Exclusive
20
min

Weronika Marczuk: Miałam marzenie, by zostać matką. Długo do tego dążyłam

„Robię tyle, na ile pozwalają mi zdrowie, finanse i życie. A jeśli się nie uda, są inne sposoby, takie jak macierzyństwo zastępcze, adopcja i rodzina systemowa. Jeśli marzysz i naprawdę tego chcesz, to idź po to. ”. Weronika Marczuk, polska aktorka, prawniczka i polsko-ukraińska aktywistka, opowiada o swojej drodze do macierzyństwa

Oksana Szczyrba

Weronika Marczuk, 23.02.2023. Zdjecie: Adam Bilik

No items found.

Weronika Marczuk jest polsko-ukraińską aktywistką, prezeską pozarządowej organizacji Międzynarodowa Ambasada Przedsiębiorczości Kobiet w Ukrainie, wiceprzewodnicząca Rady Polsko-Ukraińskiej Izby Gospodarczej, prawniczką, przedsiębiorczyni i osobowością medialna. W Polsce znana jest jako liderka współpracy polsko-ukraińskiej, producentka filmowa, aktorka, prezenterka telewizyjna i autorka książek.

Urodziła się w Ukrainie, od 27 lat jest obywatelką Polski, gdzie zbudowała pełną sukcesów karierę. Od 20 lat za pomocą swojej Fundacji wspiera wszystko, co ukraińskie, a od pierwszych dni inwazji rosyjskiej jest przedstawicielką Międzynarodowego Sztabu Pomocy Ukraińcom na Polskę, pomaga ukraińskim uchodźcom.

Oksana Szczyrba: Często pytano Cię, jak przeszłaś przez wszystkie próby i udręki, skąd masz tyle siły, by się nie poddawać? Trudno Ci znaleźć harmonię w pracy i w życiu osobistym?

Weronika Marczuk: Jeśli spojrzysz na życie każdego z nas, zobaczysz, że ostatecznie, jak mówi przysłowie, „wszyscy dostają po równo”. Niektórzy ludzie mają bardzo skromne życie i niewiele problemów, inni mają wielką tragedię, ale także bogate, pełne wrażeń życie. Przynajmniej tak to teraz widzę, jeśli chodzi o równowagę. Oczywiście wiele zależy od losu, odwagi, charakteru i innych ważnych czynników. Ale jeśli masz dziesiątki zajęć dziennie, to masz dużo większe szanse na przeżycie zarówno pozytywnych, jak negatywnych przygód. Dlatego rzadko zdarza się, że mamy tylko nieszczęścia, wyzwania i problemy pod rząd. Po prostu częściej zwracamy na to uwagę. Zauważ, że gdy masz wiele sukcesów, dobrych chwil, radości i wspaniałych projektów, nie mówi się o tym dużo i rzadko o tym piszemy. A gdy tylko doświadczasz życiowej traumy lub potknięcia, wszyscy powinni o tym wiedzieć. Pamiętam, że kiedy pracowałam w telewizji, pojawiły się negatywne „sensacje” na mój temat. To był pierwszy raz w moim życiu, kiedy coś takiego publicznie się działo .  W tamtym czasie bardzo zmartwiłam się tymi plotkami.  

Poszłam do dyrekcji i powiedziałam, że trzeba coś z tym zrobić, bo to nieprawda. Wyśmiali mnie i powiedzieli, że nawet gdyby inni tego nie napisali, oni sami stworzyliby taki materiał. „Nikt nie chce świętych gwiazd, one nie istnieją. Jeśli nadal będziesz święta, nikt nie będzie tobą zainteresowany” – usłyszałam. Przez długi czas nie mogłam się z tym pogodzić, bo nigdy nie chciałam sztucznie robić z siebie gwiazdy, wielkiej figury, która podbije serca wszystkich. Ale moi ukraińscy przyjaciele, potężni producenci, potwierdzili mi, że istnieje taki schemat. Musiałam więc pogodzić się z tym, czego nie da się zmienić.  Dlatego teraz z tym nie walczę i po prostu wybieram życie.

Czy zauważyłaś, że kiedy czytasz wywiady z ludźmi sukcesu, często są pytani: „Tak dobrze ci się powodzi. Czy to prawda? Masz domy i miliardy... Jak to zrobiłaś? Jak takie wspaniałe życie jest możliwe?”. Zwykle wtedy dowiadujemy się, że nie zawsze tak było

Że oni przeszli przez ogień i wodę. Każdy, kto ciężko pracuje, nie spoczywa na laurach, dba o świat, dzieli się swoim doświadczeniem – musi przeżyć nie jedno! Bo rozwój i postęp to nie plaża. To często ból, ciężka praca i uświadomienie. Ale bez tego nie ma jak...

Mała Weronika. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

Każda dusza przychodzi na ten świat, by się rozwijać i przechodzić różne próby. A im więcej jesteśmy w stanie pokonać przeszkód i rozwiązać problemów, tym silniejsi i mądrzejsi się stajemy. Nie mówię, że powinniśmy czuć się lepiej po próbach. One zawsze bolą. Pamiętamy o tym. Ale stajemy się lepsi dla naszego rozwoju, dla ludzi wokół nas, dla tego, jak wiele możemy wnieść do życia innych. Pomożesz setkom ludzi, może tysiącom, a nawet milionom coś zrozumieć, pomożesz im nie wpaść w tę samą pułapkę. Wierzę, że próby zmieniają nas na lepsze, „korygują naszą ścieżkę”. Doświadczenie nie jest czymś, co nam się przydarza, jest czymś, co robimy z tym, co nam się przydarza. I zawsze jest wyjątkowe, zawsze we właściwym czasie. Tylko że nam po prostu trudno to zaakceptować.

Jesteśmy tam, gdzie jesteśmy. Bierzemy to, co mamy, i podążamy najlepszą ścieżką. Jesteśmy tak różni, zawsze o coś się martwimy, interesujemy się życiem innych. Wszyscy jesteśmy wpleceni w cudowny, niezwykły koszyk życia. Jeśli to zrozumiemy, łatwiej będzie nam żyć. Jeśli zdamy sobie sprawę, że to jest nasza ścieżka, to na pewno przez nią przejdziemy i będzie lepiej. Kiedy czuję się naprawdę źle, myślę i wspominam sobie moją babcię, moich przodków, którzy wiedli bardzo trudne życie. Powinniśmy im dziękować każdego dnia.

Nie mam pojęcia, co mogłabym powiedzieć współczesnej osobie i jak by ona się czuła, gdyby musiała przejść przez dwie rewolucje, wojnę, głód, czystki, II wojnę światową, Związek Radziecki, ciężką pracę, budzenie się o 4 rano każdego dnia, dziewięcioro dzieci do wykarmienia i czworo do pochowania po drodze, bycie pod okupacją, utratę męża i pobyt w obozach koncentracyjnych – tak jak moi dziadkowie

Nie mogę sobie wyobrazić, jak oni przez to wszystko przeszli. Kiedy więc wspominam moich przodków, szybko wracam do normy i uświadamiam sobie, że nam jest o wiele lepiej. Moja babcia wiele razy mi powtarzała: „Musisz doceniać wszystko, córeczko. Wszystko jest dobre. Spójrz, jesteśmy tu wszyscy razem i to jest najważniejsze". Te słowa bardzo mnie pocieszały. Uwielbiam też to zdanie: „Ludzie nie będą pamiętać tego, co powiedziałaś lub co zrobiłaś, ale zawsze będą pamiętać, jak się przy tobie czuli”.

Dlatego najbardziej cenię relacje międzyludzkie: bycie blisko mojego dziecka, przyjaciół, rodziny, doświadczanie dobrych emocji, interakcji, wspólne budowanie dla sprawy, a nie dla fikcyjnych celów i wyników.

Szukałaś kiedykolwiek pomocy u psychoterapeuty?

Tak, chodziłam swego czasu do psychologa i psychiatry.

Jeśli ktoś czuje, że nie jest w stanie poradzić sobie sam, zdecydowanie powinien poszukać profesjonalnej pomocy. Miałam długi epizod w swoim życiu. Zaczęło się to kilka lat po tym jak zostałam w Polsce i wyszłam za mąż. Zaczęłam mieć załamania nerwowe.

Weronika Marczuk z chrześniaczkami. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

Skąd się to wzięło?

Za dużo brałam wtedy na siebie, a nie nauczono nas dbać o siebie. „Jestem ostatnią literą alfabetu” – ten kod nosiłam w sobie od czasów szkolnych. Niestety. W pewnym momencie nie mogłam już spać, miałam ataki paniki. Pamiętam, jak ci, którzy coś zauważyli, pytali: „Co ci jest? Dlaczego płaczesz? Weź się w garść, nie płacz, wszystko będzie dobrze”. W rzeczywistości cierpiałam przez wiele lat i myślałam, że coś jest ze mną nie tak – dopóki nie porozmawiałam z aktorką, która powiedziała mi, że to normalne, gdy jesteś przytłoczona i po prostu musisz szukać pomocy u psychoterapeuty. Potem przez kilka lat chodziłam na terapię.

Uratowała mnie i postawiła na nogi. Sprawiła, że zaczęłam uprawiać sport, doceniać sen, robić przerwy w pracy i odpowiednio wzmacniać swoje ciało.  Ta psychoterapia zmieniła moje życie na bardziej stabilne i zrównoważone. Wytłumaczono mi, że ciało odpowiada nie tylko za aktywność fizyczną, ale także za zdrowie psychiczne

Bo jeśli cały czas jesteś wyczerpana i nie dajesz mu odpocząć i zregenerować się, to ciało tak naprawdę mówi ci, że wkrótce umrzesz. A ja myślałam, że jestem wieczna, że mogę zrobić wszystko. A to nie tak.

Szkoda, że nie mieliśmy takiej świadomości, programów, literatury, jaką mamy teraz. To przyszło do mnie później, kiedy szukałam wybawienia.

Czy Twój były mąż Cezary Pazura kiedykolwiek powiedział Ci: „Weroniko, odpuść, zajmij się sobą, odpocznij”?

Właściwie nie było takiego rozumienia. Myślę, że obojgu nam brakowało wiedzy, która dzisiaj jest dość powszechna. On bardzo kochał swoją pracę i dla mnie niezwykle ważne było, aby pomóc mu się rozwijać, wychowywać dziecko, wykonywać obowiązki domowe. A przy tym studiowałam, pracowałam i pomagałam całemu światu. Wszyscy myśleli, że to norma i że zawsze wszystko się uda. A kiedy zaczęłam coś zmieniać, ludzie wokół mnie byli zaskoczeni: „Jak to? Teraz nie będziesz się zajmować dzieckiem? Chcesz wyjść z domu na dzień czy dwa i pojechać gdzieś sama?”.

To nie było dobrze przyjęte. Być może również dlatego, że niestety przyjęłam rolę, która nie była moją. Odkryłam to na psychoterapii, po przestudiowaniu wielu książek. W wieku 23 lat stałam się prawdziwą matką dla dziecka, które nie było moje. Dzień i noc, cały czas, na każde żądanie, to była moja odpowiedzialność. I okazało się, że branie na siebie roli matki w 100 procentach dzień w dzień jest jak poddawanie przemocy swojego ciała – bo nie rodziłaś, nie nosiłaś, nie masz odpowiednich hormonów, nie znasz dziecka. Możesz więc poświęcić dziecku dużo czasu, ale musisz zdać sobie sprawę, że to córka twojego męża, a ty jesteś jego żoną, która kocha to dziecko, a nie matką, która jest w pełni odpowiedzialna i poświęca mu cały swój czas. W takich przypadkach potrzebna jest równowaga i dużo ważnej wiedzy, zarówno na temat psychologii, jak na przykład szkoły Hellingera, która mówi o powiązaniach i odpowiedzialności w rodzinie.

Uczennica Weronika (po prawej) ze swoją przyjaciółką. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Nie pomyślałaś wtedy o zatrudnieniu kogoś, kto pomógłby Ci w domu ?

Długo czas nie mieliśmy na to pieniędzy. Oszczędzaliśmy wszystko, każdy grosz. Cele były bardziej materialne. Musieliśmy coś zbudować, coś kupić. Nikt wtedy nie rozumiał, że najważniejsze są zasoby ludzkie. Ważne jest, aby zrozumieć, że nie wysuwam żadnych pretensji. Moi przyjaciółki  z Polski wiedziały, jak dbać o siebie inaczej, nawet radziły mi, żebym nie pracowała tak ciężko. Ale mnie tak nie uczono... Wręcz przeciwnie, wszystko musisz umieć zrobić sama, nikt ci nic nie da itd. Od samego początku byłam przekonana, że muszę być w stanie zrobić wszystko sama.

Teraz widzę to inaczej. Bardzo się zmieniłam zarówno w samej sobie, jak w moim rozumieniu rzeczy. Teraz uczę moją córkę i wszystkich moich chrześniaków (mam ich dziewięcioro) od najmłodszych lat. Poświęcam im dużo czasu i uwagi, słucham i słyszę bardzo uważnie. Wszystkie te moje dzieci nazywają mnie chrzestną mamą i jesteśmy bardzo blisko z nimi i ich rodzicami. To jest misja. Razem pomagamy naszym młodym ludziom rozkwitać, zawsze jesteśmy przy nich, staramy się ich czegoś nauczyć. I już widzę efekty szczerej i uczciwej nauki. Wyobraź sobie, że kiedy miałam problemy w życiu, moja jedenastoletnia chrześniaczka powiedziała do mnie: „Chrzestna, proszę cię, zastanów się nad sobą. Znowu bierzesz na siebie za dużo. Nie widzisz tego? Dlatego jesteś zmęczona, dlatego ci się nie udało. Ten mężczyzna nie jest dla ciebie. Sama mi powiedziałaś, że musisz zobaczyć, jak ludzie na ciebie wpływają. A ja widzę, że ta osoba ma na ciebie zły wpływ. Zobacz, jak cierpisz”.

Patrzę na nią i myślę:  „Mój Boże, w wieku jedenastu lat taka obserwacja i umiejętność analizy”. Jeśli dzieci są w stanie obserwować, będą bardziej słyszeć siebie i oczywiście pójdą we właściwym kierunku. Wiele razy zaprzeczałam swojej duszy, ponieważ czułam, że muszę robić to, czego oczekują ode mnie inni.

Dopiero odpowiednia literatura i psychoterapia pomogły mi zrozumieć, jak prawidłowo interpretować siebie. A świadomość, że mogę przenieść siebie na drugą stronę, sprawiła, że zaczęłam o siebie dbać.

Przeszłaś długą drogę, zanim zostałaś matką. Przeszłaś kilka poronień. Byłaś wielokrotnie krytykowana przez otoczenie. I w wieku czterdziestu ośmiu lat urodziłaś córkę. Kto Cię wtedy wspierał?

Tak, to prawda. Szczerze mówiąc, miałam dużo wsparcia od mojej rodziny, przyjaciół i po prostu dobrych ludzi.  Miałam też ojca, Myhaylo, który bardzo mnie kochał. Łączyła nas niezwykła więź. Był surowy, ale zawsze powtarzał: „Córeczko, dla ciebie poszedłbym na śmierć”. Mój tata na pewno poszedłby za mnie na śmierć, czułam to. Zawsze bronił sprawiedliwości do końca – i przekazał mi tę cechę charakteru. Wiele razy w życiu mnie wspierał, pomagał pokonywać trudności z siłą i odwagą. To mnie uratowało. Kiedy widział, jak ciężko wszystko przechodzę, ile kosztują mnie te emocje, wszystkie operacje, oczekiwania, zabiegi, leki, cierpienie, by zostać mamą, patrzył na mnie i mówił: „Córeczko, jestem twoim ojcem. Chcę, żebyś żyła dłużej i była szczęśliwa. Widzę, ile cię to kosztuje. Proszę cię, żebyś już tego nie robiła. Jak długo jeszcze? To nie może pozostać bez konsekwencji. Widzę, jak to na ciebie wpływa. Uwierz mi, poradzę sobie bez wnuków. Kontakt z tobą mi wystarcza. Jeśli taka jest cena, to proszę cię, abyś przestała, abyś tylko mogła być zdrowa”.

To było bardzo wzruszające. Wiedziałam, jak bardzo mój tata zawsze chciał mieć wnuki, ale przeszedł przez to, żeby mnie nie stracić.

IIe procedur zapłodnienia in vitro wykonałaś?

Dziewięć pełnych procedur.

Wiem, że to dużo, ale tego się nie planuje! Za każdym razem to inna historia, procedury, lekarze, nowa nadzieja. Udało mi się utrzymać głowę w górze i znaleźć siłę. Teraz wspieram dziewczyny, które przez to przechodzą. Niektóre z nich mówią do mnie: „Zrobiliśmy In Vitro raz, potem drugi. Jeśli za trzecim razem się nie uda, nie będziemy już próbować”. Ja nie miałam takiego planu. Miałam nastawienie: zrobię tyle, na ile pozwoli mi zdrowie, finanse i życie. A jeśli się nie uda, są inne sposoby, takie jak macierzyństwo zastępcze, adopcja i rodzina systemowa. Jeśli marzysz i naprawdę tego chcesz, to idź po to. Kiedy ludzie pytają mnie dzisiaj, mówię im, że ważne jest, aby zobaczyć inne opcje, nie zamykać drzwi przed sobą, zaakceptować to, co nie działa z pokorą, iść dalej, a wynik będzie na pewno.

Sesja dla magazynu „Viva”. fot: Olga Majrowska

Znam wiele rodzin, które marzyły o dziecku, ale z tego czy innego powodu nie wyszło i w pewnym momencie małżonkowie się rozwiedli. Jak Twój mąż odbierał walkę o rodzicielstwo? Wspierał Cię?

Później zdałam sobie sprawę, że tych partnerów w życiu, którzy tak naprawdę nie marzyli o waszych wspólnych dzieciach, nie możesz kochać na zawsze. Nie da się długo wytrzymać, gdy jedne dzieci są ważne , a Twoje kiedyś może będą . Tak, miło by było zobaczyć małą Weronikę, ale nie teraz. Teraz nie możesz.

Kiedy zaczęłam naprawdę myśleć o sobie, stwierdziłam, że tylko ktoś, kto naprawdę chce mieć dzieci, będzie mógł być moim mężem

Tak naprawdę nie mamy wpływu na innych ludzi – na ich nawyki, charakter. Dlatego musimy pracować nad sobą, aby zaakceptować sytuację ze zrozumieniem lub radykalnie zmienić swoje podejście i zbudować wszystko od nowa. Ale tylko my możemy zmienić nasze otoczenie. I tylko my możemy prowadzić się za rękę przez życie – pracując non-stop.

Kto jest Twoim drugim mężem?

Nie będę tutaj mówić o moim partnerze, ponieważ nie wyraził na to zgody. Nie jest osobą publiczną. Bardzo mi to imponuje. Sama przechodziłam przez okres, kiedy wszyscy mówili o moim życiu prywatnym. A potem to się ciągnie i ciągnie. Dlatego wyznajemy zasadę, że szczęście kocha ciszę.

Jeśli ludzie nie rozumieją, że dziś można być zakochanym, a jutro zerwać, to lepiej o tym nie mówić. To znaczy: mogę mówić o szczęściu. Trzeba to robić. Ludzie muszą zobaczyć, że ono istnieje. Ale kiedy zdajesz sobie sprawę, że jutro przyjdą do ciebie i znowu powiedzą ci, że zawiodłaś, a każdego dnia możesz ponieść porażkę – wolisz milczeć. Czy wiemy, że jutro nasz mężczyzna nie zauważy kogoś lepszego od nas i nie zmieni naszego życia? Czy wiem, co stanie się ze mną jutro, czy nie dostanę propozycji wyjazdu za granicę, a nasza rodzina nie wytrzyma rozłąki? Czy wiem, co jutro stanie się z naszymi problemami, których czasem nie potrafimy rozwiązać? Nie wiem, czy przetrwamy długo, czy całe życie. Kiedyś wierzyłam, że miłość jest tylko jedna i na zawsze, że wytrzymam wszystko i nic nie zmieni mojej woli. Dlatego mogę mówić o dziś, o wczoraj, ale nie za bardzo o jutrze. A ludzie chcą słuchać o jutrze. Postanowiłam więc o tym nie rozmawiać. Mogę mówić o sobie, o pewnych zjawiskach i rzeczach, które są już oczywiste.

Nie jesteś zmęczona zainteresowaniem mediów Tobą i Twoim życiem?

Miałam czteroletnią przerwę. Właściwie, kiedy poznałam przyszłego ojca Ani, paparazzi nas śledzili. Złożyłam pozew, chciałam rozwiązać tę sytuację, aby się nie powtórzyła. Zostałam zaproszona na prywatne spotkanie przez ważnych graczy, szefów dwóch głównych wydawców kolorowej prasy, którzy zaoferowali mi ochronę przez dwa lata pod warunkiem, że dam im szansę na robienie mi zdjęć z moim chłopakiem od czasu do czasu i podyktowanie tego, co napiszą.  Na co odpowiedziałam: „Nie! Nie chcę, żeby o nas pisali – ani ja, ani mój partner tego nie chcemy”. Odpowiedzieli: „To niemożliwe. Więc odejdź z show-biznesu, bo nie tak to tutaj działa. Jeśli chcesz w nim zostać, to będziemy o tobie pisać. Czy jesteś gotowa opuścić show-biznes dla tego związku?”. Odpowiedziałam, że tak.

Wtedy podjęłam decyzję: nie poszłam na żadną premierę, nie wzięłam udziału w żadnym projekcie, nie robiłam nic w show-biznesie przez sześć lat. To była moja decyzja. Potem przeprowadziłam się do Ukrainy. Do Warszawy wróciłam, kiedy byłam w ciąży z Anią. I ktoś o tym doniósł. Któregoś ranka wszystkie gazety, magazyny, portale pisały: „Sensacja! Marczuk jest w ciąży i będzie miała dziecko w wieku czterdziestu ośmiu lat!”. Wtedy znowu postanowiłam podać sprawę do sądu. Zebrałam zaufanych ludzi, z którymi pracowałam. Powiedzieli mi, że to bez sensu, że nie będę w stanie powstrzymać takiej sensacji i powinnam wziąć przestrzeń informacyjną w swoje ręce. Rzeczywiście, od tego czasu życie się zmieniło i każdy może mówić za siebie, zwłaszcza w mediach społecznościowych. Poradzono mi, żebym nie walczyła z paparazzi, tylko pokazywała ludziom swoje szczęście. Udało im się mnie przekonać, że lepiej dzielić się dobrymi wiadomościami, niż później żałować, że piszą kłamstwa. Bo kiedy piszą bez twojego udziału, to rzadko jest to prawda. I tak zrobiłam.

Zaczęłam sama odsłaniać swoje życie na Instagramie. Od tamtej pory pokazuję to, co chcę pokazać.

Wiesz, jak to jest stracić nowo narodzone dziecko...

Niestety doświadczyliśmy tej tragedii. Ciężko było tracić ciąże(to też zdarzyło się kilka razy), ale wciąż nie mogę uwierzyć, jak mogło dojść do takich błędów lekarskich i straciliśmy narodzone dzieci, nie udało się ich uratować. Bo wcześniaki  teraz w Polsce ratuje się bez problemu. To był koniec szóstego miesiąca, początek siódmego. Nie wiem, jakim cudem przeżyłam to nieszczęście.

To był błąd lekarski?

Niestety tak, chociaż dzieci urodziły się żywe i zdrowe. To się zdarzyło w Ukrainie. I ciążę prowadzili znani lekarze. Dlatego napisałam książkę, która zawiera wiele wskazówek dla każdego, kto przechodzi tą drogę, kto szuka odpowiedzi na pytania.

Jeśli poważnie myślimy o rodzinie, o posiadaniu dziecka, to jest to tak ogromna nauka, że musimy się do tego przygotować. Tak na marginesie, w ciążę z Anią zaszłam w Ukrainie, a urodziłam już tutaj, w Polsce. Przyjechałam w siódmym miesiącu.

Lekarze nie mówili Ci, że na poród w wieku 48 lat jest już za późno i że zagraża to zdrowiu i życiu kobiety?

Byli tacy, że mówili. Wtedy od razu wychodziłam z gabinetu. Jeśli lekarz nie widzi możliwości, to o czym z nim rozmawiać? Jeśli lekarz w to nie wierzy, to nie należy rozpoczynać zapłodnienia in vitro. Zdecydowanie trzeba znaleźć takiego, który powie: „Słuchaj, jesteś już w takim wieku, to może się nie udać, to będzie trudne. Ale zrobimy wszystko!”. Z takimi lekarzami można pracować.

Dlaczego wybrałaś ukraińskich lekarzy, skoro miałaś dostęp do medycyny europejskiej?

To był czas, kiedy zdecydowałam się odejść z show-biznesu i wyjechałam do Ukrainy, tam też pracowałam. Gdybym miała się leczyć w Polsce, od razu wiedziałyby o tym media, nie udałoby się tego utrzymać w tajemnicy. To jest pierwszy powód. Po drugie, nadal ufam ukraińskim lekarzom, jeśli chodzi o medycynę reprodukcyjną. Ukraina ma wysoko wykwalifikowanych specjalistów. Poza tym w Polsce obowiązują inne przepisy. Tutaj, na przykład, można zamrozić maksymalnie sześć zarodków, a miałam jedenaście. Więc co miałam zrobić z resztą? 

Jak bardzo zmieniło się Twoje życie od narodzin córki?

Zmieniło się wszystko. Chociaż teraz  wraca do normy, bo córeczka ma już 4 lata, ma swoje zainteresowania i nie potrzebuje matki tak bardzo, jak przez pierwsze trzy lata. Miałam marzenie, że gdy zostanę mamą, przestawić się na macierzyństwo i w pełni się w nim zanurzyć. Byłam jednak w stanie to robić tylko przez dwa miesiące przed wybuchem pandemii, ponieważ później zaczęłam pracować z domu. Chociaż miałam bardzo stanowczy plan, by nie pracować przez rok lub dwa, a jedynie zaangażować się w macierzyństwo. Cóż, w końcu pandemia zmusiła do zmian nie tylko nas.

A po niej nadeszła wojna... Choć wciąż nie porzucam marzenia o wygospodarowaniu chociażby jednego roku, by faktycznie zatrzymać się i poświęcić czas sobie jako kobiecie, jako matce. Jednak rytm mojego życia zmienił się diametralnie po narodzinach córki. Wszyscy moi pracownicy i współpracownicy wiedzą, że nie mogę być niepokojona do godziny 10 rano, ponieważ zajmuję się Anią. Kiedy Ania się budzi, poświęcam jej swój czas – chociaż sama mogę obudzić się o 6 lub 7 rano i zająć się swoimi sprawami, gdy moja córka śpi.

Oczywiście Ania jest moim numerem jeden. Jest moim szczęściem, daje mi najwięcej radości w życiu. Powiedz mi, kto tak bardzo nas kocha i kto tak bardzo nas potrzebuje, jeśli nie nasze dzieci?

Nie każdy może i nie każdy chce mieć dzieci. Rozumiem to i wspieram każdego na jego drodze. Poważną sprawą jest również umiejętność spędzenia życia bez przedłużenia samego siebie, swojego rodu. To nie jest tradycją. Ja jestem bardzo szczęśliwa, że udało mi się zrealizować scenariusz życia, o którym zawsze marzyłam – zostać matką.

Jakie zainteresowania ma Twoja córka? Jest do Ciebie podobna?

Anulka, jak ja, uwielbia się uczyć. Już mając półtora roku znała litery. Okazało się, że to nie było normalne, ale ja o tym nie wiedziałam, bo nie trzymam się typowych norm, nie podążam za innymi. Dla mnie to normalne, że każdy jest indywidualnością. Czytałam w wieku 3 lat, więc było to dla mnie ok. Ale kiedy byliśmy w żłobku, czasami mówiono mi, że to za wcześnie. Tylko czy to szkodzi? Jeśli dziecko lubi się uczyć, to dobrze. Ja uwielbiam się uczyć. Zamieniłabym swoją pracę na możliwość uczenia się. Stale poznaje  coś nowego. Widzę, że Ania jest taka sama. Lubi wykonywać pewne zadania. Rysuje – zdobyła 2. miejsce w konkursie. Zapowiada się na niezłą  tancerkę. Gdybyś mogła zobaczyć, co ona robi. Może to trochę moje, bo tańczyłam, kiedy byłam z nią w ciąży. Interesuje się piosenkarzami i piosenkami. Kiedy zapytałam: „Na jakie zajęcia chcesz chodzić: taniec, śpiew czy gra na instrumentach?” Moja córka odpowiedziała: „Niech dla mnie grają i śpiewają, a ja będę tańczyć”. Zapiszemy ją więc na taniec. Ćwiczy też ze mną gimnastykę i jogę. Ma plastikowego ukraińskiego iPada, którego używa do nauki ukraińskich słów. To, że interesuje się językami, bardzo mnie cieszy. No i bardzo lubi dzieci. To na pewno przejęła po mnie, ponieważ nie mogłabym żyć bez dzieci. Jest bardzo towarzyską dziewczyną, oczywiście z charakterem

5 grudnia 2020 r., Warszawa. Na planie programu Dzień Dobry TVN – z Anią. Fot: Bartosz Krupa/East News]

Jesteś surową mamą? Jakie wartości wpajasz córce?

Pierwszą wartością, którą już ma, jest szacunek dla wszystkich ludzi, ponieważ mamy wielu przyjaciół i są wśród nich uchodźcy z Ukrainy, przyjaciele z Ameryki, Gruzji, Taszkientu. Ania zawsze jest z nami podczas naszych podróży i kocha wszystkich.

Drugą wartością jest prowadzenie zdrowego trybu życia. Nie jemy słodyczy, nie mamy ich w domu. Kiedy jedziemy w odwiedziny, moja córka pyta, czy to ciasto nie jest szkodliwe, czy może je zjeść. Ona już wie, co jest dobre do jedzenia, a co nie. Uczymy ją też pomagać innym. Oczywiście ma swoje osobliwości. Nie zawsze wie, jak się dzielić. Potrafi zaprosić dziecko do domu, ale nie pozwoli mu bawić się swoją zabawką.

Nie jestem surową mamą, jestem zasadnicza. Słucham jej, zawsze reaguję. Moją zasadą jest bycie konsekwentną. Najlepiej jest dawać przykład. Wpajamy jej też dużo miłości do całego świata: do każdego kwiatka, mrówki, człowieka. Mama nauczyła mnie rzucać się na każdy kwiatek – i Ania robi to samo. Inne dzieci nie zwracają na kwiaty uwagi, a moja córka prosi mnie, bym robiła jej z nimi zdjęcia. Szczerze mówiąc, nawet nie spodziewałam się, że wyniki pojawią się tak szybko i zobaczę swoje lustrzane odbicie.

Jakiej rady udzieliłabyś kobietom, które nie mogą mieć dziecka, ale chcą?

Jeśli naprawdę tego chcesz, skoncentruj się na tym. Skupienie się na swoim marzeniu jest bardzo ważne. Uwierz mi: tam, gdzie skupia się nasza uwaga, tam trafia cała nasza energia

Kiedyś myślałam, że można myśleć o dziecku, robiąc inne rzeczy. Myślałam nawet, że nie powinnam „zwracać na to uwagi, wtedy się uda”. Ale to nieprawda. Jeśli jesteś bardzo silną osobą, jak ja, i całą swoją energię poświęcasz światu – to po prostu nie masz jej wystarczająco dużo dla dziecka, więc musisz zostawić wszystko i skoncentrować się na sobie. Może przeczytaj książkę, którą napisałam, gdzie krok po kroku mówię, jak usunąć blokady, jak prawidłowo traktować swojego mężczyznę  i cały świat. I nie bój się zwrócić się do tego, co ci pomaga. Najważniejsze to odpowiednio myśleć, dbać o siebie, wierzyć i dawać sobie alternatywę. Na przykład: opcja A – urodzić dziecko sama, opcja B – iść do lekarzy i poddać się in vitro, opcja C – adoptować dziecko, opcja D – piecza nad dzieckiem.

Kiedy masz alternatywę, nie będzie presji. Ważne jest, by wierzyć i nigdy się nie poddawać. Ludzie mówią mi: „Jak mogliście przejść przez InVitro tyle razy? To nie jest normalne”. A ja pytam: „Kiedy i kto określa moment, w którym trzeba powiedzieć: ‘stop’, jeśli nie ty sama?”

Dopóki organizm pozwalał, a lekarze dawali mi szansę, szłam do swojego marzenia. Każdy z nas ma szansę sięgać po swoją szanse. Uwierzyć i zrobić coś, aby zrealizować swoje marzenia. I niech tak będzie!

No items found.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Rościsław Osipenko

Rostysław  urodził się w Kijowie. Studiował informatykę, ale rzucił uniwersytet na drugim roku i najął się za kelnera. Od najmłodszych lat pracował w branży restauracyjnej.

- Przed wojną miałem własną kawiarnię, ale później musiałem ją zamknąć - przyznaje.

Na front wzięli go, bo się uparł. Był jedynym z oddziału, który przeżył atak w najtrudniejszym sektorze walki o Bachmut. Prztrwał, chociaż jego towarzysze w myślach już go pochowali.

Spotykam go w przytulnej kawiarni na kijowskim Chreszczatyku. Uśmiecha się ciepło, ma mocny uścisk dłoni. Godziny rozmowy mijają niepostrzeżenie. Widzę kątem oka, jak goście przy sąsiednim stoliku zerkają na nas ukradkiem, podsłuchując z zapartym tchem jego opowieści.

Nigdy nie byłem tchórzem

Kiedy zaczęła się wojna, nie miałem pracy przez dwa miesiące. Było mi ciężko, jak wielu Ukraińcom. Potem się trochę poprawiło, znów zacząłem pracować jako kelner. W tym czasie mój przyjaciel, barman, był już na wojnie. Często powtarzał: "Nikt nie chce cię tu zabić, chodź". Nigdy nie byłem tchórzem. Postanowiłem iść i bronić Ukrainy. Miesiąc błagałem, aby mnie wzięli. Ciągle mi odmawiali, bo brakowało mi wyszkolenia bojowego. Ale w końcu mnie przyjęli i 2 grudnia zostałem wysłany wraz z innymi chłopakami do wioski Desna w obwodzie czernihowskim. Tam przeszliśmy szkolenie ogólne, a potem miesięczne szkolenie na sanitariusza. Powiedzieli mi, że mogę zostać tylko sanitariuszem.

Rostysław (z lewej) z kolegami na szkoleniu, grudzień 2022

Chciałem walczyć z bronią w ręku, ale co zrobić. Często słyszałem: „Na wszystko przyjdzie czas...”. Przydzielili mnie do 92. brygady w rejonie Charkowa i tam wiele się nauczyłem. Na początku koledzy nie lubili mnie, bo byłem z Kijowa. Chcieli przypisać mi znak wywoławczy „Stolica”, a jeden nazwał mnie nawet „doktorkiem”. Ale ja reagowałem tylko na „Rostik”. Po jakimś czasie mówili do mnie: "Jesteś normalnym facetem. Nie możesz być z Kijowa”.

Umrzeć można, ale nie tak

Była Wielkanoc, 16 kwietnia 2023 roku. Kierunek Chrowowe, blisko Bachmutu.

Wracałem z pozycji, Rosjanie tego dnia mocno nas szturmowali. Generalnie Moskale bardzo lubią atakować w święta. Niestety nasza grupa była słaba. Kiedy mieliśmy iść na pozycje, dowódca odmówił pójścia z nami. Przysłano innego dowódcę, też bez większego doświadczenia. Wyobraź tylko sobie: trzęsły mu się ręce, bał się wszystkiego. Jak tylko zeszliśmy do okopów, zaczęli do nas strzelać. Dwóch naszych od razu uciekło. Nie przeżyli, nadziali się na miny.

Reszta szła dalej, nieustraszona. Stąpaliśmy po zakrwawionych ciałach. Wtedy nasze mózgi nas chroniły, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że depczemy ciała naszych.

Mieliśmy zabić wroga i nie było w nas strachu. Tylko nienawiść i chęć obrony naszego kraju. Żadnych innych emocji. To wszystko odbywało się jakoś automatycznie

Niektórzy pili. Oczywiście to pomagało im się zrelaksować, ale szkodziło całej grupie. Alkohol wywoływał dużo agresji. Na wojnie w ogóle nie piłem... Jestem medykiem bojowym i szedłem jako drugi, tuż za dowódcą. Chciałem go wyprzedzić, bo widziałem jego strach. Ale nie zrobiłem tego, ponieważ był starszy wiekiem i do tego jeszcze oficer, taki poważny i odpowiedzialny. Nagle usłyszałem strzał i zobaczyłem, jak mój towarzysz ginie - od miny, która trafiła go w pachę. Ułożyłem go na ziemi i zamknąłem mu oczy. W grupie zostało pięć osób, trzy zginęły.

Bitwa o Bachmut, 2023. Zdjęcie: Libkos/Associated Press/Eastern News

Ostrzał wroga był tak silny, że musieliśmy ukryć się w ziemiance. Nie dało się atakować. Zobaczyłem na ziemi chłopaka z pianą na ustach. Uklęknąłem i zacząłem udzielać mu pierwszej pomocy. Cała moja uwaga była skupiona na nim. Przybiegli do nas inni chłopcy i nagle nastąpiło bardzo silne uderzenie. Nie zdążyłem się połapać, co się stało, wjednej sekundzie byłem pod ziemią. Mój karabin szturmowy leżał w taki sposób, że utworzyła się maleńka poduszka powietrzna. Mogłem oddychać. Byłem całkowicie unieruchomiony, hełm uciskał mi głowę, nie mogłem się ruszyć. Słyszałem okrzyki z góry. Zacząłem się denerwować i też krzyczeć.

Jestem tu pogrzebany

Ktoś powiedział mi, że mnie słyszy i po mnie wróci. To znaczy, że ktoś przeżył, pomyślałem. Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem pod stertą trupów. Czułem się, jakbym leżał pod kocem, i robiło się coraz goręcej. Niby było powietrze, ale jednocześnie go brakowało. Próbowałem się uspokoić.

Najgorsze było to, że nie wiedziałem, jak długo potrwa moja śmierć. Co innego umrzeć od razu od rany, a co innego tak. Kiedy usłyszałem kroki w pobliżu, zacząłem krzyczeć z całych sił. Nie obchodziło mnie, kto do mnie biegnie - nasi czy Moskale. Byle tylko tak nie umierać. Krzyczałem: „Hej!” I nagle usłyszałem czyjś głos (po akcencie poznałem, że to Gruzin):

- Kto tam?

- To ja - odpowiedziałem, nie chcąc się od razu identyfikować.

- Gdzie jesteś?

- Tutaj, pod ziemią...

- Co ty tam robisz? - przesłuchiwał mnie Gruzin.

- Jestem tu pogrzebany!

- Czekaj, ktoś po ciebie wróci.

Nie wykopał mnie, nie miał czasu - biegł na pomoc innym. Obiecał, że przekaże informacje o mnie. I jak się później okazało, dotrzymał słowa. Chłopaki, którzy przeżyli ostrzał, mogli przekazać informacje o mnie przez radio, tyle że tego nie zrobili. Później okazało się, że zginęli. Ale nawet kiedy informacja o mnie została przekazana, nikt nie mógł mnie od razu zacząć szukać, bo wszystko było pod ostrzałem. Po jakichś 5-6 godzinach zacząłem zdawać sobie sprawę, że nikt nie może mnie teraz uratować.

Chyba że stanie się cud.

Moje ciało walczyło

Na początku byłem zły na Boga, a potem modliłem się i prosiłem o ratunek. Pamiętam, że byłem spragniony do szaleństwa i było strasznie gorąco, dusiło mnie.

Wydawało się, że umieram minuta po minucie, że to ostatnie chwile

Ale moje ciało walczyło. Przez jakiś czas oddychałem szarpnięciami, nie straciłem jednak przytomności. Próbowałem nawet przegryźć sobie żyły, żeby się wykrwawić i uwolnić od tego wszystkiego. Ale w ciemności to nie działało - nie udało mi się.

W pewnym momencie postanowiłem spróbować wydostać się na własną rękę, podnosząc wszystkie ciała, które były nade mną, ciężkie jak drewniane kłody. W rezultacie złamałem sześć żeber i przebiłem sobie nimi płuca. Nie wiem, ile czasu minęło. Myślałem, że osiem godzin - w rzeczywistości to było piętnaście. Potem znowu modliłem się i krzyczałem. Na początku byłem zły na Boga, że pozwolił mi umrzeć w ten sposób. Potem modliłem się i prosiłem Go, by mnie ocalił. I wtedy znów usłyszałem kroki. Zacząłem jeszcze głośniej krzyczeć.

Bachmut 2023. Zdjęcie: Libkos/Associated Press/Eastern News

To byli nasi. Przypadkowo wracali tą drogą, bo wszystkie inne były zaminowane. W ogóle nie mieli tamtędy iść. Długo mnie odkopywali, na szczęście mieli saperki (nazywamy je „bobrami”). Najpierw odkopali moje pośladki, potem zaczęli szukać głowy. Kiedy poczułem uderzenie w hełm, byłem przeszczęśliwy. Kilka minut później mogłem już normalnie oddychać. Radość nieziemska, gdy zobaczyłem ich wyczerpane twarze. Nigdy więcej nie widziałem tych czterech odważnych ludzi. Bardzo chciałbym ich spotkać i podziękować; wtedy nie miałem sił, nie mogłem nawet chodzić. Wsadzili mnie do samochodu. Bardzo chciałem spać, ale mi nie pozwalali, rozmawiali ze mną. Zawieźli mnie do pierwszego punktu ewakuacyjnego. Tam spotkałem się z głównym oficerem medycznym, który powiedział:

- Pochowaliśmy cię 15 godzin temu, a ty przeżyłeś! Masz pojęcie, jaki to cud?!

To rzeczywiście musiał być cud. Ostrożnie pocięli wszystkie moje ubrania. Żal mi było tych ubrań, bo kupiłem je dzień wcześniej. Chciałem im powiedzieć: „Może po prostu zdejmijcie to ostrożnie, nie tnijcie moich ubrań, to takie drogie", ale nie miałem siły . Potem zaczęli różne procedury medyczne. W końcu karetka zabrała mnie do szpitala w Dnieprze, na oddział intensywnej terapii. Dostałem morfinę i zasnąłem.

Ocalony

W szpitalu spędziłem tydzień. Traktowano mnie bardzo dobrze, opieka na najwyższym poziomie. Potem wysłali mnie do Kijowa. Przez jakiś czas prawie nie spałem, ciągle bolała mnie noga, jakby coś w niej strzelało. W nocy ciągle krzyczałem, rzeczywistość mieszała się ze snem. Po dwóch tygodniach mój stan się ustabilizował. Wiem, że to Bóg mnie uratował. Zawsze w Niego wierzyłem.

Jak mój ukochany może zabijać?

Podczas pobytu na froncie nie miałem zbyt wiele wsparcia. Niestety nie mam kontaktu z rodziną - matką, bratem i siostrą. Ojciec zmarł, gdy miałem trzy lata. W wieku 15 lat wyprowadziłem się z domu - najpierw do wujostwa, potem sam zacząłem wynajmować mieszkanie. Moja rodzina i ja bardzo się różnimy; nie mogłem żyć z nimi pod jednym dachem. Nie byliśmy na tej samej ścieżce. Uważam, że winę za to ponosi matka, która podzieliła nas wszystkich.

Będąc na froncie, komunikowałem się tylko z moją dziewczyną. Wysoka, brunetka, duże zielone oczy, miła, sympatyczna - nie sposób było jej nie kochać. Mieszkaliśmy razem przez siedem lat. Switłana była osobą kreatywną - pisała książki i ilustrował je. Wojna była dla niej koszmarem, więc wysłałem ją za granicę. Tak było lepiej dla nas obojga. Dzwoniliśmy do siebie, kiedy tylko się dało. Oczywiście, nie mówiłem ukochanej zbyt wiele, po co ją martwić. Opowiedziałem wszystko dopiero wtedy, gdy leżałem w szpitalu.

Chciała przyjechać, ale się nie zgodziłem. Po wypisaniu ze szpitala dostałem 30 dni urlopu. Przyjechała. Kiedy dowiedziała się, że zabijałem, nie mogła się z tym pogodzić. Ale przecież nigdy nie zachowywałem się niemoralnie - zachowywałem się, jak zwykły żołnierz. Ale moja ukochana nie mogła zaakceptować, że zabijałem wrogów - dla niej każdy był człowiekiem. Sam fakt zabijania był dla niej nie do przyjęcia.

Nie kłóciliśmy się. Usiedliśmy, spokojnie porozmawialiśmy i postanowiliśmy się rozstać. Switłana od samego początku była przeciwna mojemu wyjazdowi na front. Najbardziej bała się, że zostanę kaleką. I tak się stało.

Bachmut w 2022 roku. Zdjęcie: Libkos/Associated Press/Eastern News

Wojenna kreskówka z bliznami

Wojna mnie zmieniła. Chyba stałem się zamknięty w sobie i zacząłem doceniać życie. Jako żołnierz jestem całkowicie spisany na straty, nie nadaję się do wojny, chociaż nadal chciałbym walczyć. Ale lewa stopa jest poważnie uszkodzona, prawie nie mogę nią poruszać. Tam, pod ziemią, nerw kulszowy został całkowicie zmiażdżony. Orzeczenia o niepełnosprawności jeszcze mi nie wydano.

Zamiast tego ścigają mnie różne instytucje. Miałem pecha do lekarki. Dała mi listę dokumentów, które mam przynieść do rejestracji niepełnosprawności. Zebrałem wszystko, oprócz zaświadczenia o służbie. Przecież nikt nie mógł mi go dać, chociaż okresy, w których walczyłem, były wskazane w innych dokumentach. Jednak lekarka - służbistka uparła się. A kiedy miałem już dostać orzeczenie o niepełnosprawności, powiedziała:

- Skoro jesteś z Obołonu, to dlaczego jesteś tutaj, w Hołosijewie?

Odpowiedziałem, że teraz tu mieszkam. I znowu zaczęła mnie ścigać o zaświadczenia. Prawdopodobnie nie dostanę tego orzeczenia. Przeszedłem długą rehabilitację. Nie chodziłem do psychoterapeutów, jakoś sam sobie radziłem. Po rehabilitacji wróciłem do branży restauracyjnej. Przyglądali mi się, czy wszystko w porządku (doskonale ich rozumiem). A potem zostałem mianowany administratorem. Pracuję w restauracjach od 18. roku życia.

Robię to, na czym się znam i co kocham.

Dziś wojna jest dla mnie czymś w rodzaju kreskówki o bohaterach wojennych, bohaterach z bliznami. Pamiętam, że wśród chłopaków panowały różne nastroje. Potworne zmęczenie psychiczne. Mówili:

- To będzie długa wojna. Nie przeżyjemy tutaj.

Dowództwo nie pozwalało nikomu wrócić do domu, mimo wielokrotnych obietnic. Był też gniew wobec tych, którzy nie walczyli. Tak wielu ginęło, nie da się obliczyć. Bachmut to najgorsza rzecz, jaką widziałem. Całe pola zasłane ciałami, nawet ich nie zebrano. Marzę o zwycięstwie Ukrainy.

Marzę też, że kupię motocykl. I bardzo chcę założyć rodzinę

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohatera

20
хв

Moskale lubią uderzać w święta

Oksana Szczyrba

Przed rosyjską inwazją Agnieszka Zach pracowała jako przewodniczka w Biebrzańskim Parku Narodowym, wychowywała czwórkę dzieci i budowała dom. Po 24 lutego 2022 r. jej życie zmieniło się diametralnie. Najpierw udzielała w swoim domu schronienia kobietom i dzieciom uciekającym przed wojną. Później zaczęła jeździć na front jako wolontariuszka.

Natalia Żukowska: Jako wolontariuszka jeździsz na front od początku inwazji. Jak zmieniły się potrzeby wojska w ciągu ostatnich dwóch lat?

Agnieszka Zach: Przez ten czas nie zmieniło się tylko jedno: ukraińskie wojsko nieustannie potrzebuje broni, pojazdów i dronów. Oczywiście, my nie możemy dostarczyć broni, ale dostarczamy samochody i drony, kiedy tylko to możliwe. Jest też ciągłe zapotrzebowanie na taktyczne zestawy medyczne. Ostatnio przywozimy też jednak maski przeciwgazowe, bo Rosjanie zaczęli używać broni chemicznej. Kiedy wracam do domu, zauważam, że mam trudności z oddychaniem, kaszlę przez tydzień. To mija, lecz gdy znowu trafiam w gorące rejony frontu, na powrót zaczynam kaszleć.

Trudno teraz zdobyć samochody i drony? Gdzie je zdobywasz?

Bardzo trudno o samochody. Czasami Polacy sami wysyłają własne pojazdy na front. Oczywiście nienowe, ale na front się nadają. Na początku wojny na pełną skalę były samochody, jakie chciałaś: SUV-y, pick-upy – lecz teraz jest ich coraz mniej. My, ochotnicy, musimy ich ciągle szukać, i to nie tylko w Polsce. Są też problemy z dronami. One są jak amunicja: potrzebujesz ich w każdej ilości. Tę wojnę można wygrać tylko przy pomocy dronów, więc musimy pomóc je wojsku zdobyć.

Kto wam pomaga finansowo?

Nasze dwie główne potrzeby to paliwo i naprawa pojazdów. Z paliwem pomaga nam Fundacja Jana Zamoyskiego. Czasami ludzie sami przynoszą pełne kanistry lub po prostu dają pieniądze. A czasami musimy „wykrzyczeć” gdzieś w Internecie, że nasz samochód się zepsuł i potrzebujemy pieniędzy na naprawę. I ludzie – zarówno w Ukrainie, jak w Polsce – zawsze pomagają, choć z każdym miesiącem jest z tym coraz trudniej, bo ceny rosną, ale dochody ludzi nie.

Czasami widzę, jak niektórzy ludzie w Ukrainie zarabiają na wojsku. Na przykład kupują rękawice taktyczne za 300 hrywien i sprzedają je żołnierzom na froncie za 800 – 1200. To bardzo smutne.

W tym miejscu chciałabym przypomnieć dobrze znane powiedzenie: „Komu wojna, a komu matka rodzona”. Gdy jedni giną na wojnie, inni na nich zarabiają
Agnieszka Zach: Wojsko nieustannie potrzebuje broni, samochodów i dronów. Zdjęcie: prywatne archiwum

Jak wyglądało Twoje życie przed wojną?

Żyłam spokojnie, organizując wydarzenia kulturalne i etnograficzne. To był piękny czas, absolutna sielanka we wszystkim. Pieniędzy mi nie brakowało, bo byłam dość popularną przewodniczką. Ale potem przyszła wojna i musiałam zacząć pomagać ludziom. Wszystkie swoje zasoby i całą energię skierowałam na front w Ukrainie. Moja córka szepcze mi teraz: „Mamy teraz tylko 30 złotych”. Mam w domu siedem osób. Czworo z nich to moje dzieci i wszystkie muszą być nakarmione. Tak właśnie żyjemy. Nawiasem mówiąc, moje dzieci nieustannie starają się mi pomagać. W szczególności moja najstarsza córka, która sortuje pomoc humanitarną.

A skąd u Ciebie ten wolontariat?

Kiedy rozpoczęła się inwazja, od razu ogłosiłam, że mam dom, w którym mogłabym udzielać schronienia ludziom. Pierwsze dziewczyny przyjechały z Mariupola i Charkowa, przywiózł je mój przyjaciel Paweł. Wysiadając z samochodu, filmowały wszystko i pytały: „Gdzie jesteśmy?”. Oczywiście przedstawiłam się, pokazałam dokumenty i zaproponowałam, że wyślę wiadomość do ich rodzin, by wiedziały, gdzie się znajdują. Dziewczyny były przerażone, bo przyjechały z miejsca, w którym szalała wojna. Po jakiejś godzinie nerwy zaczęły im odpuszczać – i po prostu zalały się łzami. Wśród nich było dziecko, które chowało się pod stołem i krzyczało: „Okupant!”. Były kobiety ze schizofrenią, z demencją starczą.

Pewnego dnia zauważyłam, że Paweł jest bardzo zmęczony, bo jeździł non stop do Ukrainy i z powrotem. Zaproponowałam mu pomoc – wspólny wyjazd do Ukrainy. Do dziś razem tam jeździmy. Jesteśmy wdzięczni wojskowym, którzy nam zaufali. Staramy się przekazywać pomoc z rąk do rąk, ponieważ wiele razy słyszeliśmy o ludziach bez skrupułów kradnących pomoc humanitarną. Na początku miałam pomagać Ukrainie, potem wojsku. A dziś po prostu jadę odwiedzić znajomych.

Ukraińscy żołnierze nazywają Cię „bosą” i „wiedźmą”. Dlaczego?

Bosą, bo chodzę boso. A wiedźmą – bo zaglądam im do serc. Lubię chodzić boso, to takie wygodne. Poza tym w ten sposób pokazuję innym: „Hej, ludzie, nie musicie być tacy, jak wszyscy!”.

„Hej, ludzie, nie musicie być tacy, jak wszyscy!”. Zdjęcie: prywatne archiwum

Jak Twoja rodzina zareagowała na decyzję o wyjeździe w tak niebezpieczne miejsce?

Było odrzucenie, strach, niepokój. Aż pewnego dnia moja córka spojrzała na mnie i powiedziała: „Dobrze, mamo, zakończmy tę wojnę”. I zaczęła mi pomagać.

Z kim są Twoje dzieci, gdy jesteś poza domem?

Moja najstarsza córka ma 26 lat, najmłodsze dziecko, syn, 5 lat. Gdy mnie nie ma, dzieci radzą sobie same. Oczywiście wszyscy za sobą tęsknimy. Kiedy więc mam chwilę wytchnienia, staram się spędzać z nimi jak najwięcej czasu. Gdy jestem w domu, to są nasze wakacje.

Co motywuje Cię do wolontariatu i wyjazdów front?

Motywacja jest prosta: ludzie potrzebują pomocy. Co dziwne, motywuje mnie też poczucie spokoju. Jestem matką.

Dopóki wasi chłopcy będą walczyć i trzymać ten front, dopóty my, w Polsce, będziemy mieli spokój. Naprawdę w to wierzę

Dlatego moim obowiązkiem jest pomagać Ukraińcom. Chcę, żeby moje dzieci jak najdłużej żyły tym beztroskim dziecięcym życiem, w pokoju, bez rakiet, nalotów, bez tego, co działo się w Irpieniu i Buczy. Pomagając ukraińskiemu wojsku, chronię moje dzieci.

Jeśli chodzi o strach, to czułam go, ale na początku. Wiele nauczyłam się od wojska. Co ma się stać, to się stanie. Jeśli mam umrzeć, to widać tak musiało być; cegła może spaść mi na głowę w dowolnym miejscu i czasie. Dlatego dopóki żyję, będę jeździła i pomagała. Nie chcę, żeby Rosjanie przyszli do mojego domu.

Prawie zawsze jesteś w drodze, w ciągłym ruchu. Jak radzisz sobie z tak szalonym tempem życia?

Pomagają mi uśmiechy żołnierzy i moich dzieci. I życzliwość ludzi, których spotykam na swej drodze.

Byłaś w Ukrainie przed inwazją?

Tak, raz, z grupą turystyczną, dla której byłam przewodniczką. Jedyne, co pamiętam z tamtego czasu, to wyboje na drogach i mnóstwo samochodów. W ogóle nie znałam Ukrainy. Przed inwazją nie znałam też nawet pół słowa po ukraińsku. A teraz chłopaki na froncie myślą, że jestem ze Lwowa. Żartują, że dobrze znam przekleństwa. Ale w rzeczywistości, by się zrozumieć, czasami muszę komunikować się we wszystkich możliwych językach, w tym po angielsku. Czasem pomaga mi też język migowy. Na wojnie bardzo szybko się zaprzyjaźniasz, bo nie ma czasu na rozmowy o niczym.

Po prostu patrzysz komuś w oczy i wiesz, że jest twoim bratem lub siostrą

Czujesz się zmęczona wojną?

Czasami czuję się zmęczona ludzką głupotą albo nienawiścią. Oczywiście bywa, że jestem wykończona fizycznie; ostatnio były trasy, na których jeździłam przez prawie dwa dni bez przerwy. Staram się też pracować, żeby mieć jakiś grosz dla dzieci czy na paliwo. Czasem dopada mnie coś w rodzaju wyczerpania drogowego. Kiedy przyjeżdżam do moich chłopaków na froncie, oni już o tym wiedzą, mogą dać mi śpiwór do spania na co najmniej 4 godziny, a na stole zawsze jest kawa lub obiad. Wiedzą, że prawie nigdy nie jem w drodze i rzadko zatrzymuję się w hotelach, bo się spieszę. Bez względu na to, jak jest ciężko, nie mamy prawa być zmęczeni.

Co zrobiło na Tobie największe podczas tych wyjazdów?

Byłam pod wrażeniem, gdy widziałam ludzi kłaniających się do ziemi, gdy otrzymywali pomoc humanitarną. Nie da się zapomnieć oczu przerażonych dzieci, które nie wychodziły z piwnicy przez osiem miesięcy.

To straszne, gdy ktoś chce popełnić samobójstwo z powodu zmęczenia – wiele razy musiałam odbierać chłopakom broń

Nie potrafię zapomnieć tych chwil, gdy ranni żołnierze są przywożeni do ośrodka stabilizacji. To nie krew tobą wstrząsa, ale ich twarze, ich cierpienie, ich dezorientacja. To nie okrucieństwo samej wojny ani eksplozje, ani wrogie myśliwce. To ludzkie losy na linii frontu, kiedy rozgrywają się dramaty. Czasami faceci dowiadują się o niewierności swoich kobiet i rozstają się z nimi. Bo kiedy on był długo na wojnie, jego dziewczyna lub żona znalazła sobie kogoś innego. To smutne.

Czego nauczyła Cię wojna?

Być szczęśliwą. To dziwne, ale pokazała mi, jak wiele mamy, w jakim szczęśliwym kraju żyję. Kiedy dziecko się do ciebie uśmiecha – to największe szczęście. Tak samo jak to, że ma ręce, nogi, że żyje, że jest lato, że masz czas je zobaczyć, że żyjesz w spokojnym kraju, że, przepraszam, włosy na moich nogach są fajne – bo mam te nogi. Tego właśnie nauczyła mnie wojna. Zmieniła moje priorytety. Kiedy przyjeżdżam do Polski, śmieję się trochę z różnych kłótni, które mamy w kraju. Nauczyłam się też dawać dużo ciepła ludziom, których spotykam na swojej drodze. Ta wojna zabrała mi wielu przyjaciół żołnierzy, fantastycznych ludzi, których poznałam na froncie. Wojna nauczyła mnie też żyć szybko. Świat i życie są piękne.

I nauczyła mnie tego, że musisz szanować każdego, niezależnie od tego, jak wygląda i co o nim myślisz – bo jutro może go już nie być

Co jest najtrudniejsze dla Ciebie jako wolontariuszki?

Najtrudniej jest przyjechać z ładunkiem do kogoś, a potem więcej go już nie spotkać. To trudne. Trudno jest też walczyć z różnymi zasadami, czasem bardzo głupimi, których musisz przestrzegać. Czasami muszę robić zdjęcia wojska z pomocą humanitarną lub inną, którą przywiozłam, ale bywa, że połowa żołnierzy nie wraca z misji, a pozostałe chłopaki są w okropnym stanie psychicznym. Wtedy nie mam serca robić im zdjęć. Poza tym niektórzy ludzie, którzy przekazują darowizny, narzekają na mnie, bo robię zdjęcia żołnierzy bez ich twarzy. Po prostu nie rozumieją, że ci żołnierze mogą mieć rodziny pod okupacją lub po prostu nie mogą pokazywać swoich twarzy w mediach społecznościowych. Trzeba zrozumieć, że czasami pokazanie domu, w którym mieszkają, lub samochodu oznacza narażenie ich na niebezpieczeństwo. Zawsze powinieneś brać to pod uwagę. Wolontariusze postępują zgodnie z zasadą lekarzy: nie szkodzić.

Agnieszka pomaga ukraińskiemu wojsku od początku wojny. Zdjęcie: prywatne archiwum

Żałowałaś kiedykolwiek swojego wyboru?

Trzy razy myślałam, że wrócę do domu i koniec, już nigdy nie pojadę na front. To były momenty, kiedy widziałam ludzi próbujących zarobić na wojsku – albo kiedy spotykałam prorosyjskich Ukraińców. Ale potem wojskowi dzwonili do mnie i mówili: „Wiedźmo, siostro, pomóż nam, potrzebujemy cię”. I znowu jechałam.

Myślę, że III wojna światowa już się rozpoczęła. I to już nie jest wojna, ale ludobójstwo

Powiem jedno: jeśli Ukraina nie przetrwa, tutaj będzie ciężko. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że w XXI wieku może dojść do tak krwawej wojny. Musimy się więc teraz zjednoczyć, by pomóc Ukrainie ją wygrać.

Jaka jest pierwsza rzecz, którą zrobisz po zwycięstwie?

Nie piję, ale obiecałam sobie, że pierwszym, co zrobię, będzie wypicie za zwycięstwo. Choć pewnie będę płakać, a potem pójdę na spacer z dziećmi. Wiesz, to będzie trudne, bolesne zwycięstwo. Ludzie, którzy kochają Ukrainę, umierają na froncie. Moim marzeniem jest zobaczyć Ukrainę turystyczną, te niesamowicie piękne miasta i wsie. Znam Ukrainę pobitą i zranioną, bo teraz nie jeżdżę tam, gdzie jest pięknie. Jadę tam, gdzie Ukraina cierpi. Moim marzeniem jest zobaczyć to, co najlepsze w tym niesamowitym kraju.

20
хв

Wiedźmo, siostro, pomóż, potrzebujemy cię

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Nie wiesz, jak szczepić dziecko w Polsce? Przeczytaj ten tekst

Ексклюзив
20
хв

Obowiązkową naukę naszych dzieci w polskich szkołach uważam za pomysł nieprzemyślany

Ексклюзив
Szkoła bez domu
20
хв

Dziecko może odmówić wyjścia spod biurka. Szczególnie gdy tęskni za ojcem żołnierzem

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress