Exclusive
Oblicza wojny
20
min

Żołnierka Ołena Iwanenko „Ryż”: Trzy mantry, które pomagają mi przezwyciężyć strach

Pierwsza brzmi: „Mój Wszechświat dba o mnie”. Teraz dodaję: „Ja i moi bracia”. Druga: „Życie toczy się dalej, bez względu na wszystko”. I trzecia mantra: „Będzie, jak ma być”. Jeśli śmierć, to śmierć

Kateryna Kopanieva

Strzelczyni i pielęgniarka Ołena Ryż w specjalnym projekcie „Oblicza wojny. Młodzież”. Zdjęcie z prywatnego archiwum

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Przed wojną na pełną skalę Ołena Iwanenko, pseudonim Ryż, była menedżerką w branży restauracyjnej i odnoszącą sukcesy trenerką usług i komunikacji. W grudniu 2022 roku, bez doświadczenia wojskowego i wiedzy, poszła na front.

Będąc o krok od śmierci, bardziej doceniasz kolory życia. Zdjęcie z prywatnego archiwum Ołeny

Ze świata różowych kucyków – na wojnę

– Przed inwazją na pełną skalę żyłam w świecie różowych kucyków, a wydarzenia na wschodzie Ukrainy mnie nie interesowały. Wielka Wojna otworzyła mi oczy na wiele spraw. Chciałam spłacić dług wobec tych, którzy bronili kraju od 2014 roku. Przez te osiem lat, kiedy prowadziłam dość wygodne życie w Kijowie – mówi Ołena.

Do 2022 roku byłam tak zanurzona we własnej rzeczywistości, że planowałam nawet podróż do Moskwy. Rozmowy o możliwej rosyjskiej inwazji szczerze mnie irytowały. Prosiłam przyjaciół, by nie poruszali przy mnie tego tematu. A potem nadszedł 24 lutego... Byłam w Kijowie, ale nie słyszałem eksplozji, ponieważ wyłączyłam wszystkie komunikatory, słuchałam muzyki i przygotowywałam się do webinaru.

W końcu ktoś zadzwonił do mojej współlokatorki – postanowiła wyjechać. Ja nie chciałam uciekać: jeśli ktoś atakuje mój dom, zostanę, by go bronić. Zaczęłam więc szukać informacji, gdzie mogłabym się przydać. Zgłosiłam się na ochotnika do centrum krwiodawstwa. Znalazłam ludzi, z którymi ewakuowałam się z Irpienia w obwodzie kijowskim, gdzie toczyły się walki. Dostarczaliśmy ludziom żywność i lekarstwa, a po deokupacji obwodów kijowskiego i czernihowskiego ruszyliśmy na pomoc ofiarom.

Po jakimś czasie wróciłam do pracy. Biznes restauracyjny w niektórych regionach zaczął się aktywnie odradzać, pojawiły się nowe projekty. W tym samym czasie zostałam dyrektorką ds. obsługi gości w sieci restauracji.

Ale pod koniec 2022 roku poszłaś na wojnę. Dlaczego?

Po czterech miesiącach pracy zdałam sobie sprawę, że robię coś nie tak. Kiedy wyciągasz ludzi z okupacji, pomagasz tym, którzy siedzą w piwnicach bez jedzenia i wody, zdajesz sobie sprawę, że coś zmieniasz. Wojna trwała, a ja po prostu nie mogłam żyć tak, jak przed 24 lutego.

Zapisałam się na szkolenie wojskowe. Poszłam na pierwszą sesję szkoleniową z trzema sprawami w głowie: chciałam zrozumieć, czy po wielu latach pracy na stanowiskach kierowniczych będę w stanie być podwładą, czy sprawy wojskowe mi odpowiadają i czy potrafię znosić krzyki (myślałam, że w wojsku to normalne, ale okazało się, że nie).

Odpowiedzi na wszystkie te trzy pytania były pozytywne. Byłam pod wielkim wrażeniem 47 samodzielnej brygady zmechanizowanej „Magura”, o której pisał żołnierz i pisarz Walerij Markus. Postanowiłam do niej wstąpić – i zostałam przyjęta.

„Ukraina to mój dom. Kategorycznie odmówiłam jego opuszczenia, gdy został zaatakowany przez wroga”. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Na wojnie jesteś strzelczynią – sanitariuszką. Jakie są Twoje obowiązki?

Jestem strzelczynią, która udziela pierwszej pomocy rannym towarzyszom podczas walki. Podczas szkolenia wojskowego zdałam sobie sprawę, że najprawdopodobniej będę mogła wziąć udział w walce. Chociaż nie można mieć pewności, dopóki nie dojdzie do pierwszej bitwy.

Podczas szkolenia możesz być superbohaterką, a w prawdziwej bitwie płaczesz i szukasz miejsca do ukrycia. Znam takie przypadki

Zdarza się, że ktoś jest sportowcem w doskonałej formie fizycznej, a gdy wyrusza na wojnę, po prostu nie jest w stanie wytrzymać codzienności: upału, okopów i braku możliwości umycia się. Dla niektórych staje się to prawdziwym problemem.

Nasza brygada była przygotowywana do kontrofensywy, więc mieliśmy szkolenie zarówno w Ukrainie, jak za granicą. Nie jest tajemnicą, że dużym błędem, który był jedną z przyczyn niepowodzenia kontrofensywy, było to, że nie byliśmy ostrzelani. 90 procent uczestniczących w niej wojskowych nie było wcześniej na prawdziwym polu bitwy.

Na poligonie wszystko jest jasne: strzelam przed siebie, instruktorzy są za mną. A tutaj zostajesz wyrzucony z Bradleya [amerykański bojowy wóz piechoty – red.] na pole w pobliżu lądowiska, z wybuchami, pociskami, granatami ze wszystkich stron... Jesteś w takiej sytuacji po raz pierwszy i wydaje ci się, że twoje serce bije głośniej niż te wszystkie eksplozje. Zanim zdążyłam się zorientować, ranny czołgista już leżał obok mnie - granat padł natychmiast.

Powiedziałaś w wywiadzie, że pierwsza bitwa jest dla żołnierza decydująca.

Tak, ponieważ pokazuje, kim jesteś i kto jest obok ciebie. Ktoś potrzebuje więcej czasu, by się przygotować, ktoś mniej. A niektórym nigdy się to nie udaje i do końca walki pozostają „gotowaną kukurydzą”. Ktoś próbuje się ukryć, płacze, panikuje. Szanuję ludzi, którzy po pierwszej bitwie orientują się, że nie radzą sobie ze strachem i przenoszą się do innych jednostek. To przynajmniej uczciwe.

Gorzej, gdy ktoś próbuje uchodzić w oczach innych za bohatera, a jednocześnie po cichu robi wszystko, by do walki ponownie nie stanąć. Na wojnie nie można nosić maski, jak w cywilu. Wszystko jest tak obnażone, że nie możesz odgrywać żadnej roli. Jesteś tym, kim jesteś

Moja praca jako kierownika projektu w czasie pokoju pokazała, że gdy wokół panuje chaos, potrafię szybko się pozbierać i skupić na rozwiązaniu problemu. Tak samo jest na polu bitwy. Na filmie przedstawiającym jedną z naszych bitew (znalazłam w sobie siłę, by obejrzeć go choć raz) dookoła szaleje piekło, a ja jestem skupiona i spokojnie wykonuję swoją pracę. Ten film został nakręcony 19 października [2023 r. – red.]. To jedna z czarnych dat dla naszej brygady, kiedy ponieśliśmy ciężkie straty pod Awdijiwką.

Pierwszą czarną datą był dzień pierwszej bitwy: 17 czerwca 2023 roku w sektorze Zaporoża. Straciliśmy wielu ludzi i dużo sprzętu. Wtedy zginął mój towarzysz Dima, którego uważam za brata.

Nie widziałam, jak to się stało, usłyszałam tylko krzyk. Znaleźliśmy go z oderwaną nogą wiszącą na kawałku skóry. Wciąż żył. Wyciągałam go z ziemianki i mimo że z amunicją ważył 150 kilogramów, w ogóle tego nie czułam. Zrobiłam wszystko, co mogłam. Gdyby zdążyli go ewakuować, straciłby nogę, ale najprawdopodobniej by przeżył. Ale nie mogli go wyciągnąć. Dima zmarł cztery godziny po tym, jak został ranny. Jego ciało zabrano dopiero dwa miesiące później...

Czy ty też zostałaś ranna w tej bitwie?

Od bycia ranną dzieliły mnie wtedy 2 minuty i 10 metrów. Po 12 godzinach ciężkich walk byliśmy śmiertelnie zmęczeni i odwodnieni (adrenalina bardzo szybko zabiera wodę z organizmu), a do tego poruszaliśmy się we mgle. Szliśmy przez pole, zapominając o wszystkim, czego nas uczono. I znaleźliśmy się pod ostrzałem.

„Dotykam ziemi w okopach i czuję ból, który ona odczuwa”. Ołena Ryż w akcji pod Awdijiwką w 2023 roku. Zdjęcie z mediów społecznościowych dowódcy kompanii Ołeha Sencowa

Pamiętam pierwszą eksplozję – mój towarzysz pada. Najprawdopodobniej zginął na miejscu. Potem była kolejna eksplozja: odłamek trafił mnie w udo, Andrijowi prawie odcięło rękę, a Dimie nogę. Wtedy zginęło trzech naszych ludzi, a czterech, w tym ja, zostało rannych.

W mediach społecznościowych są filmy, na których ludziom po bitwie nagle odbiera mowę...

Właśnie to się wtedy stało! Zaczęłam im opowiadać, co się stało w bitwie, że Dima został zabity. Po doświadczeniu ekstremalnej sytuacji, w której wyłączyłam swoje emocje, w końcu znalazłam się we względnie bezpiecznym miejscu. To było tak, jakby moje emocje były zamknięte w bezpiecznym pokoju, a potem drzwi nagle się otworzyły i zasypała mnie lawina. Mój mózg, zdając sobie sprawę, że nie mogę sobie z tym poradzić, tymczasowo wyłączył mi mowę, chroniąc moją psychikę.

Teraz wiem, jak to działa, ale wtedy bardzo się bałam, ponieważ nie zostaliśmy o tym ostrzeżeni. Powiedziano nam, że w warunkach tak silnego stresu, jakim jest walka, organizm ludzki może różnie reagować: niekontrolowanymi wypróżnieniami, wymiotami, odrętwieniem, utratą przytomności. Okazuje się, że może też pozbawić cię języka. U mnie trwało to kilka godzin, a jeden z żołnierzy powiedział mi później, że nie mógł mówić przez dwa tygodnie.

Im bliżej śmierci, tym bardziej czujesz życie

Co pomogło Ci poradzić sobie z szokiem, którego doświadczyłaś?

Dobry psycholog, którego udało mi się znaleźć. Nie zwlekałam, bo zdałam sobie sprawę, że sama nie wyjdę z tego emocjonalnego dołka. Nadal pracujemy z tym psychologiem, wspaniałym profesjonalistą, który sam przeszedł przez wojnę. Każda sesja pomaga mi znaleźć odpowiedzi na pytania, które mnie nurtują.

Powiedziałaś kiedyś, że boisz się strzałów z bliskiej odległości. Strach na wojnie pomaga Ci, czy przeszkadza?

Wszystko zależy od tego, jak silny jest ten strach. Do tej pory były dwa momenty, kiedy naprawdę się bałam. Pierwszy raz, gdy musieliśmy opuścić okop i przebiec 70 metrów przez teren, który był nieustannie ostrzeliwany przez wrogi czołg i moździerz. Drugi raz, kiedy również byliśmy pod ostrzałem i musieliśmy wsiąść do niezbyt dobrze opancerzonego pojazdu.

Nie chciałam do niego wsiadać tak bardzo, że czułam, jak wysiadają mi nogi. Ale i tak musiałam wsiąść. Po wejściu do środka wzięłam głęboki oddech i pogrążyłam się w medytacji. I oto jesteśmy, jedziemy pod ostrzałem, siedzimy i medytujemy. Pomogło.

Mam trzy osobiste mantry, które pomagają mi przezwyciężyć strach. Pierwsza brzmi: „Mój Wszechświat dba o mnie”. Teraz dodaję: „Ja i moi bracia”, którzy od dawna są moją rodziną. Druga: „Życie toczy się dalej, bez względu na wszystko”. Pomogło mi to w tej bitwie 17 czerwca. Nagle spojrzałam na słońce, usłyszałam śpiew ptaków wśród odgłosów eksplozji – i wszystko stało się łatwiejsze. I trzecia mantra: „Będzie, jak ma być”. Jeśli śmierć, to śmierć.

„Ludzie nie są tak zmęczeni, jak się boją”. Medytacja przeciwko strachowi. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Ale jeśli zdarzy się tak, że śmierć dopadnie mnie w młodości, to lepiej, żeby stało się to w godnej walce – a nie pod kołami samochodu czy od odłamków pocisku. Ale będzie tak, jak ma być.

Jak zmieniła Cię wojna?

Zmieniły się moje wartości. Im bliżej jesteś śmierci, tym bardziej czujesz życie. Po tym jak znalazłaś się na skraju śmierci, zdajesz sobie sprawę, jak nieistotne są drobne kłopoty i codzienne trudności. Spóźniłam się na pociąg? Nie szkodzi, pojadę następnym. Nie ma znaczenia, jaka jest pora dnia. Takimi rzeczami po prostu nie warto się denerwować czy martwić. Kiedy wracam do mojego ukochanego Kijowa, cieszę się nim – uściski z przyjaciółmi, kolacje w restauracjach, zakupy, manicure, pedicure, masaże. Staram się również dbać o siebie na pierwszej linii frontu – kiedy to tylko możliwe, jeżdżę do miast, aby skorzystać z tych usług. W Kijowie, gdzie zazwyczaj przyjeżdżam na trzy lub cztery dni, szczególnie chcę cieszyć się tym wszystkim. Lubię patrzeć na pięknych ludzi, obserwować, jak żyją.

I nie pojawia się pytanie: „Dlaczego oni nie są na wojnie?”.

Nie, myślę o tym inaczej. Jeśli cały kraj stanie się polem bitwy lub wszyscy ludzie będą pogrążeni w głębokiej depresji, to wcale nie będzie łatwiej. Jak żołnierz, który przyjechał na urlop, może odzyskać siły i energię, jeśli wszystko wokół niego jest szare?

Żołnierz ma dość szarości na froncie. W spokojnym mieście chce kolorów. Kiedy widzę silnego, dobrze zbudowanego mężczyznę w wieku wojskowym cieszącego się życiem, nie spieszę się z ocenianiem go

Nic o nim nie wiem. Być może też jest żołnierzem, który przyjechał na urlop. A jeśli jest jednym z tych, którzy uciekają przed poborem, to nie warto o nim myśleć.

Nie jestem zainteresowana komunikowaniem się z cywilami, którzy nie są zaangażowani w to, co dzieje się w kraju. Nie mamy o czym rozmawiać.

Czy kiedykolwiek spotkałaś się z seksizmem ze strony żołnierzy?

Nie było sytuacji, w których ktoś mnie obrażał lub poniżał. Podczas mojego pobytu na wojnie usłyszałam tylko kilka niepoprawnych stwierdzeń na temat tego, że jestem kobietą – ale ludzie, którzy sobie na to pozwolili, natychmiast otrzymywali ostrą odpowiedź. Jestem bardzo otwartą osobą i jak mówią moi przyjaciele, nadal postrzegam ten świat jako całkiem różowe miejsce. Chociaż potrafię być twarda. Potrafię jednym spojrzeniem sprawić, że ktoś zrozumie, że się myli. Dlatego nikt nie ośmiela się rozmawiać ze mną o płci, nie mówiąc już o nękaniu mnie (śmiech).

Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski wręcza order Ołenie Iwanenko „Ryż”. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Powiedziałaś, że jedną z głównych motywacji do pójścia na wojnę była chęć spłacenia długu wobec tych, którzy bronili kraju od 2014 roku. Co jeszcze motywuje Cię do tej walki?

W różnych momentach podawałam różne powody pójścia na wojnę. Na przykład dla przyszłości moich ukochanych siostrzeńców. I nie wycofuję się z tych słów. Ale teraz mogę powiedzieć, że poszłam na wojnę przede wszystkim dla siebie. I chociaż życie nigdy nie będzie takie samo jak przed 24 lutego 2022 roku, chcę, aby nadszedł czas, kiedy moje życie znów będzie wypełnione projektami, pomysłami i samorozwojem. Chcę znów mieć możliwości i chcę, by to wszystko było tutaj, w domu. Ukraina jest moim domem. Kategorycznie odmówiłam jego opuszczenia, gdy został zaatakowany przez wroga. Chcę zostać w domu, móc tu żyć i realizować swoje plany.

Jeśli chodzi o motywację do spłaty długu wobec tych, którzy walczyli wcześniej, pamiętam jeden moment. Latem 2022 roku wraz z przyjaciółmi spacerowaliśmy po placu Świętej Zofii w Kijowie i po raz pierwszy zauważyłam zdjęcia ludzi, którzy zginęli na froncie. Zobaczyłam daty ich śmierci: 2014, 2015, 2016... i tak dalej, aż do 2022 roku. Wstrząsnęło mną to do głębi: przez te wszystkie lata trwała wojna. Podczas gdy ja studiowałam, budowałam karierę, relacje, doświadczałam radości i depresji, wzlotów i upadków, a wszystko to w zaciszu mojego ukochanego Kijowa, ktoś bronił Ukrainy na froncie. Niektórzy oddali swoje życie, abym ja mogła żyć w spokoju.

Tysiące ludzi chroniło mnie przez lata. Nadeszła moja kolej, by zrobić to samo.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Im więcej kobiet w armii, tym większe ich prawa

Ексклюзив
20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Ексклюзив
20
хв

Ołena Gergel: – Wojna nauczyła mnie żyć teraźniejszością

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress