Exclusive
20
min

Weronika Marczuk: Miałam marzenie, by zostać matką. Długo do tego dążyłam

„Robię tyle, na ile pozwalają mi zdrowie, finanse i życie. A jeśli się nie uda, są inne sposoby, takie jak macierzyństwo zastępcze, adopcja i rodzina systemowa. Jeśli marzysz i naprawdę tego chcesz, to idź po to. ”. Weronika Marczuk, polska aktorka, prawniczka i polsko-ukraińska aktywistka, opowiada o swojej drodze do macierzyństwa

Oksana Szczyrba

Weronika Marczuk, 23.02.2023. Zdjecie: Adam Bilik

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Weronika Marczuk jest polsko-ukraińską aktywistką, prezeską pozarządowej organizacji Międzynarodowa Ambasada Przedsiębiorczości Kobiet w Ukrainie, wiceprzewodnicząca Rady Polsko-Ukraińskiej Izby Gospodarczej, prawniczką, przedsiębiorczyni i osobowością medialna. W Polsce znana jest jako liderka współpracy polsko-ukraińskiej, producentka filmowa, aktorka, prezenterka telewizyjna i autorka książek.

Urodziła się w Ukrainie, od 27 lat jest obywatelką Polski, gdzie zbudowała pełną sukcesów karierę. Od 20 lat za pomocą swojej Fundacji wspiera wszystko, co ukraińskie, a od pierwszych dni inwazji rosyjskiej jest przedstawicielką Międzynarodowego Sztabu Pomocy Ukraińcom na Polskę, pomaga ukraińskim uchodźcom.

Oksana Szczyrba: Często pytano Cię, jak przeszłaś przez wszystkie próby i udręki, skąd masz tyle siły, by się nie poddawać? Trudno Ci znaleźć harmonię w pracy i w życiu osobistym?

Weronika Marczuk: Jeśli spojrzysz na życie każdego z nas, zobaczysz, że ostatecznie, jak mówi przysłowie, „wszyscy dostają po równo”. Niektórzy ludzie mają bardzo skromne życie i niewiele problemów, inni mają wielką tragedię, ale także bogate, pełne wrażeń życie. Przynajmniej tak to teraz widzę, jeśli chodzi o równowagę. Oczywiście wiele zależy od losu, odwagi, charakteru i innych ważnych czynników. Ale jeśli masz dziesiątki zajęć dziennie, to masz dużo większe szanse na przeżycie zarówno pozytywnych, jak negatywnych przygód. Dlatego rzadko zdarza się, że mamy tylko nieszczęścia, wyzwania i problemy pod rząd. Po prostu częściej zwracamy na to uwagę. Zauważ, że gdy masz wiele sukcesów, dobrych chwil, radości i wspaniałych projektów, nie mówi się o tym dużo i rzadko o tym piszemy. A gdy tylko doświadczasz życiowej traumy lub potknięcia, wszyscy powinni o tym wiedzieć. Pamiętam, że kiedy pracowałam w telewizji, pojawiły się negatywne „sensacje” na mój temat. To był pierwszy raz w moim życiu, kiedy coś takiego publicznie się działo .  W tamtym czasie bardzo zmartwiłam się tymi plotkami.  

Poszłam do dyrekcji i powiedziałam, że trzeba coś z tym zrobić, bo to nieprawda. Wyśmiali mnie i powiedzieli, że nawet gdyby inni tego nie napisali, oni sami stworzyliby taki materiał. „Nikt nie chce świętych gwiazd, one nie istnieją. Jeśli nadal będziesz święta, nikt nie będzie tobą zainteresowany” – usłyszałam. Przez długi czas nie mogłam się z tym pogodzić, bo nigdy nie chciałam sztucznie robić z siebie gwiazdy, wielkiej figury, która podbije serca wszystkich. Ale moi ukraińscy przyjaciele, potężni producenci, potwierdzili mi, że istnieje taki schemat. Musiałam więc pogodzić się z tym, czego nie da się zmienić.  Dlatego teraz z tym nie walczę i po prostu wybieram życie.

Czy zauważyłaś, że kiedy czytasz wywiady z ludźmi sukcesu, często są pytani: „Tak dobrze ci się powodzi. Czy to prawda? Masz domy i miliardy... Jak to zrobiłaś? Jak takie wspaniałe życie jest możliwe?”. Zwykle wtedy dowiadujemy się, że nie zawsze tak było

Że oni przeszli przez ogień i wodę. Każdy, kto ciężko pracuje, nie spoczywa na laurach, dba o świat, dzieli się swoim doświadczeniem – musi przeżyć nie jedno! Bo rozwój i postęp to nie plaża. To często ból, ciężka praca i uświadomienie. Ale bez tego nie ma jak...

Mała Weronika. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

Każda dusza przychodzi na ten świat, by się rozwijać i przechodzić różne próby. A im więcej jesteśmy w stanie pokonać przeszkód i rozwiązać problemów, tym silniejsi i mądrzejsi się stajemy. Nie mówię, że powinniśmy czuć się lepiej po próbach. One zawsze bolą. Pamiętamy o tym. Ale stajemy się lepsi dla naszego rozwoju, dla ludzi wokół nas, dla tego, jak wiele możemy wnieść do życia innych. Pomożesz setkom ludzi, może tysiącom, a nawet milionom coś zrozumieć, pomożesz im nie wpaść w tę samą pułapkę. Wierzę, że próby zmieniają nas na lepsze, „korygują naszą ścieżkę”. Doświadczenie nie jest czymś, co nam się przydarza, jest czymś, co robimy z tym, co nam się przydarza. I zawsze jest wyjątkowe, zawsze we właściwym czasie. Tylko że nam po prostu trudno to zaakceptować.

Jesteśmy tam, gdzie jesteśmy. Bierzemy to, co mamy, i podążamy najlepszą ścieżką. Jesteśmy tak różni, zawsze o coś się martwimy, interesujemy się życiem innych. Wszyscy jesteśmy wpleceni w cudowny, niezwykły koszyk życia. Jeśli to zrozumiemy, łatwiej będzie nam żyć. Jeśli zdamy sobie sprawę, że to jest nasza ścieżka, to na pewno przez nią przejdziemy i będzie lepiej. Kiedy czuję się naprawdę źle, myślę i wspominam sobie moją babcię, moich przodków, którzy wiedli bardzo trudne życie. Powinniśmy im dziękować każdego dnia.

Nie mam pojęcia, co mogłabym powiedzieć współczesnej osobie i jak by ona się czuła, gdyby musiała przejść przez dwie rewolucje, wojnę, głód, czystki, II wojnę światową, Związek Radziecki, ciężką pracę, budzenie się o 4 rano każdego dnia, dziewięcioro dzieci do wykarmienia i czworo do pochowania po drodze, bycie pod okupacją, utratę męża i pobyt w obozach koncentracyjnych – tak jak moi dziadkowie

Nie mogę sobie wyobrazić, jak oni przez to wszystko przeszli. Kiedy więc wspominam moich przodków, szybko wracam do normy i uświadamiam sobie, że nam jest o wiele lepiej. Moja babcia wiele razy mi powtarzała: „Musisz doceniać wszystko, córeczko. Wszystko jest dobre. Spójrz, jesteśmy tu wszyscy razem i to jest najważniejsze". Te słowa bardzo mnie pocieszały. Uwielbiam też to zdanie: „Ludzie nie będą pamiętać tego, co powiedziałaś lub co zrobiłaś, ale zawsze będą pamiętać, jak się przy tobie czuli”.

Dlatego najbardziej cenię relacje międzyludzkie: bycie blisko mojego dziecka, przyjaciół, rodziny, doświadczanie dobrych emocji, interakcji, wspólne budowanie dla sprawy, a nie dla fikcyjnych celów i wyników.

Szukałaś kiedykolwiek pomocy u psychoterapeuty?

Tak, chodziłam swego czasu do psychologa i psychiatry.

Jeśli ktoś czuje, że nie jest w stanie poradzić sobie sam, zdecydowanie powinien poszukać profesjonalnej pomocy. Miałam długi epizod w swoim życiu. Zaczęło się to kilka lat po tym jak zostałam w Polsce i wyszłam za mąż. Zaczęłam mieć załamania nerwowe.

Weronika Marczuk z chrześniaczkami. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

Skąd się to wzięło?

Za dużo brałam wtedy na siebie, a nie nauczono nas dbać o siebie. „Jestem ostatnią literą alfabetu” – ten kod nosiłam w sobie od czasów szkolnych. Niestety. W pewnym momencie nie mogłam już spać, miałam ataki paniki. Pamiętam, jak ci, którzy coś zauważyli, pytali: „Co ci jest? Dlaczego płaczesz? Weź się w garść, nie płacz, wszystko będzie dobrze”. W rzeczywistości cierpiałam przez wiele lat i myślałam, że coś jest ze mną nie tak – dopóki nie porozmawiałam z aktorką, która powiedziała mi, że to normalne, gdy jesteś przytłoczona i po prostu musisz szukać pomocy u psychoterapeuty. Potem przez kilka lat chodziłam na terapię.

Uratowała mnie i postawiła na nogi. Sprawiła, że zaczęłam uprawiać sport, doceniać sen, robić przerwy w pracy i odpowiednio wzmacniać swoje ciało.  Ta psychoterapia zmieniła moje życie na bardziej stabilne i zrównoważone. Wytłumaczono mi, że ciało odpowiada nie tylko za aktywność fizyczną, ale także za zdrowie psychiczne

Bo jeśli cały czas jesteś wyczerpana i nie dajesz mu odpocząć i zregenerować się, to ciało tak naprawdę mówi ci, że wkrótce umrzesz. A ja myślałam, że jestem wieczna, że mogę zrobić wszystko. A to nie tak.

Szkoda, że nie mieliśmy takiej świadomości, programów, literatury, jaką mamy teraz. To przyszło do mnie później, kiedy szukałam wybawienia.

Czy Twój były mąż Cezary Pazura kiedykolwiek powiedział Ci: „Weroniko, odpuść, zajmij się sobą, odpocznij”?

Właściwie nie było takiego rozumienia. Myślę, że obojgu nam brakowało wiedzy, która dzisiaj jest dość powszechna. On bardzo kochał swoją pracę i dla mnie niezwykle ważne było, aby pomóc mu się rozwijać, wychowywać dziecko, wykonywać obowiązki domowe. A przy tym studiowałam, pracowałam i pomagałam całemu światu. Wszyscy myśleli, że to norma i że zawsze wszystko się uda. A kiedy zaczęłam coś zmieniać, ludzie wokół mnie byli zaskoczeni: „Jak to? Teraz nie będziesz się zajmować dzieckiem? Chcesz wyjść z domu na dzień czy dwa i pojechać gdzieś sama?”.

To nie było dobrze przyjęte. Być może również dlatego, że niestety przyjęłam rolę, która nie była moją. Odkryłam to na psychoterapii, po przestudiowaniu wielu książek. W wieku 23 lat stałam się prawdziwą matką dla dziecka, które nie było moje. Dzień i noc, cały czas, na każde żądanie, to była moja odpowiedzialność. I okazało się, że branie na siebie roli matki w 100 procentach dzień w dzień jest jak poddawanie przemocy swojego ciała – bo nie rodziłaś, nie nosiłaś, nie masz odpowiednich hormonów, nie znasz dziecka. Możesz więc poświęcić dziecku dużo czasu, ale musisz zdać sobie sprawę, że to córka twojego męża, a ty jesteś jego żoną, która kocha to dziecko, a nie matką, która jest w pełni odpowiedzialna i poświęca mu cały swój czas. W takich przypadkach potrzebna jest równowaga i dużo ważnej wiedzy, zarówno na temat psychologii, jak na przykład szkoły Hellingera, która mówi o powiązaniach i odpowiedzialności w rodzinie.

Uczennica Weronika (po prawej) ze swoją przyjaciółką. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Nie pomyślałaś wtedy o zatrudnieniu kogoś, kto pomógłby Ci w domu ?

Długo czas nie mieliśmy na to pieniędzy. Oszczędzaliśmy wszystko, każdy grosz. Cele były bardziej materialne. Musieliśmy coś zbudować, coś kupić. Nikt wtedy nie rozumiał, że najważniejsze są zasoby ludzkie. Ważne jest, aby zrozumieć, że nie wysuwam żadnych pretensji. Moi przyjaciółki  z Polski wiedziały, jak dbać o siebie inaczej, nawet radziły mi, żebym nie pracowała tak ciężko. Ale mnie tak nie uczono... Wręcz przeciwnie, wszystko musisz umieć zrobić sama, nikt ci nic nie da itd. Od samego początku byłam przekonana, że muszę być w stanie zrobić wszystko sama.

Teraz widzę to inaczej. Bardzo się zmieniłam zarówno w samej sobie, jak w moim rozumieniu rzeczy. Teraz uczę moją córkę i wszystkich moich chrześniaków (mam ich dziewięcioro) od najmłodszych lat. Poświęcam im dużo czasu i uwagi, słucham i słyszę bardzo uważnie. Wszystkie te moje dzieci nazywają mnie chrzestną mamą i jesteśmy bardzo blisko z nimi i ich rodzicami. To jest misja. Razem pomagamy naszym młodym ludziom rozkwitać, zawsze jesteśmy przy nich, staramy się ich czegoś nauczyć. I już widzę efekty szczerej i uczciwej nauki. Wyobraź sobie, że kiedy miałam problemy w życiu, moja jedenastoletnia chrześniaczka powiedziała do mnie: „Chrzestna, proszę cię, zastanów się nad sobą. Znowu bierzesz na siebie za dużo. Nie widzisz tego? Dlatego jesteś zmęczona, dlatego ci się nie udało. Ten mężczyzna nie jest dla ciebie. Sama mi powiedziałaś, że musisz zobaczyć, jak ludzie na ciebie wpływają. A ja widzę, że ta osoba ma na ciebie zły wpływ. Zobacz, jak cierpisz”.

Patrzę na nią i myślę:  „Mój Boże, w wieku jedenastu lat taka obserwacja i umiejętność analizy”. Jeśli dzieci są w stanie obserwować, będą bardziej słyszeć siebie i oczywiście pójdą we właściwym kierunku. Wiele razy zaprzeczałam swojej duszy, ponieważ czułam, że muszę robić to, czego oczekują ode mnie inni.

Dopiero odpowiednia literatura i psychoterapia pomogły mi zrozumieć, jak prawidłowo interpretować siebie. A świadomość, że mogę przenieść siebie na drugą stronę, sprawiła, że zaczęłam o siebie dbać.

Przeszłaś długą drogę, zanim zostałaś matką. Przeszłaś kilka poronień. Byłaś wielokrotnie krytykowana przez otoczenie. I w wieku czterdziestu ośmiu lat urodziłaś córkę. Kto Cię wtedy wspierał?

Tak, to prawda. Szczerze mówiąc, miałam dużo wsparcia od mojej rodziny, przyjaciół i po prostu dobrych ludzi.  Miałam też ojca, Myhaylo, który bardzo mnie kochał. Łączyła nas niezwykła więź. Był surowy, ale zawsze powtarzał: „Córeczko, dla ciebie poszedłbym na śmierć”. Mój tata na pewno poszedłby za mnie na śmierć, czułam to. Zawsze bronił sprawiedliwości do końca – i przekazał mi tę cechę charakteru. Wiele razy w życiu mnie wspierał, pomagał pokonywać trudności z siłą i odwagą. To mnie uratowało. Kiedy widział, jak ciężko wszystko przechodzę, ile kosztują mnie te emocje, wszystkie operacje, oczekiwania, zabiegi, leki, cierpienie, by zostać mamą, patrzył na mnie i mówił: „Córeczko, jestem twoim ojcem. Chcę, żebyś żyła dłużej i była szczęśliwa. Widzę, ile cię to kosztuje. Proszę cię, żebyś już tego nie robiła. Jak długo jeszcze? To nie może pozostać bez konsekwencji. Widzę, jak to na ciebie wpływa. Uwierz mi, poradzę sobie bez wnuków. Kontakt z tobą mi wystarcza. Jeśli taka jest cena, to proszę cię, abyś przestała, abyś tylko mogła być zdrowa”.

To było bardzo wzruszające. Wiedziałam, jak bardzo mój tata zawsze chciał mieć wnuki, ale przeszedł przez to, żeby mnie nie stracić.

IIe procedur zapłodnienia in vitro wykonałaś?

Dziewięć pełnych procedur.

Wiem, że to dużo, ale tego się nie planuje! Za każdym razem to inna historia, procedury, lekarze, nowa nadzieja. Udało mi się utrzymać głowę w górze i znaleźć siłę. Teraz wspieram dziewczyny, które przez to przechodzą. Niektóre z nich mówią do mnie: „Zrobiliśmy In Vitro raz, potem drugi. Jeśli za trzecim razem się nie uda, nie będziemy już próbować”. Ja nie miałam takiego planu. Miałam nastawienie: zrobię tyle, na ile pozwoli mi zdrowie, finanse i życie. A jeśli się nie uda, są inne sposoby, takie jak macierzyństwo zastępcze, adopcja i rodzina systemowa. Jeśli marzysz i naprawdę tego chcesz, to idź po to. Kiedy ludzie pytają mnie dzisiaj, mówię im, że ważne jest, aby zobaczyć inne opcje, nie zamykać drzwi przed sobą, zaakceptować to, co nie działa z pokorą, iść dalej, a wynik będzie na pewno.

Sesja dla magazynu „Viva”. fot: Olga Majrowska

Znam wiele rodzin, które marzyły o dziecku, ale z tego czy innego powodu nie wyszło i w pewnym momencie małżonkowie się rozwiedli. Jak Twój mąż odbierał walkę o rodzicielstwo? Wspierał Cię?

Później zdałam sobie sprawę, że tych partnerów w życiu, którzy tak naprawdę nie marzyli o waszych wspólnych dzieciach, nie możesz kochać na zawsze. Nie da się długo wytrzymać, gdy jedne dzieci są ważne , a Twoje kiedyś może będą . Tak, miło by było zobaczyć małą Weronikę, ale nie teraz. Teraz nie możesz.

Kiedy zaczęłam naprawdę myśleć o sobie, stwierdziłam, że tylko ktoś, kto naprawdę chce mieć dzieci, będzie mógł być moim mężem

Tak naprawdę nie mamy wpływu na innych ludzi – na ich nawyki, charakter. Dlatego musimy pracować nad sobą, aby zaakceptować sytuację ze zrozumieniem lub radykalnie zmienić swoje podejście i zbudować wszystko od nowa. Ale tylko my możemy zmienić nasze otoczenie. I tylko my możemy prowadzić się za rękę przez życie – pracując non-stop.

Kto jest Twoim drugim mężem?

Nie będę tutaj mówić o moim partnerze, ponieważ nie wyraził na to zgody. Nie jest osobą publiczną. Bardzo mi to imponuje. Sama przechodziłam przez okres, kiedy wszyscy mówili o moim życiu prywatnym. A potem to się ciągnie i ciągnie. Dlatego wyznajemy zasadę, że szczęście kocha ciszę.

Jeśli ludzie nie rozumieją, że dziś można być zakochanym, a jutro zerwać, to lepiej o tym nie mówić. To znaczy: mogę mówić o szczęściu. Trzeba to robić. Ludzie muszą zobaczyć, że ono istnieje. Ale kiedy zdajesz sobie sprawę, że jutro przyjdą do ciebie i znowu powiedzą ci, że zawiodłaś, a każdego dnia możesz ponieść porażkę – wolisz milczeć. Czy wiemy, że jutro nasz mężczyzna nie zauważy kogoś lepszego od nas i nie zmieni naszego życia? Czy wiem, co stanie się ze mną jutro, czy nie dostanę propozycji wyjazdu za granicę, a nasza rodzina nie wytrzyma rozłąki? Czy wiem, co jutro stanie się z naszymi problemami, których czasem nie potrafimy rozwiązać? Nie wiem, czy przetrwamy długo, czy całe życie. Kiedyś wierzyłam, że miłość jest tylko jedna i na zawsze, że wytrzymam wszystko i nic nie zmieni mojej woli. Dlatego mogę mówić o dziś, o wczoraj, ale nie za bardzo o jutrze. A ludzie chcą słuchać o jutrze. Postanowiłam więc o tym nie rozmawiać. Mogę mówić o sobie, o pewnych zjawiskach i rzeczach, które są już oczywiste.

Nie jesteś zmęczona zainteresowaniem mediów Tobą i Twoim życiem?

Miałam czteroletnią przerwę. Właściwie, kiedy poznałam przyszłego ojca Ani, paparazzi nas śledzili. Złożyłam pozew, chciałam rozwiązać tę sytuację, aby się nie powtórzyła. Zostałam zaproszona na prywatne spotkanie przez ważnych graczy, szefów dwóch głównych wydawców kolorowej prasy, którzy zaoferowali mi ochronę przez dwa lata pod warunkiem, że dam im szansę na robienie mi zdjęć z moim chłopakiem od czasu do czasu i podyktowanie tego, co napiszą.  Na co odpowiedziałam: „Nie! Nie chcę, żeby o nas pisali – ani ja, ani mój partner tego nie chcemy”. Odpowiedzieli: „To niemożliwe. Więc odejdź z show-biznesu, bo nie tak to tutaj działa. Jeśli chcesz w nim zostać, to będziemy o tobie pisać. Czy jesteś gotowa opuścić show-biznes dla tego związku?”. Odpowiedziałam, że tak.

Wtedy podjęłam decyzję: nie poszłam na żadną premierę, nie wzięłam udziału w żadnym projekcie, nie robiłam nic w show-biznesie przez sześć lat. To była moja decyzja. Potem przeprowadziłam się do Ukrainy. Do Warszawy wróciłam, kiedy byłam w ciąży z Anią. I ktoś o tym doniósł. Któregoś ranka wszystkie gazety, magazyny, portale pisały: „Sensacja! Marczuk jest w ciąży i będzie miała dziecko w wieku czterdziestu ośmiu lat!”. Wtedy znowu postanowiłam podać sprawę do sądu. Zebrałam zaufanych ludzi, z którymi pracowałam. Powiedzieli mi, że to bez sensu, że nie będę w stanie powstrzymać takiej sensacji i powinnam wziąć przestrzeń informacyjną w swoje ręce. Rzeczywiście, od tego czasu życie się zmieniło i każdy może mówić za siebie, zwłaszcza w mediach społecznościowych. Poradzono mi, żebym nie walczyła z paparazzi, tylko pokazywała ludziom swoje szczęście. Udało im się mnie przekonać, że lepiej dzielić się dobrymi wiadomościami, niż później żałować, że piszą kłamstwa. Bo kiedy piszą bez twojego udziału, to rzadko jest to prawda. I tak zrobiłam.

Zaczęłam sama odsłaniać swoje życie na Instagramie. Od tamtej pory pokazuję to, co chcę pokazać.

Wiesz, jak to jest stracić nowo narodzone dziecko...

Niestety doświadczyliśmy tej tragedii. Ciężko było tracić ciąże(to też zdarzyło się kilka razy), ale wciąż nie mogę uwierzyć, jak mogło dojść do takich błędów lekarskich i straciliśmy narodzone dzieci, nie udało się ich uratować. Bo wcześniaki  teraz w Polsce ratuje się bez problemu. To był koniec szóstego miesiąca, początek siódmego. Nie wiem, jakim cudem przeżyłam to nieszczęście.

To był błąd lekarski?

Niestety tak, chociaż dzieci urodziły się żywe i zdrowe. To się zdarzyło w Ukrainie. I ciążę prowadzili znani lekarze. Dlatego napisałam książkę, która zawiera wiele wskazówek dla każdego, kto przechodzi tą drogę, kto szuka odpowiedzi na pytania.

Jeśli poważnie myślimy o rodzinie, o posiadaniu dziecka, to jest to tak ogromna nauka, że musimy się do tego przygotować. Tak na marginesie, w ciążę z Anią zaszłam w Ukrainie, a urodziłam już tutaj, w Polsce. Przyjechałam w siódmym miesiącu.

Lekarze nie mówili Ci, że na poród w wieku 48 lat jest już za późno i że zagraża to zdrowiu i życiu kobiety?

Byli tacy, że mówili. Wtedy od razu wychodziłam z gabinetu. Jeśli lekarz nie widzi możliwości, to o czym z nim rozmawiać? Jeśli lekarz w to nie wierzy, to nie należy rozpoczynać zapłodnienia in vitro. Zdecydowanie trzeba znaleźć takiego, który powie: „Słuchaj, jesteś już w takim wieku, to może się nie udać, to będzie trudne. Ale zrobimy wszystko!”. Z takimi lekarzami można pracować.

Dlaczego wybrałaś ukraińskich lekarzy, skoro miałaś dostęp do medycyny europejskiej?

To był czas, kiedy zdecydowałam się odejść z show-biznesu i wyjechałam do Ukrainy, tam też pracowałam. Gdybym miała się leczyć w Polsce, od razu wiedziałyby o tym media, nie udałoby się tego utrzymać w tajemnicy. To jest pierwszy powód. Po drugie, nadal ufam ukraińskim lekarzom, jeśli chodzi o medycynę reprodukcyjną. Ukraina ma wysoko wykwalifikowanych specjalistów. Poza tym w Polsce obowiązują inne przepisy. Tutaj, na przykład, można zamrozić maksymalnie sześć zarodków, a miałam jedenaście. Więc co miałam zrobić z resztą? 

Jak bardzo zmieniło się Twoje życie od narodzin córki?

Zmieniło się wszystko. Chociaż teraz  wraca do normy, bo córeczka ma już 4 lata, ma swoje zainteresowania i nie potrzebuje matki tak bardzo, jak przez pierwsze trzy lata. Miałam marzenie, że gdy zostanę mamą, przestawić się na macierzyństwo i w pełni się w nim zanurzyć. Byłam jednak w stanie to robić tylko przez dwa miesiące przed wybuchem pandemii, ponieważ później zaczęłam pracować z domu. Chociaż miałam bardzo stanowczy plan, by nie pracować przez rok lub dwa, a jedynie zaangażować się w macierzyństwo. Cóż, w końcu pandemia zmusiła do zmian nie tylko nas.

A po niej nadeszła wojna... Choć wciąż nie porzucam marzenia o wygospodarowaniu chociażby jednego roku, by faktycznie zatrzymać się i poświęcić czas sobie jako kobiecie, jako matce. Jednak rytm mojego życia zmienił się diametralnie po narodzinach córki. Wszyscy moi pracownicy i współpracownicy wiedzą, że nie mogę być niepokojona do godziny 10 rano, ponieważ zajmuję się Anią. Kiedy Ania się budzi, poświęcam jej swój czas – chociaż sama mogę obudzić się o 6 lub 7 rano i zająć się swoimi sprawami, gdy moja córka śpi.

Oczywiście Ania jest moim numerem jeden. Jest moim szczęściem, daje mi najwięcej radości w życiu. Powiedz mi, kto tak bardzo nas kocha i kto tak bardzo nas potrzebuje, jeśli nie nasze dzieci?

Nie każdy może i nie każdy chce mieć dzieci. Rozumiem to i wspieram każdego na jego drodze. Poważną sprawą jest również umiejętność spędzenia życia bez przedłużenia samego siebie, swojego rodu. To nie jest tradycją. Ja jestem bardzo szczęśliwa, że udało mi się zrealizować scenariusz życia, o którym zawsze marzyłam – zostać matką.

Jakie zainteresowania ma Twoja córka? Jest do Ciebie podobna?

Anulka, jak ja, uwielbia się uczyć. Już mając półtora roku znała litery. Okazało się, że to nie było normalne, ale ja o tym nie wiedziałam, bo nie trzymam się typowych norm, nie podążam za innymi. Dla mnie to normalne, że każdy jest indywidualnością. Czytałam w wieku 3 lat, więc było to dla mnie ok. Ale kiedy byliśmy w żłobku, czasami mówiono mi, że to za wcześnie. Tylko czy to szkodzi? Jeśli dziecko lubi się uczyć, to dobrze. Ja uwielbiam się uczyć. Zamieniłabym swoją pracę na możliwość uczenia się. Stale poznaje  coś nowego. Widzę, że Ania jest taka sama. Lubi wykonywać pewne zadania. Rysuje – zdobyła 2. miejsce w konkursie. Zapowiada się na niezłą  tancerkę. Gdybyś mogła zobaczyć, co ona robi. Może to trochę moje, bo tańczyłam, kiedy byłam z nią w ciąży. Interesuje się piosenkarzami i piosenkami. Kiedy zapytałam: „Na jakie zajęcia chcesz chodzić: taniec, śpiew czy gra na instrumentach?” Moja córka odpowiedziała: „Niech dla mnie grają i śpiewają, a ja będę tańczyć”. Zapiszemy ją więc na taniec. Ćwiczy też ze mną gimnastykę i jogę. Ma plastikowego ukraińskiego iPada, którego używa do nauki ukraińskich słów. To, że interesuje się językami, bardzo mnie cieszy. No i bardzo lubi dzieci. To na pewno przejęła po mnie, ponieważ nie mogłabym żyć bez dzieci. Jest bardzo towarzyską dziewczyną, oczywiście z charakterem

5 grudnia 2020 r., Warszawa. Na planie programu Dzień Dobry TVN – z Anią. Fot: Bartosz Krupa/East News]

Jesteś surową mamą? Jakie wartości wpajasz córce?

Pierwszą wartością, którą już ma, jest szacunek dla wszystkich ludzi, ponieważ mamy wielu przyjaciół i są wśród nich uchodźcy z Ukrainy, przyjaciele z Ameryki, Gruzji, Taszkientu. Ania zawsze jest z nami podczas naszych podróży i kocha wszystkich.

Drugą wartością jest prowadzenie zdrowego trybu życia. Nie jemy słodyczy, nie mamy ich w domu. Kiedy jedziemy w odwiedziny, moja córka pyta, czy to ciasto nie jest szkodliwe, czy może je zjeść. Ona już wie, co jest dobre do jedzenia, a co nie. Uczymy ją też pomagać innym. Oczywiście ma swoje osobliwości. Nie zawsze wie, jak się dzielić. Potrafi zaprosić dziecko do domu, ale nie pozwoli mu bawić się swoją zabawką.

Nie jestem surową mamą, jestem zasadnicza. Słucham jej, zawsze reaguję. Moją zasadą jest bycie konsekwentną. Najlepiej jest dawać przykład. Wpajamy jej też dużo miłości do całego świata: do każdego kwiatka, mrówki, człowieka. Mama nauczyła mnie rzucać się na każdy kwiatek – i Ania robi to samo. Inne dzieci nie zwracają na kwiaty uwagi, a moja córka prosi mnie, bym robiła jej z nimi zdjęcia. Szczerze mówiąc, nawet nie spodziewałam się, że wyniki pojawią się tak szybko i zobaczę swoje lustrzane odbicie.

Jakiej rady udzieliłabyś kobietom, które nie mogą mieć dziecka, ale chcą?

Jeśli naprawdę tego chcesz, skoncentruj się na tym. Skupienie się na swoim marzeniu jest bardzo ważne. Uwierz mi: tam, gdzie skupia się nasza uwaga, tam trafia cała nasza energia

Kiedyś myślałam, że można myśleć o dziecku, robiąc inne rzeczy. Myślałam nawet, że nie powinnam „zwracać na to uwagi, wtedy się uda”. Ale to nieprawda. Jeśli jesteś bardzo silną osobą, jak ja, i całą swoją energię poświęcasz światu – to po prostu nie masz jej wystarczająco dużo dla dziecka, więc musisz zostawić wszystko i skoncentrować się na sobie. Może przeczytaj książkę, którą napisałam, gdzie krok po kroku mówię, jak usunąć blokady, jak prawidłowo traktować swojego mężczyznę  i cały świat. I nie bój się zwrócić się do tego, co ci pomaga. Najważniejsze to odpowiednio myśleć, dbać o siebie, wierzyć i dawać sobie alternatywę. Na przykład: opcja A – urodzić dziecko sama, opcja B – iść do lekarzy i poddać się in vitro, opcja C – adoptować dziecko, opcja D – piecza nad dzieckiem.

Kiedy masz alternatywę, nie będzie presji. Ważne jest, by wierzyć i nigdy się nie poddawać. Ludzie mówią mi: „Jak mogliście przejść przez InVitro tyle razy? To nie jest normalne”. A ja pytam: „Kiedy i kto określa moment, w którym trzeba powiedzieć: ‘stop’, jeśli nie ty sama?”

Dopóki organizm pozwalał, a lekarze dawali mi szansę, szłam do swojego marzenia. Każdy z nas ma szansę sięgać po swoją szanse. Uwierzyć i zrobić coś, aby zrealizować swoje marzenia. I niech tak będzie!

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
igor florko majdan azov wojskowa kawiarnia

Ihor Florko jest jednym z pięciu „Aniołów Instytuckiej”. Tak Ukraińcy nazwali pięciu odważnych mężczyzn, którzy 20 lutego 2014 r. ratowali rannych na ulicy Instytuckiej w Kijowie spod ostrzału snajperów. Po wydarzeniach na Majdanie wszyscy poszli na front. Ihor Florko nadal broni Ukrainy w brygadzie „Azow”, wspiera też swoich kolegów weteranów. Wraz z jednym ze swych towarzyszy broni stworzył sieć kawiarni dla weteranów o nazwie „Kawa Militari” we Lwowie. To miejsce spotkań cywilów i weteranów.

Nieśliśmy rannych i zabitych na rękach i tarczach

Jaryna Matwijiw: Podczas straszliwej strzelaniny 20 lutego 2014 r. Ty i Twoi towarzysze wynosiliście rannych w krzyżowym ogniu snajperów...

Ihor Florko: Przed Majdanem byliśmy przyjaciółmi, sąsiadami, studentami lwowskich uczelni. Andrij Sedler, Mykoła Prytuła, Pawło Diokin, Ihor Hałuszka i ja razem poszliśmy na Majdan. Razem poszliśmy na ulicę Instytucką. Razem przetrwaliśmy.

„Anioły Instytuckiej”: Ihor Hałuszka (18), Pawło Diokin (19), Mykoła Prytuła(20), Ihor Florko (18), Andrij Sedler (20). Zdjęcie: Serhij Bobra/Gal-info

Przyjechaliśmy na Majdan rano 19 lutego, budynek związków zawodowych już płonął. W naszym kierunku oddziały Berkutu rzucały granaty hukowe, ale nikt nie zwracał na nie uwagi. 20 lutego około 9 rano przybiegli jacyś faceci i powiedzieli, że Berkut wycofuje się z kierunku pałacu Październikowego na Instytuckiej [Międzynarodowe Centrum Kultury i Sztuku – red.]. To było bardzo dziwne.

Ludzie stojący na Majdanie zobaczyli, że droga jest pusta, na barykadzie nie ma już sił bezpieczeństwa, więc zaczęli wchodzić na ten plac. Snajperzy otworzyli ogień z kilku punktów jednocześnie: z Październikowego, z hotelu Ukraina i z ulicy Instytuckiej. My poszliśmy na Instytucką. Mieliśmy śmieszny sprzęt przeciw kulom: nakolanniki hokejowe, kaski sportowe i jedną tarczę. Tylko ja miałem kamizelkę kuloodporną.

Pod ostrzałem na Instytuckiej aktywiści zaczęli grupować się w tzw. żółwia: pięć lub sześć osób, osłoniętych tarczami domowej roboty, stopniowo przesuwało się do przodu. Pierwszego „żółwia” snajperzy rozstrzelali na naszych oczach. Pobiegłem do tych ludzi, na drugą stronę ulicy, i razem z innym chłopakiem odciągnęliśmy pierwszego rannego. To był Serhij Trapezun, nauczyciel chemii, postrzelony w obie nogi. Do dziś jesteśmy przyjaciółmi. Jego żona, Oksana, pomaga mi czasem przypomnieć sobie szczegóły wydarzeń tamtego dnia, których nie pamiętam.

Ihor Florko (w czarnej kurtce, z prawej) i Jurij Krawczuk ratują rannego SerhijaTrapezuna. 20.02.2014, Kijów. Zrzut ekranu z filmu

Zanieśliśmy rannych i zabitych do hotelu Ukraina, gdzie znajdował się punkt medyczny. Zabitych kładziono na podłodze i przykrywano białym płótnem. Nie mieliśmy noszy, więc wynosiliśmy rannych na rękach i na tarczach, których ludzie używali do osłaniania się przed kulami.

Podobno uratowaliście wtedy wiele osób. Ile dokładnie?

Nie wiem, nie pamiętam wszystkich szczegółów tamtego dnia. Większość wydarzeń z tych kilku godzin na Instytuckiej i później po prostu zatarło się w mojej pamięci Dwa lata po strzelaninie przypadkowo zobaczyłem zdjęcie, na którym widać, jak pomagam wynosić rannego w nogę Jurija Krawczuka – tego, który dzień wcześniej wyciągał ze mną Serhija Trapezuna. Patrzyłem na to zdjęcie i zdałem sobie sprawę, że nic nie pamiętam!

Pamiętam za to, że po jednej stronie Instytuckiej była barykada, a po drugiej stacja metra Chreszczatyk, jakieś drzewa – i tam szli faceci, do których strzelano. Wydawało ci się, że jeśli jesteś za drzewem, jesteś bezpieczniejszy, a kiedy przebiegasz przez ulicę, trafiasz pod ostrzał. Przejście przez drogę było dla mnie najbardziej stresujące. Powtarzałem sobie: „Nie teraz, nie teraz”. Ale te drzewa nie pomogły wielu ludziom.

Każdego 20 lutego oglądam wideo z tamtych wydarzeń, by przypomnieć sobie, jak bardzo to wszystko boli. To nie są uczucia, o których trzeba zapomnieć, wymazać je z pamięci

W tym przypadku jest odwrotnie: musisz pamiętać, bo tam byłeś. Nie możesz zapomnieć o cenie, jaką chłopaki zapłacili za to, że mamy teraz Ukrainę, możliwość walki o nią.

20 lutego 2014, ul. Instytucka w Kijowie, zrzut ekranu

Czy wszyscy z Was, pięciu „Aniołów z Instytutskiej”, zostali żołnierzami?

Tak. Ihor Hałuszka poszedł na wojnę zaraz po Majdanie, a Mykoła Prytuła i ja dołączyliśmy w 2015 roku. Skończyłem studia, a następnie pojechałem do Kijowa i złożyłem podanie o przyjęcie do pułku „Azow”. Ihor Hałuszka został poważnie ranny w głowę na froncie, nauczył się chodzić, przeszedł wszystkie etapy rehabilitacji, wziął udział w Igrzyskach Niepokonanych, a teraz pracuje jako instruktor.

Przed inwazją tylko Pawło Diokin i Andrij Sedler nie byli na froncie. Dołączyli w 2022 roku. Gdyby wojna na pełną skalę wybuchła w 2014 roku, zaraz po Majdanie, nie mielibyśmy szans na obronienie Ukrainy. Od ATO [Operacja Antyterrorystyczna na wschodzie Ukrainy przeciw wspieranym przez Rosję separatystom z obwodów donieckiego i ługańskiego, prowadzona w latach 2014-2018 – red.] do 2022 roku mieliśmy możliwość przygotowania personelu do działań bojowych. ATO w Donbasie wyszkoliła oficerów, sierżantów i żołnierzy.

Wykorzystaliśmy te lata. Początkowo walczyłem w ramach „Azowa” w sektorze mariupolskim. Po inwazji w 2022 r., kiedy z powodu bombardowań nie można było już dostać się do Mariupola, zostałem artylerzystą w 80. brygadzie desantowo-szturmowej, walczyłem w kontrofensywie. W 2023 roku wróciłem do brygady „Azow”.

Gdzie zrobiono to zdjęcie, na którym stoisz z torbą chipsów na tle wyrzutni rakiet?

Na obrzeżach Sołedaru w 2022 roku, gdy walczyłem w 80. brygadzie. Ale to nie jest zdjęcie, to nie inscenizacja. To kadr z filmu wideo. Filmowaliśmy naszą pracę każdego dnia, o ile było bezpiecznie i wróg nie był w stanie nas namierzyć. Chcieliśmy pokazać, jak fajnie być artylerzystą, żeby inni wstąpili do Sił Zbrojnych Ukrainy. Chcieliśmy pokazać, że nie trzeba litować się nad ukraińską armią. Że ma być szacunek, a nie litość.

Ihor Florko: – Jeśli artylerzysta nie widzi wroga na żywo, to wszystko idziezgodnie z planem. Zrzut z filmu

Jeszcze w 2019 roku Bachmut był bardzo ładnym miastem, przytulnym, takim trochę nietypowym dla Donbasu. A kiedy byłem tam w 2022 roku, miasto było całkowicie puste, z przygnębiającą atmosferą.

Na tych obszarach Donbasu, gdzie wojna zaczęła się w 2014 r., ludzie byli obojętni i przyzwyczajeni do wojny. W większości nie patrzyli ci w oczy, nie pozdrawiali cię. Ich stosunek do ukraińskiego obrońcy wahał się od wrogiego do obojętnego.

Na terytoriach obwodu charkowskiego, które wyzwoliliśmy, ludzie byli zupełnie inni. Podczas kontrofensywy charkowskiej cieszyli się z wyzwolenia, podchodzili do nas i dziękowali. Dla nich byliśmy prawdziwymi obrońcami.

Jakie jest dla Ciebie najbardziej bolesne wspomnienie z wojny?

Przed inwazją była to śmierć mojego towarzysza, Dmytro Prohły, ze znakiem wywoławczym „Krugłyj”. A potem utrata Jurija Rufa, mojego druha, żołnierza, lwowskiego poety. Dwie straty, z którymi bardzo trudno mi było się pogodzić.

Albo jesteś w armii, albo dla armii

Jesteśmy w kawiarni „Kawa Militari”, którą otworzyłeś, by wspierać weteranów we Lwowie. Na stole stoją malowane wazony wykonane ze zużytych pocisków artyleryjskich...

Pomalowała je Daria, wolontariuszka i artystka z Równego.

Jak wpadliście na pomysł jej otwarcia?

W 2017 roku byliśmy na linii frontu z wolontariuszami z Prawego Sektora, którzy nie mieli żadnego wsparcia finansowego i wszystko robili na własną rękę: pracowali i walczyli w tym samym czasie. Razem z moim towarzyszem Rostysławem Hryćkiwem chcieliśmy spełnić dobry uczynek: zebrać dla nich amunicję, której mieli za mało. Żołnierzom „Azowa” wypłacano żołd, więc zebraliśmy amunicję dla trzech batalionów i zawieźliśmy ją Prawemu Sektorowi.

"Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość"

Lubiliśmy pomagać naszym braciom. Zasugerowałem Rostysławowi, żebyśmy zaoszczędzone pieniądze przeznaczyli na zakup samochodu dla tej jednostki. Rostysław słusznie zauważył, że to nie będzie ostatnia rzecz, jaką moglibyśmy dla nich zrobić. Powiedziałł, że znajdzie sposób, by regularnie im pomagać. Trzeba więc było założyć własny biznes.

Rostyk zwrócił uwagę na „Veterano Coffee”, biznes, który jeszcze w wolnym Mariupolu prowadził Ołeksij Kelt, towarzysz broni z „Azowa”. To było jakieś 10 kawiarni z kawą na wynos. Chcieliśmy kupić od niego franczyzę, ale jej nie miał.

Odbyłem więc staż w różnych kawiarniach w Mariupolu, by się dowiedzieć, jak coś takiego działa.

Potem pojechałem do Kijowa, by odwiedzić Wołodymyra Szewczenkę, człowieka, który stworzył „Veterano Coffee” w Ukrainie. Spotkał się ze mną tylko dlatego, że obaj mamy przeszłość wojskową. Spędził ze mną cały dzień, ucząc mnie i opowiadając, jak to się robi. Teraz ja będę pomagał innym weteranom uczyć się podstaw biznesu, jeśli zechcą założyć własne firmy i serwować kawę. Zamierzałem wyjechać za granicę, żeby zarobić kapitał początkowy na mój biznes, miałem już nawet gotowe dokumenty. Poznałem też kilku chłopaków z Kijowa, którzy byli zainteresowani otwarciem kawiarni we Lwowie. Pierwszą lwowską kawiarnię otworzyliśmy pod franczyzą weteranów wojskowych z Kijowa. Pracowaliśmy razem przez jakiś czas, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie i rozeszliśmy się.

Ihor Florko, „Anioł Instytuckiej”, artylerzysta „Azowa” i współzałożyciel kawiarnispołecznej dla weteranów

Gdy zaczęła się rosyjska inwazja, kawiarnia została zamknięta, bo pracujący w niej weterani poszli na wojnę.

Latem 2022 r. ponownie otworzyliśmy kawiarnię we Lwowie, ale już w innym miejscu. Podczas wielkiego otwarcia „Kawa Militaria” pod nogi naszych gości rzuciliśmy rosyjską flagę. Obecnie w mieście działają trzy nasze kawiarnie.

Jaka filozofia stoi za „Kawa Militaria”? Spotykanie się weteranów i cywilów przy filiżance kawy?

Tak. Chcielibyśmy również dać przykład innym weteranom, którzy po wojnie zamierzają założyć własny biznes. Raz w miesiącu zbieramy fundusze ze sprzedaży kawy i przekazujemy je różnym jednostkom, dołączamy też do innych zbiórek. Sprzedawaliśmy pocztówki artystki Ołenki Liberti, która stworzyła serię obrazów poświęconych wydarzeniom w Azowstali. Dochód z pocztówek poszedł na zakup paczek z pierwszą pomocą dla chłopaków powracających z niewoli. Sponsorowaliśmy również kampanię krwiodawstwa „Twoja krew ratuje życie” – częstowaliśmy krwiodawców kawą i pysznym jedzeniem. Nasze kawiarnie będą sprzedawać książki napisane przez żołnierzy, zwłaszcza zbiory wierszy naszego poległego towarzysza broni i poety Jurija Rufa. Można też u nas odebrać certyfikaty na spotkania z przedstawicielami firm weteranów we Lwowie.

Jak powinny wyglądać spotkania cywilów i weteranami?

Albo jesteś w siłach zbrojnych, albo dla sił zbrojnych. Jeśli jest to spotkanie między weteranem a cywilem, wojskowy powinien widzieć, że robisz coś na rzecz zwycięstwa. To wszystko. Musisz być w kontekście tego, co dzieje się w kraju. Musisz być zaangażowany w wojnę przynajmniej zdalnie. Bo ktoś płaci najwyższą cenę za to, że masz tutaj spokój.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

20
хв

Ihor Florko, "Anioł Instytuckiej": - Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość

Jaryna Matwijiw
Iryna Razin wolontariuszka z Niemiec Berlin

Cukierki w pudełku

- „Do lutego 2022 roku nigdy nie doświadczyłam wolontariatu”, mówi Irina Razin. „Mieszkam w Berlinie od 8 lat. Przeprowadziłam się tu z byłym mężem, programistą. Kiedy zdecydowaliśmy się spróbować swoich sił w innym kraju, mój mąż odbył wiele rozmów kwalifikacyjnych z firmami na całym świecie, ale Berlin odpowiedział najszybciej. Dołączyłam do niego na podstawie wizy rodzinnej. Byliśmy młodzi, chcieliśmy zobaczyć świat, nauczyć się nowych języków - to była dla nas wielka przygoda.

Jakie były Twoje pierwsze kroki w obcym kraju?

— Jestem muzyczką i artystką, zawodowo pozycjonowałam się jako śpiewaczka operowa, ponieważ mam dyplom z wokalistyki. Jeszcze przed przeprowadzką zaczęłam szukać możliwości: aplikowałam do różnych akademii, znalazłam społeczność śpiewaków operowych, nauczyciela śpiewu i koncertmistrza. Wyjechałam z jasnym planem.

Na scenie

Jak szybko udało Ci się znaleźć pracę w nowym kraju?

— Zajęło mi to dużo czasu. Był nawet moment, kiedy chciałam się już poddać, ponieważ zainwestowałam dużo wysiłku i pieniędzy, ale nie było prawie żadnych rezultatów. Zawód muzyka operowego jest bardzo konkurencyjny. Studiowałam w akademiach, brałam udział w konkursach, pobierałam lekcje od nauczycieli i miałam liczne przesłuchania. Ale nawet utalentowani śpiewacy nie zawsze mają tu szczęście.

Pewnego razu, podczas studiów w Akademii Operowej w Berlinie, powiedziano nam: „Jesteś jak wielkie pudełko czekoladek, każda zrobiona według specjalnej receptury. Ręcznie robione, ekskluzywne. Ale agenci widzą przed sobą wiele takich pudełek. Wybierają je w zależności od nastroju, gustu, czasem na chybił trafił. Więc nie każdy ma szczęście”.

Jak sobie z tym radziłaś?

— Po prostu pracowałam dalej. Z biegiem czasu zapraszano mnie na występy, chociaż były to głównie projekty bezpłatne lub słabo płatne. W tamtym czasie mogłam sobie na to pozwolić dzięki wsparciu finansowemu mojego byłego męża. Później dostałam dobre propozycje od różnych chórów. Odkryłam też drugi zawód - zaczęłam ilustrować książki dla dzieci i uczyć malarstwa, co stało się źródłem dochodu i ważną częścią mojego życia.

Czy miałeś chwile zwątpienia? Co było impulsem do transformacji piosenkarki w ilustratorkę?

— Musiałam nauczyć się niemieckiego, poprawić swój angielski i wziąć udział w przesłuchaniach. Ale po licznych odmowach od agentów, którzy pozytywnie wypowiadali się o mojej technice i występach, ale nigdzie mnie nie zapraszali, miałam kryzys. W końcu po prostu zamknąłam się w domu.

I właśnie w tym czasie odezwał się do mnie przyjaciel, który napisał zbiór wierszy i chciał go opublikować, ale miał tylko 500 dolarów na ilustratora. Niewielu profesjonalnych artystów zgodziłoby się na taką sumę. Zawsze uwielbiałam rysować, ukończyłam szkołę artystyczną, więc zapytała mnie, czy nie chciałabym spróbować. Miałam pod ręką tablet graficzny, prezent, którego prawie nigdy nie używałam. Zgodziłam się i stało się to dla mnie prawdziwą terapią.

Rok później książka została opublikowana, a ja zaczęłam rozwijać swoje konto na Instagramie, gdzie publikowałam ilustracje. Były dalekie od doskonałości, ale ludzie zaczęli zamawiać rysunki.

Kiedy wybuchła pandemia COVID i wszystkie kontrakty muzyczne zostały anulowane, zaczęłam się uczyć, poprawiłam swoją technikę ilustracji i otrzymałam jeszcze więcej zamówień. Od tego czasu zilustrowałam kilka książek, w tym Mama dla Peppy niemieckiej autorki Melanie Langhoff, która jest dla mnie bardzo ważną historią o adopcji. To niezwykle ważny temat, który dla mnie osobiście staje się coraz bardziej istotny. Sama marzę o adopcji.

We wrześniu ubiegłego roku rozstałam się z mężem i była to dla mnie ogromna trauma. Nie jesteśmy razem, ale pragnienie posiadania dzieci pozostało. A w Ukrainie wiele dzieci zostało bez rodziców. Domy dziecka są przepełnione, choć niestety adopcja z zagranicy jest obecnie zamknięta. Więc może pierwszym krokiem jest powrót do domu, a następnie próba spełnienia tego marzenia.

Wojna wywróciła wszystko do góry nogami

— A potem nadszedł luty 2022...

„24 lutego obudziłam się, gdy świat był już w stanie wojny przez kilka godzin.

Uczucie chłodu, które się wtedy pojawiło, nie opuszczało mnie przez wiele miesięcy. Wydawało się, że nigdy się nie rozgrzeję.

Wojna wywróciła wszystko do góry nogami. Mój mąż pojechał odwiedzić swoich rodziców w Ukrainie, mimo że ja odmówiłam. Zapewniał mnie, że wszystko będzie dobrze. Zawsze dawałam mu jak najwięcej swobody, więc tym razem go nie powstrzymałam. Bardzo się o niego martwiłam.

W końcu poszedł na front. Mój były mąż jest wolontariuszem i harcerzem. Był w Soledarze, towarzyszył kontrofensywie na Chersoń, pracował w Dnieprze i Zaporożu. Nasze pierwsze spotkanie podczas wojny miało miejsce 100 kilometrów od frontu. Tam po raz pierwszy usłyszałam alarm. Byliśmy razem przez dziesięć lat i czekałabym na niego bez końca. Ale on wrócił do pół-cywilnego życia i wybrał życie beze mnie.

— Może chciał, żebyś wróciła do Ukrainy?

Rozmawialiśmy o tym, on tego nie chciał. Nie miałam możliwości powrotu do Ukrainy od razu (miałam mieszkanie na kredyt, koty, przyjaciół uchodźców, którzy mieszkali wtedy u mnie w domu, a teraz mieli dziecko), a potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nie dano mi nawet możliwości uratowania naszej rodziny.

Co zrobiłaś, gdy dowiedziałaś się o wojnie w Ukrainie?

„Zareagowałam „biegiem” - nie mogłam usiedzieć w miejscu. Moi przyjaciele napisali: „Bierz ukraińskie symbole i biegnij na demonstracje!”

Pospiesznie spakowałam swoje rzeczy, szukając ładowarek i termosów. W metrze widziałam ludzi prowadzących swoje normalne życie: jadących do pracy, pijących kawę, kłócących się o rowery. Stałam tam i myślałam: „Oni nie wiedzą, że stolica Ukrainy jest teraz bombardowana”.

To rozdwojenie rzeczywistości było strasznie destrukcyjne. Uczucie wstydu stało się ciągłe - ty pijesz kawę i jesz rogalika, a w Ukrainie ludzie śpią w metrze

Kiedy demonstracje ustały, zaczęłam szukać nowych sposobów pomocy Ukrainie. Skontaktowałam się z Andrijem Ilinem, jednym z aktywistów w Berlinie, ponieważ otrzymałam wiele wiadomości od moich znajomych z prośbą o pomoc: ktoś mógł dostarcz lekarstwa, ktoś szukał możliwości wysłania zebranej pomocy humanitarnej... Andrij odpowiedział: „Mam setki takich wiadomości. To, czego naprawdę potrzebuję, to asystent, który je wszystkie przetworzy”.

Na podłodze za zasłonami

Więc zaczęłaś pracować w organizacji wolontariackiej?

— Tak, prawie tam mieszkałam, a moje mieszkanie stało się schronieniem dla uchodźców. Przyjaciel z atakami paniki, ludzie, którzy szukali noclegu w drodze do miejsca stałego schronienia — płakali, szukali wsparcia.

Kiedy uchodźcy zaczęli przybywać do Berlina, zdałam sobie sprawę: musisz być silna nie tylko dla siebie, ale także dla nich

W sztabie wolontariuszy było ciężko - presja psychiczna, łzy, cały czas kryzys, dlatego wielu wolontariuszy nie wytrzymywało. Przychodzili i szybko znikali, tylko nieliczni zostawali.

Kim byli ci wolontariusze? Ukraińcami czy Niemcami?

— 90% stanowili Ukraińcy. Początkowo nasza siedziba mieściła się na uniwersytecie w pobliżu Bramy Brandenburskiej. Dostaliśmy pierwsze piętro i piwnicę do sortowania pomocy humanitarnej. Zbierali się tam wszyscy aktywiści z Berlina. Były tam organizacje, na przykład Ukraine Hilfe Berlin e.V., która działała od 2014 roku. Pomagały one dzieciom we wschodniej Ukrainie, organizowały dla nich kreatywne warsztaty i zbierały pomoc humanitarną.

Po inwazji na pełną skalę wszystko zamieniło się w chaos. Nie było żadnej struktury. Wczoraj ktoś był odpowiedzialny za leki, a dziś leżał w domu rozhisteryzowany, bo nie mógł ich przyjmować. Dali mi tylko laptopa i telefony: „Uporządkuj wiadomości”. Telefony się nie urywały, internet był dostępny tylko przy oknie. Siedziałam na podłodze za zasłonami, w centrali nie było jedzenia.

Pamiętam, jak po 5-6 godzinach takiej pracy zza zasłon wyłoniła się ręka - Andrij po prostu podsunął mi zupę w plastikowym kubku, sprawdził, czy żyję, i zniknął

Początkowo pomagali również Niemcy, ale wielu z nich zostało zmuszonych do powrotu do swoich miejsc pracy - wszyscy mieli nadzieję, że wojna wkrótce się skończy. Ostatecznie niewielka grupa wolontariuszy wydzieliła się w osobny zespół w ramach fundacji kościelnej Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V.

— Stworzyłaś ją czy do niej dołączyłaś ?

— Jest to fundacja założona przez Ukraiński Kościół Prawosławny w Berlinie. W Niemczech każda organizacja, nawet organizacja wolontariacka, nawet kościół, musi być oficjalnie zarejestrowana, mieć system księgowy i stale składać sprawozdania ze swojej działalności. Założenie oddzielnej fundacji zajęłoby miesiące, więc wolontariusze stali się częścią Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V. Od tego czasu współpracujemy. Wszyscy w Berlinie znają nas po prostu jako „kościół”.

Ponieważ w fundacji było niewiele osób, musiałam być sekretarką, księgową i projektantką Była to garstka ludzi, ale staliśmy się prawdziwą rodziną. Były momenty, kiedy wydawało się, że się nienawidzimy, odchodziliśmy z fundacji i... wracaliśmy.

Wiele zespołów, które zebrały się wtedy, w lutym 2022 r., przestało istnieć. My przeżyliśmy

Wolontariat powinien przynosic satysfakcję

Opowiedz nam o swoich projektach charytatywnych.

— Uruchomiliśmy projekt gastronomiczny Küche UA Berlin, który sprzedaje ukraińską żywność za darowizny. Działa on od dwóch lat. Niedawno, podczas ukraińskiego festiwalu bożonarodzeniowego w Berlinie, zebraliśmy sześć tysięcy euro na zakup mebli dla schroniska w Dnieprze, które opiekuje się rodzinami ewakuowanymi z regionów frontowych.

„Nie otrzymuję pomocy socjalnej, nie jestem uchodźczynią i co roku muszę udowadniać, co robię w tym kraju. Nie mogę więc cały czas pracować jako wolontariuszka, tak jak kiedyś. Zwłaszcza po rozwodzie.

Ale te straszne zmiany w moim życiu pozwoliły mi się skupić i spełnić moje długoletnie marzenie o otwarciu własnej przestrzeni artystycznej.

W tym samym czasie powstało wiele projektów muzycznych. Jednym z najważniejszych jest Stimmen der Ukraine (Głosy Ukrainy). Założyli go niemieccy aktorzy Jan Uplegger i Mareile Metzner. Czytają oni ukraińskich klasyków w niemieckich tłumaczeniach: Szewczenko, Zabużko, Żadan, Franko. Występ uzupełnia trio ukraińskich wokalistów, którym towarzyszy fortepian lub gitara elektryczna. Początkowo był to projekt charytatywny, ale teraz Jan znalazł dotacje, a na 2025 rok zaplanowano 15 występów.

Czy Niemcy są tym zainteresowani?

— Bardzo. Słuchają nie tylko klasycznych fragmentów i muzyki, ale także naszych wojennych historii. Jedna solistka ewakuowała się pod ostrzałem z małym dzieckiem, inna ze swoim siostrzeńcem. Te historie poruszają serca Niemców.  

Kto jest odpowiedzialny za pisanie wniosków o dotacje?

— W fundacji nie ma takiej osoby, więc postanowiłam spróbować sama. Złożyłam wniosek o grant Durststarten dla grupy dzieci uchodźców, z którymi pracuję. Są niesamowicie utalentowane i chcę dać im więcej - kupić materiały, zorganizować wystawę z ich refleksjami na temat samoidentyfikacji: kim są teraz, kiedy integrują się z niemieckim społeczeństwem? Chcę też porozmawiać o ukraińskiej kulturze - nawet o mało znanych rzeczach, takich jak ikony Czumaka na suszonych rybach. Ważne jest, aby dzieci nie tylko uczyły się niemieckiej historii, ale także komunikowały się po ukraińsku i tworzyły po ukraińsku.

— Jak radzisz sobie z wypaleniem zawodowym?

— Jestem niespokojną osobą, a niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami ludzie nawet pytają: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”. Ale w końcu nauczyłam się balansować, delegować zadania i mówić „nie”. Po Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym otrzymałam wiele ofert: „Zorganizujmy coś tu, albo coś tam...”. Wcześniej zgodziłabym się na wszystko i wypaliła. Teraz analizuję: co to przyniesie fundacji? Czy warto poświęcać czas i zasoby?

Wolontariat powinien przynosić zwrot - zbieranie datków, nowe kontakty, opowiadanie ludziom o fundacji. Zdałam sobie sprawę, że trzeba być pragmatycznym i zorganizowanym, aby uniknąć wypalenia i pozostać skutecznym.

— Czy dużo osób przychodzi na wasze festiwale i koncerty?

— Tak, całkiem sporo. Jeśli mówimy o ostatnim wydarzeniu, Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym, byliśmy bardziej skoncentrowani na Ukraińcach. Ale głównym wydarzeniem była wystawa o ukraińskich świętach Bożego Narodzenia w dwóch językach. W Niemczech jest Adventszeit, czas oczekiwania na Boże Narodzenie, który trwa około miesiąca. Tworzą specjalną atmosferę: tydzień po tygodniu zapalają świece w wieńcu, otwierają okna kalendarza adwentowego i odwiedzają jarmarki. To zostało utracone w naszym kraju, chociaż również istniało.

W rzeczywistości, zgodnie z ukraińskimi tradycjami, okres świąt zimowych trwał od 4 grudnia do Trzech Króli, ale władze radzieckie zrobiły wszystko, co w ich mocy, abyśmy o tym zapomnieli

Przeprowadziłam badania, zebrałam materiały i stworzyłam wystawę, która miała wielki cel edukacyjny. Najbardziej zainteresowani byli nią Niemcy, którzy chcieli poznać nasze tradycje, znaleźć podobieństwa i różnice. Chętnie brali udział w warsztatach: robili świąteczne pająki, diduchy, uczyli się malować Petrykiwkę.

— Fajny projekt, a jakie masz pomysły na ten rok?

— Pierwszym projektem, na który złożyłam wniosek o grant był „Roots. Dzieci”. Mam również projekt muzyczny o nazwie Korzenie, w którym badam pieśni ludowe jako odzwierciedlenie historii. Do tego projektu wybrałam 10-14 piosenek z różnych epok, od Rusi Kijowskiej do współczesności. Każdej piosence towarzyszy krótki film o jej kontekście historycznym. Będzie to teatralne przedstawienie muzyczne. Scenografia i kostiumy są gotowe, szukamy funduszy na inżynierię dźwięku i logistykę. Pracujemy nad tym z moim przyjacielem, który wspiera wszystkie moje kreatywne przygody.

Trzeci projekt to książka dla dzieci poświęcona badaniu i ochronie przyrody. „Kiedy zaczęła się pandemia COVID, dużo spacerowałam po berlińskim parku. Obserwowałam dzikie zwierzęta i ustawiłam kamerę pułapkę, aby badać je w nocy. Jest to szczególnie interesujące w Niemczech: w tutejszych parkach żyją sarny, szopy, lisy i wiele ptaków. Ale współczesne dzieci prawie nie zauważają natury, ponieważ są zanurzone w gadżetach. Jednocześnie zwykła wycieczka do parku może być prawdziwą przygodą, jeśli wiesz, czego szukać i jak to zrobić. Można spędzić godziny tropiąc bobry, badając ślady, zbierając i identyfikując pióra...

Piszę też książkę. Opowiadam historię mitycznego strażnika lasu - małej istoty, która prowadzi dziennik, uczy dzieci obserwacji, ochrony zwierząt, nieśmiecenia i właściwego karmienia ptaków. Chcę ją wkrótce skończyć i zaoferować wydawcom.

Po ukraińskim festiwalu bożonarodzeniowym przygotowujemy również ukraiński festiwal wielkanocny. Potem planuję pojechać do Ukrainy uczyć dzieci z domów dziecka. Ciągnie mnie tam...

Zdjęcia z prywatnego archiwum

Data publikacji:

18.2.2025

20
хв

Wolontariuszka Iryna Razin: „Niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami nawet pytają mnie: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”

Tetiana Wygowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Dzieciom z ADHD trzeba pokazywać ich supermoce

Ексклюзив
20
хв

Jak to jest być „mamą pingwina”

Ексклюзив
20
хв

Ukrainki na emigracji: adaptacja, strategia przetrwania, czy szansa na emancypację

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress