukraińskiej gospodarki i do problemów ukraińskiej armii. To nie jest wsparcie. A nasi polscy przyjaciele muszą nauczyć się - choć nie jest to łatwe - nie okłamywać przynajmniej samych siebie.
I powiedzieć sobie: dla nas ważne jest, żeby nie było konkurencji gospodarczej. A jeśli Rosjanie wygrają i zamienią Ukrainę w drugą Białoruś, będzie nam tylko lepiej, będzie mniej konkurencji.
Ale nawet jeśli zwykły człowiek myśli w ten sposób, polityk nie może sobie pozwolić na takie myślenie. Ani jeden odpowiedzialny polityk z rządu czy opozycji.
Bo jeśli Ukraina przegra, to Polska nie będzie miała problemów z ukraińskim zbożem, ale będzie miała problemy z ukraińskimi uchodźcami. Polskę i kraje ościenne czeka katastrofa humanitarna na skalę niespotykaną od czasów II wojny światowej. Jest też strach. Strach polskiego społeczeństwa, sparaliżowanego triumfem Rosji i upadkiem sąsiedniego państwa
Ta katastrofa humanitarna i ten strach będą ostatnim dniem współczesnych polskich elit politycznych i początkiem rządów tych, którzy obiecają wyborcom rozwiązanie problemów z nowymi milionami uchodźców i porozumienie z Moskwą, która znów stanie się "prawdziwym" sąsiadem Polski. Gdzie w tym czasie będą Donald Tusk, Jarosław Kaczyński, Mateusz Morawiecki, Andrzej Duda, Radosław Sikorski?
W domu, przed telewizorem, na politycznej emeryturze. Będą po prostu patrzeć, jak nowe i niebezpieczne siły polityczne budują "alternatywną" Polskę, której projekt zaprzeczy całemu ich dziedzictwu. Tak widzę polską przyszłość w wyniku ukraińskiej porażki - i nie jest to najgorszy scenariusz, bo najgorszy może być banalny atak na Polskę ze strony krwiożerczej Rosji. Ale o konsekwencjach takiego obrotu spraw nie chcę nawet myśleć.
Nie chcę, bo wierzę, że tym wszystkim wydarzeniom można jeszcze zapobiec, jeśli pomożemy Ukrainie się bronić. Ale pomoc nie oznacza słów, lecz czyny. Nie slogany, ale praktyczną solidarność. I oczywiście trzeźwe zrozumienie konsekwencji porażki, która z pewnością będzie naszą wspólną porażką.
Tak jak zwycięstwo będzie naszym wspólnym zwycięstwem.
Każda ciężarówka zablokowana na granicy, każdy kilogram niesprzedanych produktów oznacza brak podatków w budżecie i brak pieniędzy dla Sił Zbrojnych. Jeśli popierasz protest rolników i blokadę granicy, to nie udawaj, że jednocześnie wspierasz Ukrainę
Motyw agresji nazwałem "formułą Putina", ale przede wszystkim można ją nazwać "formułą rosyjską". Formułą rosyjskiej elity i rosyjskiego społeczeństwa, która polegała na tym, że republiki radzieckie nigdy nie były postrzegane jako "prawdziwe" suwerenne państwa, nawet jeśli sam Związek Radziecki opierał się na tej pozornej suwerenności.
Putin nie okłamuje samego siebie, gdy mówi Tuckerowi Carlsonowi, że Związek Radziecki "był Rosją". Właśnie tak sytuacja była postrzegana w Rosji Radzieckiej - nie tylko przez elity, ale także przez zwykłych ludzi
A "suwerenność" republik radzieckich była zarówno ustępstwem wobec ruchów narodowych, które tak bardzo przerażały Rosjan na początku XX wieku, jak okazją do legalnej walki z różnymi "nacjonalizmami", gdy tylko bolszewicy mieli na to ochotę.
To podejście nie zmieniło się podczas kryzysu i upadku ZSRR. Państwowość byłych republik radzieckich była wtedy postrzegana jako zjawisko tymczasowe, preludium do powrotu do nowego państwa związkowego z Moskwą jako stolicą. Te byłe republiki, które zbyt aktywnie broniły swojego prawa do suwerennego wyboru, z punktu widzenia rosyjskiego przywództwa zostały przekształcone w kraje upośledzone, z terytoriami częściowo kontrolowanymi z Kremla. I wszystko to działo się na długo przed Putinem!
Formuła jest zatem dość prosta i wyczerpująca. Byłe republiki radzieckie powinny pozostać w "szarej strefie" między Rosją a Zachodem, nie przystępować do żadnych "zagranicznych" sojuszy i czekać na decyzję Kremla w sprawie przyłączenia ich terytorium do Rosji - jak Putin powiedział kiedyś swojemu białoruskiemu odpowiednikowi Aleksandrowi Łukaszence: "Dołącz do Rosji regiononami"!
Właśnie dlatego Moskwa była tak nieufna wobec gotowości ukraińskich przywódców do podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską: postrzegała to jako pierwszy, niebezpieczny krok w kierunku tych właśnie "obcych związków"
Oczywiście można mi przypomnieć, że Gruzja i Mołdawia podpisały to samo porozumienie, a Rosja nie mogła zrobić nic, by je powstrzymać. Oczywiście. Jednak w momencie podpisywania umowy oba te kraje zostały już przekształcone przez Rosję w "państwa upośledzone", co z punktu widzenia Putina gwarantowało niemożność ich prawdziwej integracji europejskiej i euroatlantyckiej.
A Ukraina, jak wiemy, nie miała praktycznie nic, co mogłoby jej w tym przeszkodzić. Aż do okupacji i aneksji Krymu. Przekształcenie naszego kraju w "państwo upośledzone" było pierwszym krokiem do utrzymania Ukrainy za drzwiami Zachodu. Drugim krokiem była destabilizacja na wschodzie. Trzecim - próba zmiany rządu i okupacji dużej części Ukrainy w 2022 roku. I to właśnie te kroki, mające na celu utrzymanie Ukrainy w imperialnej niewoli, doprowadziły do wielkiej wojny.
Co dalej? Wielokrotnie powtarzałem, że aby zmienić rosyjskie nastawienie do Ukrainy i innych byłych republik radzieckich, potrzebujemy zmiany pokoleniowej. I za 20-30 lat będziemy mogli współistnieć jako sąsiednie państwa. Wojna nie pozostawia nam jednak ani czasu, ani gwarancji. Czasu - ponieważ po prostu nie możemy czekać, aż Rosjanie zmienią zdanie. Gwarancji - bo wojna zmienia postrzeganie Ukrainy jako innego kraju nawet wśród tych, którzy nigdy nie żyli w ZSRR. I przywraca nam zapomniany status zbuntowanej prowincji. Ponownie cofnijmy się w czasie: w ten sposób 20-30 lat zamienia się w 50-60....
Trzeba więc zdać sobie sprawę, że jeśli współczesna Rosja ma zostać zachowana jako organizm państwowy - a oczywiście istnieją ku temu obiektywne przesłanki - to Ukraina (podobnie jak inne byłe republiki radzieckie) będzie musiała współistnieć z państwem, którego przytłaczająca większość ludności będzie postrzegać nas i naszych sąsiadów z dawnego ZSRR jako zbuntowane prowincje (warto zauważyć, że nawet 33 lata po rozpadzie ZSRR nikt w Rosji nie nazywa byłych republik radzieckich krajami i państwami, ale raczej "republikami", zgodnie z ich dawnym "statusem związkowym"). Nie jest to więc nawet kwestia integralności terytorialnej, ale przetrwania narodowego.
Te byłe republiki radzieckie, które nie zdołają obejść formuły Putina, tj. nie dołączą do "obcych sojuszy", nie otrzymają skutecznych gwarancji bezpieczeństwa i nie stworzą silnych i gotowych do obrony armii, prawdopodobnie albo znikną z politycznej mapy świata (a ich populacja rozpłynie się wśród Rosjan), albo w końcu staną się krajami satelickimi, rezerwuarami taniej siły roboczej.
I to nie ich własne społeczeństwa mogą dziś uratować te kraje przed upadkiem, ale nasze, ukraińskie
Albowiem to właśnie walka Rosji z Ukrainą osłabia wpływy Rosji w przestrzeni poradzieckiej. Jednak aby uratować innych, musimy najpierw uratować siebie. Receptę na to ocalenie już poznaliście: integracja europejska i euroatlantycka, skuteczne gwarancje bezpieczeństwa, silna armia. No i świadomość, że w dającej się przewidzieć przyszłości nadal będziemy musieli sąsiadować z drapieżnikiem, który szykuje się do skoku.
Dziesiąta rocznica ataku Rosji na Ukrainę praktycznie zbiega się z drugą rocznicą tzw. wielkiego ataku Putina. I z koniecznością dokładnego zrozumienia, czym kierował się rosyjski władca, podejmując decyzję o agresji. Bo trafna ocena motywów jest kluczem do przeciwstawienia się agresji w przyszłości
Decyzja o rezygnacji Walerija Załużnego ze stanowiska Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych Ukrainy ciężko nazwać trudną do przewidzenia. O trudnych relacjach między prezydentem a głównodowodzącym mówiło się od miesięcy, a sam Wołodymyr Zełenski nie krył emocji na ostatniej konferencji prasowej pod koniec grudnia. Problemem jest tu najprawdopodobniej komunikacja. Nadal nie mogę zrozumieć, dlaczego otoczenie prezydenta - biurokratyczne i propagandowe, które teraz zapewniają o mądrości i aktualności prezydenckiej decyzji - było tak wytrwałe w udowadnianiu rodakom, że nie ma konfliktu i prezydent nie jest niezadowolony. Krytykując Walerija Załużnego, deputowana Mariana Bezuhla mówi we własnym imieniu, podczas gdy ci, którzy mówią o decyzji prezydenta, dezorientują kraj i działają niemal w interesie Rosjan. Więc kto tu kogo dezorientuje, chciałbym wiedzieć?
Wydawać by się mogło, że ludzie, którzy ponieśli największe fiasko w najnowszej historii politycznej, kiedy przekonywali swoich współobywateli, że nie będzie żadnego rosyjskiego ataku i że zachodnie media chcą po prostu zniszczyć ukraińską gospodarkę, powinni wyciągnąć wnioski ze swojej komunikacyjnej katastrofy. Ale nie, nie wyciągnęli, ponieważ nie wiedzą, jak je wyciągać. A to chodzenie po katastrofach jest niebezpieczne dla nas wszystkich. Podważa zaufanie do państwa w najtrudniejszym dla Ukrainy momencie.
I ta kwestia - kwestia zaufania - jest dla mnie najważniejsza w historii dymisji Walerija Załużnego. Wielokrotnie powtarzałem, że nie zamierzam oceniać skuteczności wojskowej generała, bo to nie moja sprawa. Ale wiem, że w obliczu oporu wobec państwa, którego potencjał mobilizacyjny jest kilkakrotnie większy od ukraińskiego, kwestia zaufania odgrywa kluczową rolę i to zaufanie trzeba wykorzystać, a nie zaniedbać.
Z historii wiem, że wojny wygrywają generałowie, którzy mają zaufanie armii, a nie genialni dowódcy ze znajomością teorii. Tym, którzy uczyli się w szkołach radzieckich lub postsowieckich, chciałbym przypomnieć znany przykład zwycięzcy Napoleona, Michaiła Kutuzowa. W przeciwieństwie do swojego faktycznego poprzednika, Michaiła Barclaya de Tolly, nie był on najbardziej błyskotliwym dowódcą wojskowym. Miał jednak zaufanie swoich żołnierzy i dlatego był w stanie zrealizować plan Barclaya, który był tragiczny dla Bonapartego i jego armii. Dziwne, że takie podręcznikowe rzeczy trzeba w ogóle wyjaśniać. Dziwne, że musimy przypominać, że żaden dowódca wojskowy nie jest magikiem i działa w oparciu o rzeczywiste możliwości i okoliczności. Dlatego właśnie zaufanie jest kluczowe dla wyniku każdej wojny.
Jeśli to zrozumiemy, możemy przeanalizować decyzję Wołodymyra Zełenskiego pod tym kątem. Nie pod kątem konkretnych roszczeń wobec głównodowodzącego - które, nawiasem mówiąc, nigdy nie zostały wyrażone. Nie pod kątem potrzeby pozbycia się postaci "bardziej popularnej" niż sama głowa państwa. Ale pod kątem odpowiedzi na proste pytanie: Czy dymisja Walerija Załużnego zwiększy zaufanie ukraińskiego społeczeństwa do rządu, instytucji państwowych, prezydenta i nowego naczelnego dowódcy sił zbrojnych? Czy zwiększy nadzieję na szczęśliwe zakończenie brutalnego dramatu, w którym wszyscy żyjemy?
Відповідь на ці питання знає кожний.
Z historii wiem, że wojny wygrywają generałowie, którzy mają zaufanie armii, a nie genialni dowódcy znający teorię. Żaden przywódca wojskowy nie jest czarodziejem i działa w oparciu o rzeczywiste możliwości i okoliczności. Dlatego zaufanie jest kluczowe dla wyniku każdej wojny
W pierwszych dniach 2024 r. premier Izraela Benjamin Netanjahu i minister obrony Yoav Galant dali jasno do zrozumienia, że państwo żydowskie jest gotowe do energicznych działań w Libanie, jeśli ekstremistyczne poczynania organizacji terrorystycznej Hezbollah, ściśle powiązanej z irańskim przywództwem, nie zostaną ograniczone. Jeżeli do tego nie dojdzie, na Bliskim Wschodzie może powstać drugi front - co sugerował już sekretarz stanu USA Anthony Blinken, twierdząc, że wojna z Hamasem może spowodować niebezpieczne przerzuty w całym regionie.
Ale czy sam atak terrorystyczny Hamasu na Izrael nie stał się również przejawem takich przerzutów - przerzutów wojny Rosji z Ukrainą? W końcu już w pierwszych miesiącach tej brutalnej wojny, która w wersji pełnoskalowej trwa niemal dwa lata, wielu ostrzegało: jeśli nieudany Blitzkrieg Putina zamieni się w długą wojnę na wyniszczenie, jej przerzuty pojawią się na całym świecie. No i mamy! Te niespełna dwa lata wojny na Ukrainie przeobraziły się w miesiące wojny na Bliskim Wschodzie.
A wojna na Bliskim Wschodzie według izraelskich polityków i wojskowych może potrwać prawie cały 2024 rok - i to tylko jeśli chodzi o konflikt z Hamasem. Cóż, jeżeli i ta wojna spowoduje przerzuty, doprowadzi to do nowego, długotrwałego konfliktu
Słowo "przewlekła" jest kluczem do opisania sytuacji, w której się znajdujemy. Kiedy w pierwszych tygodniach wojny Rosji z Ukrainą ktoś wspomniał o wojnie w Syrii, taka paralela wydawała się niewłaściwa, zwłaszcza że kraj ten stoi w obliczu wojny domowej, a nie agresji jednego państwa na drugie. Jakoś zapomniano, że w syryjskiej wojnie jest w rzeczywistości wielu zewnętrznych graczy, że ścierają się w niej interesy Stanów Zjednoczonych, Rosji, Turcji, Iranu - i nie tylko. A główną cechą, która zbliża wojnę w Syrii do wojny na Ukrainie, jest fakt, że w obu przypadkach konflikt toczy się wyłącznie na suwerennym terytorium każdego z tych krajów. Natomiast sąsiedzi tylko przyjmują uchodźców, a na ich terytoriach wojny nie ma.
W tym miejscu warto porozmawiać o pułapce, którą dyktatury zastawiają na demokracje. Próbują one przekształcić wojnę w rutynę, by nie musieć popełnianić zbrodni własnymi rękoma. Wojna w Syrii trwa już prawie 13 lat i zniknęła z pierwszych stron światowych mediów. Nie tylko zwykli czytelnicy, ale także eksperci z Bliskiego Wschodu nie powiedzą ci, co dzieje się teraz w tym od dawna cierpiącym kraju, mimo że w latach 2011-2013 wszystkie światowe wiadomości zaczynały się od Damaszku lub Aleppo. Wojna w Ukrainie trwa już prawie dwa lata i również powoli znika z pierwszych stron gazet, bo nie jest już tak interesująca dla opinii publicznej. A pierwsze rozmowy o "rozejmie" już się rozpoczęły - w Syrii również odbywały się liczne konferencje pokojowe, które do niczego nie doprowadziły... Wojna Izraela z Hamasem trwa już od ponad trzech miesięcy i wciąż jest głównym tematem wszystkich światowych mediów, zaś Anthony Blinken odbywa właśnie kolejną podróż po Bliskim Wschodzie. Wyobraźmy sobie, że za kilka miesięcy wybucha wojna na Półwyspie Koreańskim. Albo że po wyborach prezydenckich i parlamentarnych na Tajwanie Chiny próbują siłą przejąć kontrolę nad tą wyspą. Albo że przywódcy Serbii, stojąc w obliczu powszechnych protestów przeciwko rzekomemu sfałszowaniu wyborów parlamentarnych i lokalnych, dla wzmocnienia swojej władzy zdecydują się na "małą, zwycięską wojnę" w obronie Serbów w Kosowie. Co wówczas znajdzie się na pierwszych stronach gazet? Jak długo potrwa nowy konflikt? I czy początek kolejnego przedłużającego się konfliktu będzie oznaczał koniec innego?
Nie, nie będzie. Tak jak początek wojny w Ukrainie nie oznaczał końca wojny w Syrii, a początek wojny na Bliskim Wschodzie nie oznaczał końca wojny w Ukrainie.
Przedłużające się konflikty, jeśli nie wiemy, jak je rozwiązać politycznie, stają się po prostu nową normą w naszym życiu. Na dodatek zachodni przywódcy nie mogą zrozumieć, że świat się zmienił i nigdy już nie będzie taki, jakim był przed atakiem dyktatur
Wyjściem z tej sytuacji są próby negocjowania z dyktatorami. Barack Obama próbował znaleźć wspólny język z Władimirem Putinem w sprawie Syrii, dając tym samym rosyjskiemu prezydentowi klucz do przekształcenia syryjskiej wojny w raka. Joe Biden próbował przekonać Putina, by nie atakował Ukrainy, a teraz zachodni politycy powtarzają jak mantrę, że dostawy broni powinny wzmocnić pozycję Ukrainy w przyszłych negocjacjach mających na celu zakończenie wojny - choć oczywiste jest, że Kreml nie potrzebuje żadnych poważnych porozumień. No i, oczywiście, Zachód przekona Xi Jinpinga, by nie atakował Tajwanu...
Świat niedawnej przeszłości, jaki można oglądać w najnowszym sezonie kultowego serialu "The Crown", był zupełnie inny. Świat Clintona, Busha i Blaira był światem, w którym demokracje nie szanowały suwerenności dyktatorów, zbombardowały Miloszevicia za ludobójstwo Kosowarów i zniszczyły reżim Saddama Husajna w Iraku kilka lat po tym, jak prezydent George Bush, ojciec prezydenta George'a W. Busha, wyzwolił Kuwejt okupowany przez irackiego dyktatora. Tyle że ten świat nikomu się nie podobał, a następca Busha juniora, Barack Obama, zdobył Pokojową Nagrodę Nobla po prostu za to, że chciał zbudować nowy wspaniały świat: świat, w którym demokracje nie dokonują inwazji, ale negocjują. Cóż, zbudował ten świat. Świat, w którym demokracje negocjują, a dyktatury dokonują inwazji, upajając się swoją bezkarnością. Serdecznie witamy!
W tym nowym świecie nie będzie kłamstw o broni masowego rażenia w Iraku. Tutaj zostaniesz zgwałcona we własnym łóżku, twój dom zostanie zbombardowany, twoje dziecko zostanie uprowadzone, twój mąż zginie na froncie w niekończącej się walce o małą wioskę, o której istnieniu nigdy nie wiedziałaś i której nazwę świat zapomni po jej wyzwoleniu albo zniszczeniu
Aleppo, Homs, Bucza, Borodianka, Mariupol, Kfar Azza, Nahal Oz... Jakie jeszcze osady zostaną dodane do tej przerażającej martyrologii w 2024 roku?
Ktoś może powiedzieć, że więcej nie dało się zrobić. To kłamstwo, ponieważ ten nowy świat został zbudowany nie przez nich, ale przez nas. Gdyby ustanowiono strefę zakazu lotów nad Syrią, a Stany Zjednoczone zareagowałyby na użycie broni chemicznej przez reżim Assada - to znaczy gdyby uwielbiany Obama zachował się jak niekochany Bush - ten horror skończyłby się dawno temu, tysiące ludzi nie straciłoby życia, a miliony nadal żyłyby w swoich domach.
Gdyby Ukraina przygotowywała się do wojny, a nie negocjowała z Putinem, i gdyby jej wyborcy za trwanie konfliktu nie obwiniali własnego rządu, a Kreml, atak z 24 lutego nie miałby miejsca
Gdyby po tym ataku NATO zaprosiło Ukrainę do Sojuszu w 2023 roku, do czego namawiał Kijów, wojna w Ukrainie zbliżałaby się już do końca. Gdyby wieloletni szef izraelskiego rządu nie wierzył, że może "zarządzać konfliktem" z Hamasem i że rządy terrorystów w Gazie pomagają zamknąć kwestię choćby teoretycznego dialogu z Autonomią Palestyńską - Hamas nie byłby w stanie przekształcić się z gangu w armię. Gdyby...
Wkrótce może pojawić się wyjaśnienie przyczyn nowej wojny, która jest już na horyzoncie. Tyle że nie musimy wyjaśniać przyczyn. Musimy razem wydostać się z tego gówna - ery przedłużających się lokalnych konfliktów, które dosłownie pożerają naszą przyszłość.
Aleppo, Homs, Bucza, Borodianka, Mariupol, Kefar Azza, Nahal Oz... Jakie miejsca zostaną dodane do tej przerażającej listy martyrologii w 2024 roku?
Teraz wszystkie ważne punkty transportu towarów przez granicę między Ukrainą a Polską zostaną zablokowane. Co więcej, organizatorzy blokady podkreślają, że zamierzają ją kontynuować co najmniej do 8 marca przyszłego roku. Witalij Portnikow, ukraiński publicysta i dziennikarz, napisał o tym w swoim felietonie dla Espreso.tv.
Jak powszechnie wiadomo, blokada granicy polsko-ukraińskiej to nie tylko protest ekonomiczny, ale także ważny element walki politycznej w Polsce. Organizator blokady jest związany ze skrajnie prawicowymi siłami politycznymi w Polsce, zjednoczonymi w partii Konfederacja, która do ostatnich wyborów parlamentarnych w Polsce była uważana za prawdopodobnego partnera PiS w nowej koalicji rządzącej - gdyby obie te siły polityczne miały wystarczającą liczbę głosów, by utworzyć nowy rząd. Wybory parlamentarne, jak wiemy, zakończyły się jednak zwycięstwem demokratycznej opozycji, której lider Donald Tusk został wybrany nowym premierem Polski. Jednocześnie ważne jest, aby zdać sobie sprawę, że procesy wyborcze w Polsce nie zakończyły się, ale dopiero się zaczynają - po wyborach parlamentarnych odbędą się wybory samorządowe, a następnie prezydenckie - a walka między dwoma głównymi obozami politycznymi będzie się tylko nasilać, co leży w interesie polskiej prawicy, która straciła władzę. W interesie Konfederacji, której wielu liderów i działaczy podejrzewanych jest o intensywne kontakty polityczne i sympatie z Kremlem, jest pogorszenie stosunków polsko-ukraińskich i osłabienie pozycji nowego rządu.
Chciałbym przypomnieć, że w przededniu swojej dymisji były premier Polski Mateusz Morawiecki opowiedział się za nałożeniem ograniczeń na transport produktów z Ukrainy do Polski i faktycznie poparł strajk przewoźników. Jego rząd nie zrobił praktycznie nic, by powstrzymać ten proces, który już wpłynął na polską gospodarkę. Teraz stanie się dokładnie to, do czego dążyła polska prawica w walce ze swoimi następcami w Radzie Ministrów: powstanie spuścizna, która będzie dość trudna do pokonania. Zwłaszcza jeśli mówimy o nowym rządzie, który składa się z przedstawicieli różnych sił politycznych zjednoczonych głównym celem: pozbawieniem władzy Prawa i Sprawiedliwości, kierowanego przez Jarosława Kaczyńskiego. Przedstawiciele partii, które utworzyły koalicję, mogą mieć bardzo różne stanowiska, jeśli chodzi nie tylko o stosunki polsko-ukraińskie, ale także o to, jak powinna rozwijać się polska gospodarka, jak powinna rozwijać się integracja europejska sąsiednich krajów i jak polska gospodarka powinna radzić sobie z możliwą konkurencją ze strony sąsiadów na wschodzie.
W ten sposób w pierwszych tygodniach urzędowania Donalda Tuska na stanowisku premiera Polski pojawił się nowy poważny kryzys w stosunkach polsko-ukraińskich. Kryzys ten jest spowodowany nie przez obecny polski rząd, ale przez jego poprzedników oraz skrajnie prawicowe i prorosyjskie siły polityczne, które zrobią wszystko, co możliwe i niemożliwe, aby pomóc Władimirowi Putinowi wygrać wojnę z Ukrainą. A do tego, jak rozumiemy, potrzebne jest zablokowanie granicy przez kogoś na Zachodzie i zrobienie czegoś na zachodnich granicach Ukrainy, aby pogorszyć gospodarkę naszego kraju. Jak widać, działacze Konfederacji radzą sobie z tą misją, co jest źródłem szczerego podziwu rosyjskich przywódców politycznych. Pojawia się jednak oczywiście pytanie, jak ten problem zostanie teraz rozwiązany. Przed objęciem stanowiska szefa polskiego rządu Donald Tusk obiecał, że będzie w stanie przezwyciężyć ten kryzys. Jednak do tej pory nowy polski premier nie przedstawił konkretnego planu, w jaki sposób można przezwyciężyć ten kryzys, z kim i kto powinien negocjować. Czy polski rząd jest z organizatorami tego protestu? Musimy przy tym pamiętać, że ci organizatorzy są wrogo nastawieni do polskiego rządu i zrobią wszystko, by ograniczyć jego polityczne możliwości. To jest też ich ważny cel przed wyborami samorządowymi, w których chcieliby się odegrać na rządzie i pokazać, że porażka prawicy w wyborach do Sejmu to przypadkowy epizod w historii politycznej Polski. I że wkrótce siły polityczne, które rządziły krajem przez osiem trudnych lat z rzędu, wrócą i zmienią Polskę w pożądanym przez siebie kierunku: jak najdalej od Europy, jak najdalej od prawdziwego porozumienia polsko-ukraińskiego. Do stołu negocjacyjnego powinni usiaść przedstawiciele rządu ukraińskiego, przedstawiciele rządu polskiego i przedstawiciele organizacji, które organizowały protest przewoźników.
Nawiasem mówiąc, polscy rolnicy również próbują przyłączyć się do tego protestu, ponieważ jako pierwsi działali w sposób, który uczyniłby oczywistym to, że polska gospodarka cierpi z powodu ukraińskiej konkurencji - choć to kłamstwo. Co więcej, organizatorzy protestów sami stwarzają poważne problemy polskiej gospodarce: likwidują miejsca pracy i umożliwiają innym krajom sąsiadującym z Ukrainą czerpanie zysków z transportu. Wszyscy w Polsce zdają sobie z tego sprawę, ale samo zrozumienie nie zakończy kryzysu. Trzeba szukać możliwości oddzielenia skrajnie prawicowych, prorosyjskich, w gruncie rzeczy antypolskich protestujących od tych, którzy naprawdę wierzą, że ukraiński transport czy ukraińskie zboże zagraża polskiej gospodarce. Chodzi o stworzenie odpowiednich mechanizmów ekonomicznych, które powinny pomóc polskim przewoźnikom i polskim rolnikom przynajmniej w czasie wojny rosyjsko-ukraińskiej. Bo nie wiemy, jak będą wyglądały ograniczenia dla produktów ukraińskich, kiedy ta wojna się skończy. O tym też musimy dzisiaj myśleć. Największym problemem jest to, że Ukraina w czasie wojny w zasadzie stała się częścią Unii Europejskiej z gospodarczego punktu widzenia. Wszystkie restrykcje zostały zniesione i wtedy pojawia się prosty, rodzący dość poważny dylemat: albo przywrócić te restrykcje, albo przypomnieć sobie, że kiedy Ukraina stanie się członkiem UE, nie będzie już żadnych restrykcji, bez względu na to, co myślą polscy politycy, rolnicy, przewoźnicy i wszyscy inni. To jest stanowisko, które należy przyjąć przy rozwiązywaniu konfliktu, tak dziś niebezpiecznego dla ukraińskiej gospodarki i stosunków między Kijowem a Warszawą.
W reakcji na orzeczenie polskiego sądu, który uchylił decyzję wójta zakazującą prowadzenie przez przewoźników protestu na granicy, 18 grudnia polscy przewoźnicy wznowili blokadę granicy polsko-ukraińskiej
5 grudnia prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski w trybie pilnym odwołał swoje wystąpienie na briefingu w Senacie USA w celu omówienia kompromisów w sprawie pomocy dla Ukrainy. Prawdziwe powody tego pozostały niejasne, ale pewne jest, że ukraiński prezydent nie uczestniczył w briefingu, bo było pewne, że nie ma szans na dogadanie się dwóch frakcji Kongresu.
Niedługo potem republikańscy senatorowie zaczęli opuszczać briefing - jeszcze przed jego zakończeniem. Oczywiście w tak skandalicznych okolicznościach Zełenski nie odniósłby sukcesu.
Następnego dnia prezydent USA Joe Biden skrytykował kongresmenów za ich niechęć wobec zatwierdzenia pomocy dla Ukrainy. Zachowanie swoich przeciwników nazwał "przerażającym", ale dał jasno do zrozumienia, że nie jest gotów spełnić wszystkich republikańskich żądań dotyczących kontroli granicy z Meksykiem, by tę pomoc zdobyć.
W rzeczywistości stało się dokładnie to, przed czym ostrzegano Ukraińców na początku 2023 r.: okres przedwyborczy znacznie utrudni alokację pomocy dla Ukrainy. Oczywiście Kijów miał nadzieję, że decyzja w sprawie pomocy na 2024 rok zostanie podjęta przed początkiem tego okresu. Tyle że nieoczekiwana rezygnacja Kevina McCarthy'ego ze stanowiska przewodniczącego Izby Reprezentantów, długi "wyścig spikerów" i wybór Michaela Johnsona, zwolennika byłego prezydenta Donalda Trumpa, na nowego przewodniczącego przyspieszyły rozwój wydarzeń. Ameryka jest już w okresie przedwyborczym. A jeśli spojrzymy na sytuację z amerykańskiego punktu widzenia, zobaczymy, że rozwój wydarzeń jest korzystny dla obu obozów. Republikanie chcieliby zmusić prezydenta Bidena do spełnienia wszystkich ich żądań i powrotu do polityki Trumpa. A Demokraci chcieliby, aby Republikanie wyszli na "złych ludzi", którzy nie chcą pomóc Ukrainie i Izraelowi. Na tle tego wzajemnego zainteresowania konfrontacją możemy mieć tylko nadzieję na zdrowy rozsądek amerykańskiego establishmentu i zrozumienie, że odmowa pomocy Ukrainie wzmocni Rosję, tworząc problemy dla samych Stanów Zjednoczonych.
Zarazem trudno nie stwierdzić, że Władimir Putin miał rację, stawiając nie tyle na wojnę, której nie mógł wygrać, ile na demokrację, której nie może przegrać. Tylko na cudzą demokrację, a nie własną.
Wybory prezydenckie w Rosji odbędą się zgodnie z zatwierdzonym scenariuszem i po raz kolejny pokażą monopol Putina - bez względu na to, ile osób zagłosuje. Tymczasem wybory prezydenckie w USA już na rok przed ich rozpoczęciem wywołują poważny kryzys polityczny i blokują normalne funkcjonowanie instytucji. Ale czy to tylko wybory w Ameryce?
Sytuacja z blokadą granicy między Ukrainą a Polską była w zasadzie "powtórką" z ostatnich wyborów parlamentarnych i pokazała dążenie przeciwników zwycięzców tych wyborów do stworzenia poważnych problemów dla przyszłego rządu - także w poprawieniu stosunków z Ukrainą. Z kolei blokada granicy między Ukrainą a Słowacją jest wynikiem zwycięstwa wyborczego nowego-starego premiera Roberta Fico, który już mówi o potrzebie normalizacji stosunków z Moskwą. A to dopiero początek sezonu politycznego w Europie.
Nawet dziś nie możemy odpowiedzieć na pytanie, czy sceptycy - przede wszystkim premier Węgier Viktor Orban - zostaną przekonani i czy Ukraina otrzyma pomoc od UE. A może być tak, że wraz z nowymi wyborami w krajach europejskich podobnych Orbanowi sceptyków będzie więcej.
Demokracja, ze swoją płynnością i zmiennością, pozostaje demokracją, tyle że trudno jest jej opierać się przez długi czas dyktaturze, z charakterystycznymi dla niej szybkimi decyzjami operacyjnymi - zwłaszcza jeśli chodzi o konflikt, w którym walczysz cudzymi rękami. Fundamentalne decyzje dotyczące zagwarantowania bezpieczeństwa Ukrainy, lokalizacji wojny i zwiększenia presji gospodarczej na Moskwę musiały zostać podjęte w 2023 roku, bo w 2024 roku będzie jeszcze trudniej - o ile w ogóle będzie wola ich podejmowania. Jeśli nie będzie, możemy w końcu znaleźć się na wodach długiej wojny i bez perspektyw jej zakończenia.
Na tle tego zagrożenia zaskakujące jest, że ukraińscy politycy wciąż martwią się wirtualnymi problemami. Aby doszło do konfliktu między prezydentem Ukrainy a głównodowodzącym sił zbrojnych, musi istnieć uzbrojona armia zdolna do walki z wrogiem. Aby myśleć o swoich notowaniach i perspektywach wyborczych, trzeba mieć państwo, w którym można ubiegać się o urząd prezydenta. A jeśli nie ma państwa i armii, to o czym tu debatować?
Dlatego z szeroko otwartymi oczami obserwuję, jak jeden z posłów partii rządzącej w Ukrainie sugeruje, by zastanowić się nad kandydatami na nowego Naczelnego Dowódcę Sił Zbrojnych. Albo gdy byłemu prezydentowi uniemożliwia się podróż do Waszyngtonu tylko po to, by "oczyścić drogę" dla wizyty przewodniczącego parlamentu lub szefa kancelarii prezydenta - tyle że kryzys w Kongresie pożądanego sukcesu nie przynosi.
Ta infantylna gra polityczna w kraju ogarniętym wojną pokazuje, że nie wyciągnięto żadnych wniosków z fiaska 24 lutego ubiegłego roku, kiedy państwo i społeczeństwo ewidentnie nie przygotowały się do poważnej wojny, więc teraz mamy cały ten horror. Dowodzi też, że dziecinny brak poczucia zagrożenia zawsze był naszą główną cechą - i tak pozostanie. I że dla wielu na Ukrainie - nawet dla tych, którzy podejmują decyzje - wszystko już się skończyło, więc mogą już myśleć o nowym, mniej popularnym wodzu naczelnym lub o tym, jak będą wyglądać czyjeś szanse wyborcze.
Cóż, mogę tylko powiedzieć, że nic się nie skończyło i nic się nie skończy. W tej chwili, w kontekście problemów na Zachodzie i mniejszego zainteresowania wojną w Ukrainie wszystko dopiero się zaczyna.
Orędownicy wsparcia dla Kijowa przegrywają proceduralne głosowanie w Senacie USA w sprawie pomocy dla Ukrainy, Izraela i Tajwanu. Joe Biden nazywa żądania Republikanów "szantażem politycznym"
Próbę otrucia żony czołowego oficera ukraińskiego wywiadu wojskowego, Kyryło Budanowa, trudno nazwać sensacją. Jeśli jest to sensacja, to spodziewana, ponieważ jego otoczenie podkreśliło, że przeżył już kilka prób zamachu na swoje życie i dlatego stara się prowadzić raczej ostrożny tryb życia, aby uniknąć kolejnych. Teraz, jak widzimy, były próby zbliżenia się do Budanowa poprzez jego żonę i GUR, i nie mam wątpliwości, że te próby, oczywiście przez rosyjskie służby specjalne, będą kontynuowane w przyszłości. Dla Espreso.tv napisał w swoim felietonie dla Espreso.tv ukraiński publicysta i dziennikarz Witalij Portnikow
Ogólnie rzecz biorąc, nie ma to nic wspólnego z tym, jak długo potrwa wojna Rosji z Ukrainą, ani z wynikiem działań wojennych. Rosjanie są znani z wytrwałości w niszczeniu swoich wrogów. Pamiętamy z historii sowieckich służb specjalnych, jak wiele wysiłku włożono w wyeliminowanie każdego, kto nie podobał się sowieckim przywódcom. Józef Stalin wielokrotnie wysyłał grupy rebeliantów na swojego byłego głównego rywala, członka Biura Politycznego Komitetu Centralnego Rosyjskiej Bolszewickiej Partii Komunistycznej, Lwa Trockiego. Ostatecznie został on zamordowany tylko dzięki pomocy zwerbowanego agenta, który przebywał w Meksyku, gdzie Trockiemu udzielono azylu politycznego.
Historia zabójstw przywódców ukraińskich ruchów narodowych, w szczególności Stepana Bandery, stała się podręcznikowa. Wiadomo, że sowieckie służby specjalne kilkakrotnie próbowały zabić przywódców Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, a wcześniej, w latach dwudziestych, zabijały i chwytały przywódców rosyjskich organizacji politycznych wrogich bolszewikom.
Walka z tymi, którzy nie lubią prezydenta Rosji Władimira Putina, jest również dobrze znana. Putin wysyła specjalnych trucicieli na byłych agentów rosyjskich służb specjalnych, którzy następnie otrzymują wysokie stanowiska i nagrody w rosyjskim systemie władzy. Człowiek, który zabił Aleksandra Litwinienkę, byłego oficera rosyjskich służb specjalnych, a później współpracownika oligarchy Borysa Bieriezowskiego, został członkiem Dumy Państwowej. To s sygnał do każdego, kto chce pracować dla Kremla: zabij, a otrzymasz zasłużoną nagrodę.
Szefowie ukraińskich służb wywiadowczych i obronnych są na specjalnej liście na Kremlu, ponieważ z punktu widzenia Władimira Putina i jego towarzyszy są przywódcami "separatystycznego podmiotu", który ponadto wykonuje bezpośrednie instrukcje od głównych wrogów Władimira Putina - przywódców krajów zachodnich. I z tymi ludźmi oczywiście trzeba się rozprawić; to nie tylko zdrajcy. To ludzie, którzy przyczyniają się do tego, że najważniejsza część historycznej Rosji pozostaje poza granicami ich państwa. Mają czelność zakłócać plany i zamiary Władimira Putina i przywódców rosyjskich służb specjalnych - oczywiście takich ludzi trzeba zniszczyć. Dlatego nie ma wątpliwości, że zamachy na życie Budanowa będą kontynuowane, podobnie jak zamachy na członków jego osobistej i oficjalnej świty.
Nie ma wątpliwości, że przywódcy Ukrainy znajdują się na czarnej liście Władimira Putina, a polowanie na nich będzie trwało, nawet jeśli zobaczymy koniec wojny rosyjsko-ukraińskiej. Szef Kremla, jeśli ma istnieć i przewodzić Federacji Rosyjskiej, nigdy nie pozwoli, by jego blitzkrieg i upokorzenie, jakiego doznał w ostatnich dniach lutego ubiegłego roku, pozostały bez odpowiedzi. Ludzie zaangażowani w to upokorzenie są jego osobistymi wrogami - tylko ich śmierć może w jakiś sposób wprawić go w dobry nastrój. Ponadto nie zapominajmy, że oprócz osobistej zemsty i nienawiści istnieje również trzeźwa kalkulacja polityczna, którą wyróżnia się prezydent Federacji Rosyjskiej, który wie, jak połączyć swoją zemstę z intencjami politycznymi.
Zniszczenie najwyższego kierownictwa politycznego Ukrainy, kierownictwa ukraińskich służb specjalnych i przywódców wojskowych to kolejny krok w kierunku destabilizacji Ukrainy, której Władimir Putin nienawidzi. Jeśli przyjąć logikę wojny na wyniszczenie, którą rosyjski przywódca zamierza prowadzić przeciwko państwu ukraińskiemu w najbliższych trudnych latach, to oczywiście destabilizacja Ukrainy jest ważnym obszarem jego działalności. Jeśli uda mu się zabić kogoś ważnego, a tym bardziej znanego w mediach, w Ukrainie lub w służbach wywiadowczych kraju, będzie to sygnał dla wszystkich innych: wy też będziecie celem, więc zaprzestańcie aktywnej pracy, jeśli chcecie po prostu przetrwać tę wojnę.
W związku z tym do Ukrainy należy dziś ochrona życia tych, którzy są przedstawicielami jej kierownictwa, służb specjalnych i dowództwa wojskowego. Ważne jest, aby uświadomić sobie, jak poważna jest infiltracja rosyjskich agentów w ukraińskich strukturach państwowych i bezpieczeństwa. Infiltracja ta trwa od wielu dziesięcioleci niepodległości Ukrainy i nigdy nie została zatrzymana. Żyjemy w kraju, w którym Komitet Bezpieczeństwa Państwowego Ukraińskiej SRR został po prostu przemianowany na Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy, a okręgi wojskowe Ukraińskiej SRR, tj. armia radziecka, zostały po prostu ogłoszone armią ukraińską, a wszyscy żołnierze radzieccy, którzy służyli wówczas w Ukraińskiej SRR, zostali poproszeni o przysięgę wierności nowo powstałemu niepodległemu państwu.
Innymi słowy, możemy powiedzieć, że odziedziczyliśmy już po państwie radzieckim tych samych agentów, którzy istnieli we wszystkich tych strukturach i którzy byli związani z Komitetem Bezpieczeństwa Państwowego Związku Radzieckiego, Głównym Zarządem Wywiadowczym Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Związku Radzieckiego i innymi strukturami, które natychmiast stały się strukturami rosyjskimi i zaczęły działać na rzecz przywrócenia integralności terytorialnej tak zwanej "historycznej Rosji", czyli powrotu do Związku Radzieckiego. Musimy więc pamiętać, że wszystkie problemy, które istnieją dziś na Ukrainie, to nie tylko wina Rosjan, ale naszej własnej nieumiejętności budowania państwa, naszej własnej nieudolności, naszego własnego braku zrozumienia zagrożenia. I szkoda, gdy ludzie, którzy nas chronią, padają ofiarą tego niezrozumienia i nieumiejętności. Może to jest sygnał, żebyśmy wreszcie zaczęli budować państwo od podstaw, a nie jako replikę byłej ukraińskiej republiki radzieckiej.
Otrucie Marianny Budanowej to rosyjska próba zbliżenia się do szefa ukraińskiego wywiadu. Ale to Ukraina jest dziś odpowiedzialna za bezpieczeństwo kierownictwa państwa
Majdan z lat 2013-2014 rozpoczął się jako protest przeciwko porzuceniu polityki integracji europejskiej, ale szybko przekształcił się w protest przeciwko niesprawiedliwości. Jednak jego głównym rezultatem były narodziny narodu politycznego, bez którego nie można zbudować żadnego państwa.
Jeśli się nad tym zastanowić, to właśnie o to chodziło na Majdanie od samego początku. W końcu umowa stowarzyszeniowa z Unią Europejską była postrzegana przez patriotycznych Ukraińców jako zabezpieczenie przed możliwym przejęciem władzy przez Rosję - coś, z czego sam Wiktor Janukowycz zdawał się nie zdawać sobie sprawy aż do ostatniej chwili, kiedy postrzegał zarówno UE, jak i Rosję jako źródła wzbogacenia się jego własnej rodziny. Nawiasem mówiąc, rozumiemy, że umowa stowarzyszeniowa nie gwarantuje niczego w szczególności. Gruzja, która podpisała ją w znacznie spokojniejszych warunkach niż Ukraina, niebezpiecznie zbliżyła się do Rosji. A Armenia, której przywódcy odmówili podpisania umowy pod naciskiem Putina i dołączyli do wszystkich prorosyjskich związków integracyjnych, teraz jeszcze bardziej oddala się od Moskwy.
Ale potem nieoczekiwane odrzucenie porozumienia stało się prawdziwym wyzwalaczem dalszych wydarzeń i przyspieszyło je. Janukowycz osobiście zniszczył bezpiecznik, który pozwolił społeczeństwu przez jakiś czas dogadać się z nim i jego kryminalizowanym gangsterstwem. Ale w pierwszych dniach Majdanu maski zostały ostatecznie zrzucone, a prezydent kraju rzekomo gotowego na europejski kurs zmienił się w obrzydliwego, twardego "mafioza". Reżim, który nigdy wcześniej nie był szczególnie demokratyczny, zaczął budować autorytaryzm dosłownie ręcznie - w ciągu kilku tygodni znaleźliśmy się nawet nie na Ukrainie Janukowycza, ale w Rosji Putina. Nie w Rosji Putina, która istniała wtedy, ale w tej, która musiała powstać w wyniku jego ataku na Ukrainę. Społeczeństwo, które wielu wydawało się zamrożone, bezwładne i rozczarowane wynikami poprzedniego Majdanu, teraz ożywiło się.
Co więcej, podczas gdy Majdan w 2004 r. był powstaniem, podczas którego społeczeństwo skupiło się na przywódcach i zwycięstwie Wiktora Juszczenki w wyborach prezydenckich, tym razem to przywódcy polityczni skupili się na społeczeństwie.
To właśnie na tym tle narodził się nasz naród polityczny - na naszych oczach. Ukraińcy przestali być "projektem etnicznym" mającym na celu wyłącznie przetrwanie i samozachowanie, "gettem językowym", w którym obcy są traktowani ze strachem i stali się szerokim stowarzyszeniem ludzi o różnym pochodzeniu etnicznym. Ludzi, którym zależy na Ukrainie.
Późniejsze wydarzenia tylko utrwaliły tę wspólnotę, ale widzieliśmy ją jako rzeczywistość w dniach tego Majdanu. Dlatego moje wspomnienia o nim - pomimo wszystkiego, przez co wtedy przeszliśmy - pozostają najcieplejsze.
Widziałem tak wielu wspaniałych ludzi gotowych pomagać sobie nawzajem, tak wiele wrażliwości i poświęcenia, tak wiele entuzjazmu i wiary w przyszłość.
Tak, większość uczestników tej rewolucji z trudem mogła sobie wyobrazić skalę konfliktu, przed którym otwieraliśmy drzwi. Ale rozwój wydarzeń i tak był nieunikniony.
Ukraina Majdanu przerosła Ukrainę postsowiecką, z jej amorficznym infantylizmem i niechęcią do wyboru własnej przyszłości.
A taka Ukraina - kraj ludzi gotowych stanąć w obronie swojej przyszłości - nie pasowała do Rosji Putina i, jak się wydaje, do żadnej Rosji. Dlatego reakcją Kremla na zwycięstwo naszej rewolucji mogła być tylko interwencja. Aby uniknąć interwencji, musielibyśmy przegrać.
I zgodzić się na ostateczną degradację i "integrację" Ukrainy - oczywiście to samo, co Putin próbuje zrobić teraz, tylko teraz z czołgami i rakietami, a nie zdrajcami w instytucjach rządowych.
Ale wygraliśmy. Wygraliśmy państwo i zaczęliśmy tworzyć naród polityczny. Oznacza to, że państwo ukraińskie, pomimo wszystkich tragedii i trudności, których doświadczamy, ma szansę podźwignąć się i istnieć.
"Moje wspomnienia z Majdanu są najcieplejsze. Widziałem tak wielu wspaniałych ludzi gotowych pomagać sobie nawzajem, widziałem tyle wrażliwości i poświęcenia, tyle entuzjazmu i wiary w przyszłość".
W grudniu 1922 roku, po zabójstwie pierwszego prezydenta odrodzonego państwa polskiego, Gabriela Narutowicza, wstrząśnięta tą wiadomością pisarka Maria Konopnicka pisała w swoim dzienniku o dwóch Polskach, które nie mogą znaleźć wspólnego języka. W osłupieniu była nie tylko Konopnicka, ale także współpracownicy i przyjaciele zamordowanego prezydenta. Później marszałek Józef Piłsudski zorganizuje zamach stanu i ustanowi w kraju reżim tzw. sanacji. Polska, odbudowana po II wojnie światowej, mogła powrócić do prawdziwej demokracji dopiero latem 1989 roku. Ale w swoich komentarzach na temat wyborów parlamentarnych, czy prezydenckich w ostatnich latach w tym kraju wciąż odwoływałem się do obrazów dwóch Polsk z pamiętników Konopnickiej.
Teraz, prawie sto lat po zabójstwie Narutowicza, zaczynam zdawać sobie sprawę, że wyolbrzymiłem znaczenie tego obrazu. Teraz, podczas ostatniej kampanii wyborczej, widziałem prawdziwą wojnę między dwiema Polskami - zaciętą i desperacką, podczas której naprawdę wydawało się, że przeciwnicy żyją w dwóch różnych krajach. Ale to, co naprawdę odróżni sytuację z 1922 roku od sytuacji z 2023 roku, to fakt, że wygra nie sanacja, ale demokracja. I już sam ten fakt świadczy o historycznym postępie.
Oczywiście głęboki podział w polskim społeczeństwie nie zniknie i, szczerze mówiąc, zawsze istniał. Jest to całkowicie naturalny podział na tych, którzy uważają się za spadkobierców "starej" Rzeczypospolitej Obojga Narodów z jej szerokim spojrzeniem na świat, zdolnością do integracji różnych narodów i tradycji w "polskim świecie" oraz gotowością do współpracy i rywalizacji z europejskimi sąsiadami, oraz tych, którzy odziedziczyli kolonialną przeszłość ziem polskich, którzy wciąż postrzegają polskość jako projekt etniczny i religijny oraz są nieufni wobec otaczającego ich świata. Z pewnością oba poglądy są częścią polskiej historii i narodowego przetrwania.
Jedyną gwarancją współistnienia tych dwóch Polsk w jednej jest demokracja. Z tym jednak obóz Prawa i Sprawiedliwości ma poważne problemy. Próby demontażu niezależnego sądownictwa, dążenie do zniszczenia mediów publicznych, brak szacunku dla dużej części społeczeństwa, "orbanizacja" i europejska izolacja Polski - w tym wszystkim nie chodziło o rywalizację poglądów i stanowisk, co jest absolutnie normalne dla demokratycznego społeczeństwa. Chodziło o uzurpację władzy.
Dlatego teraz, gdy czas rządów partii Jarosława Kaczyńskiego dobiega końca, powinniśmy mówić przede wszystkim o odbudowie polskiej demokracji, jej uzdrowieniu i powrocie wzajemnego szacunku - to właśnie zwycięzcy powinni zademonstrować przegranym. Nie tyle politykom - populiści zwykle nie potrafią uczyć się na błędach - co wyborcom PiS, którzy muszą rozpocząć własną drogę od popierania nieodpowiedzialnego i narcystycznego prawicowego populizmu do głosowania na solidne państwowo-konserwatywne projekty. Wtedy możemy na chwilę zapomnieć o dwóch Polskach i porozmawiać o rywalizacji konserwatystów i liberałów, prawicy, centrystów, i lewicy. Umiejących negocjować i współistnieć, a nie ciągle się kłócić.
Dla Ukrainy byłby to również wspaniały wynik tych wyborów. Przecież to, co działo się w naszych dwustronnych relacjach przed wielką inwazją Rosji na Ukrainę, to było niszczenie atmosfery. Atmosfery wzajemnego szacunku i współistnienia dwóch bliskich krajów, które już tworzyły wspólny świat. Celowe przesunięcie akcentów z przyszłości na przeszłość - co oczywiście jest bezpośrednią konsekwencją kolonialnego myślenia obozu PiS - było strategicznym błędem. I miałem nadzieję, że stanie się to oczywiste, gdy wybuchnie wojna. Ale nie!!!
Kampania wyborcza zatarła to zrozumienie, wizję potrzeby wspólnego przetrwania, świadomość szczególnej roli geopolitycznej, jaką Polska odgrywa obecnie na kontynencie. Okazało się, że dla utrzymania władzy można zbezcześcić wszystko, nawet własne dziedzictwo polityczne. I mogę mieć tylko nadzieję, że wraz z końcem wyborów ta sztuczna konfrontacja, której nikt w Polsce ani na Ukrainie nie potrzebuje, rozwieje się jak dym. Ale wszyscy potrzebujemy demokratycznej Polski, aby ten dym już nigdy nie zatruwał naszych płuc.
Jednej, nie dwóch.
Podczas ostatniej kampanii wyborczej widziałem prawdziwą wojnę między dwiema Polskami, zaciętą i desperacką. Wydawało się, że przeciwnicy naprawdę żyją w dwóch różnych krajach
Tekst publikujemy na sestry.eu dzięki współpracy z kanałem Espresso TV
Prezydent USA John Biden wyraził zdecydowane poparcie dla państwa żydowskiego po ataku bojowników organizacji terrorystycznej Hamas na Izrael. Oczywiste jest, że kwestia wojny na Bliskim Wschodzie będzie teraz priorytetem dla amerykańskiej polityki. W końcu jest jasne, że kryzys na Bliskim Wschodzie zagraża zarówno interesom narodowym USA, jak i stabilności gospodarczej na świecie. Dlatego tak ważne jest dziś, aby Izrael był w stanie zdecydowanie przezwyciężyć konsekwencje tego ataku terrorystycznego i pokazać, że jego bezpieczeństwo nie może zostać podważone przez grupę terrorystyczną, która przeprowadziła niespodziewany atak na terytorium kraju.
Oczywiście już drugiego dnia tej wojny stało się jasne, ile jeszcze zagrożeń może wyniknąć z działań Hamasu. Poranek rozpoczął się od ostrzału terytorium Izraela z Libanu. Zgodnie z przewidywaniami w pierwszych godzinach po nalocie Hamasu do wojny dołączyła kolejna armia Islamskiej Republiki Iranu, libańska szyicka organizacja terrorystyczna Hezbollah, która jest jednocześnie jedną z najbardziej wpływowych partii politycznych w Libanie. Dziś można powiedzieć, że jest to jedna z najważniejszych sił w tym państwie.
Hezbollah nie może nie zareagować na działania Hamasu, ponieważ jego niechęć do udziału w wojnie przeciwko Izraelowi może spotkać się z dezaprobatą Teheranu, a tym samym wpłynąć na pieniądze dla przywódców grupy. Musimy pamiętać, że każda grupa terrorystyczna jest przede wszystkim skorumpowaną korporacją, której liderzy starają się zarobić jak najwięcej pieniędzy zarówno na śmierci ludzi, jak i na pozycji politycznej grupy w świecie radykalnych organizacji.
Wciąż jednak nie jest jasne, jaką taktykę wybierze Hezbollah w tej wojnie. Czy ograniczy się do ostrzału terytorium północnego Izraela i dlatego Izrael już teraz mówi o potrzebie myślenia o bezpieczeństwie północnych regionów? Czy też spróbuje przeprowadzić naloty na terytorium Izraela, wykorzystując fakt, że większość jej żołnierzy może być zaangażowana w operację naziemną w Strefie Gazy, próbując zabić jak najwięcej terrorystów Hamasu?
Tak więc główne wydarzenia tej wojny dopiero nadejdą i jest całkowicie logiczne, że premier Izraela Benjamin Netanjahu podkreślił, że ta wojna, w przeciwieństwie do poprzednich działań Izraela przeciwko organizacji terrorystycznej Hamas, będzie trwała długo. Ale działania Hamasu przeciwko Izraelowi nigdy nie były tak szeroko zakrojone, tak dobrze przygotowane i zdesperowane.
Nie należy też bagatelizować faktu, że możliwość przedarcia się przez granice Izraela będzie wielką pokusą nie tylko dla Hezbollahu, ale także dla radykalnych organizacji w ogarniętej wojną domową Syrii. W końcu wśród radykalnych grup islamistycznych toczy się walka o to, kto będzie głównym wrogiem nie tyle reżimu Baszara al-Assada, co państwa żydowskiego. Tak więc rozwój wydarzeń w nadchodzących trudnych dniach będzie w dużej mierze zależał od skuteczności i wydajności Sił Obronnych Izraela oraz od tego, ilu terrorystów Hamasu uda się całkowicie wyeliminować, ilu przywódców Hamasu uda się odsunąć od walki z państwem żydowskim, tak aby organizacja terrorystyczna nie mogła odbudować swojej infrastruktury w Strefie Gazy.
Zasadniczo jest to wojna izraelsko-irańska, a za Islamską Republiką Iranu widać cień głównego destabilizatora współczesnego świata - Federacji Rosyjskiej.
Jednocześnie nie powinniśmy zapominać o ograniczonych możliwościach izraelskich sił bezpieczeństwa. Hamas może swobodnie wkraczać do Izraela i zabijać cywilów, spotykając się jedynie z potępieniem ze strony cywilizowanego świata. Jeśli Siły Obronne Izraela rozpoczną walkę z terrorystami, musimy pamiętać, że walka ta będzie toczyć się w ciasnych dzielnicach mieszkalnych Strefy Gazy, w tych dzielnicach, w których każdy terrorysta ma całą rodzinę. W końcu terroryzm jest głównym zajęciem ludności Strefy Gazy. A masowe ofiary wśród ludności cywilnej oczywiście natychmiast doprowadzą do wezwań do zaprzestania tej specjalnej operacji, do pozostawienia terrorystów w spokoju, do umożliwienia im dalszego niszczenia ludności cywilnej Izraela.
Będą o tym mówić europejscy politycy, przerażeni, że ofiarami takiej operacji będą oczywiście nie tylko terroryści, ale także kobiety i dzieci. Będą o tym mówić przywódcy świata arabskiego, którzy wykorzystają sytuację do zwiększenia swojej popularności na ulicy. W ten sposób wszystkie porozumienia pokojowe Izraela z krajami arabskimi i cały proces, który został ustanowiony z takim trudem w ostatnich latach, zostaną zakwestionowane.
Zdolność Hamasu do zabijania cywilów znacznie różni się pod względem reakcji i konsekwencji od zdolności wojsk izraelskich do eliminowania terrorystów. Dlatego Izraelczykom będzie znacznie trudniej przywrócić porządek w Strefie Gazy niż terrorystom zabić jak najwięcej izraelskich cywilów. Należy to zrozumieć, gdy mówimy o dalszych trudnych wydarzeniach tej wojny, która jest już na pierwszych stronach gazet na całym świecie, relacjonowana przez główne światowe kanały telewizyjne jako główne wydarzenie ostatnich miesięcy.
Dlatego tak ważne jest, aby ta specjalna izraelska operacja przeciwko terrorystom zakończyła się jak najszybciej i jak najlepiej. Ponieważ każdy dzień wojny na Bliskim Wschodzie odwraca uwagę świata od przestępczych działań innej organizacji terrorystycznej - Federacji Rosyjskiej - na ukraińskiej ziemi. Kreml doskonale zdaje sobie z tego sprawę i zrobi wszystko, co możliwe i niemożliwe, z pomocą swoich sojuszników w Iranie i organizacjach terrorystycznych, aby wojna na Bliskim Wschodzie przeciągnęła się i przekształciła w długi konflikt między Izraelem a organizacjami terrorystycznymi.
Zasadniczo jest to wojna izraelsko-irańska, a za Islamską Republiką Iranu widać cień głównego destabilizatora współczesnego świata - Federacji Rosyjskiej - pisze wybitny ukraiński publicysta i dziennikarz
Dyskusje o przyszłości Ukrainy, które widzimy na łamach periodyków i słyszymy w wystąpieniach na reprezentatywnych konferencjach, wydają mi się podobne do chiromancji. W końcu życie w mroku wojny wymaga przede wszystkim skupienia się na głównych zadaniach - wygraniu tej wojny, zakończeniu działań wojennych i przetrwaniu ludności. W każdym z tych punktów jesteśmy jeszcze bardzo daleko nawet nie tyle od ich realizacji, co od zrozumienia czasu takiej realizacji...
Do jakich rezultatów ostatecznie doprowadzą ofensywy Sił Zbrojnych Ukrainy na terytoriach okupowanych? Czy Rosja będzie miała siłę i zdolność do przeprowadzenia własnych ofensyw i zajęcia nowych terytoriów Ukrainy? Na ile realistyczna jest kalkulacja negocjacji, które prędzej czy później powinny położyć kres aktywnej fazie działań wojennych i przekształcić wojnę w okres wielu lat wyczerpującej konfrontacji? A może wojnę można po prostu zakończyć? Ale pod jakimi warunkami? Kiedy? Czy mówimy o najbliższych latach, czy o następnej dekadzie? Jaka będzie w tym przypadku sytuacja demograficzna w kraju? Ile osób chce wrócić na Ukrainę z przymusowej emigracji, a ile opuści kraj po zakończeniu działań wojennych? Co stanie się ze wskaźnikiem urodzeń? Jak będzie wyglądać gospodarka? Kiedy Ukraina przejmie kontrolę nad własnymi portami?
Takich pytań można zadawać dziesiątki i najważniejsze jest to, że nie ma na nie realnej odpowiedzi. Każdy, kto próbuje na nie odpowiedzieć, nie mówi ci o perspektywach, ale o własnym pragnieniu. Może to być idealny obraz, który nie spełni się po prostu dlatego, że nie będzie dla niego realnych warunków. Albo może to być pesymistyczny portret przyszłości, a my również nie zobaczymy takiej sytuacji w rzeczywistości, po prostu dlatego, że nie będzie tak tragicznych okoliczności, w których narysowany obraz stałby się prawdziwy.
Dla realistycznego obserwatora wojna jest największym wyzwaniem właśnie dlatego, że podczas jej trwania nie można wiedzieć dosłownie niczego o przyszłości. Wszystko może się zmienić w ciągu zaledwie godziny od śmiertelnego ostrzału lub decydującej bitwy.
A jednocześnie nic nie może się zmienić przez miesiące, przerywane sporadycznymi operacjami wojskowymi, atakami rakietowymi lub atakami dronów. Dlatego zawsze odpowiadam ludziom, którzy pytają mnie, kiedy wojna się skończy lub jak będzie wyglądać powojenna przyszłość, po prostu: żyj dniem dzisiejszym i nie próbuj wyobrażać sobie przyszłości. Ta przyszłość będzie zupełnie inna od tego, co ty sobie wyobrażasz lub co ja sobie wyobrażam
Jednak brak realnych wyobrażeń o przyszłości nie jest powodem, aby nie myśleć o tym, na jakich wartościach powinna być budowana powojenna Ukraina. Dziś możemy już powiedzieć najważniejszą rzecz: kremlowski plan demontażu państwowości Ukrainy nie powiódł się. Tak, Władimir Putin nie porzucił tego złowieszczego planu i dopóki żyje i rządzi Rosją, będzie dokładał wszelkich starań, aby go zrealizować. Nie oznacza to jednak, że mu się to uda
Tak więc jedyną rzeczą, na którą możemy liczyć w przyszłości, jest państwo. Jednak plan jego rozwoju będzie wymagał odpowiedzialności i wzajemnego szacunku od tych, którzy zdecydują się pozostać na Ukrainie po wojnie lub wrócić do domu. Życie w zniszczonym kraju z milionami problemów i niepewnymi perspektywami nie będzie łatwym wyborem, a jego odbudowa nie będzie możliwa bez odpowiedzialności i wzajemnego szacunku
Pierwszą rzeczą do przemyślenia są priorytety. Zawsze chcieliśmy żyć w odnoszącym sukcesy, bogatym kraju, ale nie o to chodzi w Ukrainie. Ukraina może odnosić sukcesy i być bogata lub może być biedna, i pogrążona w kryzysie, ale nadal będzie Ukrainą. Jeśli chcesz żyć w kraju bogatym i odnoszącym sukcesy, szczerze radzę ci wyemigrować. Jeśli chcesz budować Ukrainę, pozostać Ukraińcem i wychować swoje dzieci na Ukraińców, to jesteś tutaj. Ten kraj jest po prostu przystanią dla Ukraińców i Ukraińców, nic więcej, ale nic mniej. I tak, takie schronienie może również odnosić sukcesy, być bogate, nowoczesne i nieskorumpowane. Ale szansa, że nie zobaczysz takiej Ukrainy za swojego życia, jest bardzo wysoka.
Jeśli chcesz stworzyć warunki do powstania takiej Ukrainy w przyszłości, to zaryzykuj. Jeśli każdy rok życia tutaj, w oczekiwaniu na zmiany, napełnia cię rozczarowaniem i prowadzi do depresji, to wyzwanie nie jest dla ciebie
Ale w momencie, gdy zdecydujesz, że możesz zapomnieć o Ukrainie, przypomnij sobie, jak bardzo byłeś przerażony 24 lutego 2022 roku, że wkrótce zniknie z mapy świata. Pamiętasz, może ona cię potrzebuje? Być może, jeśli opuścisz kraj lub znajdziesz się na "wewnętrznej emigracji", inni ludzie zbudują Ukrainę.
Oczywiście jest to rozmowa o przyszłości - przyszłości, której nie znamy i nie poznamy przez długi czas. Ale aby dokonać właściwego wyboru, musimy rozpocząć rozmowę już teraz. Nawiasem mówiąc, nie powinna to być nawet rozmowa z przyjaciółmi i znajomymi. I nie powinna to być rozmowa z samym sobą.
To powinna być rozmowa z Ukrainą - tak, z Ukrainą, którą chcielibyście zbudować po tej wojnie.
W momencie, gdy zdecydujesz, że jesteś w stanie zapomnieć o Ukrainie, przypomnij sobie, jak bardzo byłeś przerażony 24 lutego 2022 roku, że wkrótce zniknie z mapy świata. Pamiętasz, może ona cię potrzebuje?
Skontaktuj się z redakcją
Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.