Exclusive
20
min

Weronika Marczuk: Miałam marzenie, by zostać matką. Długo do tego dążyłam

„Robię tyle, na ile pozwalają mi zdrowie, finanse i życie. A jeśli się nie uda, są inne sposoby, takie jak macierzyństwo zastępcze, adopcja i rodzina systemowa. Jeśli marzysz i naprawdę tego chcesz, to idź po to. ”. Weronika Marczuk, polska aktorka, prawniczka i polsko-ukraińska aktywistka, opowiada o swojej drodze do macierzyństwa

Oksana Szczyrba

Weronika Marczuk, 23.02.2023. Zdjecie: Adam Bilik

No items found.

Weronika Marczuk jest polsko-ukraińską aktywistką, prezeską pozarządowej organizacji Międzynarodowa Ambasada Przedsiębiorczości Kobiet w Ukrainie, wiceprzewodnicząca Rady Polsko-Ukraińskiej Izby Gospodarczej, prawniczką, przedsiębiorczyni i osobowością medialna. W Polsce znana jest jako liderka współpracy polsko-ukraińskiej, producentka filmowa, aktorka, prezenterka telewizyjna i autorka książek.

Urodziła się w Ukrainie, od 27 lat jest obywatelką Polski, gdzie zbudowała pełną sukcesów karierę. Od 20 lat za pomocą swojej Fundacji wspiera wszystko, co ukraińskie, a od pierwszych dni inwazji rosyjskiej jest przedstawicielką Międzynarodowego Sztabu Pomocy Ukraińcom na Polskę, pomaga ukraińskim uchodźcom.

Oksana Szczyrba: Często pytano Cię, jak przeszłaś przez wszystkie próby i udręki, skąd masz tyle siły, by się nie poddawać? Trudno Ci znaleźć harmonię w pracy i w życiu osobistym?

Weronika Marczuk: Jeśli spojrzysz na życie każdego z nas, zobaczysz, że ostatecznie, jak mówi przysłowie, „wszyscy dostają po równo”. Niektórzy ludzie mają bardzo skromne życie i niewiele problemów, inni mają wielką tragedię, ale także bogate, pełne wrażeń życie. Przynajmniej tak to teraz widzę, jeśli chodzi o równowagę. Oczywiście wiele zależy od losu, odwagi, charakteru i innych ważnych czynników. Ale jeśli masz dziesiątki zajęć dziennie, to masz dużo większe szanse na przeżycie zarówno pozytywnych, jak negatywnych przygód. Dlatego rzadko zdarza się, że mamy tylko nieszczęścia, wyzwania i problemy pod rząd. Po prostu częściej zwracamy na to uwagę. Zauważ, że gdy masz wiele sukcesów, dobrych chwil, radości i wspaniałych projektów, nie mówi się o tym dużo i rzadko o tym piszemy. A gdy tylko doświadczasz życiowej traumy lub potknięcia, wszyscy powinni o tym wiedzieć. Pamiętam, że kiedy pracowałam w telewizji, pojawiły się negatywne „sensacje” na mój temat. To był pierwszy raz w moim życiu, kiedy coś takiego publicznie się działo .  W tamtym czasie bardzo zmartwiłam się tymi plotkami.  

Poszłam do dyrekcji i powiedziałam, że trzeba coś z tym zrobić, bo to nieprawda. Wyśmiali mnie i powiedzieli, że nawet gdyby inni tego nie napisali, oni sami stworzyliby taki materiał. „Nikt nie chce świętych gwiazd, one nie istnieją. Jeśli nadal będziesz święta, nikt nie będzie tobą zainteresowany” – usłyszałam. Przez długi czas nie mogłam się z tym pogodzić, bo nigdy nie chciałam sztucznie robić z siebie gwiazdy, wielkiej figury, która podbije serca wszystkich. Ale moi ukraińscy przyjaciele, potężni producenci, potwierdzili mi, że istnieje taki schemat. Musiałam więc pogodzić się z tym, czego nie da się zmienić.  Dlatego teraz z tym nie walczę i po prostu wybieram życie.

Czy zauważyłaś, że kiedy czytasz wywiady z ludźmi sukcesu, często są pytani: „Tak dobrze ci się powodzi. Czy to prawda? Masz domy i miliardy... Jak to zrobiłaś? Jak takie wspaniałe życie jest możliwe?”. Zwykle wtedy dowiadujemy się, że nie zawsze tak było

Że oni przeszli przez ogień i wodę. Każdy, kto ciężko pracuje, nie spoczywa na laurach, dba o świat, dzieli się swoim doświadczeniem – musi przeżyć nie jedno! Bo rozwój i postęp to nie plaża. To często ból, ciężka praca i uświadomienie. Ale bez tego nie ma jak...

Mała Weronika. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

Każda dusza przychodzi na ten świat, by się rozwijać i przechodzić różne próby. A im więcej jesteśmy w stanie pokonać przeszkód i rozwiązać problemów, tym silniejsi i mądrzejsi się stajemy. Nie mówię, że powinniśmy czuć się lepiej po próbach. One zawsze bolą. Pamiętamy o tym. Ale stajemy się lepsi dla naszego rozwoju, dla ludzi wokół nas, dla tego, jak wiele możemy wnieść do życia innych. Pomożesz setkom ludzi, może tysiącom, a nawet milionom coś zrozumieć, pomożesz im nie wpaść w tę samą pułapkę. Wierzę, że próby zmieniają nas na lepsze, „korygują naszą ścieżkę”. Doświadczenie nie jest czymś, co nam się przydarza, jest czymś, co robimy z tym, co nam się przydarza. I zawsze jest wyjątkowe, zawsze we właściwym czasie. Tylko że nam po prostu trudno to zaakceptować.

Jesteśmy tam, gdzie jesteśmy. Bierzemy to, co mamy, i podążamy najlepszą ścieżką. Jesteśmy tak różni, zawsze o coś się martwimy, interesujemy się życiem innych. Wszyscy jesteśmy wpleceni w cudowny, niezwykły koszyk życia. Jeśli to zrozumiemy, łatwiej będzie nam żyć. Jeśli zdamy sobie sprawę, że to jest nasza ścieżka, to na pewno przez nią przejdziemy i będzie lepiej. Kiedy czuję się naprawdę źle, myślę i wspominam sobie moją babcię, moich przodków, którzy wiedli bardzo trudne życie. Powinniśmy im dziękować każdego dnia.

Nie mam pojęcia, co mogłabym powiedzieć współczesnej osobie i jak by ona się czuła, gdyby musiała przejść przez dwie rewolucje, wojnę, głód, czystki, II wojnę światową, Związek Radziecki, ciężką pracę, budzenie się o 4 rano każdego dnia, dziewięcioro dzieci do wykarmienia i czworo do pochowania po drodze, bycie pod okupacją, utratę męża i pobyt w obozach koncentracyjnych – tak jak moi dziadkowie

Nie mogę sobie wyobrazić, jak oni przez to wszystko przeszli. Kiedy więc wspominam moich przodków, szybko wracam do normy i uświadamiam sobie, że nam jest o wiele lepiej. Moja babcia wiele razy mi powtarzała: „Musisz doceniać wszystko, córeczko. Wszystko jest dobre. Spójrz, jesteśmy tu wszyscy razem i to jest najważniejsze". Te słowa bardzo mnie pocieszały. Uwielbiam też to zdanie: „Ludzie nie będą pamiętać tego, co powiedziałaś lub co zrobiłaś, ale zawsze będą pamiętać, jak się przy tobie czuli”.

Dlatego najbardziej cenię relacje międzyludzkie: bycie blisko mojego dziecka, przyjaciół, rodziny, doświadczanie dobrych emocji, interakcji, wspólne budowanie dla sprawy, a nie dla fikcyjnych celów i wyników.

Szukałaś kiedykolwiek pomocy u psychoterapeuty?

Tak, chodziłam swego czasu do psychologa i psychiatry.

Jeśli ktoś czuje, że nie jest w stanie poradzić sobie sam, zdecydowanie powinien poszukać profesjonalnej pomocy. Miałam długi epizod w swoim życiu. Zaczęło się to kilka lat po tym jak zostałam w Polsce i wyszłam za mąż. Zaczęłam mieć załamania nerwowe.

Weronika Marczuk z chrześniaczkami. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

Skąd się to wzięło?

Za dużo brałam wtedy na siebie, a nie nauczono nas dbać o siebie. „Jestem ostatnią literą alfabetu” – ten kod nosiłam w sobie od czasów szkolnych. Niestety. W pewnym momencie nie mogłam już spać, miałam ataki paniki. Pamiętam, jak ci, którzy coś zauważyli, pytali: „Co ci jest? Dlaczego płaczesz? Weź się w garść, nie płacz, wszystko będzie dobrze”. W rzeczywistości cierpiałam przez wiele lat i myślałam, że coś jest ze mną nie tak – dopóki nie porozmawiałam z aktorką, która powiedziała mi, że to normalne, gdy jesteś przytłoczona i po prostu musisz szukać pomocy u psychoterapeuty. Potem przez kilka lat chodziłam na terapię.

Uratowała mnie i postawiła na nogi. Sprawiła, że zaczęłam uprawiać sport, doceniać sen, robić przerwy w pracy i odpowiednio wzmacniać swoje ciało.  Ta psychoterapia zmieniła moje życie na bardziej stabilne i zrównoważone. Wytłumaczono mi, że ciało odpowiada nie tylko za aktywność fizyczną, ale także za zdrowie psychiczne

Bo jeśli cały czas jesteś wyczerpana i nie dajesz mu odpocząć i zregenerować się, to ciało tak naprawdę mówi ci, że wkrótce umrzesz. A ja myślałam, że jestem wieczna, że mogę zrobić wszystko. A to nie tak.

Szkoda, że nie mieliśmy takiej świadomości, programów, literatury, jaką mamy teraz. To przyszło do mnie później, kiedy szukałam wybawienia.

Czy Twój były mąż Cezary Pazura kiedykolwiek powiedział Ci: „Weroniko, odpuść, zajmij się sobą, odpocznij”?

Właściwie nie było takiego rozumienia. Myślę, że obojgu nam brakowało wiedzy, która dzisiaj jest dość powszechna. On bardzo kochał swoją pracę i dla mnie niezwykle ważne było, aby pomóc mu się rozwijać, wychowywać dziecko, wykonywać obowiązki domowe. A przy tym studiowałam, pracowałam i pomagałam całemu światu. Wszyscy myśleli, że to norma i że zawsze wszystko się uda. A kiedy zaczęłam coś zmieniać, ludzie wokół mnie byli zaskoczeni: „Jak to? Teraz nie będziesz się zajmować dzieckiem? Chcesz wyjść z domu na dzień czy dwa i pojechać gdzieś sama?”.

To nie było dobrze przyjęte. Być może również dlatego, że niestety przyjęłam rolę, która nie była moją. Odkryłam to na psychoterapii, po przestudiowaniu wielu książek. W wieku 23 lat stałam się prawdziwą matką dla dziecka, które nie było moje. Dzień i noc, cały czas, na każde żądanie, to była moja odpowiedzialność. I okazało się, że branie na siebie roli matki w 100 procentach dzień w dzień jest jak poddawanie przemocy swojego ciała – bo nie rodziłaś, nie nosiłaś, nie masz odpowiednich hormonów, nie znasz dziecka. Możesz więc poświęcić dziecku dużo czasu, ale musisz zdać sobie sprawę, że to córka twojego męża, a ty jesteś jego żoną, która kocha to dziecko, a nie matką, która jest w pełni odpowiedzialna i poświęca mu cały swój czas. W takich przypadkach potrzebna jest równowaga i dużo ważnej wiedzy, zarówno na temat psychologii, jak na przykład szkoły Hellingera, która mówi o powiązaniach i odpowiedzialności w rodzinie.

Uczennica Weronika (po prawej) ze swoją przyjaciółką. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Nie pomyślałaś wtedy o zatrudnieniu kogoś, kto pomógłby Ci w domu ?

Długo czas nie mieliśmy na to pieniędzy. Oszczędzaliśmy wszystko, każdy grosz. Cele były bardziej materialne. Musieliśmy coś zbudować, coś kupić. Nikt wtedy nie rozumiał, że najważniejsze są zasoby ludzkie. Ważne jest, aby zrozumieć, że nie wysuwam żadnych pretensji. Moi przyjaciółki  z Polski wiedziały, jak dbać o siebie inaczej, nawet radziły mi, żebym nie pracowała tak ciężko. Ale mnie tak nie uczono... Wręcz przeciwnie, wszystko musisz umieć zrobić sama, nikt ci nic nie da itd. Od samego początku byłam przekonana, że muszę być w stanie zrobić wszystko sama.

Teraz widzę to inaczej. Bardzo się zmieniłam zarówno w samej sobie, jak w moim rozumieniu rzeczy. Teraz uczę moją córkę i wszystkich moich chrześniaków (mam ich dziewięcioro) od najmłodszych lat. Poświęcam im dużo czasu i uwagi, słucham i słyszę bardzo uważnie. Wszystkie te moje dzieci nazywają mnie chrzestną mamą i jesteśmy bardzo blisko z nimi i ich rodzicami. To jest misja. Razem pomagamy naszym młodym ludziom rozkwitać, zawsze jesteśmy przy nich, staramy się ich czegoś nauczyć. I już widzę efekty szczerej i uczciwej nauki. Wyobraź sobie, że kiedy miałam problemy w życiu, moja jedenastoletnia chrześniaczka powiedziała do mnie: „Chrzestna, proszę cię, zastanów się nad sobą. Znowu bierzesz na siebie za dużo. Nie widzisz tego? Dlatego jesteś zmęczona, dlatego ci się nie udało. Ten mężczyzna nie jest dla ciebie. Sama mi powiedziałaś, że musisz zobaczyć, jak ludzie na ciebie wpływają. A ja widzę, że ta osoba ma na ciebie zły wpływ. Zobacz, jak cierpisz”.

Patrzę na nią i myślę:  „Mój Boże, w wieku jedenastu lat taka obserwacja i umiejętność analizy”. Jeśli dzieci są w stanie obserwować, będą bardziej słyszeć siebie i oczywiście pójdą we właściwym kierunku. Wiele razy zaprzeczałam swojej duszy, ponieważ czułam, że muszę robić to, czego oczekują ode mnie inni.

Dopiero odpowiednia literatura i psychoterapia pomogły mi zrozumieć, jak prawidłowo interpretować siebie. A świadomość, że mogę przenieść siebie na drugą stronę, sprawiła, że zaczęłam o siebie dbać.

Przeszłaś długą drogę, zanim zostałaś matką. Przeszłaś kilka poronień. Byłaś wielokrotnie krytykowana przez otoczenie. I w wieku czterdziestu ośmiu lat urodziłaś córkę. Kto Cię wtedy wspierał?

Tak, to prawda. Szczerze mówiąc, miałam dużo wsparcia od mojej rodziny, przyjaciół i po prostu dobrych ludzi.  Miałam też ojca, Myhaylo, który bardzo mnie kochał. Łączyła nas niezwykła więź. Był surowy, ale zawsze powtarzał: „Córeczko, dla ciebie poszedłbym na śmierć”. Mój tata na pewno poszedłby za mnie na śmierć, czułam to. Zawsze bronił sprawiedliwości do końca – i przekazał mi tę cechę charakteru. Wiele razy w życiu mnie wspierał, pomagał pokonywać trudności z siłą i odwagą. To mnie uratowało. Kiedy widział, jak ciężko wszystko przechodzę, ile kosztują mnie te emocje, wszystkie operacje, oczekiwania, zabiegi, leki, cierpienie, by zostać mamą, patrzył na mnie i mówił: „Córeczko, jestem twoim ojcem. Chcę, żebyś żyła dłużej i była szczęśliwa. Widzę, ile cię to kosztuje. Proszę cię, żebyś już tego nie robiła. Jak długo jeszcze? To nie może pozostać bez konsekwencji. Widzę, jak to na ciebie wpływa. Uwierz mi, poradzę sobie bez wnuków. Kontakt z tobą mi wystarcza. Jeśli taka jest cena, to proszę cię, abyś przestała, abyś tylko mogła być zdrowa”.

To było bardzo wzruszające. Wiedziałam, jak bardzo mój tata zawsze chciał mieć wnuki, ale przeszedł przez to, żeby mnie nie stracić.

IIe procedur zapłodnienia in vitro wykonałaś?

Dziewięć pełnych procedur.

Wiem, że to dużo, ale tego się nie planuje! Za każdym razem to inna historia, procedury, lekarze, nowa nadzieja. Udało mi się utrzymać głowę w górze i znaleźć siłę. Teraz wspieram dziewczyny, które przez to przechodzą. Niektóre z nich mówią do mnie: „Zrobiliśmy In Vitro raz, potem drugi. Jeśli za trzecim razem się nie uda, nie będziemy już próbować”. Ja nie miałam takiego planu. Miałam nastawienie: zrobię tyle, na ile pozwoli mi zdrowie, finanse i życie. A jeśli się nie uda, są inne sposoby, takie jak macierzyństwo zastępcze, adopcja i rodzina systemowa. Jeśli marzysz i naprawdę tego chcesz, to idź po to. Kiedy ludzie pytają mnie dzisiaj, mówię im, że ważne jest, aby zobaczyć inne opcje, nie zamykać drzwi przed sobą, zaakceptować to, co nie działa z pokorą, iść dalej, a wynik będzie na pewno.

Sesja dla magazynu „Viva”. fot: Olga Majrowska

Znam wiele rodzin, które marzyły o dziecku, ale z tego czy innego powodu nie wyszło i w pewnym momencie małżonkowie się rozwiedli. Jak Twój mąż odbierał walkę o rodzicielstwo? Wspierał Cię?

Później zdałam sobie sprawę, że tych partnerów w życiu, którzy tak naprawdę nie marzyli o waszych wspólnych dzieciach, nie możesz kochać na zawsze. Nie da się długo wytrzymać, gdy jedne dzieci są ważne , a Twoje kiedyś może będą . Tak, miło by było zobaczyć małą Weronikę, ale nie teraz. Teraz nie możesz.

Kiedy zaczęłam naprawdę myśleć o sobie, stwierdziłam, że tylko ktoś, kto naprawdę chce mieć dzieci, będzie mógł być moim mężem

Tak naprawdę nie mamy wpływu na innych ludzi – na ich nawyki, charakter. Dlatego musimy pracować nad sobą, aby zaakceptować sytuację ze zrozumieniem lub radykalnie zmienić swoje podejście i zbudować wszystko od nowa. Ale tylko my możemy zmienić nasze otoczenie. I tylko my możemy prowadzić się za rękę przez życie – pracując non-stop.

Kto jest Twoim drugim mężem?

Nie będę tutaj mówić o moim partnerze, ponieważ nie wyraził na to zgody. Nie jest osobą publiczną. Bardzo mi to imponuje. Sama przechodziłam przez okres, kiedy wszyscy mówili o moim życiu prywatnym. A potem to się ciągnie i ciągnie. Dlatego wyznajemy zasadę, że szczęście kocha ciszę.

Jeśli ludzie nie rozumieją, że dziś można być zakochanym, a jutro zerwać, to lepiej o tym nie mówić. To znaczy: mogę mówić o szczęściu. Trzeba to robić. Ludzie muszą zobaczyć, że ono istnieje. Ale kiedy zdajesz sobie sprawę, że jutro przyjdą do ciebie i znowu powiedzą ci, że zawiodłaś, a każdego dnia możesz ponieść porażkę – wolisz milczeć. Czy wiemy, że jutro nasz mężczyzna nie zauważy kogoś lepszego od nas i nie zmieni naszego życia? Czy wiem, co stanie się ze mną jutro, czy nie dostanę propozycji wyjazdu za granicę, a nasza rodzina nie wytrzyma rozłąki? Czy wiem, co jutro stanie się z naszymi problemami, których czasem nie potrafimy rozwiązać? Nie wiem, czy przetrwamy długo, czy całe życie. Kiedyś wierzyłam, że miłość jest tylko jedna i na zawsze, że wytrzymam wszystko i nic nie zmieni mojej woli. Dlatego mogę mówić o dziś, o wczoraj, ale nie za bardzo o jutrze. A ludzie chcą słuchać o jutrze. Postanowiłam więc o tym nie rozmawiać. Mogę mówić o sobie, o pewnych zjawiskach i rzeczach, które są już oczywiste.

Nie jesteś zmęczona zainteresowaniem mediów Tobą i Twoim życiem?

Miałam czteroletnią przerwę. Właściwie, kiedy poznałam przyszłego ojca Ani, paparazzi nas śledzili. Złożyłam pozew, chciałam rozwiązać tę sytuację, aby się nie powtórzyła. Zostałam zaproszona na prywatne spotkanie przez ważnych graczy, szefów dwóch głównych wydawców kolorowej prasy, którzy zaoferowali mi ochronę przez dwa lata pod warunkiem, że dam im szansę na robienie mi zdjęć z moim chłopakiem od czasu do czasu i podyktowanie tego, co napiszą.  Na co odpowiedziałam: „Nie! Nie chcę, żeby o nas pisali – ani ja, ani mój partner tego nie chcemy”. Odpowiedzieli: „To niemożliwe. Więc odejdź z show-biznesu, bo nie tak to tutaj działa. Jeśli chcesz w nim zostać, to będziemy o tobie pisać. Czy jesteś gotowa opuścić show-biznes dla tego związku?”. Odpowiedziałam, że tak.

Wtedy podjęłam decyzję: nie poszłam na żadną premierę, nie wzięłam udziału w żadnym projekcie, nie robiłam nic w show-biznesie przez sześć lat. To była moja decyzja. Potem przeprowadziłam się do Ukrainy. Do Warszawy wróciłam, kiedy byłam w ciąży z Anią. I ktoś o tym doniósł. Któregoś ranka wszystkie gazety, magazyny, portale pisały: „Sensacja! Marczuk jest w ciąży i będzie miała dziecko w wieku czterdziestu ośmiu lat!”. Wtedy znowu postanowiłam podać sprawę do sądu. Zebrałam zaufanych ludzi, z którymi pracowałam. Powiedzieli mi, że to bez sensu, że nie będę w stanie powstrzymać takiej sensacji i powinnam wziąć przestrzeń informacyjną w swoje ręce. Rzeczywiście, od tego czasu życie się zmieniło i każdy może mówić za siebie, zwłaszcza w mediach społecznościowych. Poradzono mi, żebym nie walczyła z paparazzi, tylko pokazywała ludziom swoje szczęście. Udało im się mnie przekonać, że lepiej dzielić się dobrymi wiadomościami, niż później żałować, że piszą kłamstwa. Bo kiedy piszą bez twojego udziału, to rzadko jest to prawda. I tak zrobiłam.

Zaczęłam sama odsłaniać swoje życie na Instagramie. Od tamtej pory pokazuję to, co chcę pokazać.

Wiesz, jak to jest stracić nowo narodzone dziecko...

Niestety doświadczyliśmy tej tragedii. Ciężko było tracić ciąże(to też zdarzyło się kilka razy), ale wciąż nie mogę uwierzyć, jak mogło dojść do takich błędów lekarskich i straciliśmy narodzone dzieci, nie udało się ich uratować. Bo wcześniaki  teraz w Polsce ratuje się bez problemu. To był koniec szóstego miesiąca, początek siódmego. Nie wiem, jakim cudem przeżyłam to nieszczęście.

To był błąd lekarski?

Niestety tak, chociaż dzieci urodziły się żywe i zdrowe. To się zdarzyło w Ukrainie. I ciążę prowadzili znani lekarze. Dlatego napisałam książkę, która zawiera wiele wskazówek dla każdego, kto przechodzi tą drogę, kto szuka odpowiedzi na pytania.

Jeśli poważnie myślimy o rodzinie, o posiadaniu dziecka, to jest to tak ogromna nauka, że musimy się do tego przygotować. Tak na marginesie, w ciążę z Anią zaszłam w Ukrainie, a urodziłam już tutaj, w Polsce. Przyjechałam w siódmym miesiącu.

Lekarze nie mówili Ci, że na poród w wieku 48 lat jest już za późno i że zagraża to zdrowiu i życiu kobiety?

Byli tacy, że mówili. Wtedy od razu wychodziłam z gabinetu. Jeśli lekarz nie widzi możliwości, to o czym z nim rozmawiać? Jeśli lekarz w to nie wierzy, to nie należy rozpoczynać zapłodnienia in vitro. Zdecydowanie trzeba znaleźć takiego, który powie: „Słuchaj, jesteś już w takim wieku, to może się nie udać, to będzie trudne. Ale zrobimy wszystko!”. Z takimi lekarzami można pracować.

Dlaczego wybrałaś ukraińskich lekarzy, skoro miałaś dostęp do medycyny europejskiej?

To był czas, kiedy zdecydowałam się odejść z show-biznesu i wyjechałam do Ukrainy, tam też pracowałam. Gdybym miała się leczyć w Polsce, od razu wiedziałyby o tym media, nie udałoby się tego utrzymać w tajemnicy. To jest pierwszy powód. Po drugie, nadal ufam ukraińskim lekarzom, jeśli chodzi o medycynę reprodukcyjną. Ukraina ma wysoko wykwalifikowanych specjalistów. Poza tym w Polsce obowiązują inne przepisy. Tutaj, na przykład, można zamrozić maksymalnie sześć zarodków, a miałam jedenaście. Więc co miałam zrobić z resztą? 

Jak bardzo zmieniło się Twoje życie od narodzin córki?

Zmieniło się wszystko. Chociaż teraz  wraca do normy, bo córeczka ma już 4 lata, ma swoje zainteresowania i nie potrzebuje matki tak bardzo, jak przez pierwsze trzy lata. Miałam marzenie, że gdy zostanę mamą, przestawić się na macierzyństwo i w pełni się w nim zanurzyć. Byłam jednak w stanie to robić tylko przez dwa miesiące przed wybuchem pandemii, ponieważ później zaczęłam pracować z domu. Chociaż miałam bardzo stanowczy plan, by nie pracować przez rok lub dwa, a jedynie zaangażować się w macierzyństwo. Cóż, w końcu pandemia zmusiła do zmian nie tylko nas.

A po niej nadeszła wojna... Choć wciąż nie porzucam marzenia o wygospodarowaniu chociażby jednego roku, by faktycznie zatrzymać się i poświęcić czas sobie jako kobiecie, jako matce. Jednak rytm mojego życia zmienił się diametralnie po narodzinach córki. Wszyscy moi pracownicy i współpracownicy wiedzą, że nie mogę być niepokojona do godziny 10 rano, ponieważ zajmuję się Anią. Kiedy Ania się budzi, poświęcam jej swój czas – chociaż sama mogę obudzić się o 6 lub 7 rano i zająć się swoimi sprawami, gdy moja córka śpi.

Oczywiście Ania jest moim numerem jeden. Jest moim szczęściem, daje mi najwięcej radości w życiu. Powiedz mi, kto tak bardzo nas kocha i kto tak bardzo nas potrzebuje, jeśli nie nasze dzieci?

Nie każdy może i nie każdy chce mieć dzieci. Rozumiem to i wspieram każdego na jego drodze. Poważną sprawą jest również umiejętność spędzenia życia bez przedłużenia samego siebie, swojego rodu. To nie jest tradycją. Ja jestem bardzo szczęśliwa, że udało mi się zrealizować scenariusz życia, o którym zawsze marzyłam – zostać matką.

Jakie zainteresowania ma Twoja córka? Jest do Ciebie podobna?

Anulka, jak ja, uwielbia się uczyć. Już mając półtora roku znała litery. Okazało się, że to nie było normalne, ale ja o tym nie wiedziałam, bo nie trzymam się typowych norm, nie podążam za innymi. Dla mnie to normalne, że każdy jest indywidualnością. Czytałam w wieku 3 lat, więc było to dla mnie ok. Ale kiedy byliśmy w żłobku, czasami mówiono mi, że to za wcześnie. Tylko czy to szkodzi? Jeśli dziecko lubi się uczyć, to dobrze. Ja uwielbiam się uczyć. Zamieniłabym swoją pracę na możliwość uczenia się. Stale poznaje  coś nowego. Widzę, że Ania jest taka sama. Lubi wykonywać pewne zadania. Rysuje – zdobyła 2. miejsce w konkursie. Zapowiada się na niezłą  tancerkę. Gdybyś mogła zobaczyć, co ona robi. Może to trochę moje, bo tańczyłam, kiedy byłam z nią w ciąży. Interesuje się piosenkarzami i piosenkami. Kiedy zapytałam: „Na jakie zajęcia chcesz chodzić: taniec, śpiew czy gra na instrumentach?” Moja córka odpowiedziała: „Niech dla mnie grają i śpiewają, a ja będę tańczyć”. Zapiszemy ją więc na taniec. Ćwiczy też ze mną gimnastykę i jogę. Ma plastikowego ukraińskiego iPada, którego używa do nauki ukraińskich słów. To, że interesuje się językami, bardzo mnie cieszy. No i bardzo lubi dzieci. To na pewno przejęła po mnie, ponieważ nie mogłabym żyć bez dzieci. Jest bardzo towarzyską dziewczyną, oczywiście z charakterem

5 grudnia 2020 r., Warszawa. Na planie programu Dzień Dobry TVN – z Anią. Fot: Bartosz Krupa/East News]

Jesteś surową mamą? Jakie wartości wpajasz córce?

Pierwszą wartością, którą już ma, jest szacunek dla wszystkich ludzi, ponieważ mamy wielu przyjaciół i są wśród nich uchodźcy z Ukrainy, przyjaciele z Ameryki, Gruzji, Taszkientu. Ania zawsze jest z nami podczas naszych podróży i kocha wszystkich.

Drugą wartością jest prowadzenie zdrowego trybu życia. Nie jemy słodyczy, nie mamy ich w domu. Kiedy jedziemy w odwiedziny, moja córka pyta, czy to ciasto nie jest szkodliwe, czy może je zjeść. Ona już wie, co jest dobre do jedzenia, a co nie. Uczymy ją też pomagać innym. Oczywiście ma swoje osobliwości. Nie zawsze wie, jak się dzielić. Potrafi zaprosić dziecko do domu, ale nie pozwoli mu bawić się swoją zabawką.

Nie jestem surową mamą, jestem zasadnicza. Słucham jej, zawsze reaguję. Moją zasadą jest bycie konsekwentną. Najlepiej jest dawać przykład. Wpajamy jej też dużo miłości do całego świata: do każdego kwiatka, mrówki, człowieka. Mama nauczyła mnie rzucać się na każdy kwiatek – i Ania robi to samo. Inne dzieci nie zwracają na kwiaty uwagi, a moja córka prosi mnie, bym robiła jej z nimi zdjęcia. Szczerze mówiąc, nawet nie spodziewałam się, że wyniki pojawią się tak szybko i zobaczę swoje lustrzane odbicie.

Jakiej rady udzieliłabyś kobietom, które nie mogą mieć dziecka, ale chcą?

Jeśli naprawdę tego chcesz, skoncentruj się na tym. Skupienie się na swoim marzeniu jest bardzo ważne. Uwierz mi: tam, gdzie skupia się nasza uwaga, tam trafia cała nasza energia

Kiedyś myślałam, że można myśleć o dziecku, robiąc inne rzeczy. Myślałam nawet, że nie powinnam „zwracać na to uwagi, wtedy się uda”. Ale to nieprawda. Jeśli jesteś bardzo silną osobą, jak ja, i całą swoją energię poświęcasz światu – to po prostu nie masz jej wystarczająco dużo dla dziecka, więc musisz zostawić wszystko i skoncentrować się na sobie. Może przeczytaj książkę, którą napisałam, gdzie krok po kroku mówię, jak usunąć blokady, jak prawidłowo traktować swojego mężczyznę  i cały świat. I nie bój się zwrócić się do tego, co ci pomaga. Najważniejsze to odpowiednio myśleć, dbać o siebie, wierzyć i dawać sobie alternatywę. Na przykład: opcja A – urodzić dziecko sama, opcja B – iść do lekarzy i poddać się in vitro, opcja C – adoptować dziecko, opcja D – piecza nad dzieckiem.

Kiedy masz alternatywę, nie będzie presji. Ważne jest, by wierzyć i nigdy się nie poddawać. Ludzie mówią mi: „Jak mogliście przejść przez InVitro tyle razy? To nie jest normalne”. A ja pytam: „Kiedy i kto określa moment, w którym trzeba powiedzieć: ‘stop’, jeśli nie ty sama?”

Dopóki organizm pozwalał, a lekarze dawali mi szansę, szłam do swojego marzenia. Każdy z nas ma szansę sięgać po swoją szanse. Uwierzyć i zrobić coś, aby zrealizować swoje marzenia. I niech tak będzie!

No items found.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.

Na froncie

Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?

Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.

Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?

Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.

Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Okopy na cmentarzu

Jak radzicie sobie ze strachem?

Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.

Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać

Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?

Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.

„Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem”

Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?

Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.

Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość

Kiedy niebezpieczeństwo było największe?

Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.

Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów

Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?

Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.

Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?

Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.

Liberowie towarzyszyli swojemu przyjacielowi w narodzinach jego dziecka

Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?

Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.

Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?

Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.

Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.

Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie

Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.

„Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń”

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?

Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.

Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?

Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.

Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia

Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?

Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.

To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.

Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym

Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?

Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.

Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?

Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.

Uwolnieni ukraińscy jeńcy

Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.

Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.

Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej

Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?

Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.

Andrij Smolenski stracił oczy, ręce i ucho

Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.

Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów

20
хв

„Zdjęcia, które krzyczą": jak Liberowie dokumentują wojnę

Natalia Żukowska
pomoc Ukraińców Walencja Hiszpania

Hiszpania próbuje stanąć na nogi po huraganie Dana, który pochłonął co najmniej 217 ofiar śmiertelnych (wciąż poszukuje się setek zaginionych). 29 października 2024 r. we wspólnocie autonomicznej Walencji doszło do niespodziewanej i bardzo gwałtownej powodzi. Deszcz padał przez całą noc, rzeki wystąpiły z brzegów, niektóre mosty zostały zniszczone, a miejscowości – odcięte od świata. Połączenie kolejowe między Madrytem a Walencją usa się przywrócić najwcześniej za dwa tygodnie. Rząd wysłał do regionów dotkniętych kataklizmem największą liczbę żołnierzy w historii kraju.

Deszcz wciąż pada – ogłoszono alarm w regionach Murcji, Katalonii i Wspólnoty Walenckiej. Intensywne opady są spowodowane przez zjawisko o nazwie „gota fria”. To rodzaj burzy spowodowanej przez zimne powietrze, które odłącza się od głównego prądu powietrznego na dużych wysokościach i przemieszcza się niezależnie. Gdy to zimne powietrze spotyka się z ciepłym i wilgotnym powietrzem w niższych warstwach atmosfery, może wywołać gwałtowne burze, silne opady deszczu, a nawet grad.

W 1957 roku Walencja doświadczyła już podobnej katastrofy. W powodzi zginęło wtedy ponad 300 osób. Tym razem zmiany w infrastrukturze rzeki Turia pomogły miastu uniknąć powtórzenia się tragedii. Niestety, nie uratowało to wielu mniejszych miejscowości i wsi.

Sestry rozmawiały z Ukraińcami, którzy znaleźli się w epicentrum katastrofy. A także z tymi, którzy zaangażowali się w pomoc poszkodowanym Hiszpanom.

Skutki powodzi w gminie Sedavi, rejon Walencji. 30.10.2024. Fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Jakby ktoś odkręcił wielki kran

Wiktoria Ilczi, uchodźczyni wojenna z Kijowa, mówi, że w samej Walencji nie było wcześniej żadnych oznak nadchodzącego huraganu. Wieczorem 29 października pojechała do sklepu IKEA, 10 kilometrów od Walencji.

– Dotarłam tam około 20:00, było cicho i spokojnie – wspomina. – 20 minut później w sklepie podali komunikat, że proszą ludzi o przeniesienie samochodów na górny parking, ponieważ woda się podnosi. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, ponieważ mój hiszpański nie jest jeszcze za dobry i nie znałam słowa „inundacion”, które oznacza „powódź”. Kiedy poszłam przestawić samochód, woda na dolnym parkingu sięgała już kolan. A gdy wjeżdżałam na górny poziom, sięgała już szyb.

Wiktoria Ilczi pokazuje, co żywioł zrobił z ulicą i jej samochodem w ciągu zaledwie kilku minut. Zdjęcie: archiwum prywatne

Woda podnosiła się bardzo szybko. Było jej tak dużo, jakby ktoś odkręcił wielki kran. Zalała mój samochód – myślę, że już nic z niego nie będzie. Ale najważniejsze, że żyję. To, że trafiłam do tego marketu, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się wtedy przytrafić.

Bo ci, którzy byli wtedy na drodze, ucierpieli najbardziej. Samochody stały się pułapkami dla wielu z nich. Gdybym wyjechała trochę wcześniej, być może nie rozmawiałbym teraz z panią

W markecie spędziłam noc, na podłodze. Pracownicy zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy: ubrania na zmianę, materace do spania, koce, poduszki, kapcie. Nakarmili nas ciepłym jedzeniem. Wykonali fenomenalną robotę. Ściągali też do środka ludzi z ulicy – jak tylko mogli: rzucając im liny, ciągnąc ich za ręce… Wszyscy byli zaangażowani w akcję ratunkową. Niektórych udało się uratować, innych niestety nie. Widziałam ludzi trzymających się słupa przez 7 godzin, w zimnej wodzie. Krzyczeli: „Pomocy!”, ale byli za daleko. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze.

Do sklepu pojechałam sama, moje dzieci zostały w domu z nianią. Mieszkamy w samej Walencji, gdzie nic się nie stało, ale i tak było strasznie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w tym sklepie będę musiała spędzić noc, zadzwoniła do przyjaciół i poprosiłam ich, by zabrali dzieci do siebie. Mój młodszy syn nie był zbyt przestraszony, ale córka nie spała całą noc. Martwiła się.

Noc powodzi w IKEA. fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Rano, gdy woda ustąpiła, ludzie zaczęli się ewakuować – przed ustąpieniem wody nie prowadzono akcji ratunkowych. Jednak droga była zablokowana, nie można było wyjechać, więc czekaliśmy. Udało mi się wyjechać około 13.00. To, co zobaczyłam, to był armagedon. Tysiące rozbitych, porozrzucanych na drodze samochodów. I wszędzie błoto. Poczucie katastrofy. Znam ludzi, którzy wciąż nie odnaleźli swoich bliskich.

Teraz wszyscy przyłączyli się do pomocy. Zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, bardzo wielu Ukraińców. Zbierają ubrania, jedzenie, pieniądze. Zapewniają tymczasowe zakwaterowanie tym, którzy stracili domy. Albo po prostu wychodzą na ulice, by uprzątnąć gruzy.

Horror widziany z balkonu

Igor z obwodu żytomierskiego pracuje w Hiszpanii od kilku lat. Mieszka w gminie Benetusser, w prowincji Walencja. Podczas powodzi wraz z sąsiadem uratował dziewczynę. Nie chce podać swojego nazwiska, bo nie uważa się za bohatera.

– My, Ukraińcy, jesteśmy narodem, który wydaje się być przygotowany na wszystko – mówi. – Ogromny strumień wody złapał mnie w domu. Oglądałem wiadomości, ale nie zwracałem większej uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy w mieszkaniu wysiadło zasilanie, wyszedłem na balkon; mieszkam na 4. piętrze. Zobaczyłem wodę płynącą ulicami, sięgała już do kolan. 5 minut później rwący potok zaczął niszczyć samochody. Wszystko działo się bardzo szybko.

Widok z balkonu Igora. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wkrótce nie było już ani prądu, ani internetu, ani wody w kranach. Zostałem uwięziony w mieszkaniu, obserwowałem ten horror z balkonu. I nagle zobaczyłem, że woda zalała już parter naszego budynku – a mój sąsiad Wołodymyr, też Ukrainiec, próbuje wyciągnąć z wody dziewczynę, którą porwał nurt. Trzymała się jednego z okien na naszym parterze, który był już zalany prawie po sufit.

Próbowaliśmy wybić szybę w drzwiach wejściowych. Była z utwardzonego szkła, więc walczyliśmy z nią jakieś 5 minut – w pewnym momencie pomyślałem nawet, że nam się nie uda. Ale się udało – i wciągnęliśmy tę dziewczynę do środka. Okazało się, że jest Hiszpanką, zabraliśmy ją więc do naszych hiszpańskich sąsiadów.

Tysiące ludzi z pomocą

Hanna Kriuczkowa z Krzywego Rogu jest wstrząśnięta skutkami huraganu. Też przyłączyła się do pomocy.

– O 6.00 rano zabrałam dziecko do szkoły, po czym pojechałam do pracy – mówi. – Pierwsza syrena zawyła około 8 rano. W tym czasie trwała już powódź, choć u nas nie spadła ani kropla deszczu – wiał tylko silny wiatr. O tym, co się dzieje gdzie indziej, czytaliśmy w mediach społecznościowych.

Moja szefowa jechała wzdłuż portu w Kartagenie. Powiedziała mi, że woda płynęła tam ulicami bardzo rwącym nurtem, a syreny wyły bez przerwy. Ledwo udało jej się wydostać.

Dopiero gdy przyjaciele, koledzy i znajomi zaczęli wysyłać filmy pokazujące, co się dzieje na przedmieściach, zdałam sobie sprawę, że żywioł mógł zabić setki ludzi. Tej pierwszej nocy nie mogłam spać. Nie mogłam też nic zrobić, by pomóc. Zżerało mnie poczucie bezsilności.

Hanna w drodze do Walencji. Zdjęcie: archiwum prywatne

Następnego ranka zebraliśmy się w biurze – ci, którzy mogli do niego dotrzeć. Postanowiliśmy, że pomożemy Hiszpanom. Zaczęliśmy wydzwaniać do Czerwonego Krzyża, do szpitali i punktów gromadzenia pomocy, by dowiedzieć się, co jest potrzebne. Wszędzie panował chaos – nikt nie wiedział, co robić. Udaliśmy się nawet do ukraińskiego konsulatu, by się dowiedzieć, jak możemy pomóc. Ostatecznie otworzyliśmy punkty zbiórki pomocy humanitarnej w trzech miastach – pracuję dla dużej agencji nieruchomości, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Jedną z naszych ekip budowlanych wysłaliśmy, by pomogła ukraińskim firmom uprzątnąć gruzy powstałe w wyniku huraganu. Kupiliśmy narzędzia i prowiant. Wszystko, co było potrzebne.

Widzę, że wielu Ukraińców jest teraz zaangażowanych w pomoc dla Hiszpanii

Przedsiębiorcy zbierają pomoc i dostarczają ją ofiarom, pomagają oczyszczać drogi. Komunikacja między miastami jest zakłócona, na drogach pozostawiono setki samochodów – to wygląda jak cmentarzysko aut. Zginęło wiele zwierząt. W epicentrum kataklizmu ludzie noszą maski, bo wszędzie czuć woń zwłok. Próbowaliśmy się tam dostać, lecz policja nas nie wpuściła.

To wszystko wygląda jak horror, ale ludzie są niesamowici. Tysiące z nich idzie teraz pieszo do zniszczonych miast, niedostępnych dla samochodów, by pomagać.

20
хв

Hiszpański armagedon oczyma Ukraińców

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Ukrainki na emigracji: adaptacja, strategia przetrwania, czy szansa na emancypację

Ексклюзив
20
хв

„Mamo, jestem psem”. Kim są quadrobersi i czy to bezpieczne

Ексклюзив
20
хв

Szkoły na krawędzi: edukacja dzieci w miastach przyfrontowych

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress