Historie
Co tydzień Sestry publikują historie naocznych świadków rosyjskich zbrodni wojennych. Świat musi usłyszeć ich głos, a przestępcy muszą zostać ukarani
Weronika Marczuk: Postawiłam sobie za cel stać się w Polsce osobą szanowaną
Weronika Marczuk pochodzi z Kijowa, pierwsze wykształcenie uzyskała w Niżyńskim Instytucie Pedagogicznym na Wydziale Chemii i Biologii. Jako studentka rozpoczęła współpracę z polską firmą, z którą w 1992 roku podpisała dwuletnią umowę na pracę w Polsce. Równolegle ukończyła Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Planowała wrócić do Kijowa, na wysokie stanowisko w ukraińskim przedstawicielstwie firmy. Jednak los miał inny plan. Weronika znalazła miłość — i została w Polsce.
Minęło 30 lat, tutaj teraz czuje się jak w domu. Jest dobrze znana i szanowana zarówno wśród Ukraińców, jak i Polaków.
Oksana Szczyrba: Nie planowałaś, że wyjedziesz z Ukrainy. Jak to się stało, że znalazłaś się w Polsce?
Weronika Marczuk: Był rok 1991. Z jednej strony byliśmy zachwyceni, że Ukraina uzyskała niepodległość. Z drugiej strony kraj przechodził ogromny kryzys, ludzie nie wiedzieli, jak planować swoją przyszłość. Pracowałam w szkole, jednocześnie studiowałam zaocznie w szkole pedagogicznej. Prawie wszyscy nauczyciele szukali innej pracy, niektórzy wyjechali za granicę. I powiedzieli mi: idź, spróbuj, może będziesz w stanie uczyć się za granicą. W tamtych czasach było bardzo doceniane, gdy miałeś dyplom z zagranicy. Wyjechałam.
W 1994 roku, kiedy miałam wrócić do Kijowa, moje życie zmieniło się radykalnie: poznałam mojego przyszłego męża. Gdyby ktoś mi wcześniej powiedział, że może się to zdarzyć, nie uwierzyłabym.
OS: Jak poznałaś Cezarego Pazurę?
WM: Mieszkałem w Sopocie, a Cezary przyjechał tam z przyjacielem. Był lipiec, szliśmy główną ulicą. Przyjaciele siedzieli w jednej z restauracji, zaprosili nas do stolika. Okazało się, że znali mojego przyszłego męża. Cezary opowiedział mi o sobie, wypytywał o mnie. Polubiliśmy się.
A potem wszystko było jak piorun z jasnego nieba. Cezary zrobił wszystko błyskawicznie, żebym mogła zostać w Polsce. Nie odważyłabym się pójść do szefów, żeby powiedzieć im, że zmieniam swoje plany życiowe z powodu faceta. Więc Cezary poszedł do zarządu mojej firmy i wyjaśnił, że taka miłość jak nasza zdarza się raz w życiu, zresztą ma dziecko i widzi, że będę dla niego wspaniałą matką. Krótko mówiąc w dwa tygodnie zaplanował naszą przyszłość.
OS: Miłość od pierwszego wejrzenia?
WM: Dla niego, tak, zdecydowanie. Dla mnie, od drugiego. Powiedział, że ledwo mnie zobaczył zdał sobie sprawę, że jestem jego przyszłą żoną.
OS: W jednym z wywiadów powiedziałaś, że w chwili, gdy się spotkaliście to Ty byłaś bardziej człowiekiem sukcesu niż on...
WM: Tak, był w trudnym momencie. Sam wychowywał dziecko, miał trudności finansowe. Moja sytuacja była znacznie lepsza — miałam w rękach dyplom, dostałam pracę jako zastępczyni dyrektora kijowskiej firmy.
Dlaczego wtedy posłuchali Pazury? Bo, jak się okazało, już go znali: grał w filmach. Cezaremu udało się mnie przenieść do Warszawy i nie zwolniono mnie. Dzięki temu firma nie poniosła żadnych strat, a nasze relacje na tym zyskały.
OS: Gdyby się to nie udało, wróciłabyś do Kijowa?
WM: Tak. Bardzo lubiłem Cezarego, ale nie straciłam rozumu na tyle, aby zaryzykować moją niezależność, dochody i karierę.
OS: Jak stałaś się w Polsce sławna?
WM: Nigdy nie marzyłam o sławie, nigdy nie marzyłam o zostaniu "gwiazdą". Tak się złożyło, że mój mąż bardzo szybko rozwijał swoją karierę, a ja razem z nim swoją. On chciał, żeby cały świat zobaczył, jaką ma dobrą rodzinę, jak wszystko dobrze się układa. Ja nie miałam takiego planu. Chociaż byliśmy postrzegani tak samo - jako gwiazdorska para, nazywana nawet najlepszym duetem.
OS: Mieszkaliście razem dwanaście lat. Dlaczego się rozwiedliście?
WM: Dziś jako dorosła, mogę powiedzieć tak: jeśli rodzina nie pozwala kobiecie zająć własnego miejsca, a jedynie oczekuje, że zajmie ona miejsce poprzedniej partnerki, to nie będzie życia. To może trwać przez jakiś czas, dopóki masz siłę kochać, ale później pojawiają się inne problemy. Jednym z powodów było w szczególności to, że nie mogliśmy mieć razem dziecka. Poświęciłam się całkowicie tej rodzinie, temu związkowi. Wychowałam jego dziecko, które nazywało mnie mamą.
Nie walczyłam o siebie, zaniedbałam siebie. I wtedy usłyszałam od męża bardzo słuszne pytania: "Dlaczego nie powiedziałaś tego wcześniej? Dlaczego nie stawiałaś oporu? Dlaczego nie uderzyłaś pięścią w stół?". To trwało bardzo długi czas — około półtora roku. Próbowaliśmy jakoś uratować nasz związek. Powiedziano mi, że nie mogę zostawić takiego człowieka jak Pazura... Wyszłam z rozwodu z podniesioną głową, ale to było naprawdę bardzo trudne. Myślałam, że nie przetrwam. Ale udało się.
Wszystko zaczęło się od eportażu z Kijowa
OS: Jak zmieniło się Twoje życie i kariera?
WM: Kiedyś dzięki Cezaremu dostałam się do show-biznesu, więc byłam pewna, że po rozwodzie będę musiała opuścić ten świat.
Ale zamiast tego dostałam różne propozycje. Jeden z dyrektorów polskiej telewizji powiedział: „Dzięki Bogu. Nie mogliśmy już dłużej czekać, aż wreszcie uwolnisz się od Pazury, bo tylko mu służysz. Dziewczyno, musisz zrobić swoje. Jesteś gwiazdą. Znajdę Ci agenta, żebyś mogła pracować na siebie”. To było nieoczekiwane.
Wszystko zaczęło się od kanału TVN — zrobiłam dla nich reportaż z Kijowa. Dyrektor telewizji wezwał wszystkich na spotkanie, pokazał ten materiał i powiedział: „To najlepsza korespondencja, jaką widziałem. To pierwsze, drugie: Marczuk musi dla nas pracować”. I zaproponowano mi, żebym została gospodynią programu o Ukrainie.
Zaczęłam więc robić serię reportaży. Jednocześnie miałam trzy programy w telewizji, produkowałam materiały, kończyłam prawo, otwierałam kancelarię prawną. Postawiłam sobie za cel, aby stać się kimś szanowanym w Polsce.
Polakom nie da się łatwo udowodnić, że w Ukrainie jest coś lepszego niż w ich kraju. Musimy wykonywać swoją pracę tak dobrze, że sami przychodzą i mówią: „Boże, Weroniko, ale jak to zrobiłaś?” A gdy wyjaśniam, że połączyłam wszystko, co najlepsze w Ukrainie są gotowi do słuchania.
OS: Kiedy przyjechałaś do Polski, nie było tu tylu Ukraińców jak dziś. Jak postrzegali Cię Polacy?
WM: Przez te piętnaście lat wielokrotnie płakałam. Polacy byli bardzo uprzedzeni wobec Ukraińców, kojarzonych z komunizmem, ukraińskimi dziewczętami o niestosownym zachowaniu. Nie wolno mi było nawet mierzyć rzeczy w sklepie. Pierwsze realne zmiany nastąpiły w 2004 roku wraz z Pomarańczową Rewolucją. Polacy zobaczyli innych Ukraińców.
OS: Czy czujesz się teraz w Polsce jak w domu?
WM: Aby poczuć się w Polsce jak w domu, musisz tu przeżyć całe swoje życie. Mieszkałam w Ukrainie dwadzieścia lat. W Polsce poczułam się jak w domu po kolejnych 20. Teraz mam drugą polską rodzinę, córkę.
Nie mam już obywatelstwa ukraińskiego, kiedyś przyjęłam polskie. To nie jest łatwe. Jednocześnie jestem przekonana, że mam więcej możliwości pomocy Ukrainie stąd niż z samej Ukrainy. Dla mnie lojalność wobec Ojczyzny to nie obywatelstwo, ale wewnętrzne powołanie do zrobienia czegoś dla niej.
OS: Jesteś główną organizatorką charytatywnego turnieju piłki nożnej w Polsce, udało ci się zorganizować około 200 meczów. Skąd bierze się miłość do tego sportu?
WM: Jako dziecko byłam "chłopczycą", nosiłam krótką fryzurę, grałam w piłkę nożną z chłopakami, kochałam Dynamo. A jednak - jeździłam na motocyklach, od wczesnego dzieciństwa umiałam prowadzić samochód, nawet skakałam z trzeciego piętra... W tym samym czasie najlepiej uczyłam się w szkole, miałam autorytet. Kiedy zmarła moja siostra, ojciec powiedział, że jestem teraz dla niego synem i córką. I tak mnie wychował.
OS: Wielu Ukraińców szuka dla siebie należnego miejsca w Polsce. Jednemu udaje się zbudować dobrą karierę, drugiemu-nie. Jak myślisz, od czego to zależy? Od szczęśliwego losu, czy wynika z wytrwałości i ciężkiej pracy?
WM: Raz masz szczęście, następnym razem nie. Często mnie pytają ludzie, jak wytrzymałam wszystkie niepowodzenia, które mi się przydarzyły. I patrzę na te "nieszczęścia" i myślę: miałem sto razy więcej chwil, w których uśmiechnęłam się i cieszyłam. Po prostu niewiele osób to widziało.
Moim zdaniem sukces zależy od ciężkiej i ciężkiej pracy. Szczególnie w Polsce: trzeba dobrze znać język i kulturę tego kraju, aby czuć się dobrze wśród Polaków. Wiele osób mówi o podobieństwie mentalności ukraińskiej i polskiej — nie wierz w to. Tak, pochodzimy z jednej dużej słowiańskiej rodziny, ale jesteśmy inni. Ogólnie rzecz biorąc, jeśli chcemy zintegrować się z innym społeczeństwem, musimy zrozumieć: jakie bajki czytają, czego uczą swoje dzieci, z czego się śmieją, co uważają za święte. Dużo się uczyłam, zarówno w dzień, jak iw nocy.
OS: Jak Waszym zdaniem wojna wpłynęła na stosunki ukraińsko-polskie?
WM: Wojna bardzo zmieniła stosunek Polaków do Ukraińców. Polacy otworzyli Ukraińcom drzwi własnych domów, zabrali kobiety z dziećmi na granicy, przywieźli je do siebie. To niesamowite. Polacy naprawdę docenili, że Ukraina broni się, zaczęli szanować Ukraińców. Ponadto Polacy mają wysoki poziom człowieczeństwa, bardzo są przywiązany do wartości demokratycznych.
OS: Jesteś także szefową Międzynarodowej Ambasady Kobiet Przedsiębiorczych i masz wiele innych projektów, i spraw. Jakie są dla Ciebie najważniejsze?
WM: Dzisiaj spędzam więcej czasu pomagając innym i dzieląc się doświadczeniami niż rozwijając nowe pomysły. Moją najważniejszą sprawą w życiu jest moja mała córka Ania.
Plany zmieniła wojna. Wiem jednak na pewno, że bez względu na to, co robię, zawsze ciągnie mnie robić coś z dziećmi... Szkoła, edukacja, mentoring... Teraz mamy jeden projekt związany z Ukrainą. Jeśli uda się to wdrożyć, pomoże Ukrainie rozwijać demokrację, przeprowadzimy szkolenia dla liderów, zrobimy coś naprawdę wielkiego.
Historia Julii Pawluk, dziewczyny z okładki Time
Ewakuacja z Irpienia była jednym z najbardziej dramatycznych wydarzeń pierwszych miesięcy wojny na pełną skalę. Sąsiednia Bucza była już okupowana przez Rosjan. Z Irpienia uciekał, kto mógł — rodziny z dziećmi, starsi ludzie.
Nie wierzyłam w wielką wojnę
Wśród nich była Julia Pawluk, jej mąż i sześciomiesięczna córka Emma.
— To był najbardziej przerażający moment w moim życiu. Byłam zrozpaczona, niemal w histerii — wyznaje w rozmowie z Sestry.eu
To zdjęcie zrobił ukraiński fotograf Maksym Dondiuk w Irpieniu, w obwodzie kijowskim, 5 marca 2022 r.
Julia przyznaje, że nie wierzyła w ostrzeżenia tych, którzy spodziewali się wielkiej wojny.
— Wszyscy mamy wspomnienia z ostatnich dni przed wojną. Pamiętam, jak wieczorem 23 lutego spacerowałam z Ołehem, moim mężem, i dzieckiem po jednym z parków Irpienia. Rozmawialiśmy o wiadomościach — wspomina Julia.
— Informacje o zbliżającej się wojnie wydawały nam się kolejną mistyfikacją, próbą przestraszenia ludzi. Jak mogło dojść do wojny w XXI wieku, i to w Kijowie? Nie wierzyliśmy w to i nawet nie myśleliśmy o pakowaniu walizek.
Eksplozje usłyszałam o 4 nad ranem. Obudziłam męża. Wszedł na sociale, ale nie znalazł żadnych informacji. Postanowiliśmy wrócić do spania i wtedy usłyszeliśmy kolejną eksplozję — prawdopodobnie w Hostomlu. Potem zobaczyliśmy wiadomość, że Putin ogłosił operację specjalną.
Mój teść, w przeciwieństwie do nas, przygotowywał się do wojny: robił zapasy żywności i w weekendy jeździł na poligon. Ale kiedy zadzwoniliśmy do niego – teściowie mieszkają w centrum Irpienia w swoim domu, a w tym czasie nie było tam słychać żadnych eksplozji — i powiedzieliśmy mu, że wybuchła wojna, to nawet on nie uwierzył... Od razu wyruszył na front, nawet nie czekając na nas. Mój mąż, Emma i ja przenieśliśmy się do teściów jeszcze tego samego dnia. W domu było bezpieczniej niż w bloku na 10. piętrze.
Nie myśleliśmy wtedy o wyjeździe. Mieliśmy nadzieję, że walki nie potrwają długo, że ktoś przerwie ten horror. Zresztą nie mieliśmy do kogo pojechać: wszyscy nasi krewni i przyjaciele mieszkali w obwodzie kijowskim.
Strach przed nocą
W domu rodziców Ołeha nie było schronu, tylko mała piwnica. Wydawała się jeszcze mniej bezpieczna niż dom, bo pełno w niej było konserw, słoików, szkła... Byliśmy w jednym z pomieszczeń. Mój mąż mówi, że do dziś pamięta każdy dźwięk „gradu” [samobieżna wyrzutnia rakietowa „Grad” — red.], każdą przelatującą rakietę. W mojej pamięci obrazy się zamazały. Starałam się skupić na Emmie, w ten sposób chroniłam się przed strasznymi myślami. Bardzo bałam się nocy. W tamtych czasach wszyscy szczelnie zamykali okna i gasili światła. Na lokalnych czatach pojawiały się informacje o grupach dywersyjnych. Ktoś napisał, że w Irpieniu zauważono czołgi wroga ze specjalnymi oznaczeniami. To byli Czeczeni.
W Irpieniu wiele domów straciło prąd i wodę już w pierwszych dniach wojny. My wciąż mieliśmy to wszystko, ale niekończące się odgłosy eksplozji doprowadzały nas do szału. Na ewakuację zdecydowaliśmy się 4 marca, gdy nad naszym domem przeleciał helikopter i zrzucił bomby.
Upadłam na podłogę z Emmą w ramionach i myślałam, że to koniec
Stało się dla nas jasne, że będzie tylko gorzej. Następnego dnia wsadziliśmy Emmę do wózka i poszliśmy do cerkwii, gdzie zbierali ludzi do ewakuacji.
5 marca był pierwszym dniem od dawna, kiedy wyszłam na zewnątrz. Byłam zszokowana tym, co zobaczyłam. Eksplozje były jeszcze głośniejsze, jeszcze bliższe. Ulicami jeździły pojazdy wojskowe, miasto było spowite czarnym dymem. Czarny dym był wszędzie. To było jak otrzeźwienie. Dlaczego tak długo nie wyjeżdżaliśmy? Na co liczyliśmy?
Przystanek w Romaniwce
Lokalni mieszkańcy i wolontariusze zabierali ludzi z cerkwi samochodami i zawozili ich do zniszczonego mostu w Romaniwce. Przechodzili przez rzekę prowizorycznym pomostem z desek i palet, potem autobus zawoził ich do Kijowa. Długo staliśmy w tej cerkwii, bo nie chciałam wsiadać do samochodu bez męża. Ale nie chcieli go zabrać: były tylko miejsca dla kobiet i dzieci. Miałam nadzieję, że w końcu zabiorą nas wszystkich, ale nie ustąpili. Ołeh wsadził nas więc do samochodu, a sam wyruszył w drogę pieszo — ulicami, na których już toczyły się walki, a potem przez las. Straciłam z nim kontakt. Płakałam, moja wyobraźnia rysowała straszne obrazy. Tuliłam Emmę do piersi, modląc się, żeby dał jakiś znak życia.
W Romaniwce chciałam na niego poczekać, ale żołnierze przenieśli nas na drugą stronę rzeki. Pamiętam, że obok kładki w wodzie był samochód, przewrócony kołami do góry. Najpewniej spadł z mostu. Musieli w nim zginąć ludzie.
Emma chciała spać, lecz z powodu wybuchów i tego wszystkiego, co się działo, wciąż się budziła i płakała. By ją uspokoić, karmiłam ją piersią na przystanku autobusowym w pobliżu zniszczonego mostu. Następnego dnia Rosjanie zastrzelili ludzi, którzy stali na tym przystanku.
Żołnierze i przechodzący cywile namawiali mnie, bym wsiadła do jednego z autobusów wożących ludzi do Kijowa.
Ale ja nie chciałam się oddalać od Ołeha. Po raz kolejny wybierałam jego numer, szlochając, i wtedy podszedł do mnie żołnierz. — Pozwól mi potrzymać dziecko — powiedział
W jego ramionach Emma zaczęła się uspokajać. To właśnie wtedy zrobiono to zdjęcie, choć ja nie zauważyłam żadnych fotoreporterów. Byłam bardzo wdzięczna temu żołnierzowi. Pojawił się najgorszym dla mnie momencie.
Ołeh w końcu odebrał. Okazało się, że trafił pod ostrzał. Kilka pocisków przeleciało tuż nad jego głową, cudem wyszedł z tego bez szwanku. Gdy rozmawiali, był już w pobliżu zniszczonego mostu.
Karmienie piersią uratowało nas obie
W całym tym zamieszaniu nawet nie zapytałam tego żołnierza, jak ma na imię. Zdążyłam mu tylko podziękować — i wsiedliśmy z Emmą i Ołehem do autobusu ewakuacyjnego do Kijowa, a tam — do pociągu do Równego. Pociąg był przeładowany do granic, myślę, że w naszym wagonie było kilkaset osób. Bałam się, że będę musiała stać, ale ktoś się posunął i zrobił mi miejsce. Przez osiem godzin podróży nie mogłam się nawet obrócić, a co dopiero wstać. Zmiana pieluch nie wchodziła w grę, ale najważniejsze było to, że Emma nie była głodna — karmienie piersią znów nas uratowało. Gdy tylko Emma się budziła, natychmiast zaczynałam ją karmić, a ona zasypiała. To pomogło nam przetrwać podróż.
Ale to była też terapia dla mnie. Czułam jej ciepło, patrzyłam na nią i uspokajałam się. Karmię ją nadal, choć ma już dwa i pół roku. To ważne dla nas obu.
Później w ramach specjalnego projektu UNICEF Julia publicznie mówiła o znaczeniu karmienia piersią podczas wojny.
— To było w Równem, dokąd ewakuowano nas na trzy miesiące — wyjaśnia Julia.
— Wiadomości na czatach od matek, które nie mogły znaleźć w pustych sklepach odpowiedniego mleka dla swoich dzieci, rozdzierały serce.
Cześć, tu Wład
— Dzięki przyjacielowi udało nam się w Równem znaleźć mieszkanie — mówi Julia.
— Kiedy tam byliśmy, przyjaciele wysłali mi zdjęcie okładki magazynu „Time”. Byłam w szoku. Ludzie szybko znaleźli mnie w mediach społecznościowych, zaczęły do mnie pisać kobiety z całego świata. Setki wiadomości, słowa wsparcia. Wśród nich była wiadomość od mężczyzny o imieniu Wład: „Cześć. Cieszę się, że nic Ci nie jest. Co u Emmy?”
To był ten żołnierz, który pomógł nam podczas ewakuacji. On również był w szoku, gdy zobaczył siebie na okładce „Time’a”. Miał wtedy zaledwie 19 lat. Jego matka i dwie młodsze siostry mieszkają w obwodzie rówieńskim. Odwiedziliśmy je. Wład ma wspaniałą rodzinę. To było bardzo wzruszające, gdy jego mama trzymała Emmę w ramionach — tak jak Wład na tym zdjęciu. Później spotkaliśmy się także z Władem, ale było to bardzo krótkie spotkanie. Obiecaliśmy sobie, że nagadamy się po zwycięstwie. Teraz ciągle do siebie piszemy. Często pyta o Emmę. Cały czas jest na froncie.
Julia, Ołeh i Emma wrócili do Irpienia w czerwcu 2022 roku.
— Chociaż wojna wciąż trwa, bardzo chciałam wrócić. To mój dom, moje rodzinne miasto, gdzie każda ulica jest mi bliska — mówi Julia.
— To bardzo bolesne widzieć straszne konsekwencje wojny. Irpień jest szybko odbudowywany, ale z naszego okna wciąż widać spalone domy i zniszczenia. Nasze mieszkanie przetrwało, choć dach bloku po ostrzale się zapadł. W parku, gdzie spacerujemy z córką, widać ślady po pociskach.
Nie ugrzęznąć w złych myślach
Dobrze, że kiedy zaczęła się wojna, Emma jeszcze nic nie rozumiała. Choć oczywiście konsekwencje są: córka boi się głośnych dźwięków — czy to wiertarki sąsiada, czy choćby miksera. Na alarmy przeciwlotnicze spokojnie staramy się reagować ze spokojem, by się nie bała. Kiedy słyszy dźwięk syren, wskazuje na okno i mówi: – Alarm. Ale nie kojarzy tego jeszcze z niczym strasznym.
Rzadko schodzimy do schronu. Najbliższy, jaki mamy, to piwnica, a przebywanie w niej z dzieckiem jest bardzo trudne. Regularnie słyszymy obronę przeciwlotniczą... Najnowsze wiadomości nie napawają optymizmem, ale staram się nie grzęznąć w złych myślach, bo mogłabym zwariować. Przyzwyczaiłam się powtarzać sobie, że jeśli nie mogę zmienić okoliczności, to muszę się do nich dostosować.
To właśnie staram się robić. Tęsknię za Julią sprzed 24 lutego 2022. Spokojną, beztroską dziewczyną, która cieszyła się życiem. Obawiam się, że nawet gdy wojna się skończy, ten beztroski duch nie powróci. Bo już nigdy nie będzie tak samo.
Mnie tu ratowano rok temu, a teraz ratują moją przyjaciółkę
Ukraińcy na Bloor Street
Piątek. Wychodzę z metra na Bloor Street, szczególne miejsce dla każdego Ukraińca mieszkającego w Toronto.
Historyczna część długiej ulicy rozciąga się z zachodu na wschód: to ukraińska dzielnica, a pierwsze domy zbudowano tu ponad sto lat temu. Ukraińscy przedsiębiorcy bardzo lubią to miejsce: sklepy, salony piękności, apteki, kawiarnie serwujące serniki "po naszemu" — wszystko dla tych, którzy tęsknią za swoją ojczyzną.
Ale teraz nie chodzi tylko o biznes. Już drugi rok dzielnica Bloor West Village jest miejscem spotkań przybyszek z Ukrainy: kobiet w połogu i matek z dziećmi.
Jest wczesny ranek. Spotykam moją sąsiadkę Irinę w Bloor West. Nasze młodsze dzieci chodzą do tego samego przedszkola, a starsze do ukraińskiej szkoły. Iryna i jej rodzina przeprowadzili się do Toronto kilka miesięcy temu. Początkowo wyjechali z Ukrainy do Izraela i tam zaczęli stawać na nogi, ale z powodu ciągłego poczucia zagrożenia zaczęli szukać kolejnego schronienia. To sprawia, że myślę, że Ukraińcy mają teraz kolejną supermoc: zdolność przewidywania wojny. Przed inwazją na pełną skalę Ira była dyrektorem dziecięcego studia artystycznego w Kijowie, a w Toronto nauczyła się nowego zawodu - manikiurzystki.
Jesteśmy w drodze do Ukraińsko-Kanadyjskiej Służby Społecznej, organizacji pozarządowej, która zapewnia doradztwo i usługi ukraińskim migrantom przymusowym i innym wrażliwym grupom. Organizują różne seminaria, kursy językowe i powiesili tablicę ogłoszeń, na której można znaleźć anonse o zakwaterowaniu, kucharzach, niani, informacje o wydarzeniach społecznych itp.
Ale my mamy inny plan. Mijając ludzi w holu żywo dyskutujących o ofertach pracy, schodzimy po schodach do piwnicy i znajdujemy się w przestrzeni Ukraińskich Mam w Toronto, to projekt Bocian.
To miejsce jest prawdziwym kołem ratunkowym dla nowo przybyłych kobiet z Ukrainy. Mnie tu ratowano rok temu, a teraz ratują moją nową przyjaciółkę Irynę. Można stąd między innymi zabrać potrzebne ubrania, rzeczy czy zabawki dla dzieci. Za darmo, bez rejestracji, bez kolejek i bez poczucia upokorzenia.
Siostrzeństwo
Pomieszczenie jest niewielkie, ale każdy centymetr przestrzeni zajmują ważne rzeczy. Na stołach stoją pudła z ubrankami, oznaczone wszędzie jako "chłopcy", "dziewczynki 0-3 miesiące", "3-6 miesięcy", "6-12 miesięcy", "5 lat" itd.
Pod stołami foteliki samochodowe, chodziki, wanienki i zabawki. Osobne półki zajmują dziecięce buciki. Wokół krąży wiele kobiet, niektóre sortują torby z rzeczami, które właśnie ktoś przyniósł. "Musimy posortować wszystko tak szybko, jak to możliwe, ponieważ spodziewamy się nowych przybyszów w ciągu najbliższych kilku dni" - wyjaśnia Anna, stara znajoma.
Projekt ma swoich fanów. Na przykład jeden mężczyzna nieustannie zbiera różne dziecięce rzeczy z ulic, które ludzie zostawiają przed swoimi domami i przynosi je do spiżarni. Pomagają wszyscy, zarówno Ukraińcy, jak i ludzie innych narodowości. "Od dawna nikogo o nic nie prosimy, a paczki wciąż przychodzą. Kiedy przeprowadziłam się do Toronto z Buka, gdy byłam w ciąży, tutaj, w Bocianie, znalazłam przydatne kontakty, porady i wszystko, czego potrzebowałam dla mojego nienarodzonego dziecka. I przyjaciół z całej Ukrainy. Dzielimy się swoimi historiami, rozmawiamy o dzieciach, przedszkolach, problemach osobistych i trudnościach w znalezieniu pracy. Mój Bocian to wyjątkowa przestrzeń, miejsce siły, gdzie kobiety inspirują kobiety, gdzie panuje siostrzeństwo. Gdzie czujemy wdzięczność i potrzebę zrobienia czegoś dla innych.
Podchodzę do dziewczyny z Charkowa, ma na imię Valeria. Sortuje dziecięce czapki do pudełek: zimowe do jednego, wiosenne do drugiego.
"Wyjechałam do Kanady, gdy byłam w 36 tygodniu ciąży, z mamą i najstarszym dzieckiem. Izyum, gdzie mieszkaliśmy, było już pod okupacją.
W dniu, w którym nasz samolot wylądował w Toronto, mój ojciec zginął na froncie. Brał udział w walkach o Izium. Nie mógł się doczekać dnia, w którym miasto zostanie wyzwolone. I dnia, w którym po raz drugi zostanie dziadkiem
Urodziłam w żałobie po nim na początku lipca 2022 roku.
Świętowaliśmy jego urodziny i stypę w tym samym czasie. A potem dowiedziałam się o śmierci ponad setki moich przyjaciół. Wydawało mi się, że moje serce się zatrzymało" — mówi.
Valeria rozmawia ze mną, sortując kapelusze i doradzając innym kobietom, które przyszły wybrać ubrania. Dziś jest wolontariuszką w Bocianie, a jej dzieci uczęszczają do przedszkola.
— Wolontariat w Bocianie to najlepsza terapia, ratuje mnie przed złymi myślami. Pamiętam, jak uciekaliśmy spod ostrzału: była zima, a ja w plecaku miałam tylko pieluszki dla mojego nienarodzonego dziecka. Bałam się, że w czasie wojny nie będę mogła ich nigdzie kupić. A potem okazało się, że moja najstarsza córka w ogóle nie ma ubrań, wyobrażasz sobie, jak się beształam za te pieluchy! Oczywiście nie zabrałam ich do Kanady. Na szczęście było wszystko, czego potrzebowałam zarówno dla starszej, jak i dla malucha. A teraz przywożę tu wszystkie rzeczy, z których wyrastają moje dzieci. Kanadyjczycy zazwyczaj wystawiają rzeczy, których nie potrzebują, na ulicę przed swoimi domami lub w Internecie. Jest wiele grup online, które wymieniają się rzeczami, od ubrań po meble — wyjaśnia Valeria i biegnie komuś pomóc. A ja idę na kawę z jedną z założycielek stowarzyszenia ukraińskich mam w Toronto.
Ukraińskie mamy w Toronto i nie tylko
Anna mieszka w Toronto od 20 lat i wraz z mężem wychowuje syna, który urodził się tutaj i teraz z dumą nazywa siebie "kanadyjską Ukrainką". Ukraińskie Mamy w Toronto to społeczność stworzona przez ukraińskie matki i kobiety w Toronto w 2015 roku, rok po tymczasowej okupacji Krymu. Od tego czasu grupa działa w różnych obszarach, w tym:
- Zapewnianie emocjonalnego i społecznego wsparcia kobietom podczas ich adaptacji w nowym kraju;
- Rozwiązywanie problemów domowych, wspólne radzenie sobie z codziennymi trudnościami;
- Pomoc w znalezieniu pracy i rozwijanie możliwości dla ukraińskich kobiet w Kanadzie;
- Wsparcie macierzyńskie i inne aspekty mające na celu rozwój społeczności.
Później na bazie społeczności powstał projekt Bocian. Anna Heichuk, Julia Merkulova i Tanya Maksymenko poświęcają swój czas, aby pomóc imigrantką z Ukrainy w przesiedleniu, adaptacji i poszukiwaniu pracy, a w razie potrzeby towarzyszą kobietom w szpitalach i podczas porodu.
Od momentu założenia Ukraińskich Mam w Toronto do rozpoczęcia inwazji na Ukrainę na pełną skalę, grupa liczyła około 4000 kobiet. Dziś to prawie 14 tysięcy kobiet
— W pierwszym miesiącu wielkiej wojny kobiety w ciąży z Ukrainy zaczęły do nas masowo przyjeżdżać, chcąc rodzić bezpiecznie. W tamtych czasach nie było CUAET (specjalny program wprowadzony przez rząd Kanady dla obywateli Ukrainy z powodu inwazji Rosji na pełną skalę — red.), co oznaczało, że nie mogły uzyskać ubezpieczenia zdrowotnego, które pozwoliłoby im rodzić za darmo. Chcieliśmy pomóc. Nasza przyjaciółka, Ukrainka, pracuje w szpitalu Mt. Sinai w Toronto, gdzie znajduje się oddział położniczy. Porozmawiała z dyrekcją i szpital zgodził się przyjąć rodzące Ukrainki - wspomina Anna. — Tak urodził się Bocian.
Na zewnątrz pada deszcz, a kawiarnia, w której z nią siedzimy, ma duże panoramiczne okna. Rozgrzewamy się gorącą kawą, ciesząc się chwilą. Rozmowa toczy się powoli.
— Myślałyśmy, że Bocian będzie małym projektem wsparcia, że będziemy zbierać dziewczyny raz w miesiącu, konsultować się, dzielić doświadczeniami itp. Okazało się jednak, że potrzebowałyśmy pomocy na co dzień. Kobiety często przychodziły do nas w ostatnich miesiącach ciąży, nie znając angielskiego i nie rozumiejąc, jak działa system medyczny w Kanadzie. Musiały się zarejestrować, przejść wszystkie badania, urodzić, a po porodzie mówiono im: "Musisz pokazać swoje dziecko pediatrze trzeciego dnia". A gdzie znaleźć pediatrę? Więc pomagamy im sobie z tym wszystkim poradzić".
Od czasu do czasu naszą rozmowę przerywają liczne telefony: "tu konsultant ds. migracji", "tu ze szpitala położniczego", "tu kobieta, której mąż jest oprawcą, musimy ją przenieść do schroniska". Anna ma dobre doświadczenie w zarządzaniu: w swojej głównej pracy na uniwersytecie koordynuje wizyty międzynarodowych delegacji i organizuje wydarzenia. Jak sama przyznaje, te umiejętności bardzo pomagają jej w pracy wolontariackiej.
Tutaj stworzyłam i pielęgnuję moją Ukrainę. Pomagam konkretnym ludziom i czuję, że w ten sposób pomagam sobie, co ułatwia mi okiełznanie wewnętrznego niepokoju
— Grupa Ukraińskich Mam w Toronto to platforma, na której ludzie uczą się również tolerancji. Często widzę posty w mediach społecznościowych krytykujące przymusowe imigrantki za chodzenie do fryzjera i robienie sobie paznokci. Ja uważam wręcz przeciwnie: to dobrze, że to robią. Dla niektórych kobiet dbanie o swój wygląd jest być może sposobem na złapanie życiowej równowagi. To kobiecość, którą chcą w sobie zachować pomimo wszystkiego, co dzieje się wokół nich. Nasze kobiety i dzieci za granicą są jak kiełki walczące o przetrwanie, kiełkujące między kamieniami — mówi Anna.
Dodaje, że w społeczności kobiet w Kanadzie często używa się słowa "siostrzeństwo".
W Kanadzie Anna nauczyła się prosić o pomoc. Nieukrywanie swojej wrażliwości nie jest słabością, ale siłą. Tego właśnie uczy inne kobiety szukające schronienia przed wojną na Ukrainie.
Ukrainka to silna kobieta. A razem stanowią siłę, której nie można pokonać.
"Nie jesteśmy sami, bo jesteśmy razem". Historia Andżeliki i jej pięciorga dzieci
W pociąg ewakuacyjnym ludzie byli ściśnięci jak śledzie w beczce. Najstarszy syn Andżeliki, Dawid, został w przedsionku przez całą noc. "Teraz już wiem, dlaczego tak długo trzymano nas na placu defilad — uśmiecha się do siebie ten 15-letni uczeń Korpusu Kadetów w Sumach. - Ale jak się to wszystko teraz przydaje!". Przez pewien czas Dawid będzie musiał być najstarszym mężczyzną w swojej licznej rodzinie. Bo jego ojciec Witalij Kowtun, choć ma pięcioro dzieci, poszedł na wojnę bronić swojej ojczyzny.
Andżelika nie płakała. Miała ważniejsze rzeczy do zrobienia i zadania do wykonania. "David sobie poradzi — pomyślała - jest dorosły i niezależny. Ale co z maluchami?".
Dwuletnia Ksenia objęła mamę swoimi małymi rączkami i nie puściła jej aż do końca podróży. Chłopcy, 9-letni Grigorij i 8-letni Witalij, zostali umieszczeni na górnych półkach, obok dziewczynek, towarzyszek podróży. 13-letnia Ewa siedziała naprzeciwko i była gotowa wesprzeć matkę, gdyby ta potrzebowała pobawić się z młodszą siostrą. Andżelika cieszyła się, że ma taką pomocniczkę. Podróżowali donikąd, bez celu. Na ostatnim przystanku, w Chmielnickim, przesiedli się do pociągu do Lwowa.
Od miłości do nienawiści
20 lutego 2022 roku Andżelika nie mogła znaleźć sobie miejsca. Miała złe przeczucie i dręczyła męża pytaniami: "Co zrobimy z dziećmi, jeśli wybuchnie wielka wojna?". Witalij był zirytowany. Przekonywał ją, że to się nigdy nie stanie, nie wierzył w najgorsze. A może po prostu chciał uspokoić żonę?
"Mój mąż pochodzi z Makijiwki - mówi Andżelika. — Ja dorastałam w Łubniach, ale urodziłam się w Doniecku. Tam zatrzymali się nasi przyjaciele i dawna rodzina mojego ojca. Widziałam, jak bardzo rośnie nienawiść miejscowych do Ukrainy.
Wnuczka byłej żony mojego ojca zadzwoniła ze słowami: "Dziadku, nienawidzę Ukrainy"
Była pływaczką synchroniczną, podróżowała po całej Ukrainie. A kiedy powstała tzw. Doniecka Republika Ludowa, basen opustoszał, jak wszystko wokół, więc musiała siedzieć w domu. Ojciec próbował jej tłumaczyć, że za czasów Ukrainy można było podróżować, ale teraz już nie. I że jej matka miała własny biznes, namiot handlowy, ale teraz już go nie ma. Jednak dziewczynka nie chciała go słuchać, znienawidziła Ukrainę".
O Rosjanach — zombie Andżelika nie dowiedziała się z artykułów w gazetach. Brat jej męża mieszkał w Rosji i podczas każdej rozmowy telefonicznej przekazywał im putinowską propagandę. Nie było sensu im niczego wyjaśniać. Ale kiedy zaczęło się bombardowanie Kijowa, Andżelika wysłała film, który nakręciła jej siostra. Miała słabe nogi i nie mogła zejść do piwnicy, więc na własne oczy widziała bombardowanie sąsiedniego domu. Jak zaczarowana filmowała to, co widziała... Film trafił do Andżeliki, a potem do jej przyjaciół i krewnych po drugiej stronie granicy... Początkowo była cisza. A potem tylko jedno zdanie: "Nic nie mów. Rosja nie bombarduje Kijowa!"
Ratowanie kadeta Dawida
Anżelika zdała sobie sprawę, że nie ma już krewnych po drugiej stronie granicy. Ale tutaj miała dużą rodzinę, którą trzeba ratować. Przede wszystkim Dawida, który jest teraz pod granicą, praktycznie w środku piekła, w swoim liceum wojskowym w Sumach.
"Poranek 24 lutego 2022 roku zapamiętałam jako jak koszmar - wspomina Andżelika. — Moja najmłodsza córka nie spała dobrze, więc wzięłam ją do mojego łóżka; Witalij musiał spędzić noc w pokoju dziecięcym. Wczesnym rankiem nagle wszedł do sypialni: 'Andżela, wojna się zaczęła!' Po nieprzespanej nocy nie mogłam zrozumieć, czy to jeszcze sen, czy już rzeczywistość. I wtedy zadzwonił telefon z korpusu kadetów. Powiedzieli, że kolumny rosyjskich wojsk przejeżdżają obok centrum regionalnego i że drogi wyjazdowe z Sum są zablokowane. Trzeba było ratować uczniów, więc liceum postanowiło pozwolić im wrócić do domu".
Co robić? Jak ściągnąć Dawida z Sum do Łubniów? Kowtunowie mieli w Sumach znajomego. Od niego dowiedzieli się, że autobusy przestały kursować - z miasta mogły wyjeżdżać już tylko prywatne samochody. Znajomy pracował jako dyspozytor taksówek i opowiadał o przypadkach kobiet, które przyjechały do Sum w podróż służbową i nie mogły wrócić autobusem do Kijowa i innych miast pod rosyjskim ostrzałem. Andżelika ciągle się martwiła. Na szczęście dowództwo szkoły robiło wszystko, aby uratować swoich uczniów.
Dowódcy zwołali nastolatków i kazali im przebrać się w cywilne ubrania. Zwracali uwagę na najdrobniejsze szczegóły, które mogłyby zdradzić kadetów, gdyby wpadli w ręce Rosjan. Bo np. ich bielizna była taka, jaką mieli też w straży granicznej.
"Pewna matka przyjechała po syna z Połtawy. Powiedziała, że zapakuje też innych chłopców do swojego samochodu i ich wywiezie - wspomina Andżelika. Samochodem pełnym chłopców przyjechała do miasta Choroł [w obwodzie połtawskim - red.]. Byli ubrani w dresy, na zewnątrz było zimno. Rodzice odbierali ich w pobliżu stacji benzynowej; zebrał się tam prawdziwy tłum. To był pierwszy szok i sprawdzian dla naszej rodziny".
Wojenne wyzwania
Po przybyciu najstarszego syna Witalij poszedł do terytorialnego centrum rekrutacyjnego i zaciągnął się do obrony terytorialnej. Sytuacja była dramatyczna. Rosjanie pędzili w kierunku Kijowa, a ludzie w Łubniach przygotowywali się do obrony miasta, choć nie było broni. Mimo to mężczyźni organizowali się w oddziały i sami robili koktajle Mołotowa. Ale Witalij zwątpił w sens pozostania w obronie terytorialnej. Miał kwalifikacje wojskowe wymagane przez armię, więc poprosił o przeniesienie do Sił Zbrojnych Ukrainy.
Zaklinał żonę i dzieci, by opuścili Łubnie. To była trudna decyzja, Andżelika bała się jechać sama z piątką dzieci w nieznane. Ale musiała...
Na dworcu kolejowym we Lwowie Andżelika odniosła wrażenie, że cofnęła się w czasie. Wciąż nie mogła uwierzyć, że jeszcze wczoraj miała dużą rodzinę i duży dom w Łubniach, a dziś tego domu już nie ma. "Ale to dobra wiadomość — uśmiechnęła się do siebie — mój największy skarb, moja rodzina, jest ze mną, wszyscy żyją. I dzięki Bogu są zdrowi, więc nie ma czasu na marudzenie, trzeba działać".
Tymczasem Witalij dbał o swoją rodzinę nawet na odległość. U przyjaciela Filipa, z którym pracował na budowie w Polsce, zorganizował schronienie dla bliskich w Sosnowcu.
Przekroczenie granicy nie było łatwe. Po kilkugodzinnym oczekiwaniu w kolejce wrócili do hotelu na zachodnich obrzeżach Lwowa. Andżelika i jej dzieci mogli tam odpocząć i się umyć. Właściciele hotelu kwaterowali uchodźców za darmo, starali się im jakoś pomóc, nakarmić. Jedna z kobiet stała na granicy przez 12 godzin — i wróciła do Lwowa wyczerpana. Kiedy zobaczyła Andżelikę, powiedziała: "Nawet nie myśl o podróży z malutkim dzieckiem i staniu na granicy przez noc. Dziecko zmarznie i zachoruje".
Na szczęście polscy wolontariusze zauważyli jej rodzinę. Dwoma furgonami przywieźli do hotelu pomoc humanitarną. Do drugiego z nich polski kierowca, Michał, zapakował całą rodzinę Kowtunów.
Wyszukał gdzieś stare koce, jakiś stary fotelik, wrzucił to wszystko do bagażnika i kazał starszym dzieciom wsiąść do samochodu
Andżelika i mała Ksenia jechały taksówką, busy poruszały się tzw. zielonym korytarzem. Michał odebrał paszporty i sam załatwił formalności z pogranicznikami, dzieci spały zawinięte w koce. Przekroczyli granicę w godzinę. W Przemyślu, niedaleko miejsca zbiórki, Michał musiał ich zostawić - miał kolejny kurs do Ukrainy. Na odchodnym powiedział do Andżeliki: "Jeśli nie zdążysz stąd wyjechać przed moim powrotem, przyjadę rano i zabiorę cię do Sosnowca".
W ciągu dnia odjeżdżał tylko jeden autobus do Katowic — Kowtunowie już się w nim nie zmieścili. I tak Michał uratował ich po raz drugi. "W czasie tej krótkiej podróży tak się zaprzyjaźniliśmy - wspomina Andżelika — że w domu w Sosnowcu zalaliśmy się łzami i długo przytulaliśmy. Od tamtej pory nie straciliśmy kontaktu. Michał dzwonił kilka razy, oferując nawet pomoc w załatwieniu mieszkania".
Nowe życie w Sosnowcu różniło się od tego, do czego Andżelika przywykła w Łubniach. Jednak adaptacja przebiegła gładko, bo Filip, właściciel trzypokojowego mieszkania, Filip, był gościnny i wrażliwy. Dawid zdalnie kontynuował naukę w Korpusie Kadetów. Miesiąc później Ewa, Hryć i Witalij rozpoczęli naukę w szkole w Polsce, gdzie otrzymali niesamowite wsparcie. Andżelika ze wzruszeniem wspomina nauczycieli, rodziców i sąsiadów, którzy zapewnili im wszystko, czego potrzebowali: "Kupili Kseni pieluchy na cały rok - uśmiecha się - a także poduszki i koce. Po kilku dniach Filip nie mógł już swobodnie chodzić po korytarzu, bo całe przejście było zastawione paczkami z pomocą. Szkoła dała nam wszystko, czego dzieci potrzebowały do nauki, nawet nowe ubrania i buty".
Jednak Witalij coraz rzadziej się odzywał. Był w pobliżu miasta Łozowa, gdzie toczyły się zacięte walki.
"Piszę SMS-a do Witalija z prośbą, by mi chociaż napisał, że wszystko jest w porządku - wspomina Andżelika. — Niczego więcej nie potrzebuję. Kładę dzieci spać i znów biorę do ręki telefon... Witalij do tej pory miał szczęście. Kilka razy mógł zginąć podczas ostrzału w Kijowie, a potem pod Charkowem. Jego towarzysze umierali, ale on jakby urodził się w czepku."
Długo nie odpowiadał, aż w końcu napisał: "Zadzwonię do ciebie teraz, podnieś słuchawkę, tylko nie krzycz". Okazało się, że został ranny i przebywa w szpitalu.
Znowu razem
Od tego czasu kontaktował się częściej, ale nadal nie było spokoju, bo Rosjanie ostrzeliwali również szpitale. Uniknął ryzyka, bo nigdy nie lekceważył alarmów i zawsze schodził do schronu.
Andżelika wyprosiła, by napisał rezygnację ze służby. Już nie miała siły. W pośpiechu przyjechał do swojej rodziny, nie dbając o status kombatanta i nie przechodząc badań lekarskich, które miały potwierdzić, że jest niepełnosprawny. Nareszcie byli razem.
Filip pomógł im znaleźć osobne mieszkanie. Witalij poszedł do pracy na budowie, Anżelika została sprzątaczką. Dla byłej bizneswoman, właścicielki kawiarni, był to trudny krok. Ale musieli płacić czynsz, mieli dzieci, ich ojciec wymagał leczenia po tym, jak został ranny. A Dawid rozpoczął płatną naukę w technikum.
"Napisałam na Facebooku w jednej z lokalnych grup, że szukam pracy na 4-5 godzin, bo mam małe dziecko - mówi Andżelika. — Zapytali mnie, czy chcę sprzątać. Tak poznałam Ukrainkę, która mieszka w Polsce od sześciu lat. W Ukrainie miałam inne życie, musiałam się ogarnąć. Moja nowa szefowa jakby wyczuła moje zagubienie i powiedziała: "Nie bój się, dam ci takich klientów, że wszystko będzie dobrze. Nie będziesz czuła się upokorzona". I tak się stało. Właściciele traktowali mnie dobrze, zawsze się witali, częstowali kawą i herbatą. Teraz mam czterech klientów, klucze do ich domów, nasze relacje są oparte na zaufaniu. Po sprzątaniu mieszkań idę sprzątać sale lekcyjne w instytucie. Wszystko jest oficjalne, płacę podatki".
Andżelika sprawia wrażenie samowystarczalnej, pewnej siebie kobiety, która jest w stanie rozwiązać każdy problem. W czym tkwi sekret jej siły?
Rozwiązuj problemy na bieżąco. Lub, jak mówią Polacy, jeden problem naraz. Andżelika radzi skupić się na jednym problemie, a nie na wszystkich naraz, ponieważ takie podejście pomaga osiągać cel bardziej efektywnie niż gdy uwaga jest rozproszona na wiele różnych problemów. Nie należy też zbytnio ekscytować się myśleniem o przyszłych problemach i rysowaniem w głowie obrazów, które jeszcze nie istnieją. Zdecyduję, co stanie się jutro, a dziś myślę o tym, co jest pilne w tej chwili.
Nie jesteśmy sami, bo jesteśmy razem. Andżelika stara się angażować swoje dzieci we wspólne, rodzinne działania i obowiązki. Nigdy nie jest obojętna na osobiste problemy któregokolwiek z najbliższych, uczy ich wzajemnego wspierania się i współdziałania. Bo przyjazna atmosfera w rodzinie pomaga przezwyciężyć trudności.
Ego jest wrogiem, czyli jak pokochać pracę, której wcześniej się nie lubiło. Andżelika mówi, że sprzątanie uwalnia jej umysł od ciężkich myśli. Mając własną kawiarnię, musiała dużo planować i analizować — a tutaj po prostu odpoczywa od odpowiedzialności za firmę. Oczywiście nie widzi siebie jako wiecznie sprzątającej, ale jako "intelektualne wytchnienie" ta praca jest całkiem normalna. W każdym razie to lepsze niż leżenie na kanapie i przeżywanie wiadomości z frontu.
Praca społeczna pomaga przezwyciężyć poczucie winy. Andżelika mówi, że nigdy nie czuła się "zdrajczynią" z powodu opuszczenia ojczyzny w najtrudniejszych czasach. Angażuje się w walkę jako wolontariuszka. Wraz z dziećmi uczestniczy w wiecach poparcia dla Ukrainy, wyplata siatki maskujące, zbiera pomoc i wysyła ją na front. Taka aktywna obywatelska postawa pomaga jej nie "stwardnieć" i daje przekonanie, że nawet na odległość wypełnia swój obywatelski obowiązek wobec Ukrainy.
Nie bałam się jego poparzeń ani tego, że utracił część ciała. Chciałam tylko, żeby żył!
To jest historia o miłości i wierze, która pokonała prawa natury. I o pragnieniu życia żelaznego wojownika.
Telefon od pielęgniarki pogotowia ratunkowego podzielił życie Julii Miziny na "przed" i "po". Rano 17 maja 2022 r. dowiedziała się o ataku rakietowym na ośrodek szkoleniowy Desna w obwodzie czernihowskim, w którym stacjonował wtedy jej mąż Witalij. Zginęło co najmniej 87 ukraińskich żołnierzy (wielu nie odnaleziono). Mąż Julii, Witalij Mizin, porucznik 66 brygady, płonął żywcem, nie tracąc przytomności. Kiedy został wyciągnięty spod gruzów i przywieziony do szpitala, prawa strona jego ciała, nawet niektóre kości, była spalona.
Nikt nie wierzył, że ktoś z takimi poparzeniami może przeżyć. Nikt z wyjątkiem Julii. Z dwumiesięcznym synkiem w ramionach przez całą dobę stała przed szpitalem, potem dyżurowała na oddziale. Towarzyszyła mężowi w pielgrzymkach po szpitalach w całej Ukrainie i za granicą. I Witalij przeżył, po 104 dniach zawieszenia między życiem a śmiercią. Potem przyszła rehabilitacja, nauka korzystania z protezy i kolejny cud: ciąża Julii i narodziny ich trzeciego syna.
104 dni między życiem a śmiercią
- W tamtym momencie nie obchodziło mnie, gdzie mieszkam, gdzie śpię, co jem. Najważniejsze było być z Witalijem - mówi Julia. - Bez względu na to, co mówili mi lekarze, bez względu na to, co pokazywały ich monitory (a sądząc po ich odczytach, mój mąż naprawdę nie miał szans na przeżycie), nigdy nie potrafiłam sobie wyobrazić, że Witalij może umrzeć. Nie bałam się jego oparzeń ani amputacji. Najważniejsze było to, że żył.
Kiedy wybuchła wojna na pełną skalę, Iwan, pierwszy syn Julii i Witalija, Iwan, miał siedem lat, a Julia była w ostatnim miesiącu ciąży. W tym czasie 29-letni Witalij, który wcześniej służył w armii na podstawie kontraktu, otrzymał powołanie do wojska.
- 14 marca urodził się nasz Danyło, a cztery dni później zmobilizowano Witalija - wspomina Julia. - Wielu ludzi ewakuowało się do zachodnich regionów, ale my zostaliśmy w Czerkasach. Gdy byłam na oddziale położniczym, musiałam kilka razy schodzić do piwnicy podczas ataków rakietowych. Stres po trudnym porodzie potęgował strach o męża. Pojechał do centrum szkoleniowego, a ja przeniosłam się z dziećmi do domu mojej matki w obwodzie winnickim.
Dwa miesiące później, rankiem 17 maja, zadzwoniła do mnie pielęgniarka z pogotowia ratunkowego. Nie wiedziałam o ataku rakietowym na jednostkę wojskową Desna. Powiedziała, że mój mąż został zabrany do szpitala. "Co się stało?" - zapytałam. "Jest chory?". "Pocisk uderzył w jednostkę" - usłyszałam. "Pani mąż ma oparzenia 3-4 stopnia".
Szok, otępienie... Pół godziny później był kolejny telefon, od lekarzy - chcieli zweryfikować jego dane. Najpierw został przewieziony do lokalnego szpitala, potem do Kijowa - nie powiedziano mi, gdzie dokładnie. Zostawiłam najstarszego syna z przyjaciółmi i pojechałam do Kijowa z dwumiesięcznym Daniłą i moją matką. Obdzwoniłam wszystkie szpitale z oddziałami oparzeń. Kiedy w końcu znalazłam męża w Kijowskim Centrum Oparzeń, nie pozwolili mi wejść na jego oddział.
Te oparzenia "3-4 stopnia" to nie była ostateczna diagnoza. Już w szpitalu okazało się, że nie ma klasyfikacji odpowiedniej dla oparzeń Witalija. Bo ludzie z tak głębokimi obrażeniami nie przeżywają
60 procent jego ciała było pozbawione skóry. W niektórych miejscach spalone były mięśnie i żebra. Wszystkie narządy wewnętrzne zostały w pewnym stopniu uszkodzone. Kiedy Witalij został przywieziony do centrum oparzeń, personel medyczny bał się przenieść go z noszy na łóżko - myśleli, że prawa strona jego ciała po prostu się rozpadnie. Nawiasem mówiąc, to właśnie stało się z jego ręką: to, co z niej zostało, zostało amputowane... Jak się później dowiedziałem, przewieźli Witalija do centrum oparzeń, by mógł tam umrzeć. Z tego powodu nawet nie amputowano mu od razu poparzonej nogi - nikt nie wierzył, że to coś zmieni.
Błagałam, żeby wpuścili mnie na oddział. Lekarze odmówili: ja, karmiąca matka, nie powinnam tego widzieć. Powiedziałam, że jeśli cokolwiek może pomóc Witalijowi, to moja obecność! Przez następne dwa dni chodziłam pod oknami centrum oparzeń z dzieckiem w ramionach. W nocy zadzwoniłam na oddział i otrzymałam standardową odpowiedź: "Jest bardzo ciężko". Ale o w nocy lekarz niespodziewanie dodał do tego zdania: "Kontakt". Witalij odzyskał przytomność!
Potem w końcu pozwolono mi się z nim zobaczyć. Kiedy weszłam na oddział, zobaczył mnie i zaczął się trząść. Ja też zaczęłam się trząść. Chwyciła jego dłoń i powiedziałam: "Kochanie, tak bardzo cię kocham. Jestem tutaj. Jesteśmy teraz w Kijowie. Nie martw się, jesteśmy tutaj". Nie mógł mi odpowiedzieć - z powodu tracheostomii mógł tylko poruszać ustami. Ale wszystko słyszał i rozumiał. Później powiedział mi, że po naszym krótkim spotkaniu zdał sobie sprawę, że będzie żył. W tym momencie odnieśliśmy pierwsze małe zwycięstwo: jego organizm było już w stanie samodzielnie utrzymać ciśnienie krwi (wcześniej było to możliwe tylko przy pomocy leków).
Pamiętał o mnie i dzieciach. Chciał żyć
O tym, jak Witalijowi udało się przeżyć w jednostce szkoleniowej, gdzie zginęli niemal wszyscy żołnierze, Julia dowiedziała się od męża później. Pamiętał wszystko ze szczegółami.
- W momencie ataku rakietowego w jednostce znajdowało się około 130 osób. Przeżył tylko Witalik i dwie inne osoby - kontynuuje Julia. - Zidentyfikowano 87 ciał, pozostałe zniknęły pod gruzami. W wyniku bezpośredniego uderzenia pocisku zawalił się czteropiętrowy budynek, w którym znajdowały się koszary; Witalik wpadł do piwnicy. Chociaż przysypał go gruz, był przytomny. W miejscu, w którym upadł, znajdowała się kolumna z wyciągiem, więc nadal mógł tam oddychać, choć piwnica szybko wypełniała się dymem. Widział, jak jego towarzysze płoną żywcem. Wciąż słyszy ich krzyki w nocy.
Jednak ogień szybko dosięgnął i jego. W pewnym momencie, nie mogąc znieść strasznego bólu, zaczął prosić Boga o śmierć. I nagle polała się woda - ratownicy znaleźli go i zdołali ugasić pożar. Kiedy zdał sobie sprawę, że ma szansę przeżyć, wziął się w garść i nawet założył sobie opaskę uciskową. Podał ratownikom swoje dane i mój numer telefonu. Mówił mi potem, że tamtej chwili myślał tylko o mnie i dzieciach. Wiedział, jak bardzo go kochamy i bardzo chciał żyć.
Chociaż nie mogłam zbyt często go odwiedzać, byłam w centrum oparzeń codziennie od rana do wieczora. Modliłam się i ściskałam papierowe serce, które dał mi siedem lat temu
Witalik przyniósł mi wtedy pudełko z napisem: "100 powodów, dla których Cię kocham". W środku były serca, a na każdym z nich własnoręcznie napisał wzruszające słowa. Od tamtej pory jedno z tych serc jest zawsze przy mnie.
Nawet najsilniejsze środki nie mogły zagłuszyć tego piekielnego bólu
Korzystałam z każdej okazji, by dostać się na oddział. W tym czasie moja mama była w pobliżu z Danielem - od czasu do czasu biegłam do nich, by nakarmić dziecko. Czasami musiałam karmić syna, siedząc na trawie gdzieś pod krzakiem - dobrze, że na dworze było ciepło. Stworzyłam cały bank mleka matki, który podróżował z nami. Później Witalik został zabrany do Lwowa, a następnie za granicę.
Do Finlandii trafił nie na rehabilitację, ale na intensywną terapię - po kilku miesiącach w ukraińskich szpitalach jego stan nadal był krytyczny. Skóra, którą mu przeszczepiono, nie wszędzie się przyjęła. Rozwinęły się infekcje, których nie mogły wyleczyć żadne antybiotyki. Fińscy lekarze też z początku sobie nie radzili. Witalij przez długi czas walczył z agresywną bakterią, która dosłownie zjadała i przeszczepioną, i jego własną skórę. W końcu zabili tę bakterię za pomocą octu. To był najbardziej bolesny etap leczenia: lekarze nakładali bandaże nasączone octem na części ciała w ogóle pozbawione skóry. Nawet najsilniejsze środki przeciwbólowe nie były w stanie zagłuszyć piekielnego bólu. Witalij tak krzyczał... Bałam się, że jego serce po prostu się zatrzyma. Poza tym w Finlandii lekarze są znacznie bardziej od naszych wstrzemięźliwi w stosowaniu środków przeciwbólowych. Morfiny, która pomagała mojemu mężowi w Ukrainie, w fińskim szpitalu nie podawali.
Ani Julia, ani jej mąż nie wybierali kraju, do którego trafiał na leczenie - była to prerogatywa Ministerstwa Zdrowia Ukrainy. Klinika w Helsinkach zgodziła się przyjąć Witalija na bezpłatne leczenie w ramach specjalnego programu pomocy ukraińskim żołnierzom. Mizinowie przybyli do Helsinek jako ukraińscy uchodźcy, którym przyznano status tymczasowej ochrony.
- W ośrodku dla uchodźców, w którym początkowo zakwaterowano moje dzieci, matkę i mnie, wszyscy (z wyjątkiem Witalija, który był w szpitalu) mieszkaliśmy w jednym, małym pokoju - mówi Julia. - Budynek przypominał akademik, z oddzielnymi pokojami, ale wspólnymi toaletami. Przychodziłam tam tylko na noc, a i to nie zawsze, bo fińskie szpitale mają inne niż ukraińskie podejście do odwiedzin pacjentów przez krewnych: mogłam być z Witalijem tak długo, jak chcieliśmy. Jego stan był poważny przez długi czas. Ale po usunięciu tracheostomii w końcu mogliśmy ze sobą rozmawiać.
Rozmowy zamieniły się w terapię dla nas obojga. Gadaliśmy godzinami...
104. dzień od tragedii był dla nas punktem zwrotnym. Przyszła fińska pielęgniarka i powiedziała nam, że Witalik będzie żył. Trzy i pół miesiąca "stanu krytycznego", amputacji (w rzeczywistości trzeba było amputować całą prawą połowę jego ciała), infekcji i strasznego bólu były już za nim. Udało się nam!
Rozpoczął się kolejny etap leczenia: fizjoterapia, próby nauki siadania i utrzymywania równowagi. I kolejne operacje. Lewe, ocalałe ramię Witalija po złamaniu było nieprawidłowo zespolone, więc nie mogło prawidłowo funkcjonować. Operacja pomogła: wcześniej nie mógł samodzielnie podnieść łyżki do ust, teraz podnosi kilogramowy ciężar!
Często sukces rehabilitacji zależy od nastawienia pacjenta i wsparcia jego rodziny. Ja byłam z nim cały czas. Razem płakaliśmy, śmialiśmy się, żartowaliśmy... Obecność naszych dzieci też pomagała. Kiedy po powrocie do Ukrainy nasz najstarszy syn Iwan po raz pierwszy przyszedł do pokoju Witalija, bałam się, jak zareaguje, gdy zobaczy tatę w takim stanie. Mój syn trzymał się dzielnie, ale w jego oczach pojawiły się łzy... Kiedy Iwan zrozumiał, że nie pozwolimy jego ojcu umrzeć, poczuł się lepiej. A dla Witalija sam uśmiech naszych dzieci jest już terapią.
Mąż ma już protezę nogi. Na razie są z nią pewne pewne problemy - nie trzyma się dobrze i zsuwa, kiedy powietrze dostaje się między nią a kikut. Konsultujemy się z różnymi specjalistami, szukamy rozwiązania. Nawet z taką protezą Witalik może już chodzić, ale trudno jest to robić na zewnątrz - zwłaszcza teraz, gdy w Finlandii jest śnieg po kolana, a temperatura wynosi minus 30.
Prawdziwa kinder niespodzianka
Po wypisaniu ze szpitala w listopadzie 2022 r. Witalij wrócił już nie do ośrodka dla uchodźców, ale do mieszkania - władze znalazły dla rodziny mieszkanie socjalne. W Finlandii takie mieszkania są dostępne dla wielu ukraińskich uchodźców. Ukraińcy zarejestrowani w ramach programu ochrony tymczasowej są również uprawnieni do zasiłku w wysokości 300-400 euro miesięcznie, bezpłatnego zakwaterowania i opieki medycznej.
- Mieszkanie, które znalazły dla nas lokalne władze, było małe, ale doskonale przystosowane dla osoby na wózku inwalidzkim - mówi Julia. - Jeśli chodzi o barierę językową, to oczywiście nie rozumieliśmy ani słowa po fińsku. Ale jeżeli znasz choć w minimalnym stopniu angielski, możesz dogadać się z wieloma Finami. W poważnych sprawach, takich jak wypełnianie dokumentów czy konsultacje lekarska, mamy zapewnionego tłumacza przez telefon.
O tym jak działa system medyczny w Finlandii Julia przekonała się w styczniu 2023 r., gdy okazało się, że jest w ciąży.
- To była prawdziwa niespodzianka dla Witalika i dla mnie - przyznaje Julia. - Intymność powróciła do naszego życia zaledwie kilka miesięcy przed moim zajściem w ciążę. Ale nie spodziewaliśmy się, że tak się stanie. Pamiętam, jak pokazałam Witalikowi wynik testu i przez kilka minut siedzieliśmy w osłupieniu - nasze trzecie dziecko! W Ukrainie trwała wojna, my byliśmy w dalekiej Finlandii, a mój mąż przechodził niezwykle trudną rehabilitację.
To był szok, ale jednocześnie uświadomienie sobie, że to prawdziwe błogosławieństwo od Boga. Nagroda za wszystko, przez co przeszliśmy, i znak, że życie toczy się dalej
Po trudnym drugim porodzie trzeci, w Finlandii, był cudowny. Wszystko tutaj jest zupełnie inne niż w większości państwowych ukraińskich szpitali. Witalik mieszkał ze mną na oddziale. Ani on, ani jego kolega, który przyszedł mnie odwiedzić, nie musieli się przebierać - żadnych fartuchów ani ochraniaczy na buty. Nawet ja, gdybym chciała, mogłabym urodzić w stroju, w którym przyszłam. Personel medyczny nigdy nie zostawił mnie samej podczas skurczów. Poród przebiegł dość szybko i urodziło nam się zdrowe dziecko. Daliśmy mu na imię Maksym.
Tutejsi lekarze nie straszą rodzących kobiet, nie ma diet dla matek karmiących. Zaraz po porodzie można jeść, co się chce: czerwone mięso, truskawki, czekoladę. Mogą przynieść ci kawę. Karmią nie tylko rodzącą kobietę, ale też osobę, która jest z nią na oddziale - w moim przypadku to był mąż. Spędziliśmy w szpitalu tydzień, a po wypisie otrzymaliśmy rachunek na 450 euro. Ta kwota obejmowała wszystko: poród, pobyt w ładnym pokoju, jedzenie, leki, pieluchy i inne rzeczy dla dziecka. To kwota dość przystępna, zwłaszcza biorąc pod uwagę poziom świadczonych usług. Ponieważ ani Witalik, ani ja nie pracujemy, rachunek zapłaciła za nas giełda pracy. Nawiasem mówiąc, gdy nasza rodzina się powiększyła, znaleźliśmy większe mieszkanie.
Wraz z narodzinami trzeciego dziecka nasze życie stało się jeszcze bogatsze i zabawniejsze (śmiech). Jestem wdzięczna mojej mamie, która bardzo nam pomaga. Gdy ja karmię Maksyma, Witalik odrabia lekcje z Iwanem i bawi się z Danielem. Ponadto mój mąż jest teraz zaangażowany we własny biznes - robi bransoletki z paracordu [linka spadochronowa - red.]. Przed wojną to było jego hobby. Po zwolnieniu ze służby kiedyś dla zabawy wziął sznurowadło i próbował coś z niego wyplatać. Zaproponowałam mu, że kupię paracord. Początkowo odmówił, ale i tak go zamówiliśmy. I udało się. To niesamowite, ale Witalik tworzy jeszcze lepsze bransoletki jedną ręką niż te, które robił, gdy był w pełni sprawny. Sprzedaje swoje produkty online do różnych krajów, a zyski przeznacza na potrzeby Sił Zbrojnych Ukrainy. Jest tym bardzo zainspirowany, a ja się cieszę, patrząc na to.
Oczywiście mamy różne momenty. Czasami nie jest łatwo - ze względu na rehabilitację, problemy z protezą itp. Jest też ciężko, gdy się pomyśli, że wojna może trwać jeszcze długo, a my, choć bardzo chcemy wrócić do Ukrainy, nie wiemy, kiedy będziemy mogli to zrobić. Ale staram się być zaradna, bo rozumiem, że od tego zależy stan psychiczny całej rodziny. Witalik jest impulsywny, lecz po 10 latach naszego wspólnego życia już wiem, jak pomóc mu w trudnych chwilach. Wiem, kiedy po prostu podejść i go przytulić, a kiedy lepiej go nie dotykać i poczekać, aż on pierwszy mnie przytuli. On również wie, jak wspierać mnie w trudnych chwilach.
Nie ma ludzi idealnych, ale jeśli kogoś kochasz, akceptujesz go w każdym stanie. To, przez co przeszliśmy, wzmocniło naszą rodzinę i naszą miłość. A kiedy wiesz, co jest naprawdę ważne w życiu, takie rzeczy jak konflikty domowe czy kłótnie o drobiazgi dla ciebie nie istnieją. Dobrze wiem, co jest dla mnie ważne. Witalik jest całym moim życiem.
Dlaczego Ukrainki zamieniają mężów na obcokrajowców
Ołeksandra urodziła się i wychowała w ukraińskojęzycznej rodzinie w Doniecku. Wychowywano ją na osobę z charakterem i zasadami. Przeprowadziła się do Kijowa, ukończyła studia i wyszła za mąż.
- Moja matka mieszkała z ojcem przez całe moje życie. Zostałam wychowana w przekonaniu, że kobieta potrzebuje mężczyzny - mówi.
Teraz, mając 42 lat, Ołeksandra wygląda młodziej, z jej ruchów i wyrazu twarzy bije pewność siebie, przyciąga uwagę żywą energią.
- Bo całe życie robię to, co kocham - śmieje się. A kocha organizację harcerską Plast, dzieci, ludzi w ogóle - i ruch, dużo ruchu.
Wyszła za mąż z miłości. Mąż również pochodził z kręgów patriotycznych. Urodziła dwie córki - upragnione i ukochane. Mieszkali niedaleko Kijowa, we wsi Błystawica w powiecie buczackim.
Szanuję siebie - pożegnałam się z mężem
Mieszkali z mężem przez 15 lat, dopóki, jak mówi Ołeksandra, "nie poszedł na baby i nie zniknął na dobę".
- Wybaczyłam mu raz, ale kiedy przyłapałam go na zdradzie po raz drugi, spakowałam jego rzeczy do worka na śmieci i wyrzuciłam go za drzwi tego samego wieczoru.
Przez całe życie małżeńskie Oleksandra mieszkała w domu teściów. Natychmiast zadzwoniła więc do teściowej i powiedziała jej wprost: "Twój syn mnie zdradza. Wyrzuciłam go z domu. Czy będziesz mnie wspierać?".
Teściowa stanęła po stronie synowej: "To mój dom, możesz tu zostać. Jestem dumna, że moje dziewczynki nauczyły się szanować siebie". Oleksandra żyła dalej, pracowała - musiała, ze względu na dzieci. Ale w środku, jak przyznaje, była kompletnie zniszczona. Początek wielkiej wojny, jak mówi z goryczą, obserwowała "z pierwszego rzędu". Wieś Błystawica znajduje się kilka kilometrów od pasa startowego lotniska w Hostomlu. "Napastnicy machali do nas z helikopterów".
- Mój były mąż - mówi Ołeksandra - kiedy jeszcze nie byliśmy oficjalnie rozwiedzeni, wyjechał na Zakarpacie ze swoją kochanką.
Nawet nie pomyślał, że jego dzieci są pod okupacją, że możemy potrzebować pomocy. Jak można uciekać przed niebezpieczeństwem i zapomnieć o własnych dzieciach?
Nasze dziewczynki są jego kopiami, opiekował się nimi, zabierał je do lekarzy, uczestniczył w ich edukacji. A potem zerwaliśmy, a on ot tak stał się obojętny?
Ołeksandra opuściła okupowane tereny, gdy Rosjanie zaczęli strzelać do cywilów. Do małego samochodu zabrała matkę, dziewczynki, koty i plecak z rzeczami.
- Niczego nie braliśmy - wspomina Oleksandra - bo byłam pewna, że po drodze zostaniemy zastrzeleni. Kilka dni przed naszym wyjazdem na naszej ulicy, przede mną, rozstrzelali samochód z ludźmi. Cudem udało nam się uciec.
Siostra, która była już wtedy w Krakowie, zadzwoniła do Ołeksandry: przyjedź. Po długiej i trudnej podróży wszystkie cztery - ona, córki i matka - znalazły się w Polsce. Tydzień później rozpoczęła pracę w krakowskiej szkole, którą znalazła dzięki swoim znajomym. Znała polski, kiedyś studiowała na Uniwersytecie Lubelskim. Znajomych poznała, bo organizowała imprezy edukacyjne dla dzieci w Ukrainie.
Randki z Polakami kończyły się na temacie Wołynia
Ołena Bondarenko: - Antyukraińska propaganda straszyła Polki takimi kobietami: młoda, wykształcona, piękna, na pewno zabierze ci pracę i ukradnie męża
Ołeksandra: Na szczęście nie spotkałam się z taką postawą. Ale naprawdę wychowano mnie w przekonaniu, że kobieta desperacko potrzebuje mężczyzny. Jestem więc w Krakowie, mieście wielonarodowościowym, otrząsnęłam się trochę ze stresu, mam pracę. I postanowiłam pójść na randkę.
Postawiłam sobie za cel wychodzenie raz w tygodniu, w każdą sobotę. Musiałam rozładować swój mózg. Każdego wieczoru przed pójściem spać zabraniałam sobie czytania wiadomości. Zamiast tego korespondowałam z mężczyznami.
OB: Spotykałaś się z Polakami?
О: Moja pierwsza randka była z Polakiem. Dopiero się poznaliśmy, a on od razu mi powiedział: "Mam piekarnię i zbieram dziewczyny uchodźczynie. Pracują dla mnie, a ja im pomagam". "Jak im pomagasz?" zapytałam: "W gospodarstwie domowym jako mężczyzna i przez usługi seksualne" - odpowiedział.
Na tej zasadzie zamierzał otworzyć swoją trzecią piekarnię. Był maj 2022 r., trwał główny napływ ukraińskich uchodźców do Polski.
Dzięki społecznościom kobiecym wiedziałam, że uchodźczynie regularnie otrzymywały podobne oferty: jesteś w obcym kraju, sama, biedna i nieszczęśliwa, zaspokój moje nietypowe pragnienia seksualne, a ja pomogę ci z pieniędzmi. Ukraińskie kobiety otrzymywały takie oferty na całym świecie, nie tylko w Polsce.
Oczywiście odmówiłam pracy w piekarni.
Moje kolejne spotkanie było również z Polakiem. Zaczęło się niewinnie, od herbaty. A potem jakoś przeszliśmy do tematu Wołynia... I prawie się pozabijaliśmy! Wtedy postanowiłam, że nie będę już chodzić na randki z Polakami (śmiech).
OB: A potem każdej nocy przeglądałeś Tindera?
О: Tak, ponieważ pisali mi, jaka jestem piękna, atrakcyjna, jak bardzo mnie pragną. Potrzebowałam tego.
Czasami spotykałam bardzo interesujących mężczyzn. Na przykład przez długi czas korespondowałem z Hindusem, który cytował mi niektóre ze swoich książek w stylu "Pieśni nad pieśniami"
Nie prosił o spotkanie, po prostu wysłał mi cytaty, a ja je przetłumaczyłam i odpisałam: "Wow, to świetne, daj mi więcej!". Byłam naprawdę rozkojarzona. Przy okazji poprawiłam jednak swój angielski.
Potem wykupiłam subskrypcję na Tinderze - dzięki niej możesz pisać do osoby, która ci się podoba. Szukałam ciekawych mężczyzn do rozmowy. Znalazłam na przykład klasycznego "survivalowca", wcześniej tylko o takich czytałam! Miał działkę w odległej wiosce w Tatrach, żył po swojemu, dostał nawet pozwolenie na broń. Podczas pandemii pracował zdalnie i cieszył się tym. Ale później zrobiło mu się smutno, więc szukał kobiety, która zgodziłaby się zamieszkać z nim w... bunkrze. Długo mnie zapraszał (śmiech).
OB: Jesteś romantyczna?
О: Jestem gotowa zrobić wiele dla romansu, ale nie w bunkrze. Z wampirem było ciekawiej. Pisał o sobie jako o dziecku nocy, wysyłał zdjęcia, na których jego oczy były albo zabarwione na czerwono - soczewki albo w Photoshop. Zgrywałam się: "Och, zawsze marzyłam o tym, żeby stracić dziewictwo z prawdziwym wampirem i razem z nim biegać po dachach, zawsze na ciebie czekałam". Szybko się wkurzył, nie znosił tej gry (śmiech).
Ukraińcy chcieli barszczu i seksu
OB: Szukałaś zabawy czy związku?
О: Na Tinderze szybko zdałam sobie sprawę, że powinnam iść w dwóch kierunkach: szukać związków i nie wykluczać zabawy. Poznałam tak wielu interesujących ludzi! Na przykład Hindusa, który po raz pierwszy w życiu spróbował ze mną mięsa. Dla mnie, mięsożercy z ukraińskimi tradycjami smalcu, to była coś dziwnego.
Szybko jednak odkryłam, że większość obcokrajowców szukających kobiet chce, by ich obsługiwano. Byłam już mężatką i nie widziałam potrzeby, by znowu pakować się w coś takiego. Szukałam związku opartego na partnerstwie: "przyniosę ci mewy do łóżka, a potem ty przyniesiesz mi mewy". Większość mężczyzn, których spotykałam, nie było na to gotowych. W szczególności Ukraińcy.
Europejczycy kamuflowali swoje poszukiwania pokojówki romantyzmem. Ukraińscy mężczyźni mówili na pierwszej randce: "Przyjdę do ciebie na barszcz i seks". Byli to głównie faceci, którzy wyjechali przed wojną i teraz cieszyli się, że przyjechało do nich wiele samotnych kobiet. Liczyli na to, że dostaną nagrodę za samo to, że istnieją. Z czasem musieli spiuścić z tonu - bo konkurencja. A różnica, nawet w wyglądzie, między ukraińskimi mężczyznami a obcokrajowcami jest duża. I nie na korzyść Ukraińców.
OB: Więc umawiałaś się z kimś dla czegoś więcej niż tylko zabawa?
О: Związek typu friends with benefits [seks bez zobowiązań - red.] z Hindusem. Miło nam się rozmawiało, opowiadał mi o Indiach, bogactwie indyjskiej kultury i gotował indyjską pizzę. Byliśmy razem przez cztery miesiące. A potem został przeniesiony do Wrocławia do pracy. Zapytał mnie, czy będę za nim tęsknić. Nic nie poczułam. Wtedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że coś jest ze mną nie tak.
OB: Miałaś jakieś korzyści z tych randek?
О: Spotykałam się też z Turkiem. Jest socjologiem i szybko znaleźliśmy wspólny język. Z Hindusem znacznie poprawiłam swój angielski, a z Turkiem mogliśmy rozmawiać godzinami.
Spotykaliśmy się przez trzy miesiące, a potem zaczął mówić, że pragnie poważnego związku i małżeństwa. Wyjaśniłam, że nie chcę wychodzić za mąż, ale mnie nie słuchał. Sprawdził formalności w konsulacie i złożył oficjalną propozycję. Odmówiłam, bo kiedy ktoś nie słyszy twojego "nie" na początku związku, nie usłyszy go w przyszłości. I wróciłam na Tindera.
Dwudziestolatkowie obiecują dużo seksu i fajerwerki orgazmów
OB: Kto tym razem?
О: Przerzuciłam się na Włochów i Francuzów. Przy Włochach okazało się, że cały ten mój angielski na nic, bo oni nawijają jak YouTube na podwójnej prędkości. Ale jest z nimi łatwo i przyjemnie. Z Francuzem łączyła mnie intymność, fizycznie był nzachwycający - na brzuchu miał kaloryfer! Zadbany, przystojny, Francuz jak z żurnala. Ale zapomniałam o nim, gdy tylko go zostawiłam. Wtedy postanowiłam zadbać o siebie i poszłam do psychologa z pytaniem. Gdzie są moje emocje? - pytałam.
OB: I co powiedział psycholog?
О: Wyjaśnił mi, że stres i to, co widziałam, odłączyły moje emocje od umysłu. Niektórzy ludzie żyją z tym przez całe życie i jest to dla nich normalne. Ale nie dla ludzi tak ekspresyjnych jak ja. Ciężko pracowaliśmy. Po kilku sesjach pierwsza od półtora roku łza spłynęła mi po policzku. Wtedy poczułam jeszcze większą potrzebę zrozumienia siebie.
Dzieci pojechały na obóz, a ja miałam tydzień spokoju. Francuz zaproponował mi wspólne wakacje w Hiszpanii. Odmówiłam. Potrzebowałam tego tygodnia, żeby pobyć sama. W całym domu porozstawiałam pudełka z detalami miasta dla Muminków - uwielbiam Muminki! - i czułam się niesamowicie podekscytowana. Wychowano mnie tak, bym tłumiła swoje pragnienia ze względu na męża i dzieci. I oto jestem, po raz pierwszy od dziesięcioleci, sama ze sobą!
I wtedy pojawia się Francuz i krzyczy: "Wiem, że mnie zdradzasz, dlatego odmówiłaś wyjazdu ze mną na wakacje!". Zapraszam go do środka, on wchodzi i od razu od drzwi widzi rozłożone detale: tu schnie ściana bajkowego miejskiego domu, tam dach. Był wściekły: "Wymieniłaś mnie na TO?" Byłam taka zła, że tak pogardliwie określił moje hobby! To był koniec naszej znajomości.
W międzyczasie wygasła subskrypcja na Tinderze, a inne platformy randkowe pokazały swoje męskie dno. Miliard ofert, a wszyscy chcą, żebyś spotkała się z nimi w pracy w szpilkach i seksownych majtkach.
Na Badoo nie ustawiłam limitu wieku i zaczęli do mnie pisać dwudziestoletni chłopcy. Obiecywali dużo seksu, fajerwerki orgazmów i "masaż u ciebie", bo nie mieli własnego kąta. I tak znalazłam ukraińskiego chłopaka, marynarza, 28 lat.
OB: I co z tym Ukraińcem?
О: W końcu zdecydowałam się na wielkie pływanie. W pracy sytuację miałam stabilną, moje emocje wracały. Chłopak tak pięknie pisał, jakby korzystał z czatu GPT. Spotkaliśmy się i okazało się, że to taki inteligentny facet w prawdziwym życiu. Wyjaśnił, że był marynarzem. Był na morzu, gdy wybuchła wojna. Teraz nadal pracuje i przekazuje darowizny. Był słodki, opiekuńczy, poznał moje dzieci, moją mamę, moje koty... i nie bał się.
OB: Nadal się spotykacie?
О: Tak, od kilku miesięcy jestem w nim zakochana jak nastolatka. Chodzimy, trzymając się za ręce, całujemy się na przystankach autobusowych... I jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa. Moje uczucia powróciły. Teraz muszę całkowicie zanurzyć się w miłości. On niedługo wypływa w morze, a ja zostanę w domu. Będę oglądać głupie filmy o miłości, jeść czekoladę i płakać. A potem, zgodnie z moim planem odzyskania uczuć, będę musiała moralnie dojrzeć do roli dorosłej kobiety i być w stanie zbudować dojrzały związek.
OB: Będziesz gotowa ponownie wyjść za mąż?
О: Nie sądzę. Ogólnie rzecz biorąc, małżeństwo jest potrzebne, aby mieć wspólne dzieci i ochronę prawną. A co jeśli nie planujesz już mieć dzieci?
Wiele uchodźczyń ma podobne myśli. Od dzieciństwa uczono nas, że mężczyzna, nawet zły, musi być obok, bo kiedy jesteś sama, coś jest z tobą nie tak.
A tutaj nasze kobiety, które wyjechały za granicę ze swoimi dziećmi, zaczęły życie od zera na własną rękę i upewniły się, że nie potrzebują żadnego mężczyzny. Kobieta może nie tylko przetrwać sama. Może odbudować swoje życie, wychować dzieci, poradzić sobie ze wszystkim sama i mieć czas dla siebie!
Tak, bywa ciężko, ale i tak łatwiej niż z bezużytecznym mężczyzną.
Na Ukrainie kobieta z dziećmi jest obywatelem drugiej kategorii z przyczepą. A na Zachodzie jesteś przede wszystkim kobietą. Moja matka, moje dzieci, moje koty nie były ciężarem dla Turka, kiedy chciał się ze mną ożenić. Kiedy pojechałam do Paryża w interesach, Francuz zdziwił się, że zabieram tylko jedną córkę. Wyjaśniłam, że zabranie obu było dla mnie zbyt kosztowne. "Rozumiem, że twoje serce pęka jako matki" - powiedział i zaoferował mi pieniądze na zabranie ze sobą drugiego dziecka. Nie sprawiał wrażenia, że istnieję tylko dla jego przyjemności.
Hindus pomógł mi szukać mojej córki, która się zgubiła! Jesteśmy w trakcie randki, jestem już w bieliźnie, przytulamy się, a potem dzwoni moja matka: "Dziecko zniknęło!". On natychmiast się ubiera: "Idziemy szukać!".
Próbowałam spotykać się z Białorusinem, uchodźcą politycznym. Był wspaniały, ale nie chciał nawet słyszeć o moich dzieciach. To było tak, jakbyśmy mieli istnieć w próżni.
Nauczyłam się myśleć o sobie jako o wartościowej kobiecie, przeanalizowałam historie innych uchodźczyń. I nie pojmuję, po co byłby mi mężczyzna na stałe. Źli mężczyźni stwarzają tylko problemy, wymagają obsługiwania i kradną czas. A dobry... znajdź takiego, jeśli potrafisz.
Matka jeńca wojennego z Azowa: - Niewola nie gwarantuje życia
Uczyli mnie kochać Ukrainę od pierwszej klasy
Co dwa tygodnie w Charkowie odbywa się kampania "Niewola zabija!", wspierająca obrońców Azowstali, którzy w maju 2022 r. podporządkowali się rozkazowi ratowania życia i zaprzestania obrony - i zostali wzięci do niewoli przez Rosję. Akcja odbywa się pomimo mroźnej pogody i ciągłych alarmów powietrznych.
Iryna przyjeżdża na godzinę przed rozpoczęciem akcji, aby zamocować największy transparent. Swojego syna Ilii nie widziała od prawie dwóch lat. Został wzięty do niewoli, gdy miał 22 lata. Teraz ma 24.
"Nie ma żadnych informacji. Wiem, że mój syn bardzo schudł, jąkał się - może od paralizatora. W zeszłym roku przypadkiem zobaczyłam nagranie. Nie rozpoznałam go. Upadłam na podłogę, płakałam, byłam rozhisteryzowana. Zawsze był wysportowany, napompowany, bardzo lubił sport, miał wiele nagród. A ten był chudy, miał małą głowę i zapadnięte oczy. Powiedział: " U mnie wszystko w porządku" - opowiada Iryna.
W 2019 r. Ilia przeniósł się na kontrakt na uniwersytecie i wstąpił do wojska.
"Ukończył Koledż Techniczno-Drogowy w Charkowie i poszedł na uniwersytet ze stypendium państwowym. Potem wrócił do domu i powiedział: "Mamo, idę do wojska służyć". Był dumny, naprawdę chciał bronić Ukrainy. Nie wiem, jak mu się to udało. Kiedy zapytałam go: "Tak bardzo kochasz Ukrainę?", odpowiedział: " Uczyli mnie tego od pierwszej klasy".
"Mamo, nic ci nie powiem".
Od początku inwazji na pełną skalę Ilia bronił Mariupola. W Azowstali nie było prawie żadnej komunikacji.
"Ciągle wyjeżdżał na misje, gdzie nie było połączenia. Ostatni raz napisał do mnie 7 maja. Wiem od innych, że nie było nic do jedzenia ani wody. Wychowałam go, żeby nie marudził. Zapytałam go: "Synu, co ty tam masz do jedzenia?". Odpowiedział: "Mamusiu, nic ci nie powiem" - wspomina Iryna.
Rita, jego narzeczona, regularnie czyta rzadkie wiadomości od Ilii podczas oblężenia Mariupola.
"Jakoś tak się złożyło, że nigdy nie byliśmy razem w moje urodziny. W 2022 roku udało mu się do mnie zadzwonić z jakiejś z pozycji. Powiedział emocjonalnie: "Mam nadzieję, że pewnego dnia osobiście dam ci prezent". Wymieniliśmy między sobą kilka miłych słów. Nie spodziewałam się, że następnego dnia do mnie napisze: " Kicia, nie mogłem się powstrzymać, żeby Ci nie złożyć życzeń. Pobiegłem na pozycję, gdzie mam połączenie". Teraz ponownie czytam te wiadomości, to mnie motywuje. Przewartościowałam wiele rzeczy i zdałam sobie sprawę, że zmieniłabym wiele w moim nastawieniu i zachowaniu" - mówi dziewczyna.
Rita i Illia nie zdążyli pobrać się przed inwazją na pełną skalę. Iryna mówi, że syn podzielił się z nią swoim planem oświadczyn: "Nie wiedziała, czego on chce. Powiedział mi na początku lutego 2022 roku".
Ilia napisał do Rity o tym, że chce się z nią pobrać z Azowstali: "Udało mu się ponownie skontaktować. Napisał: 'Chcę, żebyś została moją żoną'. Ja oczywiście się zgodziłam: "Podzielam twoje życzenie".
Ilia opuścił Azowstal 17 maja.
"16 maja odebrałam telefon od jego kolegi z klasy, który powiedział, że mają rozkaz opuścić fabrykę. Poprosił mnie, żebym się nie martwiła, ponieważ byli "pod gwarancją strony trzeciej". Nie wiemy, gdzie jest teraz ta strona. Ta niewola nie gwarantuje życia. Nie możemy ufać Rosji, która stale narusza umowy międzynarodowe" - mówi Iryna.
Płakałam codziennie i bez przerwy
Rosjanie nie podają żadnych oficjalnych informacji na temat miejsca pobytu i stanu żołnierza.
"W maju 2023 r. wymienieni żołnierze poinformowali, że widzieli moje dziecko żywe. Piszę do niego listy co tydzień. Zapytałam chłopaków z wymiany: "Czy otrzymał jakieś listy?". Odpowiedzieli, że nie. Gdyby któryś z Azowców otrzymał list, t byłoby wydarzenie" - dodaje matka więźnia.
"Kiedy moi przyjaciele pytają: 'No i co tam słychać?', są bardzo zaskoczeni, gdy mówię im, że nie ma żadnej komunikacji. Zazdrościłyśmy dziewczynom, których chłopcy dzwonili do nich przed opuszczeniem Azowstali, by powiedzieć im, że wychodzą. My tego nie miałyśmy" - mówi Margarita.
Od pierwszych dni niewoli Ilii, Iryna i Rita przyjmują leki przeciwlękowe. Jednocześnie przystosowały się do życia w stanie ciągłego stresu.
"Jesteśmy wyczerpani. Nieważne, jak gorzko to brzmi, można się do tego przyzwyczaić, bo nie pamiętam pierwszych 2-3 miesięcy: brałam leki uspokajające i codziennie, bez przerwy płakałam. Wolontariat, spotkania, akcje, wspólni znajomi, którzy przechodzą przez ten sam ból - to wszystko nas motywuje, bo rozumiemy, że to działa. Jest wiele osób, które wciąż nie rozumieją sensu tych akcji, przekazu medialnego itd.
Otrzymaliśmy wiele negatywnych opinii, ponieważ nie tylko Azow przebywa w niewoli, nie tylko oni dostali rozkaz wyjścia z Azowstali. Różnica polega na tym, że tylko Azow nie został wymieniony
Jeśli jedna lub dwie osoby spośród stu zostaną uwolnione podczas ogólnych wymian, to jest wielkie święto - wyjaśnia narzeczona bojownika.
"Jest już łatwiej niż w 2022 roku. Stale pracujemy z psychologami. To jest mało widoczne z zewnątrz, ale wewnątrz umieram z każdą minutą. Wciąż czekam na wymianę. Odpowiadam na każdy telefon, każdy nieznany numer. Nie mogę sobie pozwolić na wyciszenie telefonu. Było zimno, jesień, a ja nie włączyłam ogrzewania w domu, bo nie wiedziałam, czy mojemu synowi jest wtedy ciepło" - mówi Iryna.
Rosja mści się na Azowie
Rita zauważa, że Azow jest traktowany w niewoli w szczególny sposób.
"Są ciężej torturowani, bardziej niedożywieni i całkowicie odizolowani. Nie widzą słońca, nie są wyprowadzani na zewnątrz. Pierwsze słońce widzą po powrocie z niewoli. Istnieją historie o rosyjskich oprawcach, których nie można sobie wyobrazić, bo to jest nie do pojęcia - jak istota ludzka jest zdolna do takich rzeczy. Żołnierze, którzy wrócili z niewoli, opiekują się nami. Starają się nas wspierać. Ale rozumiemy, że nie wszystko jest tam w porządku. Chłopaki, którzy ważyli ponad sto kilogramów, wracają z wagą 50. Mają wiele blizn. To wynik rosyjskiej propagandy i zemsty. W 2014 roku bronili Mariupola, a teraz Rosja się mści. Boją się ich" - mówi dziewczyna.
Według jej słów, komunikacja z ukraińskimi władzami w sprawie wymiany jest systematyczna: "Nawet jeśli nie wiemy z wyprzedzeniem, kiedy odbędą się wymiany, nie jesteśmy porzuceni, jesteśmy stale przy telefonie.
Rodzina ma krewnych w Rosji - w Moskwie, Saratowie i Krasnojarsku.
Rodzina ma krewnych w Rosji - w Moskwie, Saratowie, Krasnojarsku.Iryna zerwała z nimi kontakt: "Zapytałam: 'Czym jest dla was Azow? Czy oni są dla was nazistami?'. Nie odpowiedzieli mi. Powiedziałam: 'To jest wasza odpowiedź'. Oni wiedzą, że Ilia jest więźniem. Nie pomogli mu w żaden sposób. Mówią, że to nie oni, że to Ameryka".
"Azow to jednostka Gwardii Narodowej. Są najbardziej patriotyczni, zmotywowani, wierni narodowi ukraińskiemu, prawdziwi obrońcy. Nigdy nie spotykałam tak odważnych ludzi. Na szczęście znam wielu ludzi z tej brygady. To tygrysy. W tym samym czasie w Azowstali oni ratowali nawet koty i psy. Myślą o dzieciach, wolności i niezależności. Ilia zawsze powtarzał: 'Ważne jest dla mnie, aby moje dziecko dorastało i rozwijało się w wolnym kraju'. Poświęcają swoje życie, młodość i marzenia dla przyszłych pokoleń" - wyjaśnia Rita.
Powiem mu, że go kocham, i ten horror wreszcie się skończy
Ludzie nie powinni zapominać - to jest główne przesłanie tych akcji. Ludzie muszą pamiętać, że jest zbyt wcześnie, by się zrelaksować, że muszą nadal przekazywać pieniądze na armię, że mamy tylko jednego wroga - Rosję. Narzeczona i matka Ilii uczestniczą w każdej akcji (razem z nimi na ulice wychodzi około stu osób). Są tutaj, aby przypomnieć nam, że obrońcy Azowstali, w tym pułk Azow, 36-ta brygada, niektóre jednostki Gwardii Narodowej, straż graniczna i medycy nadal są zakładnikami Rosji.
"Nie robimy tego na pokaz, by nasi krewni, którzy tam są, wiedzieli o tym. Musimy wydostać naszych chłopaków. To nasi bohaterowie i nie możemy o nich zapomnieć. To nie jest tylko nasz ból. Każdy musi o nich walczyć. To przypomnienie zarówno dla naszego społeczeństwa, jak dla zagranicy. Niektórzy myślą, że wszyscy wrócili, wszyscy czują się dobrze. Ale musimy krzyczeć o naszych dzieciach" - mówi Iryna.
Podczas alarmów powietrznych, które są słyszane w Charkowie nawet 10 razy dziennie, protestujący schodzą do przejścia podziemnego. Tutaj nadal stoją z transparentami, przypominając mieszkańcom miasta o więźniach.
"Miałam kiedyś sen, w którym zapytałam go, co pomaga mu iść dalej. Ilia odpowiedział: 'To, że we mnie wierzycie'. Wiemy, że on to czuje, że na niego czekają i go kochają" - mówi matka obrońcy.
"Nie wiem, co mu powiem, gdy dowiem się o jego powrocie. Będę po prostu płakać. Powiem mu, że go kocham i wreszcie ten koszmar się skończy" - wyznaje Rita.
Na początku lutego 2024 r. 200 obrońców Azowstali wróciło do domu w ramach programu wymiany. Ponad 50 żołnierzy broniących Mariupola zginęło w ataku terrorystycznym w Ołeniwce. Około 2000 obrońców Azowstali wciąż pozostaje w rosyjskiej niewoli. 700 z nich to członkowie batalionu Azow.
Jest mało prawdopodobne, że po Mariupolu kiedykolwiek będę mogła zejść do piwnicy...
Film "20 dni w Mariupolu" znalazł się na liście pięciu najlepszych filmów dokumentalnych 2023 roku i został nominowany do Oscara. To bezprecedensowa nagroda dla ukraińskiego kina. Dzieło fotoreportera i reżysera Mścisława Czarnowa przedstawia oblężenie Mariupola, dokumentując przerażające zbrodnie wojenne Rosji, jak ostrzał szpitala położniczego i bombardowanie dzielnic mieszkalnych przez Rosjan - aż do zniszczenia miasta. Film został również nominowany do nagrody BAFTA, brytyjskiego odpowiednika Oscara. Wcześniej reżyser wraz z fotografem Jewhenem Małoletką i producentką Wasyłysą Stepanenko otrzymali prestiżową nagrodę Pulitzera.
- Wszystko, co możemy zrobić, to upewnić się, że ta tragedia nie zostanie zapomniana - mówi Mścisław Czernow. - Każda indywidualna nominacja i nagroda oznacza, że możemy opowiedzieć tę historię większej liczbie osób i upewnić się, że nie zostanie ona zapomniana.
Rezonans wokół filmu wywołał nową falę międzynarodowego zainteresowania tematem Mariupola. Sestry rozmawiały z bezpośrednimi uczestniczkami tych strasznych wydarzeń: Kariną Gorszkową i Walerią Zełenską. Podzieliły się swoimi wspomnieniami z blokady Mariupola i opowiedziały nam, jak nie załamać się po przeżyciu piekła.
Kroplówki w świetle latarki
- "20 dni w Mariupolu" obejrzałam w kinie z młodszą siostrą. Czułam się, jakbym wróciła do tych strasznych dni, tak wiernie została przedstawiona atmosfera, która tam wtedy panowała - wspomina 23-letnia Karina Gorszkowa. - Kiedy rozpoczęła się wojna na pełną skalę, miałam 21 lat, byłam studentką medycyny, uczyłam się na dentystkę.
Na własne oczy widzieliśmy ostrzał szpitala położniczego 10 marca - znajdował się bardzo blisko wielopiętrowego budynku, na parterze którego mieściła się klinika moich rodziców (tata i mama są dentystami). Rosjanie zrzucili dwie bomby: jedna spadła na szpital położniczy, druga 20 metrów od naszej przychodni. Mój chłopak, tata, wujek i ja byliśmy na podwórku. Chwyciliśmy nasze apteczki i pobiegliśmy pomóc ludziom, którzy byli na miejscu eksplozji. Przyjaciółka mojej mamy zmarła w naszych ramionach, trafiona w głowę odłamkiem. Pewnej kobiecie, która mieszkała w sąsiedztwie, oderwało obie nogi. Dziewczynie, której krwawienie zatamowałam, odłamek rozciął całe plecy. Jako studentka medycyny wiedziałam, jak udzielić pierwszej pomocy. W piwnicy wieżowca, do którego przeprowadziliśmy się po nalotach (wcześniej mieszkaliśmy w klinice dentystycznej, bo nasze mieszkanie spłonęło w wyniku bezpośredniego trafienia pociskiem w pierwszych dniach wojny), musiałam być traumatologiem, lekarzem ogólnym i pediatrą.
W piwnicy było ponad 300 osób. Wiele z małymi dziećmi, zwierzętami... Moi rodzice i ja zorganizowaliśmy tam prowizoryczną przychodnię. Przynieśliśmy wszystkie leki, które zostały w naszej klinice, inne trafiły do nas ze zniszczonych aptek. Żywność dla niemowląt i pieluchy były niezbędnymi towarami, potrzebowaliśmy środków przeciwbólowych i insuliny. Zszywaliśmy ludziom ręce i nogi, zakładaliśmy bandaże. Raz w tygodniu robiłam obchód w piwnicy, aby dostarczyć leki tym, którzy potrzebowali pomocy.
Krytyczny moment nastąpił, gdy prawie wszystkie dzieci zachorowały w tym samym czasie. Najprawdopodobniej to była ostra infekcja jelitowa. żadne zaskoczenie, bo przebywaliśmy w skrajnie niehigienicznych warunkach. Dzieci nieustannie wymiotowały, podawaliśmy im kroplówki. Nigdy nie zapomnę, jak szukałam ich żył po ciemku, przyświecając sobie latarką... Wśród zatrutych była moja sześcioletnia siostra.
Na szczęście mieliśmy wtedy wodę, ale później i jej zabrakło. Musieliśmy topić śnieg. Piliśmy też wodę z wozów strażackich, jeśli były w pobliżu. Wychodzenie z piwnicy było ryzykowne, ponieważ Mariupol był ostrzeliwany 24 godziny na dobę. Ale żeby coś ugotować, trzeba było wyjść na zewnątrz, narąbać drzewa na opał i rozpalić ogień. Wychodziłaś i nie wiedziałaś, czy wrócisz. Wielu nie wróciło. Pamiętam, jak dwóch chłopaków poszło coś zjeść. Jeden zginął w sekundę, drugiemu urwało nogi.
Jedliśmy to, co ludzie zdołali przynieść ze swoich mieszkań. Na początku mieliśmy nawet gulasz i robiliśmy makaron w stylu marynarskim, ale ten luksus szybko się skończył. Gotowaliśmy owsiankę lub robiliśmy zupy z przypraw w kostkach.
Żeby nie zwariować, staraliśmy się nie siedzieć bezczynnie. W naszej piwnicy tworzyliśmy komuny, jak je nazywaliśmy. Komuna lekarzy (moi rodzice i ja), komuna ochroniarzy i tak dalej. Kiedy masz jakieś zadanie, skupiasz się na jego wykonaniu i to codwraca twoją uwagę. Moja sześcioletnia siostra zawsze coś rysowała. Narysowała restaurację szczęścia i restaurację bomb... Uratowała mnie praca w punkcie pierwszej pomocy. Nie wierzyłam, że przeżyjemy, i bałam się być sama z tymi myślami.
Przez kilka tygodni nie mieliśmy odwagi wychodzić z piwnicy, bo większość z tych, którzy to robili, zginęła. Jednak gdy rosyjski pocisk uderzył w wielopiętrowy budynek, w którego piwnicy się znajdowaliśmy, i gmach stanął w płomieniach, ewakuowaliśmy ludzi. Potem dziadek wsadził nas do samochodu i ruszył. Jechaliśmy pod ciągłym ostrzałem. Na punkcie kontrolnym okupanci wzięli do niewoli mojego chłopaka. Bezzębni, brudni i wściekli ludzie, którzy nazywali siebie "DRL-owcami" [od: Doniecka Republika Ludowa, nieuznawane, samozwańcze utworzone w 2014 przez prorosyjskich separatystów - red.], zobaczyli jego tatuaż "Wolność albo śmierć" i twierdząc, że jest "członkiem grupy terrorystycznej", nałożyli mu worek na głowę i zabrali go.
Szukaliśmy go przez dwa dni, był w kolonii w Berdiańsku. Widział i słyszał, jak torturowano tam ludzi. Dziewczynę w wieku około szesnastu lat "DRL-owcy" przekazali Czeczenom ze słowami: "Ta walczyła za Ukrainę". Mój chłopak miał szczęście: jakiś "szef" zobaczył jego tatuaż "Wolność albo śmierć" i doszedł do wniosku, że nie jest on "banderowski", ale "machnowszczyński" [Machnowszczyzna to parapaństwo istniejące w latach 1918-1921, w okresie wojny domowej w Rosji, kontrolowane przez Rewolucyjną Armię Powstańczą Ukrainy. Znajdowało się między Dnieprem a Morzem Azowskim - red.], co oznaczało, że może zostać zwolniony. Kiedy w końcu wszyscy znaleźliśmy się na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę, długo nie mogłam uwierzyć, że żyjemy...
Wszyscy szukali jedzenia, ja szukałam insuliny
- W niszczonym przez Rosjan Mariupolu spędziłam dwa miesiące - mówi 24-letnia Waleria Zełenska.- Najpierw w piwnicach, potem w Azowstali, gdzie paradoksalnie było bezpieczniej niż w zwykłych domach, bo przynajmniej były bunkry. Przeniosłam się do Azowstali po tym, jak mój przyjaciel - mój były chłopak zmarł w moich ramionach. Miał cukrzycę, a nie było insuliny.
W pierwszych dniach wojny on, czterech innych przyjaciół i ja ukrywaliśmy się w piwnicy naszego bloku. W końcu uderzył w nią rosyjski pocisk. Trafił w mieszkanie na siódmym piętrze, zabijając półtorarocznego chłopca i jego babcię, którzy ukrywali się w łazience. Potem Rosjanie ostrzelali go pociskami zapalającymi. Blok wytrzymał kilka pierwszych trafień, po czym się zawalił. Zginęły kolejne cztery osoby, w tym trzyletnie dziecko. Przeżyliśmy, ale nie mogliśmy wyciągnąć spod gruzów należącej do mojej przyjaciółki torby lekarskiej, w której była insulina...
Przenieśliśmy się do innej piwnicy, gdzie zebrało się około 40 osób. Jak wszyscy w Mariupolu, szukaliśmy jedzenia i lekarstw. Ale moim głównym celem było znalezienie insuliny. Szukałam jej wszędzie - w zniszczonych aptekach i domach, w pustych mieszkaniach. Pamiętam, jak ktoś powiedział, że w jednym z mieszkań żyła kobieta chora na cukrzycę. Poszłam tam, zabrałam tylko tabletki. Ale one nie pomagały - mój przyjaciel potrzebował zastrzyku.
Mój przyjaciel gasł na naszych oczach. Pił 20 litrów wody dziennie (ukraińskie wojsko przywoziło nam wodę) i ciągle wymiotował. Pamiętam, że zostawiłem go na chwilę, bo przygotowywaliśmy obiad. Kiedy wróciłam, już nie żył. Miał 19 lat. Wykopaliśmy dół na podwórku i pochowaliśmy go tam, zawiniętego w koc.
W Azovstali, gokąd się przeniosłam, można było zginąć w bunkrze - zdarzało się, że ludzie ginęli w nich pod gruzami. Ale z jakiegoś powodu czułam się tam bezpieczniej. Rosjanie używali broni chemicznej, niektórzy ludzie zostali ciężko otruci. Jeśli chodzi o jedzenie, to pomagało nam w tym wojsko. Ludzie gotowali jedzenie bezpośrednio w bunkrach. By móc zagotować wodę, brało się blaszaną puszkę, robiło dziury w pokrywie, wlewało do niej środek antyseptyczny, wkładało bandaż i podpalało.
Операція «Аліса»
Opuściłam Azowstal 6 maja, podczas ewakuacji ludności cywilnej. Przeszłam przez tzw. obóz filtracyjny, gdzie Rosjanie wypytywali mnie o nazwisko i dlaczego nie zostałam w Mariupolu, skoro "przyjechali nas wyzwolić". Odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby, że nie potrzebuję wyzwolenia.
Poznałam wtedy Wiktorię Obiedinę, sanitariuszkę wojskową z Azowstali, która była tam ze swoją czteroletnią córką Alisą. Powiedziała mi, że Rosjanie wzięli ją do niewoli, a dziecko chcieli zabrać do sierocińca. Obiecałam jej, że tak się nie stanie. "Zabiorę ją - powiedziałam - zabiorę ją do Zaporoża, do Polski, gdziekolwiek zechcesz". Nie wiedziałam, jak to zorganizować, nie wiedziałam, czy nas wypuszczą. Ale wiedziałam na pewno, że nie pozwolę Rosjanom zabrać tego dziecka.
Za pośrednictwem przedstawicieli ONZ i Czerwonego Krzyża, którzy byli zaangażowani w ewakuację cywilów z Azowstali, udało mi się namówić Alisę, by pojechała ze mną. Oczywiście Rosjanie byli przeciwni, ale w obecności przedstawicieli tych organizacji nie mogli tego zabronić. Wiktoria napisała dla mnie pełnomocnictwo i przygotowała Alisę na to, że dziecko pojedzie bez niej.
Alisa jest bardzo mądrą dziewczynką, dojrzałą ponad swój wiek. W dniu naszego wyjazdu, kiedy okupanci zabierali Wiktorię z autobusu, by wziąć ją do niewoli, Alisa powiedziała mi: "Mama pojechała tam, a my pojedziemy tutaj. Ale niedługo wróci, prawda? Obiecała". "Oczywiście - odpowiedziałam - na razie jedziemy do domu twojej babci".
Na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę przekazałam Alisę jej wujkowi, który zabrał ją do babci. Wiktoria została zwolniona z niewoli po 165 dniach. Spotkałyśmy się później i długo rozmawiałyśmy. Bardzo się cieszę, że mogłam im pomóc.
Czasem filiżanka herbaty zaoferowana przez kogoś we właściwym czasie może uratować cię przed samobójstwem
Po doświadczeniach w Mariupolu Karina Gorszkowa i jej rodzina przeprowadzili się do Kijowa, a Waleria Zełenska przeniosła się do obwodu iwanofrankiwskiego. Zaczęły swoje życie od nowa.
- Na początku mieszkaliśmy wszędzie: u przyjaciół, w klasztorze i w małym wiejskim domu bez wody i toalety - wspomina Karina. - Z jednej strony była ulga, że uciekliśmy z tego piekła. Z drugiej strony czułam się całkowicie zagubiona, zrozpaczona, że wszystko stracone. Myślałam nawet o samobójstwie.
Był czas, kiedy moja matka fizycznie nie była w stanie wstać z łóżka. W rodzinie próbowaliśmy się nawzajem wyciągać z tej otchłani... Przez jakiś czas mieszkaliśmy w Dnieprze, potem we Lwowie, gdzie mój chłopak znalazł pracę i mogliśmy wynająć mieszkanie. A potem moi rodzice, pożyczywszy pieniądze, postanowili otworzyć gabinet dentystyczny w Kijowie. W Mariupolu mój tata był jednym z najlepszych dentystów, znało go całe miasto. Kiedy dowiedziałam się, że moi rodzice zaczynają od nowa, poszłam im pomóc. W tym samym czasie ukończyłam studia i rozpoczęłam praktykę w naszej nowej klinice rodzinnej.
Teraz mamy już pacjentów - mieszkańców Mariupola (w tym tych, którzy przyjeżdżają z zagranicy na leczenie stomatologiczne) i Kijowa. Przez pierwsze sześć miesięcy w ogóle nie było ludzi. Siedzieliśmy bezczynnie. W takich chwilach najważniejsze to nie poddawać się rozpaczy. Przypomniałam sobie, że w Mariupolu mieliśmy możliwość poddania się. A teraz już jej nie ma: przeżyliśmy, więc musimy żyć dalej. Musimy być cierpliwi, a prędzej czy później wszystko się ułoży.
Nie mogę powiedzieć, że moje życie stało się spokojniejsze. W Kijowie, gdzie często dochodzi do nalotów i ataków rakietowych, nie da się być spokojnym - przynajmniej ja tego nie potrafię. Boję się wybuchów, boję się o bezpieczeństwo moich bliskich. Podczas nalotów mogę wyjść na korytarz, ale chyba już nigdy w życiu nie uda mi się zejść do piwnicy. Po Mariupolu nie mogę wchodzić do piwnic.
Żyję z nienawiścią do Rosjan i wszystkiego, co jest z nimi związane 24/7. I szczerze mówiąc nie staram się zmienić tych uczuć. Tego wszystkiego, co zrobili nam i naszemu miastu, nie da się zapomnieć ani nauczyć tego akceptować. Nie da się nie nienawidzić... Rozumiem, że to pewnie niewłaściwe - cieszyć się ze śmierci ludzi, ale... Żeby nie pozwolić tym myślom zniszczyć mnie od środka, staram się skupić na nas, nie na nich.
Teraz układamy sobie życie w Kijowie, ale po zajęciu Mariupola pojadę tam jako pierwsza. Nie będę czekała, aż ktoś inny coś odbuduje - sama pójdę to odbudować. Dla mnie to coś więcej niż miasto.
Co pomaga żyć dalej? Wsparcie bliskich. I nie tylko ich. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczna wszystkim, którzy pomogli nam, gdy podróżowaliśmy do różnych regionów w poszukiwaniu azylu. Czasami ludzie myślą, że nie zrobili nic szczególnego. Mogą nie zdawać sobie sprawy, że tak naprawdę uratowali komuś życie. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że czasami filiżanka herbaty zaoferowana we właściwym czasie może uratować kogoś przed samobójstwem...
Pierwszy atak paniki miałam w piwnicy w Mariupolu. Drugi był wtedy, gdy zobaczyłam kadyrowców
- Niedawno poprosiłam przyjaciela, który jest pod okupacją w Mariupolu, aby zaniósł kwiaty na miejsce, gdzie kiedyś był mój dom - Mówi Waleria Zełenska. - Tam już nie ma ani jednego domu, ziemia jest wypalona. Rosjanie zburzyli to, co pozostało po zbombardowanych wieżowcach, nawet nie wyciągając zmarłych spod gruzów. Ludzie prosili o wykopanie ich krewnych, ale sprzęt wywoził ciała jak odpady budowlane... Nie sądzę, żebym kiedykolwiek wróciła do Mariupola, nawet po zakończeniu okupacji. Na pewno przyjadę tam, by wspominać zmarłych i złożyć kwiaty, ale nie będę mogła tam mieszkać. Pochodzę z małego miasteczka niedaleko Bachmutu, które teraz też jest okupowane. Spędziłam tam dzieciństwo i tam jest grób mojej matki. Bardzo chciałbym tam wrócić po zakończeniu okupacji.
Przyjechałam na Przykarpacie, bo byli tu moi znajomi. I zostałam. Teraz mieszkam w Iwano-Frankiwsku. Pracuję online i planuję robić to nadal; nie chcę się jeszcze nigdzie osiedlać. Na początku bardzo bałam się hałasów. Karpacki grzmot mógł u mnie wywołać atak paniki. Moje ataki paniki zaczęły się w Mariupolu: pierwszy miał miejsce w piwnicy, a drugi, gdy zobaczyłam ludzi Kadyrowa podczas ewakuacji. To okropne uczucie, kiedy na przemian robi ci się gorąco i zimno, twoje tętno leci na łeb, na szyję i myślisz, że umierasz. Po Mariupolu te ataki zdarzały mi się nawet we śnie... Pracowałam z psychologiem, ale doszłam do wniosku, że najlepszym psychologiem jestem ja sama.
Na początku, po ewakuacji z Mariupola, wszystko było zamazane. To uczucie nie zniknęło jeszcze całkowicie. Mój dzień zaczyna się i kończy na śledzeniu wiadomości - zwłaszcza tych o wymianie jeńców wojennych. Wielu chłopaków z Azowstali, których znam osobiście, nie zostało jeszcze wymienionych. Szukam ich nazwisk na każdej liście wymiany w nadziei, że ich tam zobaczę...
Żyję i pracuję, ale nie robię dalekosiężnych planów. Doświadczenie pokazuje, że to nie ma sensu. Staram się cieszyć każdym dniem. Z tego, że żyję, że mam chleb. Tak naprawdę to już jest bardzo dużo. Przestałam myśleć o tym, co powiedzą o mnie inni. Jeśli mam złe myśli, to już wiem, jak sobie pomóc. Może to być kolorowanie obrazka lub szczera rozmowa z samą sobą. Samo danie sobie możliwości wypłakania się również pomaga. Łzy są oczyszczające.
Często myślę o Alicji. Tej małej, dorosłej dziewczynce, która tak odważnie zaakceptowała fakt, że jej matka nie będzie z nią pojechać, że musi być cierpliwa, czekać i mieć nadzieję. Być może właśnie tego wielu z nas teraz potrzebuje: czekać i mieć nadzieję...
Snajperka Kukułka: "To irytujące, gdy faceci wątpią, że dziewczyny potrafią strzelać"
Mój pastor mnie rozgrzeszył
Z bohaterką tego artykułu poznałyśmy się w 2014 roku na szkoleniu wojskowym. Cicha i pozornie spokojna 23-latka przyciągała uwagę starannością i zaangażowaniem. "Doskonałość nie ma granic", – żartowała. Chodziła jednocześnie do kościoła baptystów i szkoły snajperskiej Dzikie Pole. Mówiła, że chce iść na wojnę, bronić kraju.
Kościół był przeciwny – powiedzieli jej, że wierzącemu nic do wojny. Dopiero w 2016 roku trafiłą na pastora, który przyznał, że tak, wierzący może chwycić za broń i walczyć. Biblia tego nie zabrania, ale trzeba prosić o błogosławieństwo i żyć w zgodzie z Bogiem. - Jeśli nie możesz przeznaczenia uniknąć, to idź z Bogiem – powiedział pastor.
–Tak też zrobiłam – mówi Kukułka. – Cieszyłam się, że otrzymałam potwierdzenie, że mogę robić to, do czego czułam powołanie.
Swój pseudonim Kukułka wybrała, zainspirowana pracą fińskich snajperów, którzy strzelali z drzew [podczas wojny zimowej 1939-1940 –autor]. Podobały się jej również zdjęcia kukawki kalifornijskiej. - To taki mały ptaszek - wyjaśnia dziewczyna, sama drobna i niska. – Bardzo zabawny, z krótkimi nóżkami, prawie nie lata, ale jest dobrym biegaczem. Może przetrwać na pustyni w zimne noce.
Olena Bondarenko: – Dlaczego musisz być na wojnie?
Kukułka: Dręczyło mnie sumienie. Byłam na Majdanie i czułam, że robię słusznie. Potem, w 2014 roku, pojechałam na Krym jako fotoreporterka, zaczęła się wojna na Donbasie. Chciałam być fotografką wojenną, dokumentalistką filmującą historie o wojnie i żołnierzach w okopach. Ale trudno mi było pracować przez służby prasowe i konieczność uzyskania pozwoleń. Jest to trudne teraz, trudne było i wtedy. Bardziej zaradni docierali do pożądanych miejsc dzięki przyjaciołom i znajomym. Ja jestem introwertyczką, nie mam wielu przyjaciół, trudno mi było pracować w tym trybie. Ale musiałam coś robić. Zdecydowałam się zostać żołnierką.
Uczyłam się wszystkiego, co mogłam. Byłam wszędzie, gdzie tylko się dało. W 2014 roku przeszłam szkolenie w URA (Ukraińska Armia Rezerwowa – autor). Potem poligon Dzikie Pole. Strzelaliśmy ze wszystkiego co wpadło w ręce. Potem kupiłam własną broń, Mossberg Patriot kaliber 308 i kontynuowałam naukę.
Nauczyłam się precyzyjnego strzelania.
OB: Patrzenie przez obiektyw kamery i lunetę snajperską to różne rzeczy. Zwłaszcza, że nie strzelasz w kierunku, jak piechota, lecz precyzyjnie w cel.
К: Szczerze mówiąc, nie widzę większej różnicy. To jest okłamywanie samego siebie. Jeśli jesteś żołnierzem na wojnie, to zabijasz innych ludzi. Musisz być ze sobą szczery i to zaakceptować. Nawiasem mówiąc, artyleria zabija znacznie więcej ludzi niż snajper. Każdy żołnierz zabija. To normalne na wojnie. Chciałam być snajperką. Przeanalizowałam swój zestaw cech, które mogłyby się przydać na wojnie. Nie mogę obsługiwać artylerii, nie mogę nosić ciężkich pocisków przez długi czas. Ale mogę dużo chodzić. Mogę nosić plecak. Potrafię celnie strzelać.
Czy dziewczyny potrafią strzelać?
Kukułka wstąpiła do wojska w 2016 roku.
Najpierw w jednostce mobilizacyjnej powiedzieli mi, że kobiety nie mogą ubiegać się o stanowisko snajpera – mogą się uczyć medycyny lub iść do kuchni. Nie czułam pociągu do medycyny. Nie chciałam iść do garów. Ale w ciągu zaledwie kilku miesięcy wszystko się zmieniło. W sierpniu dostałam telefon – już byłam potrzebna jako snajperka (uśmiecha się).
24 lutego 2022 roku Kukułka przybyła do jednostki mobilizacyjnej o siódmej rano. Nie mogła się już dostać do swojej 58. brygady, ponieważ ta znajdowała się w sektorze zaciętych walk. Trafiła do 72. brygady, niedaleko stolicy.
Dziewczyna wspomina 72. brygadę jako wielkie nieporozumienie. To tutaj po raz pierwszy zetknęła się z postawą, że kobieta w wojsku to zło. W brygadzie panowało przekonanie, że dziewczynom należy darować kwiaty, przepuszczać w drzwiach, podawać rękę, nie dawać broni i trzymać na drugiej linii.
– Nigdzie cię nie puścimy, – mówili doświadczonej snajperce, rzekomo zatroskani. – Najgorsi i najlepsi mówili to samo – wspomina Kukułka. – Mówili, że nie mogą pozwolić mi wyjść na linię boju, bo co będzie jeśli kobieta umrze im na rękach. To było irytujące.
OB: Z pewnością nie tylko tak mówili.
К: Przykładów jest wiele. Pojechałam kiedyś na poligon, by przystrzelać SVD [karabin wyborowy Dragunowa – autor]. Strzelałam do płyty o wymiarach 25 na 30 cm. Oczywiście trafiłam, usłyszałam charakterystyczny dźwięk, ale płyta była dobrze zamocowana i utrzymała się. – Nie wierzę, że trafiłaś – mówi kierownik strzelania. – Nie sądzę, żeby dziewczyny umiały strzelać.
Innym razem na poligonie kierownik natychmiast zawołał: "Wszystkie kobiety do mnie!". Było nas aż dwie.
– Jazda, pokazywać – mówi – że nie na darmo wam płacimy, rozłóż i złóż karabin! Podobne szpilki wbijali na każdym kroku.
Jakoś pojechałam z towarzyszem broni, aby pomóc mu wyregulować lunetę termowizyjną. On w ogóle nie rozumiał, jak to się robi. "Nie tłumacz mi, bo i tak nie pojmę – powiedział – Po prostu zrób żeby działało". Półtorej godziny bawiłam się z jego karabinem, wycelowałam. Oddałam broń, jeszcze raz pokazałam jak trzeba ustawić. Kolega strzelił, trafił, podziękował mi. W prezencie dał mi nawet tabliczkę czekolady. Wracamy samochodem, a on zaczyna opowiadać, jakim jest świetnym myśliwym: jak polował na dziki, łosie, zające. I mówi z dumą, że w ich łowieckim kole nie akceptują moskali i kobiet. Ja, kobieta, przed chwilą tobie, „wielkiemu” myśliwemu, broń przystrzelałam! A ty w mojej obecności taki tekst zasuwasz!
OB: Jak reagujesz na takie ataki?
К: Wściekam się. Tłumaczę, złoszczę się, znowu tłumaczę. Ale są ludzie, do których żadne słowa nie docierają.Na przykład, bierzemy nosze z ranną osobą, chwytam tam, gdzie stoję, a jest to cięższa strona. Proponują mi zamianę miejsc. Ci, którzy już mnie znają, rozumieją, że ze mną to nie przejdzie i uciszają zbyt „troskliwych”. W ten sposób wywalczam sobie prawo do robienia wszystkiego na równych zasadach.
OB: A co z wiarą?
K: (wzdycha) Wierzę w istnienie Boga. Ale trudno mi sformułować dokładnie. Czy modlę się? Tak, opowiadam Bogu o moich kłopotach i troskach. Zaczynam: "...rozumiem, że to wszystko moja wina, ale proszę, wysłuchaj mnie, Panie..."
W brygadzie hipsterów i przedsiębiorców
Kukułka pragnęła przenieść się z 72. brygady i udało się. Dostała się do 47. batalionu, znanego jako batalion Markusa [Walerij Markus – słynny uczestnik wojny rosyjsko-ukraińskiej, współzałożyciel fundacji charytatywnej – autor].Kukułka nazywa czterdziesty siódmy towarzystwem zmotywowanych hipsterów i przedsiębiorców. Towarzysze broni tutaj mogą zażartować z jej zielonych włosów – śmieją się, że zasnęła z głową skierowaną na północ – ale traktują ją jak równą sobie.
W ciągu dwóch lat wielkiej wojny batalion przekształcił się w pułk, rozrósł i stał się brygadą. Wiele się zmieniło. Na początku maja brygada została przeniesiona pod Zaporoże. W czerwcu rozpoczęła się kontrofensywa. We wrześniu stała pod Robotyniem. Teraz batalion jest pod Awdijiwką, w najgorętszym miejscu.
Kukułka przez cały czas w akcji. Właśnie wróciła z pozycji.
OB: Co właściwie robisz?
К: Mamy dwa typy zadań, ale przez ostatnie dwa tygodnie wykonywaliśmy zadania piechoty, aby utrzymać pozycję. Wychodzimy na dzień lub dwa. Jeśli pojawi się wróg, strzelamy. Są też zadania specjalne. To również trwa dzień lub dwa. Musimy utworzyć pozycję, obserwować, przekazywać informacje i działać, gdy mamy odpowiedni rozkaz.
OB: Czy mając na uwadze doświadczenia wojenne, nadal uważasz, że dokonałeś właściwego wyboru?
К: Tak. Jak najbardziej. Bycie snajperem to coś dla mnie. Lubię pracę w mojej specjalizacji. Odczuwam satysfakcję, gdy osiągam wynik. Nie mam problemów moralnych z tym związanych i nigdy nie miałam. Obciążenie którego doznaję jest granicą tego, co mogę robić. Więcej nie potrafiłabym zrobić, mniej byłoby nieciekawie.
OB: Czy teraz jesteś traktowana jak równa mężczyznom?
К:Pluton mnie docenia jako jednostkę bojową. Teraz jestem jedną z najbardziej aktywnych uczestniczek pod względem wyjść, zdrowia i chęci do działania. Czasami zauważam zdziwienie, gdy na przykład melduje z pozycji nie mój partner, a ja. Słyszę, jak dyżurny operacyjny jest zaskoczony kobiecym głosem w krótkofalówce. Nie przeszkadza mi to jednak w pracy. Mamy tu teraz bardzo mało ludzi. Każdy gotowy do wyjścia na pozycje jest mile widziany.
OB: Czy doświadczyłaś jakiegoś przewartościowania wartości związanych z Wielką Wojną?
К: Dużo pracujemy. Miewałam słabsze stany, kiedy szukałam swojego miejsca. Teraz jestem tam, gdzie chciałam być. Praca mnie motywuje. Może zabrzmi to cynicznie lub niepoprawnie względem cywilnych, ale lubię to. Nie lubię tylko zadań piechoty z powodu błota.
Błoto to najbardziej przygnębiająca rzecz. Trzeba przejść przez błoto, siedzieć w nim dzień lub dwa, a potem się z niego wydostać. Wyobrażam sobie, że pójdzie atak na nasze okopy, a ja nie będę w stanie biec w lepkim błocku! Grzęźniesz w błocie, trzyma cię za nogi, nie ma mowy o manewrach. Zobaczymy, co będzie przy minus 15.
Śnieg w lipcu
Kiedy wracamy do bazy, jest naprawdę przyjemnie. Mamy bardzo dobre warunki. Wprowadziliśmy się do opuszczonego wiejskiego domu. Dom jest mniej więcej cały. Toaleta oczywiście na zewnątrz. Ale dom ma prawdziwy piec, a my dodatkowo mamy grzejnik. Ogrzaliśmy dom i wracamy do ciepła. Niedaleko jest miasto, możemy pojechać coś zjeść, czasem wziąć kąpiel. Mózg może się zrelaksować. Dla mnie to bardzo ważne uczucie, że jest miejsce, do którego można wrócić. Że jest dokąd wyjść z okopu. Że mam mieszkanie w Kijowie. Widziałem zniszczone bloki pod Orichowym. Strasznie mi żal ludzi, którzy stracili swoje domy.
Ludzie potrzebują jakiejś kotwicy. Tak, siedzisz w okopie, ale wiesz, że wyjdziesz, umyjesz się, zjesz normalnie, wyśpisz się w cieple. Że pewnego dnia wrócisz do domu. Jeśli opuścimy te pozycje, wróg będzie nacierał.
OB: Jak widzisz rozwój sytuacji?
К: Dobrze kiedyś powiedział Załużny (generał Walerii Załuzny – Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych Ukrainy – autor): mała armia radziecka nie pokona dużej armii radzieckiej. Dopóki nie nauczymy się na własnych błędach, nie zmienimy podejścia do taktyki i strategii – zwłaszcza strategii – nie wygramy.
Stosując stare metody bardzo szybko tracimy piechotę. Potrzebujemy więcej wyszkolonych ludzi i innego podejścia. Nasza brygada była dobrze wyszkolona. Ale niestety straciliśmy dużo ludzi, ponieważ ktoś wyżej postawiony nie dbał o ich życie i nie wykorzystywał mądrze.
Wróg ma więcej ludzi. Atakują głupio. Idą we dwóch, pojedynczo, jeden po drugim, lezą tam, gdzie jest wielu naszych żołnierzy. Niby wiedzą, ale idą i idą; wybijamy ich, lecz znów się pchają w to samo miejsce. Często bez broni, bez hełmów. Czytałam historie z drugiej wojnie światowej o tym, że niemieccy strzelcy karabinów maszynowych tracili zmysły, ponieważ radzieccy żołnierze szli na nich z cegłami w rękach. We mnie to nie budzi moralnego cierpienia. Ale zaskakuje. Na co oni liczą?
OB: Czy ukraińska armia ma wystarczającą ilość broni?
К:Na naszym odcinku frontu pożądane jest posiadanie broni innego kalibru, co pozwoliłoby nam walczyć dalej. Fundacja „Wróć żywy” rozpoczęła zbiórkę na 100 karabinów kalibru 375. Amunicję mamy. Mamy karabiny – Fundacja Markusa kupiła dla brygady. We wszystkich brygadach w sektorze Awdijiwki brakuje dronów (dronów kamikadze, dronów typu mavic). Przewidujemy głód pocisków większego kalibru.
OB: Każdy nowy dzień na wojnie jest zwycięstwem. Liczysz takie dni?
К:Pamiętam, swój pierwszy dzień do Rabotynia. Nasza pozycja znajdowała się tuż przy drodze, którą wszyscy chodzili, było pełno sprzętu. Ze strony wroga leciało na nas wszystko co możliwe. Strzelały moździerze, operował czołg. Dron nie przestawał latać nad nami. Obok naszej pozycji ciągnęli rannego. Moi towarzysze wyszli z ukrycia, by pomóc. Dron najwyraźniej uchwycił ten moment – pierwszy pocisk nadleciał szybko i dość celnie. Myślałam, że celują w grupę z rannym. Drugi pocisk był bliżej. Trzeci i czwarty spadły kilka metrów ode mnie, bardzo głośno. Wtedy zdałam sobie sprawę, że celują w kryjówkę, w moją pozycję. Spojrzałam w górę, pamiętam ujęcie jak z filmu – spada na mnie szaro-biały popiół po spalonych drzewach. Jest lipiec, a jakby padał śnieg. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że muszę natychmiast zmienić pozycję.
OB: Czy wierzysz jeszcze w Boga?
К: Tak, wierzę. Może nie tak często, jak by trzeba, ale czuję potrzebę dziękowania Mu. Widzę swoje niezwykłe szczęście, wierzę, że nie bierze się ono z niczego, że moje szczęście nie zależy tylko ode mnie. Często mam więcej szczęścia niż inni.
Kukułka odpocznie w bazie dwa dni. A potem znowu wylatuje.
Титульне фото: Ignacio Marin / Anadolu Agency/Abaca/East News
Po lotnisku w Doniecku Lonia napisał, że zakochał się w śmierci
16 stycznia na Ukrainie obchodzony jest Dzień Pamięci Obrońców Lotniska w Doniecku. Nasi chłopcy bronili tej twierdzy przez 242 piekielne dni - dopóki nowy terminal nie został wysadzony przez wroga i zawalił się, grzebiąc pod gruzami ukraińskich "cyborgów". Legendarna fraza: "Ludzie wytrzymali, beton nie" pochodzi z filmu "Ochotnicy Bożej czwórki", jedynego dokumentu, który został nakręcony bezpośrednio na lotnisku podczas walk. Jego reżyser, Łeonid Kanter, zaryzykował wejście w sam środek walk, uzbrojony jedynie w kamerę.
Kanter to znany podróżnik, reżyser, producent i weteran ATO. Jest autorem filmu biograficznego "Człowiek z taboretem", w którym swoej podróże autostopem ku czterem oceanom: Spokojnemu, Atlantyckiemu, Indyjskiemu i Arktycznemu artysta wieńczy siadaniem na taborecie - symbolu wolności - na brzegu każdego z nich (film dokończył po śmierci reżysera jego przyjaciel Jarosław Popow). Kanter jest również założycielem artystycznej wioski Obyrok w regionie Czernihowa w Ukrainie, która stała się miejscem wielu festiwali artystycznych, szkół edukacyjnych i pokazów filmowych, występów i wydarzeń ekologicznych, co roku przyciągających setki ludzi z całego świata.
Jako filmowiec Łeonid Kanter jest najbardziej znany ze swoich filmów dokumentalnych "Ochotnicy Bożej czwórki" (2015) o obrońcach lotniska w Doniecku i "Mit" (2017) o światowej sławy ukraińskim śpiewaku operowym Wasylu Slipaku, który zginął na froncie. Łeonid miał pseudonim "Tarantino".
W czerwcu 2018 roku 36-letni Łeonid popełnił w wiosce Obyrok samobójstwo, a moment swojej śmierci nagrał kamerą wideo. To był szok dla wszystkich, którzy go znali: dlaczego młody, przystojny, odnoszący sukcesy mężczyzna, ojciec trójki dzieci, nagle postanowił odebrać sobie życie. Diana Karpenko, była żona reżysera i matka trójki jego dzieci, uważa, że to jest cena, którą jej rodzina musiała zapłacić za pracę Łeonida w strefie działań wojennych. I za filmowanie na lotnisku w Doniecku śmierci ukraińskich żołnierzy.
Mężczyzna z taboretem i kamerą
- Lonia postanowił udać się do strefy walk, choć nie miał żadnego doświadczenia wojskowego - mówi nam Diana. - Do wstąpienia do Gwardii Narodowej zachęcił go Myrosław Haj, kolega ze studiów i przyjaciel. Nawiasem mówiąc, to dzięki niemu poznaliśmy się z Lonią.
- Byłam wtedy w 11 klasie, uczęszczałam na zajęcia do studia teatralnego, w którym uczył Miryk. Obaj wykładali też na Uniwersytecie Teatru, Kina i Telewizji Karpenka-Kary, przyjaźnili się. Kiedy Łeonid zdecydował się pojechać na swoją pierwszą "taboretową" wycieczkę, Myrosław pojechał z nim. Wcześniej Myrosław przyszedł do naszego studia z plecakiem i z entuzjazmem powiedział: "Ten plecak zobaczy Paryż!". Też bardzo chciałam pojechać na taką wycieczkę, ale nie wierzyłam, że to realne. Potem wstąpiłam na uniwersytet i dołączyłam do tej ich imprezy. Lonia z przyjaciółmi i taboretem popłynęli na Ocean Atlantycki, później na Ocean Spokojny. Na trzecią wyprawę, na Ocean Arktyczny, już mnie zaprosił. To właśnie na tej wyprawie narodziło się między nami silne uczucie. Wróciłam z wyprawy w ciąży, z Magdaleną, i pobraliśmy się.
W 2007 roku Leonid opuścił swoje wygodne mieszkanie w Kijowie i pracę w studiu filmowym Lizard films i przeprowadził się wraz z ciężarną żoną do na wpół opuszczonej wioski Obyrok w obwodzie czernihowskim. Tutaj zbudowali artystyczną farmę, gdzie zamiast miejskiego betonu i zanieczyszczeń mają czystą wodę, świeże powietrze i warzywa ze swojego ogrodu. Kiedy w 2014 r. wybuchły walki w Donbasie, Leonid Kanter zgłosił się na ochotnika do Gwardii Narodowej.
- Nie byłam zadowolona z jego decyzji - przyznaje Diana - ale też nie odmówiłam. I nie było do końca jasne, co dzieje się na wschodzie. To nie tak jak teraz, kiedy ludzie są bombardowania i lecą pociski. Z wiadomości w mediach wyglądało to na coś w rodzaju kontynuacji Majdanu - przywożono broń, działały grupy wywrotowe. Potem pojawiły się czołgi i pojazdy opancerzone. Oczywiście martwiłam się, zwłaszcza że szkolenie w Lwowie trwało zaledwie dwa tygodnie. Czego można nauczyć osobę, która przez całe życie była pacyfistą i nigdy nie trzymała broni w rękach, w tak krótkim czasie?
Początkowo został umieszczony na posterunku kontrolnym, miał sprawdzać pojazdy. Potem dwóch zwiadowców z jego oddziału zginęło podczas misji bojowej, a ich śmierć mocno dotknęła Lonię. Wrócił stamtąd zły i rozczarowany - miał już dość arogancji dowódcy i nieporządku w armii. A ponieważ nie tylko obserwował, ale także to wszystko filmował, zbierając materiał do dokumentu "Wojna na własny koszt", jego relacje z dowódcą były bardzo napięte.
Łeonid opuścił Gwardię Narodową. Zdał sobie sprawę, że dokumentalista jest znacznie bardziej skuteczny niż żołnierz, bo może relacjonować ważne wydarzenia. Rozpoczął pracę nad filmem, który pokazywał w różnych jednostkach.
Ze wspomnień Łeonida Kantera: "Jeździłem do wielu batalionów, ale kiedy trafiłem do Prawego Sektora, byłem zdumiony. Nie było tam szefów idiotów, którzy chcieli tylko wydawać rozkazy, nie było "towarzyszy". Chłopaki witali się słowami: "Chwała Ukrainie!" i wspólnie się modlili. A główną nagrodą dla nich była możliwość pójścia na front. Zdałem sobie sprawę, że chcę nakręcić film o DUK [Ukraiński Korpus Ochotniczy - red.], a Dmytro Jarosz pozwolił mi pojechać i nakręcić wszystko, co chciałem. Spaliśmy z chłopakami, jedliśmy razem i chodziłem z nimi na patrole. Z moim współreżyserem Ivanem Jasnijem nakręciliśmy kawałek - przywieźliśmy go do Kijowa, rozebraliśmy na części, napisaliśmy scenariusz, a potem wróciliśmy do ATO. I tak cztery razy. Za czwartym razem wiedziałem, że jadę na lotnisko w Doniecku".
Już od progu zdałam sobie sprawę, że patrzę na inną osobę
- W tym czasie Lonia i ja mieliśmy już bardzo napięte relacje - przyznaje Diana. - Nie zawsze znajdowaliśmy wspólny język i często się kłóciliśmy. Myślałam o złożeniu pozwu o rozwód, lecz on z nienacka pojechał na lotnisko w Doniecku. Bez broni, tylko z kamerą. I wpadł - znam go - w wir wydarzeń. Od czasu do czasu wysyłał mi +, że żyje. Raz napisał "Żywy. Kocham". Bardzo się o niego martwiłam. Nie jestem osobą religijną, nie znam żadnych modlitw poza "Ojcze Nasz", ale wtedy modliłam się cały czas. I prawdopodobnie go wymodliłam.
Najgorzej było w dniu, kiedy Rosjanie zaczęli otaczać lotnisko. Lonia powiedział mi później, że nasi ludzie czekali na pomoc, ale ona nigdy nie nadeszła. "Bohema" [aktor i reżyser Andrij Szaraskin, dowódca jednej z kompanii bojowych Prawego Sektora - red.] postanowił udać się do terminalu, gdzie pozostawiono nasz sprzęt, bronić go i odeprzeć atak wroga. Tylko kilku chłopaków zgodziło się pójść, a wśród nich był oczywiście Łeonid. Kiedy chłopaki wrócili z terminalu i przyszli do dowódcy 5. kompanii, Walerija Czobotara, ten bardzo ich zbeształ za lekkomyślność. To sytuacja znalazła się w filmie "Ochotnicy z Bożej czwórki", kiedy dowódca mówi: "Ta wojna nie jest po to, byście wszyscy tu zginęli. Jest po to, byście wrócili żywi i wychowali swoje dzieci".
- Kiedy Lonia wrócił do domu żywy, byłam bardzo szczęśliwa. Ale w chwili gdy go zobaczyłam zdałam sobie sprawę, że patrzę już na inną osobę. Jego oczy były rozbiegane, był czarny i wychudzony i w niczym nie przypominał tamtego energicznego i wesołego Loni. Dziś wiemy już, czym jest zespół stresu pourazowego. Wtedy wiedziałam tylko to, że mój mąż bardzo się zmienił. Jednak na fali tej radości, że wrócił żywy, zaczęliśmy rozmrażać nasz związek i zdecydowaliśmy się na trzecie dziecko.
- Myślałam, że po mojej drugiej córce, Patagonii, która urodziła się w taksówce podczas podróży do Argentyny, nic mnie już w ciąży i porodzie nie zaskoczy. Ale się myliłam. Z synem Darianem też mamy wyjątkową historię: w momencie poczęcia "zamówiłam", że będzie chłopcem z ciemnymi włosami i jasnymi oczami. Nie mogłam tylko określić, czy powinny być niebieskie, czy zielone. Teraz jego oczy raz są niebieskie, innym razem zielone - zależy od światła. Miałam z nim niesamowitą więź, odkąd byłam z nim w ciąży. Kiedy np. nie mogłam zdecydować, czy chcę, aby mąż był obecny przy porodzie, w ostatniej chwili syn dał mi znać, że tak, chce jego obecności.
Lonia przyjechał do Kijowa późnym wieczorem (był wtedy w Obyroku) - a ja byłam bliska porodu, bo "uzgodniłam" z Darianem, że urodzi się w dniu przesilenia letniego. 21 czerwca, kiedy pojawiły się zaczęły się pierwsze oznaki skurczów, powiedziałam: "Synu, jestem bardzo zmęczona. Poczekajmy do rana". I urodziłam rano.
- Przez pierwsze sześć miesięcy po narodzinach Dariana Lonia latał jak na skrzydłach, a w naszej rodzinie panowała harmonia, miłość i spokój. Ale się skończyło. Teraz wiem, że jeśli nic nie zrobisz z PTSD, to nie ustąpi samoistnie i może skutkować czymś gorszym później. W przypadku Loni doprowadziło to do strasznej tragedii.
Później, po jego śmierci, przypomniałam sobie, co do mnie napisał po walkach na lotnisku w Doniecku, kiedy był za granicą. Było tam zdanie: "Zakochałam się w śmierci". Na początku nie zrozumiałam, potem byłam przerażona i odpisałam: "Myślisz o samobójstwie? Wyobrażasz sobie, co się stanie z dziećmi, ze mną?". Szybko zmienił temat i nigdy więcej o tym przy mnie nie mówił. Ale wygląda na to, że ta myśl była w jego głowie, a dzwonki alarmowe wciąż dzwoniły.
W reakcji na jakiś niewinny żart Lonia potrafił się wściec i wyjść, trzaskając drzwiami. Widok zwykłego przedmiotu - na przykład karty bankomatowej, której zapomniałam w domu - potrafił wpędzić go w dziką agresję. Poszłam do psychoterapeutki. Powiedziała: "Nie mogę wydać diagnozy na odległość, ale z opisu brzmi to jak PTSD. Masz dwa wyjścia: rozwieść się albo nauczyć się z tym żyć". Próbowałam się nauczyć. Nie reagować na ostre ataki na mnie i dzieci, nie brać obelg do siebie. Kiedy emocje opadły, spokojnie wyjaśniłam Loni, że nie może tak traktować mnie i dzieci. Czasami wydawało mi się, że nie do końca pamiętał te swoje emocjonalne reakcje i myślał, że wszystko jest w porządku. Zaczął nawet przepraszać, ale jego zachowanie nie zmieniło się jakoś radykalnie.
Kilka razy zaczynałam rozmowę o tym, żeby poszukał pomocy u specjalisty. "Dlaczego miałbym chodzić do terapeuty? Czy ja zwariowałem? Przecież nic mi nie dolega" - słyszałam w odpowiedzi. Coraz trudniej było się z nim komunikować, zwłaszcza gdy pracował nad swoimi filmami.
Ze wspomnień Łeonida Kantera: "Najbardziej przerażający był montaż. A raczej kontrast między wojną a spokojnym życiem. Bo kiedy wracasz z frontu, masz kilka dni, żeby się przestawić, uciec. A kiedy montujesz, siedzisz tam cały dzień, doświadczając tych emocji w kółko. A potem wychodzisz na zewnątrz i wydaje ci się, że w Kijowie nie ma wojny. Wszyscy spacerują, bawią się, śmieją. I to jest niezwykle trudne".
W liście pożegnalnym Lonia napisał, że zawsze mnie kochał
- Kontynuowałyśmy wspólne projekty: Festiwal Chleba w Obyroku, filmy (reprezentowałam "Ochotników Bożej czwórki" w Iranie, wyprodukowałam i współfinansowałam film "Mit"), ale czułam, że oddalamy się od siebie - kontynuuje Diana. - Miałam też własne projekty: Eksperyment Edukacyjny i obozy letnie, a także trójkę dzieci, które były głównie na mojej głowie. A to ciągłe napięcie gdy nie wiesz, kiedy Lonia może się zdenerwować, było nie do zniesienia.
W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że nie znam już mężczyzny, z którym kiedyś wzięłam ślub i miałam dzieci. Ostrzegłam Łeonida, że wycofuję się ze wszystkich naszych wspólnych projektów i złożyłam pozew o rozwód. Separacja i mój wyjazd z Obyroku nie były łatwe. Przez pierwsze dziewięć miesięcy w ogóle się nie widywaliśmy, a ja unikałam jakiejkolwiek komunikacji. Dopiero po tym, jak w kwietniu napisał do mnie list z przeprosinami, spotkaliśmy się kilka razy - krótko, w sprawach służbowych. Na przykład kiedy musiałam wyrobić córce paszport - Lonia zamierzał pojechać z dziećmi na wycieczkę do Ameryki we wrześniu 2018 roku. Ale trzy miesiące wcześniej, w czerwcu, znaleziono go martwego w Obyroku. Zastrzelił się.
Przed śmiercią zostawił kilka listów pożegnalnych, z których jeden był przeznaczony dla mnie. Napisał, że zostawia nam pieniądze i gdzie są kluczyki do samochodu. Było też zdanie: "Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi po tym wszystkim, zawsze cię kochałem".
- Jak myślisz, co było powodem jego samobójstwa?
- Jak wyjaśniła mi psychoterapeutka, zdarza się, że człowiek podejmuje taką straszną decyzję pod wpływem emocji, kiedy wydaje mu się, że nie poradzi sobie z sytuacją. Zupełnie inaczej jest, gdy myśli o samobójstwie pojawiają się w głowie od dłuższego czasu. Zazwyczaj jest to cały zestaw przyczyn, które ostatecznie przeradzają się w program autodestrukcji, który może być wywołany przez jakieś trudne wydarzenie. Myślę, że lotnisko w Doniecku było takim wyzwalaczem dla Leonida. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, powiedział, że lepiej umrzeć młodo i zażartował: "Nie daj Boże, żebym dożył starości".
Być może wpłynęła na niego przedwczesna śmierć ojca, który osierocił go w dzieciństwie. Być może przyczynił się do tego kryzys wieku średniego - zwłaszcza biorąc pod uwagę barwne życie, jakie mieliśmy z Łeonidem. Dużo podróżowaliśmy, mieszkaliśmy w różnych miejscach, mieliśmy różne doświadczenia. Być może myślał: Co dalej? Czego jeszcze mogę doświadczyć na tej planecie w tym ludzkim wcieleniu? Ale i tak uważam, że doświadczenie wojny miało największy wpływ na Lonię.
- Niestety wiele osób cierpiących na zespół stresu pourazowego nie szuka pomocy psychologicznej, wierząc, że ich psychika sama sobie poradzi. Ale tylko specjaliści mogą poradzić sobie z PTSD. Nie rozmawiałam z Leonidem przez ostatni rok, ale z Facebooka wynikało, że ma się bardzo dobrze. Dużo podróżował, jego pokazy filmowe były wypełnione po brzegi. Teraz zdaję sobie sprawę, że były w nim dwie różne osoby. Jedna planowała jesienną podróż do USA z dziećmi i organizowała pokazy swojego nowego filmu, druga przygotowywała się do samobójstwa. To, że było planowane, odkrył po fakcie przez Myrosław Haj. Przeprowadził dochodzenie i przesłuchał wszystkich swoich kolegów i przyjaciół, którzy ostatnio mieli kontakt z Łeonidem. Ustalił, że Lonia cierpiał na ciężką depresję. Niestety w naszym społeczeństwie depresja nie jest postrzegana jako poważny problem, którym należy się zająć.
Teraz żyję tu i teraz
- Co stało się z Obyrokiem po śmierci Loni?
- Przez pierwsze sześć miesięcy nic tam nie robiłem, to byłoby dla mnie zbyt trudne. Ale potem zdałem sobie sprawę, że nasza artystyczna wioska żyje już własnym, niezależnym życiem. Wokół Obyroka utworzyła się społeczność, ludzie rozpoczęli wspólne projekty, przyjaźnie, a kilka par nawet się pobrało. Ja też się zaangażowałam: zaczęłam organizować obozy dla dzieci, festiwale i spotkania z przyjaciółmi. Podczas pandemii przeniosłam się nawet na farmę - tutaj było więcej wolności. Jednak wraz z rozpoczęciem inwazji na pełną skalę działalność w Obyroku znowu ustała. Część mężczyzn jest teraz na froncie, a niektóre rodziny, tak jak my, przeniosły się do innych krajów.
- Jak to się stało, że znalazłaś się w Polsce?
- Pod koniec stycznia 2022 roku codziennie oglądałam wiadomości, słuchałam opinii o możliwym wybuchu wojny. Byłam tak zaniepokojona, że zabrałam dzieci i wyjechałam do zachodniej Ukrainy. Trochę się uspokoiłam, więc 24 lutego mieliśmy właśnie wracać do Kijowa... Gdzie jechać - to była kwestia otwarta. Mam wielu znajomych i przyjaciół na całym świecie. Zapraszali mnie do różnych miast i krajów, ale wybrałam Polskę.
Znajoma napisała, że da nam schronienie na miesiąc w mieszkaniu swoich przyjaciół. To była dobra opcja, aby się zatrzymać i zdecydować, co dalej. Nadal tu mieszkamy. Warszawa jest o wiele wygodniejsza do życia niż Kijów, a co najważniejsze, mogę tu zapewnić moim dzieciom o wiele więcej bezpieczeństwa. Znalazłam szkołę waldorfską dla dzieci, taką samą jak ta, do której chodziły w Kijowie [to najbardziej rozpowszechniony niezależny system edukacji na świecie - przyp. aut.]. Jeśli chodzi o mnie, kiedy trochę doszłam do siebie, zaczęłam myśleć o tym, co mogę zrobić, aby nie tylko zarobić pieniądze, ale także przynieść korzyści Ukrainie. Pracowałam nad serialem o adaptacji ukraińskich dzieci w polskich szkołach, a teraz wraz z moim zespołem stworzyliśmy internetowy projekt edukacyjny - wykłady o tradycjach Bożego Narodzenia i Nowego Roku w Ukrainie dla dzieci i dorosłych. Rozpoczynamy też regularny kurs języka ukraińskiego i literatury dla dzieci osób wewnętrznie przesiedlonych oraz dla emigrantów, którzy przebywali za granicą przez długi czas i zaczynają tracić swój ukraiński.
Po śmierci Loni, a zwłaszcza po inwazji na pełną skalę, miałam bardzo silne poczucie, że życie jest skończone: budzę się z myślą, że muszę zrobić to i tamto, a może jutro umrę. Wcześniej by mnie to przerażało. Ale teraz zdaję sobie sprawę, że nie powinnam robić odległych planów, lecz żyć tu i teraz. I bez względu na to, jak jest ciężko, bez względu na to, jak bardzo jest to bolesne, musisz codziennie znajdować powody do radości. I sprawiać, by każdy dzień był tak piękny, jak to tylko możliwe.
Kiedy tańczę, czuję, że ci, którzy odeszli, owijają wokół mnie swoje skrzydła i mnie chronią
Brat Olgi Kifyak-von-Kraimer, primabaleriny Opery Narodowej i Honorowej Artystki Ukrainy, zginął na froncie. Jej ojciec zmarł w pierwszych dniach inwazji: nagłe zatrzymanie akcji serca wskutek silnych emocji. A kiedy Olga kończyła pracę nad tańcem, który zadedykowała swojej rodzinie, do teatru przywieziono trumnę jej kolegi i partnera na scenie, Honorowego Artysty Ukrainy Ołeksandra Szapowała. On również zginął na froncie.
- Sasza został tu przywieziony, byśmy mogli się z nim pożegnać"- mówi Olga. - Podobnie jak mój brat Dmytro poszedł na front na ochotnika. Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale podczas pracy nad tańcem miałam wrażenie, że Dmytro i Ołeksandr przy mnie byli.
Spektakl poszedł bardzo łatwo, jak gdyby obaj obserwowali nas z góry i pomagali nam. Mój taniec-requiem nazywa się "Skrzydła Ukrainy", ponieważ czuję, że ci, którzy odeszli, owijają nas skrzydłami i chronią.
Do tej pory "Skrzydła Ukrainy" widziała tylko publiczność Opery Narodowej. Olga ma jednak nadzieję, że wkrótce jej niezwykle wrażliwy i emocjonalny taniec zobaczą także Europejczycy.
"Skrzydła Ukrainy" to moja osobista historia, a jednocześnie historia milionów Ukraińców. Chciałbym, aby zagraniczna publiczność obejrzała ten występ i zrozumiała, przez co my, Ukraińcy, przechodzimy każdego dnia.
Kilka minut przed swą nagłą śmiercią mój ojciec powiedział matce: "Teraz cię zostawię"
Wiadomość o rozpoczęciu rosyjskiej inwazji dotarła do niej w Stanach Zjednoczonych, gdzie była w trasie koncertowej. Wraz z rodzeństwem próbowała zorganizować ewakuację rodziców z Kijowa.
- Moi rodzice mieszkali ostatnio w obwodzie czerniowieckim. Do Kijowa przyjechali w interesach 22 lutego, dwa dni przed inwazją - mówi Olga. - Kiedy Rosjanie już bombardowali miasto, matka powiedziała, że ojciec chce opuścić Kijów i planuje jechać autostradą na Żytomierz. Błagałam ich, żeby tego nie robili - były już informacje, że okupanci strzelają do ludzi w samochodach. Rodzice przenieśli się więc do mieszkania mojej siostry w centrum Kijowa, gdzie spędzili kilka tygodni. Przez ten ciągły ostrzał ojciec był przygnębiony. Nie chciał schodzić do schronu podczas ataków rakietowych.
Mój brat Dmytro był w stanie ewakuować ich z Kijowa. W tym czasie służył już w siłach zbrojnych. Jego żona i syn pochodzą z Buczy. Cudem udało im się wyjechać, nim Rosjanie wkroczyli do miasta. Kiedy upewnił się, że oboje są bezpieczni, Dmytro dołączył do obrony terytorialnej. Po wyzwoleniu Buczy pojechał tam jako wolontariusz, by dostarczyć leki i żywność tym, którzy przeżyli. Blok, w którym mieszkał z rodziną, ocalał, ale wszystkie mieszkania były splądrowane przez okupantów.
To wtedy Dmytro zdecydował się wstąpić do sił zbrojnych. Przed wojną pracował w branży IT, tworzył oprogramowanie dla dużych firm. Przed podpisaniem kontraktu powiedział o tym rodzicom. Ojciec prosił go, by tego nie robił, jednak kilka godzin później oddzwonił i powiedział: "Synu, rób to, co podpowiada ci serce. Nie mogę cię powstrzymać".
Po powrocie do domu w obwodzie czerniowieckim mój ojciec, który nigdy wcześniej nie narzekał na zdrowie, powiedział, że czuje ucisk w klatce piersiowej. Tydzień później obudził się chory, ciśnienie krwi gwałtownie spadło. W pewnej chwili powiedział do matki: "Teraz cię opuszczę. Chcę się z tobą pożegnać".
Rodzice żyli ze sobą przez wiele lat, każde było dla tego drugiego miłością życia. Tata zdołał jeszcze powiedzieć mamie, że bardzo ją kocha. Wybiegła z pokoju tylko na sekundę, a kiedy wróciła, był już nieprzytomny. Zmarł przed przyjazdem karetki. Nagłe zatrzymanie akcji serca. Nie trzeba być wielkim ekspertem, by zrozumieć, że przyczyną był silny stres.
Przykro mi, że nie uratowaliśmy twojego brata
Dmytro był jedynym dzieckiem, które mogło uczestniczyć w pogrzebie ojca.
Mogłam wrócić do Ukrainy dopiero po zakończeniu trasy. Udało mi się zobaczyć z Dmytro, nim pojechał na front. Pamiętam, jak wrócił do domu i zaczął się pakować. "Jutro jedziemy do Bachmutu - powiedział - Nie wiem, czy stamtąd wrócę". Przytulił mnie, a ja tak bardzo chciałam wierzyć, że wróci.
Byliśmy w stałym kontakcie. Wysyłałam mu śpiwór, powerbank, różne rzeczy... 8 sierpnia 2022 r. kontakt się urwał. Dwa dni później bratowa odebrała telefon z wojskowego biura rekrutacyjnego: "Mamy dla ciebie wiadomość. Przyjedziemy". Przywieźli pogrzeb.
O okolicznościach śmierci brata Olga dowiedziała się później.
- Wróg ostrzelał ich pozycje z wyrzutni rakiet Grad - mówi Olga. - W momencie rozpoczęcia ostrzału Dmytro i inni chłopcy byli w domu. Wybiegli, bym się ukryć, i wtedy zobaczyli, że żołnierz, który sterował dronem, leży przy wejściu do schronu. Trzeba było go ewakuować, więc Dmytroj otworzył drzwi do stojącego w pobliżu samochodu... Wtedy rąbnęła druga salwa. Na auto poleciały cegły, szkło i kawałki betonu. Później chłopaki zadzwonili do nas i powiedzieli: "Wybaczcie, że go nie uratowaliśmy".
Nie mogliśmy zobaczyć Dmytro po raz ostatni - widzieliśmy tylko jego zamkniętą trumnę. Kiedy Julia, jego żona, i ja dotarłyśmy do kostnicy, przebierali go w mundur wojskowy. Żołnierze stanęli przed nami i nie pozwolili nam na niego spojrzeć. Prosiliśmy, by pokazali nam chociaż rękę lub nogę, ale odmówili. "Zapamiętajcie go takim, jakim był za życia" - powiedzieli. Potem zamknęli trumnę na kłódkę i złamali klucz, byśmy nie mogły jej otworzyć.
Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy trumnę przywieziono do domu, a mama krzyczała: "Otwórz, chcę dotknąć mojego syna!". Do dziś nie wiem, czy decyzja o zamknięciu trumny była słuszna. Ale nie wiem też, czy bylibyśmy w stanie żyć dalej, gdyby została otwarta...
Noc przed pogrzebem Dmytro spędził w domu, jak to jest w zwyczaju na ukraińskich wsiach. O świcie moja matka zasnęła obok trumny. Po zmianie świec, które miały palić się przy zmarłym przez cały czas, wyszłam na ganek, usiadłam na schodach i pomyślałam: "Dimasik, mój kochany, co ja mogę dla ciebie zrobić?". I wtedy narodził się pomysł tańca - który teraz nazywa się "Skrzydła Ukrainy". Chciałam wyrazić swój ból i ból wszystkich tych, którzy stracili bliskich w tej strasznej wojnie.
Po pogrzebie wróciłam do Kijowa. Zwróciłam się do Ksenii Iwanienko, naszej utalentowanej choreografki, i razem stworzyłyśmy ten numer. Występuję w nim ze śpiewaczką operową Ksenią Bachritdinową-Krawczuk, dyrygentką jest Ałła Kulbaba. Jestem bardzo wdzięczna koleżankom, które wsparły mój pomysł.
Podczas pracy nad tym numerem naprawdę czułam obecność Dmytra. Czuję ją za każdym razem, gdy tańczę. Nawet nie tańczysz tego numeru, ty nim żyjesz. Kiedy zdjęcia brata i ojca pojawiają się podczas mojego tańca, to tak, jakbym znów mogła być z nimi. To sprawia, że czuję się lepiej.
Czasami przychodzą do nas w snach. Mamie śniło się, że tata i Dmytro są razem. Szli, trzymając się za ręce, obaj mieli na sobie białe koszule, które zdawały się świecić. Są pochowani obok siebie. Zawsze łączyła ich szczególna więź.
Małemu Łuce, mojemu bratankowi, powiedzieli, że tata jest w niebie. Kiedy przynieśli trumnę, zapytał: "Mamo, jeśli będę bardzo, bardzo smutny, czy Bóg wskrzesi mojego tatę?". Wyciął serduszka z papieru i przyczepił je do trumny...
Niedawno Łuka skończył siedem lat i na przyjęciu urodzinowym powiedział, że chce zostać wynalazcą. Kiedy zapytałam go, co chciałby wynaleźć, odpowiedział: "Robota, który ma broń zamiast ramion. Tak zemszczę się za tatę". Nigdy nie mówiliśmy przy nim o zemście, nasza rodzina zawsze żyła w miłości. I nawet teraz, kiedy ludzie pytają mnie, czy czuję nienawiść do Rosjan, odpowiadam, że nie. Jest mi ich żal, bo pewnego dnia zdadzą sobie sprawę z tego, co zrobili. Ta świadomość będzie dla nich najstraszniejszą karą.
Jak możemy wykonać "Jezioro łabędzie", skoro Moskwa wystawia je na wsparcie rosyjskiej armii?
Olga mówi, że praca pomogła jej przetrwać tragedie. Jest tym, co ją teraz trzyma.
- Opera Narodowa Ukrainy została ponownie otwarta w maju 2022 r. - mówi. - Gdyby teatr był zamknięty, pewnie bym oszalała. Mówią, że czas leczy, ale nie w moim przypadku. Ból jest stępiony, ale nie znika. Często chodzę do pracy i widzę przed sobą tatę i brata. Przypominam sobie nasze serdeczne rozmowy, a moja ręka sięga po telefon, by zadzwonić do jednego z nich. I wtedy zdaję sobie sprawę, że już nigdy nie będę w stanie tego zrobić.
Praca pomaga mi się przestawić. Emocjonalny kontakt z publicznością też jest teraz wyjątkowy. Kiedy rozlega się alarm przeciwlotniczy, przerywamy występ i wszyscy udają się do schronów przeciwbombowych. Ale kiedy alarm się wyłącza, wracają i kontynuujemy.
Pamiętam, jak w sylwestra 2023 roku tańczyliśmy "Królową Śniegu" dla dzieci. Występ przerwał alarm, rozpoczął się ostrzał Kijowa. My, artyści, byliśmy w naszym schronie, a publiczność w swoim. Zaproponowałam kolegom, byśmy poszli do tamtego schronu podnieść dzieci na duchu. Były przeszczęśliwe!
Cała kolejka ludzi chciała zrobić sobie z nami zdjęcia. Naliczyłam dwanaście wybuchów, ale dzieci ich nie słyszały - były szczęśliwe, że artyści do nich przyszli. W naszym schronie życie toczyło się dalej!
Po rozpoczęciu inwazji wielu moich kolegów wyjechało za granicę i są tam do dziś. Ale ja, mimo ciągłego ostrzału, czuję się bezpieczniej w Ukrainie. Na początku wielkiej wojny w Stanach Zjednoczonych wariowałam z powodu nieznanego, martwiłam się o moich bliskich. W Ukrainie, paradoksalnie, czuję się lepiej. Tutaj jestem u siebie.
W maju 2022 r., po powrocie do domu, pojechałam do Buczy. Było dla mnie ważne, by zobaczyć wszystko na własne oczy. Na żywo to było o wiele bardziej przerażające niż na zdjęciach: spalone, zrujnowane domy, samochody, w których żywcem spłonęli ludzie. Ta podróż tylko wzmocniła moje pragnienie pozostania w Ukrainie z moim narodem.
Wyjeżdżam za granicę w trasę koncertową, której celem jest mi.n. zbieranie funduszy dla Ukrainy. Teraz, w styczniu, zaczynamy trasę w Kanadzie, gdzie mamy zaplanowane 22 koncerty galowe. Będziemy zbierać pieniądze dla fundacji Ołeny Zełenskiej, Pierwszej Damy Ukrainy, o nazwie "Nadia Ukraina". Zostaną one przeznaczone na pomoc naszemu krajowi i odbudowę. Zaprezentujemy kulturę ukraińską, a także fragmenty znanych na całym świecie baletów "Korsarz", "Giselle" i "Don Kichot".
Już na początku inwazji nasz repertuar uległ zmianie: teatr odmówił wykonywania dzieł rosyjskich kompozytorów. Jak możemy wystawiać "Jezioro Łabędzie", skoro Teatr Bolszoj w Moskwie wystawia je, by wesprzeć rosyjską armię? Teraz wystawiamy wspaniałe ukraińskie sztuki - "Lileję", "Pieśń lasu" i inne.
Jeśli chodzi o występy w Ukrainie, to teraz, w czasie wojny, każdy z nich stał się dla mnie wyjątkowy. Podczas pierwszego pokazu "Skrzydeł Ukrainy" wszyscy widzowie wstali w chwili, gdy pojawiły się zdjęcia mojego brata i ojca. Myślę, że nie ma na Ukrainie osoby, której ta wojna by nie dotknęła. Dlatego wszyscy przeżywają ten taniec razem ze mną...
Uważasz, że Twoja sprawa jest ważna? Działaj, wierz, nie odpuszczaj
Moje pierwsze spotkanie z kobietami, które w Ukrainie były zaangażowane w działalność obywatelską, a w Polsce tę działalność wznowiły, odbyło się w Warszawie pod koniec 2022 roku.
Obok mnie siedziały kobiety, które opuściły rozdarte wojną regiony Ukrainy. Niektóre wyrwały się prosto spod okupacji, tylko z jednym plecakiem, trzymając za ręce dzieci czy prowadząc rodziców - staruszków. Niektóre figurowały na rosyjskiej liście do likwidacji. Były "winne" pracy w sektorze publicznym, realizowania różnych europejskich programów, prowadzenia fundacji, walki o prawa człowieka i wiary w europejską przyszłość Ukrainy.
Słuchając historii tych kobiet nie mogłam powstrzymać podziwu. W Ukrainie rozwiązywały dziesiątki problemów: opiekowały się kobietami z grup wymagających szczególnej troski, organizowały wolny czas dla osób starszych, promowały socjalizację niepełnosprawnych, organizowały festiwale, promowały ukraińską kulturę, rozwijały swoje społeczności, oczyszczały rzeki, walczyły z korupcją, zmieniały prawo. W Polsce większość ludzi natychmiast rzuciła się w wir pracy społecznej i wolontariatu. I nie traktują tego jak swoje szczególne osiągnięcie. Po prostu inaczej nie potrafią. Aktywność i bycie "niespokojnymi" leżą w ich naturze.
Zasiej nasiona, a wykiełkują
Kateryna Stacenko jest dziennikarką i działaczką społeczną. W Enerhodarze zajmowała się sprawami młodzieży, organizacją wydarzeń kulturalnych i wspieraniem żołnierzy ATO [operacja antyterrorystyczna na wschodzie Ukrainy przeciew donieckim i ługańskim separatystom, rozpoczęta wiosną 2013 r. - red]. Przez kilka lat poprzedzających wybuch wojny działała w Klubie Kultury Polskiej im. Henryka Sienkiewicza w Enerhodarze.
- Bardzo bałam się obudzić pod okupacją, to był mój największy strach - wspomina ostatnie tygodnie przed inwazją na pełną skalę. - Więc kiedy Ludmiła Kostuszewicz, szefowa polskiego klubu, zaproponowała, żebyśmy pojechały do Krosna, zgodziłam się. Pojechałyśmy na kilka tygodni, a jesteśmy tu już drugi rok.
W Krośnie wszyscy mieszkańcy Enerhodaru zostali zakwaterowani w akademiku, większość nadal w nim mieszka. Wznowienie działalności społecznej przyszło Katerynie w sposób naturalny.
- Ludmiła Kostuszewicz zabrała nas do Polski, a sama pospieszyła ratować innych ludzi. Czasami wyciągała ich spod nosa okupanta. W Krośnie, które stało się naszym drugim domem, pod jednym dachem zgromadziły się dziesiątki przerażonych matek z dziećmi i starszych rodziców. Szybko stało się jasne, że nie możemy wrócić do Ukrainy, bo nasze miasto jest pod okupacją. Ktoś musiał pomóc ludziom z dokumentami i legalizacją pobytu, a potem jakoś ich ze sobą skontaktować, umożliwić ich dzieciom adaptację. To było moje zadanie, bo już wtedy znałam podstawy polskiego. Znałam też kogoś z urzędu miasta w Krośnie, bo przed wojną organizowaliśmy wizyty studyjne: polskie dzieci przyjeżdżały do nas, nasze dzieci przyjeżdżały do Krosna.
W ciągu niemale dwóch lat Kateryna stworzyła i zarejestrowała organizację pozarządową "Pod jednym niebem", złożyła wnioski i zdobyła kilka grantów.
- Zdecydowaliśmy się zarejestrować. W przeciwnym razie nie mielibyśmy dostępu do lokalnych programów - wyjaśnia Kateryna. - Nasze ukraińskie organizacje nie mają tu żadnej pozycji prawnej.
W ramach zdobytych grantów zorganizowano warsztaty, wydarzenia kulturalne i wspólne wyjazdy dla mieszkańców akademika.
- To moja dobrowolna, dodatkowa praca - zaznacza Kateryna - bo moim głównym źródłem utrzymania jest praca w lokalnej szkole. Nie mamy wiedzy na temat księgowości, podatków w Polsce i wymagań darczyńców. Nie możemy więc zapewnić zwrotu kosztów nauczycielom na warsztatach w naszych projektach, nie mówiąc już o jakichkolwiek kosztach administracyjnych dla zespołu.
Kateryna nie narzeka jednak na przeciążenie. Mówi, że w ten sposób nawiązuje kontakty i zaspokaja potrzebę komunikacji, podróży i wypoczynku dla swoich dzieci i ich rówieśników.
- Chodzę wszędzie tam, gdzie jestem zapraszana - mówi. - Te spotkania często owocują nowymi partnerstwami, przydatnymi i praktycznymi rzeczami dla naszej społeczności w Krośnie. Niedawno w ramach jednego z projektów udało nam się kupić maszynę do szycia, nici i druty do robótek. Teraz nie musimy już nigdzie biegać, aby naprawić nasze ubrania. Sprzedajemy dzianiny, a dochód idzie, na cele charytatywne, dla mieszkańców Enerhodaru, którzy opuścili miasto i żyją teraz jako osoby wewnętrznie przesiedlone w Ukrainie. Wszystkie wydarzenia, które organizujemy, dają początek nowym projektom, działaniom i inicjatywom. Na jednym z nich poznałam aktywistów z Fundacji Wielkie Serce dla Dzieci. Dowiedziałam się, że prowadzą projekt integracyjny dla młodzieży "Wakacje naszych marzeń" pod auspicjami UNICEF. Zgłosiliśmy się i zabraliśmy dzieci do Austrii. Jeździły na nartach, zwiedzały muzea, poznawały miejscowe rodziny. Tak to wszystko działa. To nie jest klasyczna praca w sektorze publicznym - to raczej nowe, dodatkowe możliwości.
Według Kateryny działalność publiczna powinna stać się czymś powszechnym wśród Ukraińców. - Na przykład w Polsce istnieją setki różnych fundacji, nieformalnych grup, inicjatyw wolontariackich, stowarzyszeń właścicieli domów, obrońców owadów i drzew, miłośników książek, opiekunów bibliotek itp. - wylicza. - To jak nasiona, które zasiewasz, a one rosną i stają się społeczeństwem, w którym dobrze się żyje. Nie bój się zrobić czegoś dla zabawy.
Waluta, której nie trzeba wymieniać
- Co mogę powiedzieć o mojej działalności obywatelskiej... Ja tu tylko wycieram smarki dzieciom - żartuje Natalia Denisowa z Sum. - Kiedy masz dzieci, trudno ci kontynuować pracę. Czasami czuję się wypalona i zupełnie wykończona. Latem zorganizowałam święto Iwana Kupały, zgodnie z naszymi tradycjami, a jesienią organizuję warsztaty. Ale robię to bardziej z altruizmu i entuzjazmu niż z jakichkolwiek innych powodów. Czasami robię to ostatkiem sił.
Natalia wychowuje dwóch synów. Jeden z nich, ośmioletni Jarosław, jest niepełnosprawny. W Sumach przez wiele lat była zaangażowana w ochronę praw rodzin i matek wychowujących niepełnosprawne dzieci. W Polsce wraz z koleżankami wznowiła tę działalność w formie stowarzyszenia zwykłego.
- Konsultowaliśmy się z doradcami w sprawie formatu działalności - wyjaśnia. - Istnieje wiele form, nawet z elementem komercyjnym, ale trzeba wybrać odpowiednią dla swoich potrzeb i możliwości. Jako że jestem tu sama z dwójką dzieci, trudno mi znaleźć czas na aktywność. Ale nicnierobienie też nie jest dla mnie łatwe.
Natalia została niedawno laureatką programu Ashoka w Polsce. W Słupsku stworzy przestrzeń dla matek. Chce pomóc im znaleźć choć trochę czasu dla siebie - by pójść do lekarza, fryzjera, na siłownię, wypić kawę z przyjaciółmi czy choćby pobyć samej. W tym czasie dziećmi zajmie się niania.
Kontakty społeczne, reputacja i dziedzictwo poprzednich projektów to najbardziej solidna waluta, która nie zna granic i nie wymaga wymiany. To pomoże ci znaleźć wsparcie dla twoich pomysłów w nowym miejscu. Natalia jest tego pewna.
Pukać do wszystkich drzwi
Niektóre aktywne Ukrainki chcą wrócić do pracy w sektorze publicznym. Jest im bliski i zrozumiały, mają w nim wysokie kwalifikacje, wiele planów i pomysłów. A wiele polskich organizacji - z własnej inicjatywy lub na prośbę darczyńców - jest gotowych zaangażować Ukrainki. Trzeba tylko wyjść z inicjatywą i zapukać do wszystkich drzwi.
Tetiana Harmider z Kijowa była w stanie przywrócić w Warszawie "Specjalne wycieczki" dla dzieci ze spektrum autyzmu i znaleźć pracę w sektorze publicznym. Jej syn Bohdan ma 15 lat i cierpi na autyzm. Gdy uczęszczał do szkoły specjalnej w Kijowie, Tetiana zastanawiała się, dlaczego dzieci nie wychodzą poza jej mury.
- Kiedy pytałam nauczycieli o wycieczki szkolne, mówili mi, że mogą w nich brać udział tylko te dzieci, które są "spokojne, zrównoważone i łatwe do opanowania". Mój Bohdan do takich nie należy - wspomina Tetiana.
Tak narodziła się inicjatywa, która przekształciła się w organizację pozarządową "Wyjątkowe życie". Tetiana wzięła na siebie organizację wycieczek dla dzieci i młodzieży ze spektrum autyzmu.
- Jasno określona codzienna rutyna jest bardzo ważna dla dzieci ze spektrum autyzmu - wyjaśnia Tetiana. - Chodzi o regularne wykonywanie różnych czynności, posiadanie stałego miejsca zamieszkania, a nawet spożywanie tych samych posiłków. Dzięki temu, że podróżowanie stało się częścią życia uczestników naszych projektów, dzieci stosunkowo łatwo zniosły ewakuację.
W Warszawie ona, jej syn i młodsza córka zamieszkali w schronisku dla uchodźców. Tatiana zaczęła wykorzystywać swoje talenty podróżnicze także dla dobra innych dzieci. Po krótkich wycieczkach i wyprawach mali uchodźcy regenerowali się emocjonalnie.
- Nie miałam wątpliwości, że muszę wznowić mój projekt zarówno w Warszawie, jak w Kijowie. Zaczęłam pisać listy do różnych organizacji. Niektóre zapraszały nas na wycieczki, inne oferowały zniżki, nawiązały się partnerstwa.
Niemiecka fundacja dała pieniądze na wznowienie działalności organizacji pozarządowej i pomogła znaleźć organizację partnerską w Polsce, która zatrudniła Tetianę. Tak Tetiana wróciła do pracy w sektorze publicznym.
"Status uchodźcy nie wymazuje tożsamości, nie niszczy doświadczenia, nie pozbawia umiejętności". Te słowa, wypowiedziane przez Natalię Czermoszencewą, przedstawicielkę organizacji pozarządowej New Generation (Ukraina), na spotkaniu z działaczami społeczeństwa obywatelskiego w Polsce zainspirowały wiele ukraińskich kobiet, które spotkałam w Warszawie w zeszłym roku. Ciebie też powinny zainspirować. Aktywizm nie zna granic. Jeśli uważasz, że Twoja sprawa jest ważna, działaj, wierz, szukaj partnerstwa, wsparcia i zachęty. Na pewno odniesiesz sukces.