Exclusive
Oblicza wojny
20
min

Iryna Kowalenko: Dla córki jestem Ukrainą

Sestry prezentują specjalny projekt „Twarze wojny. Młodzież”. Piszemy o ludziach, którzy bronią Ukrainy w nadziei, że jutro będą w niej żyć i kochać, szczęśliwi. Od pomocy i determinacji Zachodu zależy, czy wszyscy będziemy mieli to „jutro”.

Kateryna Kopanieva

Iryna Kowalenko, pielęgniarka – instruktorka w brygadzie desantowo-szturmowej Sił Zbrojnych Ukrainy, jest na wojnie od 23. roku życia. Zdjęcie z prywatnego archiwum

No items found.

Po raz pierwszy na wojnę poszła w 2014 r., gdy Rosja zajęła Krym i część obwodów ługańskiego i donieckiego. Miała wtedy 23 lata. Dołączyła do ochotniczego batalionu Azow. Po trzech latach wróciła do cywilnego życia: urodziła córkę, pracowała w branży restauracyjnej, była dziennikarką i redaktorką kilku kanałów na Telegramie.

Gdy wybuchła wojna na pełną skalę, już pierwszego dnia zostawiła córkę z ojcem i udała się do bazy szpitalników. Na początku marca została wysłana jako sanitariuszka bojowa do obwodu kijowskiego, gdzie toczyły się ciężkie walki.

Teraz wszystko jest inaczej

Pracowałam do późna, poszłam spać o 3 nad ranem, zasnęłam spokojnie i nie słyszałam porannych eksplozji – Iryna wspomina ostatnią noc przed inwazją. – Ale ponieważ od dawna rozumiałam, że inwazja nastąpi, spakowałam już walizkę dla mojego dziecka i plecak.

Szkolenie medyczne przeszła w 2014 roku. Wtedy na jej decyzję o wyjeździe na front wpłynęła rozmowa z przyjacielem

Na początku pomagałam batalionowi Azow jako wolontariuszka. Dużo rozmawiałam z Mykołą Berezowem, nieżyjącym już mężem Tetiany Czornowoł [ukraińska dziennikarka, aktywistka Euromajdanu i posłanka – red.]. Kiedyś powiedział do mnie: „Dlaczego tam siedzisz? Chodź do nas”. Następnego dnia, był sierpień, kupiłam bilet do Melitopola, a stamtąd pojechałam do wsi Urzuf w obwodzie donieckim. Byłam w drodze, gdy Mykoła zmarł...

Znak wywoławczy Iryny to „Czarownica”. Zdjęcie z prywatnego archiwum

W batalionie zostałam przydzielona do logistyki, potem pracowałam w służbie prasowej. Byłam w Azowie przez rok, później zaczęłam jeździć na front w ramach współpracy cywilno-wojskowej z różnymi brygadami. Ukończyłam kurs medycyny taktycznej. Dużo widziałam, wiele razy byłam pod ostrzałem, chociaż nie przebywałam na linii frontu przez cały czas na linii frontu – przychodziłam i wracałam. Teraz wszystko jest inaczej. Jestem na wojnie od ponad dwóch lat.

Gdy widzisz zbrodnie, chcesz iść na front

Zarówno w 2014, jak w 2022 roku decyzja o wyruszeniu na wojnę wydawała mi się oczywista.

Jestem sierotą, więc gdyby coś mi się stało 10 lat temu, nikt by po mnie nie zapłakał. Chciałam chronić tych, którzy mieli rodziny, by najbliżsi ich nie stracili.

A potem sama zostałam matką. W 2022 roku poszłam na wojnę, bo nie chcę, by moja córka musiała walczyć. To my musimy tę wojnę zakończyć, a nie nasze dzieci

Motywacja do bycia na froncie rośnie tylko wtedy, gdy widzisz konsekwencje obecności okupantów na naszych terytoriach – na przykład zgwałcone dzieci w wieku mojej córki. Nie byłam w Buczy, ale wiele widziałam w Jabłoniwce, w dzielnicy Fastiw, gdzie przyjechaliśmy po deokupacji.

Pamiętam konwój ewakuacyjny w rejonie makarowskim, obwód kijowski. Nie wiem, kto poradził jadącym w nim ludziom, by obwiązali samochody białymi szmatami i napisali na nich „Dzieci”. Tego się nie robiło, bo właśnie takie samochody stawały się celem okupantów. W konwoju jechały też samochody z czerwonymi krzyżami. Okupanci go ostrzelali. Pobiegliśmy na pomoc. W jednym mikrobusie były ranne dzieci i dorośli, pełno krwi... Te obrazy wciąż stoją mi przed oczami.

Napis "Dzieci" na pojazdach ewakuacyjnych tylko zachęcał okupantów do strzelania. Zdjęcie: Biuro Prokuratora Generalnego Ukrainy

Nie bać się zamykać oczu żołnierzom

Później, w sektorze chersońskim, Iryna była częścią grupy współpracy cywilno-wojskowej (CMC). Zajmowała się ciałami poległych żołnierzy.

Chłopaki zabierali ciała z pola bitwy, moim zadaniem było wyjmowanie ich z ciężarówek-chłodni i badanie. Proces jest, delikatnie mówiąc, nieprzyjemny: wyjmujesz ciało z worka, szukasz blizn i tatuaży. Jedna dziewczyna, również sanitariuszka, nauczyła mnie nie bać się zamykać żołnierzom oczy.

Często wśród martwych odnajdujesz swoich towarzyszy. Najgorzej było w sektorze Bachmut, gdzie zginęło wielu moich przyjaciół. Nierzadko byłam jedną z pierwszych, którzy dowiadywali się o ich śmierci. I nie miałam prawa nikomu o tym mówić, dopóki nie zostały oficjalnie poinformowane ich rodziny.

Zdarza się, że badasz ciało, a w kieszeni zmarłego dzwoni telefon. To ktoś z jego rodziny. Martwi się, ma nadzieję, a ja nie mogę odebrać tego telefonu

Możesz odbierać takie telefony tylko wtedy, gdy to „pięćsetka” – ciało niezidentyfikowanej osoby. W takim przypadku telefon może pomóc. Ale nawet jeśli odbiorę, nie mam prawo powiedzieć, że ten człowiek nie żyje. Muszę skłamać, że właśnie znaleźliśmy telefon.

Wśród zmarłych często natrafiałam na moich kolegów – mówi Iryna. Zdjęcie: zmina.info

Gdy słyszę: "Nie możesz uratować wszystkich"…

Większość personelu CMC to kobiety. Mało który mężczyzna jest w stanie wytrzymać takie obciążenie emocjonalne. Ale to dopada nas później. Starasz się, jak możesz, ale w pewnym momencie po prostu wariujesz.

Mam koszmary. Ludzie, którym nie mogłam pomóc. Chłopak, za którym bardzo prosiłam, żeby nie wysyłali go na misję tamtego dnia – ale wysłali i zginął

Albo żołnierz, który zgubił się na polu bitwy, a potem, ranny, przypadkowo wczołgał się na okupowane terytorium. Miał radio. Powiedział, że jest ranny i leży na drodze. Znaleźliśmy go z pomocą drona, ale każdy centymetr terenu był zajęty przez okupantów. Nie mogliśmy się tam dostać. Przez trzy dni wykrwawiał się na śmierć, prosząc nas o ratunek...
Wszyscy mówią, że nie powinnam się obwiniać. Ale gdy ktoś mi mówi: „Nie możesz uratować wszystkich”, wpadam w szał. Bardzo trudno sobie z tym poradzić.

Pierwszy atak paniki miałam w 2016 roku w Kijowie. Poszłam wtedy do szpitala, pomogło. Ale teraz, kiedy cały czas jestem na wojnie, trudno mi znaleźć psychiatrę z odpowiednim doświadczeniem. To, co nam oferują wolontariusze, nie zawsze jest skuteczne. A czasami wydaje się, że znalazłaś terapeutę, tyle że nie masz ani możliwości, ani siły, by się z nim skontaktować.

Wojna bardzo mnie zmieniła – przyznaje Iryna Kowalenko. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Wojna bardzo mnie zmieniła

Na froncie jest ciężko, lecz w domu wcale nie jest łatwiej. Mój ostatni urlop był bardzo trudny – miałam ciągłe ataki paniki, z których jeden zakończył się kryzysem nadciśnieniowym. Byłam wtedy w domu we Lwowie. Wychodzisz na zewnątrz i jest za dużo światła. Tak dużo, że bolą cię oczy. Hałas przyprawia mnie o zawroty głowy i mdłości. A ludzie...

Rozumiem, że nie każdy musi walczyć, ale dziwnie jest widzieć tylu młodych, silnych mężczyzn bawiących się, cieszących się życiem, jakby nie było wojny. A niektórzy patrzą na mnie wojskowym mundurze z nieskrywaną pogardą...
Wojna zdecydowanie mnie zmieniła. Stałam się bardziej agresywna i nietolerancyjna. Szybko wpadam w złość. Czasami myślę, że to nie ja, bo tak naprawdę taka nie jestem...

Przed wojną na pełną skalę nie wiedziałam, że oczy dorosłego człowieka mogą zmieniać kolor. Do 24 lutego moje były jasnobrązowe, a teraz są czarne. Bałam się. Nawet nie śmierci, ale fizycznego bólu. Widziałam zbyt wiele ciężkich obrażeń, zbyt wiele bólu innych. Teraz się boję, że to samo może przydarzyć się mnie.

Dzwonię do córki nawet z okopów

Mimo wszystko Iryna Kovalenko pozostaje na froncie. Robi to dla swojej córki.

Bohdana i ja jesteśmy w kontakcie wideo każdego dnia – Iryna się uśmiecha. – Dzwonię do niej nawet z okopów. Ma pięć lat. Wie, że jesteśmy na wojnie, że ludzie, którzy umierają, są zakopywani w ziemi, ale ich dusze idą do nieba.
Tych na linii frontu nazywa „Ukrainą”. Mówi swoim przyjaciołom: „Moja mama to Ukraina, ona nas chroni”.

Pamiętam, jak kiedyś stałyśmy razem na przystanku tramwajowym i zobaczyłyśmy mężczyznę z protezą nogi. Bohdana powiedziała głośno: „Mamo, zobacz, Ukraina stoi!”. Uśmiechnął się

Córka dała mi jednorożca i kucyka na łańcuszku, nigdy ich nie zdejmuję. Starałam się robić wszystko, by nie kojarzyła „mamy w pracy” z „mamą w niebezpieczeństwie”. Ale ostatnio poprosiła mnie, żebym nie umierała przed jej urodzinami, na które obiecałam przyjechać. „To znaczy, że po twoich urodzinach już mogę?” – zapytałam żartem. Ale ona rozumie znacznie więcej, niż myślałam.

Iryna i Bohdana. Zdjęcie: z prywatnego archiwum bohaterki

Im jest mi gorzej, tym jaśniejszy mam makijaż

Iryna nie zgadza się z powszechnym przekonaniem, że na wojnie człowiek nie ma płci i jest po prostu „jednostką bojową”.

Nie lubię feminizmu, jeśli graniczy z szaleństwem. Jestem kobietą i oczywiście różnię się od mężczyzn. Zazwyczaj sama noszę swój plecak medyczny. Ale kiedy zostaliśmy namierzeni przez wrogie drony kamikadze i biegliśmy środkiem otwartego pola, chłopaki zobaczyli, że brakuje mi tchu i zabrali mi plecak, a ja byłam im bardzo wdzięczna.
Potrafię rozpalić w piecu szybciej niż chłopaki. Ale nie będę rąbać drewna ani naprawiać samochodu – od tego są mężczyźni.

Mogę umyć się w balii i ubrać w dwie minuty, ale kiedy mam okazję, jadę do miasta w pobliżu frontu, by zrobić sobie paznokcie. Nawet gdy miałam zapalenie płuc, nie zapomniałam o czerwonej szmince. Nawet w piwnicy mogę sobie zrobić maseczkę na twarz. To mnie uspokaja, to rodzaj medytacji.

Dbanie o siebie w czasie wojny działa jak medytacja. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Nie mam problemów w relacjach z większością moich kolegów żołnierzy, ale wszystko może się zdarzyć. Spotkałam się z seksizmem. Dzieje się tak, gdy dostajesz stopień i słyszysz komentarz od mężczyzny: „Och, sama się o to prosiłaś”. Nie musisz się długo zastanawiać, by zrozumieć, co miał na myśli.

Spotkałam się też z molestowaniem. Są mężczyźni, którzy nie rozumieją słowa „nie”. Zazwyczaj to żonaci wujkowie, którzy nagle uznają, że kochają cię na zabój. Celowo zaczynają stwarzać ci problemy, które później sami rozwiązują, pokazując, jakimi są bohaterami. Byłam nękana przez dowódcę innego batalionu. Kiedyś niespodziewanie przyszedł do mojego namiotu, bo chciał „razem popatrzeć na gwiazdy”. Były też inne przypadki... Teraz jestem w brygadzie, gdzie na szczęście nie ma takich rzeczy.

Żeby nie odwracać wzroku

Mój mąż też jest na wojnie. Służy w innym batalionie. To trudne, gdy jedno z partnerów jest na wojnie, ale gdy walczą oboje, jest jeszcze trudniej. Siedzisz w piwnicy pod ostrzałem, on jest cztery godziny drogi stąd, na innej pozycji. A potem traci połączenie...

Wydaje się, że jesteś blisko, ale nie możesz do niego pójść. I wiesz z grubsza, co dzieje się na pozycjach, na których on jest. Czasami myślę, że lepiej nie wiedzieć. Wielu walczących mężów nie przekazuje swym żonom żadnych szczegółów z pierwszej linii frontu. Byłoby lepiej, gdybym ja też nie znała tych szczegółów.

Kiedy ludzie pytają, co pomaga mi wytrwać, nie wiem, co powiedzieć. Wiem tylko, że trwam na wojnie wbrew wszelkim przeciwnościom. Często wspominam mojego mądrego dziadka, który mnie wychował. Nauczył mnie nie kłamać. Pamiętam, jak kiedyś, w dzieciństwie, obiecałam psu kiełbasę, ale mu jej nie dałam, bo zapomniałam.

Dziadek wytłumaczył mi, że tak nie można: jeśli coś obiecujesz, musisz dotrzymać słowa. Powiedział, że tylko wtedy będę w stanie spojrzeć na siebie w lustrze bez odwracania wzroku. Teraz mogę spojrzeć na siebie w lustrze. Nie z szacunkiem... ale nie wzroku nie odwracam.

No items found.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.

Na froncie

Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?

Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.

Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?

Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.

Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Okopy na cmentarzu

Jak radzicie sobie ze strachem?

Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.

Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać

Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?

Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.

„Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem”

Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?

Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.

Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość

Kiedy niebezpieczeństwo było największe?

Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.

Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów

Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?

Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.

Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?

Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.

Liberowie towarzyszyli swojemu przyjacielowi w narodzinach jego dziecka

Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?

Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.

Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?

Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.

Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.

Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie

Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.

„Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń”

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?

Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.

Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?

Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.

Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia

Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?

Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.

To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.

Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym

Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?

Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.

Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?

Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.

Uwolnieni ukraińscy jeńcy

Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.

Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.

Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej

Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?

Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.

Andrij Smolenski stracił oczy, ręce i ucho

Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.

Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów

20
хв

„Zdjęcia, które krzyczą": jak Liberowie dokumentują wojnę

Natalia Żukowska
pomoc Ukraińców Walencja Hiszpania

Hiszpania próbuje stanąć na nogi po huraganie Dana, który pochłonął co najmniej 217 ofiar śmiertelnych (wciąż poszukuje się setek zaginionych). 29 października 2024 r. we wspólnocie autonomicznej Walencji doszło do niespodziewanej i bardzo gwałtownej powodzi. Deszcz padał przez całą noc, rzeki wystąpiły z brzegów, niektóre mosty zostały zniszczone, a miejscowości – odcięte od świata. Połączenie kolejowe między Madrytem a Walencją usa się przywrócić najwcześniej za dwa tygodnie. Rząd wysłał do regionów dotkniętych kataklizmem największą liczbę żołnierzy w historii kraju.

Deszcz wciąż pada – ogłoszono alarm w regionach Murcji, Katalonii i Wspólnoty Walenckiej. Intensywne opady są spowodowane przez zjawisko o nazwie „gota fria”. To rodzaj burzy spowodowanej przez zimne powietrze, które odłącza się od głównego prądu powietrznego na dużych wysokościach i przemieszcza się niezależnie. Gdy to zimne powietrze spotyka się z ciepłym i wilgotnym powietrzem w niższych warstwach atmosfery, może wywołać gwałtowne burze, silne opady deszczu, a nawet grad.

W 1957 roku Walencja doświadczyła już podobnej katastrofy. W powodzi zginęło wtedy ponad 300 osób. Tym razem zmiany w infrastrukturze rzeki Turia pomogły miastu uniknąć powtórzenia się tragedii. Niestety, nie uratowało to wielu mniejszych miejscowości i wsi.

Sestry rozmawiały z Ukraińcami, którzy znaleźli się w epicentrum katastrofy. A także z tymi, którzy zaangażowali się w pomoc poszkodowanym Hiszpanom.

Skutki powodzi w gminie Sedavi, rejon Walencji. 30.10.2024. Fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Jakby ktoś odkręcił wielki kran

Wiktoria Ilczi, uchodźczyni wojenna z Kijowa, mówi, że w samej Walencji nie było wcześniej żadnych oznak nadchodzącego huraganu. Wieczorem 29 października pojechała do sklepu IKEA, 10 kilometrów od Walencji.

– Dotarłam tam około 20:00, było cicho i spokojnie – wspomina. – 20 minut później w sklepie podali komunikat, że proszą ludzi o przeniesienie samochodów na górny parking, ponieważ woda się podnosi. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, ponieważ mój hiszpański nie jest jeszcze za dobry i nie znałam słowa „inundacion”, które oznacza „powódź”. Kiedy poszłam przestawić samochód, woda na dolnym parkingu sięgała już kolan. A gdy wjeżdżałam na górny poziom, sięgała już szyb.

Wiktoria Ilczi pokazuje, co żywioł zrobił z ulicą i jej samochodem w ciągu zaledwie kilku minut. Zdjęcie: archiwum prywatne

Woda podnosiła się bardzo szybko. Było jej tak dużo, jakby ktoś odkręcił wielki kran. Zalała mój samochód – myślę, że już nic z niego nie będzie. Ale najważniejsze, że żyję. To, że trafiłam do tego marketu, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się wtedy przytrafić.

Bo ci, którzy byli wtedy na drodze, ucierpieli najbardziej. Samochody stały się pułapkami dla wielu z nich. Gdybym wyjechała trochę wcześniej, być może nie rozmawiałbym teraz z panią

W markecie spędziłam noc, na podłodze. Pracownicy zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy: ubrania na zmianę, materace do spania, koce, poduszki, kapcie. Nakarmili nas ciepłym jedzeniem. Wykonali fenomenalną robotę. Ściągali też do środka ludzi z ulicy – jak tylko mogli: rzucając im liny, ciągnąc ich za ręce… Wszyscy byli zaangażowani w akcję ratunkową. Niektórych udało się uratować, innych niestety nie. Widziałam ludzi trzymających się słupa przez 7 godzin, w zimnej wodzie. Krzyczeli: „Pomocy!”, ale byli za daleko. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze.

Do sklepu pojechałam sama, moje dzieci zostały w domu z nianią. Mieszkamy w samej Walencji, gdzie nic się nie stało, ale i tak było strasznie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w tym sklepie będę musiała spędzić noc, zadzwoniła do przyjaciół i poprosiłam ich, by zabrali dzieci do siebie. Mój młodszy syn nie był zbyt przestraszony, ale córka nie spała całą noc. Martwiła się.

Noc powodzi w IKEA. fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Rano, gdy woda ustąpiła, ludzie zaczęli się ewakuować – przed ustąpieniem wody nie prowadzono akcji ratunkowych. Jednak droga była zablokowana, nie można było wyjechać, więc czekaliśmy. Udało mi się wyjechać około 13.00. To, co zobaczyłam, to był armagedon. Tysiące rozbitych, porozrzucanych na drodze samochodów. I wszędzie błoto. Poczucie katastrofy. Znam ludzi, którzy wciąż nie odnaleźli swoich bliskich.

Teraz wszyscy przyłączyli się do pomocy. Zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, bardzo wielu Ukraińców. Zbierają ubrania, jedzenie, pieniądze. Zapewniają tymczasowe zakwaterowanie tym, którzy stracili domy. Albo po prostu wychodzą na ulice, by uprzątnąć gruzy.

Horror widziany z balkonu

Igor z obwodu żytomierskiego pracuje w Hiszpanii od kilku lat. Mieszka w gminie Benetusser, w prowincji Walencja. Podczas powodzi wraz z sąsiadem uratował dziewczynę. Nie chce podać swojego nazwiska, bo nie uważa się za bohatera.

– My, Ukraińcy, jesteśmy narodem, który wydaje się być przygotowany na wszystko – mówi. – Ogromny strumień wody złapał mnie w domu. Oglądałem wiadomości, ale nie zwracałem większej uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy w mieszkaniu wysiadło zasilanie, wyszedłem na balkon; mieszkam na 4. piętrze. Zobaczyłem wodę płynącą ulicami, sięgała już do kolan. 5 minut później rwący potok zaczął niszczyć samochody. Wszystko działo się bardzo szybko.

Widok z balkonu Igora. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wkrótce nie było już ani prądu, ani internetu, ani wody w kranach. Zostałem uwięziony w mieszkaniu, obserwowałem ten horror z balkonu. I nagle zobaczyłem, że woda zalała już parter naszego budynku – a mój sąsiad Wołodymyr, też Ukrainiec, próbuje wyciągnąć z wody dziewczynę, którą porwał nurt. Trzymała się jednego z okien na naszym parterze, który był już zalany prawie po sufit.

Próbowaliśmy wybić szybę w drzwiach wejściowych. Była z utwardzonego szkła, więc walczyliśmy z nią jakieś 5 minut – w pewnym momencie pomyślałem nawet, że nam się nie uda. Ale się udało – i wciągnęliśmy tę dziewczynę do środka. Okazało się, że jest Hiszpanką, zabraliśmy ją więc do naszych hiszpańskich sąsiadów.

Tysiące ludzi z pomocą

Hanna Kriuczkowa z Krzywego Rogu jest wstrząśnięta skutkami huraganu. Też przyłączyła się do pomocy.

– O 6.00 rano zabrałam dziecko do szkoły, po czym pojechałam do pracy – mówi. – Pierwsza syrena zawyła około 8 rano. W tym czasie trwała już powódź, choć u nas nie spadła ani kropla deszczu – wiał tylko silny wiatr. O tym, co się dzieje gdzie indziej, czytaliśmy w mediach społecznościowych.

Moja szefowa jechała wzdłuż portu w Kartagenie. Powiedziała mi, że woda płynęła tam ulicami bardzo rwącym nurtem, a syreny wyły bez przerwy. Ledwo udało jej się wydostać.

Dopiero gdy przyjaciele, koledzy i znajomi zaczęli wysyłać filmy pokazujące, co się dzieje na przedmieściach, zdałam sobie sprawę, że żywioł mógł zabić setki ludzi. Tej pierwszej nocy nie mogłam spać. Nie mogłam też nic zrobić, by pomóc. Zżerało mnie poczucie bezsilności.

Hanna w drodze do Walencji. Zdjęcie: archiwum prywatne

Następnego ranka zebraliśmy się w biurze – ci, którzy mogli do niego dotrzeć. Postanowiliśmy, że pomożemy Hiszpanom. Zaczęliśmy wydzwaniać do Czerwonego Krzyża, do szpitali i punktów gromadzenia pomocy, by dowiedzieć się, co jest potrzebne. Wszędzie panował chaos – nikt nie wiedział, co robić. Udaliśmy się nawet do ukraińskiego konsulatu, by się dowiedzieć, jak możemy pomóc. Ostatecznie otworzyliśmy punkty zbiórki pomocy humanitarnej w trzech miastach – pracuję dla dużej agencji nieruchomości, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Jedną z naszych ekip budowlanych wysłaliśmy, by pomogła ukraińskim firmom uprzątnąć gruzy powstałe w wyniku huraganu. Kupiliśmy narzędzia i prowiant. Wszystko, co było potrzebne.

Widzę, że wielu Ukraińców jest teraz zaangażowanych w pomoc dla Hiszpanii

Przedsiębiorcy zbierają pomoc i dostarczają ją ofiarom, pomagają oczyszczać drogi. Komunikacja między miastami jest zakłócona, na drogach pozostawiono setki samochodów – to wygląda jak cmentarzysko aut. Zginęło wiele zwierząt. W epicentrum kataklizmu ludzie noszą maski, bo wszędzie czuć woń zwłok. Próbowaliśmy się tam dostać, lecz policja nas nie wpuściła.

To wszystko wygląda jak horror, ale ludzie są niesamowici. Tysiące z nich idzie teraz pieszo do zniszczonych miast, niedostępnych dla samochodów, by pomagać.

20
хв

Hiszpański armagedon oczyma Ukraińców

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Ексклюзив
20
хв

Dmytro Łubinec: - Rosja tworzy izby tortur w każdej okupowanej osadzie

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress