Exclusive
Oblicza wojny
20
min

Wojna przemija, taniec jest wieczny

– Nawet na wojnie musisz żyć. Nie da się być wojownikiem 24/7. Każdy potrzebuje kotwicy – czegoś, co pomoże mu się zrelaksować, odwrócić uwagę. Ja na przykład tańczę i robię zdjęcia. Taniec to mój zawód, a na wojnie jest źródłem inspiracji. Bardzo ważne jest, by żyć dalej, bez względu na to, gdzie się znajdujesz – mówi Wadym Melichow, tancerz, który został żołnierzem

Kateryna Kopanieva

Wadym Melichow, pseudonim Tancerz. Zdjęcie z prywatnego archiwum

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Nie można służyć dwóm bogom

Przed inwazją życiem Wadyma rządził taniec. Ten choreograf, wykładowca na Wydziale Choreografii Nowoczesnej i Towarzyskiej Charkowskiej Akademii Kultury oraz dyrektor artystyczny zespołu tańca towarzyskiego nie miał nic wspólnego z wojskiem. Dziś jest zastępcą dowódcy batalionu. Walczył w wielu punktach zapalnych, teraz broni swojej rodzinnej Charkowszczyzny.

– Na front trafiłem rok po rozpoczęciu inwazji – mówi. – Przez pierwszych kilka tygodni byłem w obronie terytorialnej Charkowa. Rosjanie zdążyli już zająć część obwodu charkowskiego i nikt nie wiedział, jak daleko się posuną. Razem z chłopakami pilnowaliśmy wojskowego biura werbunkowego.

1 marca odesłano mnie do domu, bo akurat nie byłem potrzebny. W tym czasie w Charkowie nic nie działało, ludzie nie wiedzieli, skąd wziąć żywność. Dzięki przyjacielowi, który niestety później zmarł, udało mi się zdobyć trochę jedzenia. Dostarczałem je ludziom i tak zaczęła się moja przygoda z wolontariatem. Dołączyli do mnie przyjaciele i znajomi. Kiedy wiele osób dowiedziało się o naszej inicjatywie, wysłali pieniądze, dostaliśmy jedzenie i lekarstwa. Później przerodziło się to w organizację charytatywną. Wraz z zaprzyjaźnionym trenerem łyżwiarstwa figurowego pomagaliśmy też mieszkańcom Charkowa w ewakuacji. Gdy nasza fundacja się rozwinęła, zaczęliśmy dostarczać pomoc dla wojska w Bachmucie, Wołczańsku...

Kateryna Kopaniewa: Byłeś więc skuteczny na tyłach. Dlaczego więc zdecydowałeś się pójść na front?

Zdałem sobie sprawę, że to, co robię, to za mało. Odwiedziłem chłopaków w Bachmucie i pomyślałem, że nie można służyć dwóm bogom: albo zostanę cywilem, albo wstąpię do armii. Na początku nie powiedziałem rodzinie o swojej decyzji – żona, syn i rodzice dowiedzieli się, kiedy przeszedłem badania lekarskie i zacząłem przygotowywać się do wyjazdu na szkolenie.

To nie była kwestia odwagi, po prostu nie mogłem postąpić inaczej. Jak pozostać z tyłu, gdy twoi przyjaciele są z przodu? Jak spojrzysz w lustro, gdy oni giną? Gdybym został w Charkowie, zjadłbym siebie żywcem.

Miałeś prawo do odroczenia służby...

Tak, ponieważ jestem doktorantem. Wiem, że niektórzy próbują teraz wykorzystać studia doktoranckie, by uniknąć mobilizacji. Nawiasem mówiąc, nie porzuciłem studiowania. Oczywiście nie mogę chodzić na wykłady, ale nadal pracuję nad rozprawą doktorską z kulturoznawstwa. Utrzymuję kontakt z promotorem i studiuję. Jak widać, można to robić nawet na froncie.

Jeśli nie ja, to kto? Mój syn?

Przez te półtora roku służby przeszedłeś przez wiele gorących punktów. Jakich chwil nigdy nie zapomnisz?

Nasza brygada spędziła trzy miesiące w Lesie Sieriebrianskim w obwodzie ługańskim, gdzie ponieśliśmy ciężkie straty. Potem był Czasiw Jar, Andrijiwka i Bohdaniwka. Potem obwód charkowski: Oczeretyne, Kupiańsk...

Momenty, w których pozostajesz przy życiu tylko cudem, są na wojnie powszechne

Parkujesz samochód, a tu zaczyna się ostrzał moździerzowy. Trafiają dokładnie w to miejsce, w którym zawsze parkowałeś, tyle że tym razem z jakiegoś powodu zdecydowałeś się zaparkować po drugiej stronie ulicy.

Albo idziesz ewakuować swojego „dwusetnego” towarzysza [chodzi o tzw. „ładunek 200”, czyli w wojskowym żargonie żołnierza poległego w walce – red.], zabierasz jego ciało spod nosa wroga, a potem zdajesz sobie sprawę, że ty i twoi ludzie mieliście niesamowite szczęście, że się stamtąd wydostaliście. Dostajesz reprymendę, bo jako zastępca dowódcy kompanii nie miałeś prawa iść na ewakuację. Tyle że przecież nie mogłeś odmówić...

Śmierci moich towarzyszy nigdy nie zapomnę. Nie ma nic trudniejszego niż utrata swoich. Zwłaszcza ludzi, z którymi masz wyjątkowe wspomnienia i historie. Był żołnierz Wołodymyr, 21 lat. Kiedyś się potknął, samowolnie opuścił jednostkę, ale namówiłem go do powrotu. Wołodia był bardzo zmotywowany, chętny do walki. Przez długi czas nie pozwalano mu wychodzić na pozycję. W końcu się czekał. Poszedł na pozycję – i zginął tego samego dnia.

Z przyjacielem, który zginął na wojnie

Przechodzenie przez takie chwile jest nieopisanie trudne. Chłopaki są różni, czasem trudni. Ale są prawdziwi. Jestem przy nich, kiedy panikują, kiedy się wypalają, kiedy są po prostu zmęczeni i potrzebują wsparcia. Wiem, co zrobić, gdy któryś popadnie w otępienie, gdy ze strachu i szoku nie rozumie, co się dzieje. Wiem, jak pracować z tymi, którzy na przykład wrócili na pole bitwy po ciężkim wstrząsie mózgu. Ale niektórzy ludzie nie potrzebują metod ani strategii. Potrzebują po prostu szczerej rozmowy lub wakacji.

Mówi się, że osoba, która została zmobilizowana, ale nie ma chęci ani motywacji do pójścia na front, nie może stać się skutecznym żołnierzem. To prawda?

Nie. Znam wiele przypadków, kiedy motywacja pojawiła się dopiero na froncie. Jeśli człowiek widzi, że dowództwo jest odpowiednie i że go traktują normalnie, dostosowuje się. Wciąż są ludzie, którzy boją się swoich błędnych wyobrażeń o wojsku. Dopiero gdy tu są, zdają sobie sprawę, że to wszystko nie jest takie straszne.

Że jeśli na przykład zachorujesz, nikt nie zmusi cię do pójścia na misję bojową. Że nawet w jednostce bojowej nie wszyscy zabijają – ktoś zajmuje się ewakuacją, ktoś obliczeniami i dokumentami. Jeśli widzę, że ktoś jest dobry w komputerach i papierkowej robocie, wolę poprosić go, by był urzędnikiem, a nie szedł do okopu.

Gdybyśmy mieli wystarczająco wielu ludzi, bylibyśmy w stanie rozłożyć obciążenie pracą bardziej efektywnie, a żołnierze mogliby odpoczywać po trzech dniach pracy, a nie piętnastu. Ale mamy problem z ludźmi, a obciążenie każdego żołnierza tylko rośnie. Tymczasem na tyłach zdrowi, silni mężczyźni mówią nam, że „nie urodzili się do wojny”.

Mam nadzieję, że nasze społeczeństwo zrozumie, że nie da się jednocześnie kochać Sił Zbrojnych i nienawidzić biur werbunkowych. Musisz dokonać wyboru

Jako zastępca dowódcy batalionu pomagasz swoim towarzyszom radzić sobie ze strachem. Czy kiedykolwiek się boisz?

Oczywiście. Każdy się boi. Pytanie tylko, jak sobie z tym radzisz. Ja mam pewną formułę, w której pierwsze pytanie brzmi: „Jaka jest najgorsza rzecz, która może ci się przytrafić?”. Prawdopodobnie śmierć. Ale nawet jeśli tak się stanie, to czy będę to czuł? Nie sądzę. Poza tym wszyscy kiedyś umrzemy.

Nie mam czego żałować, przeżyłem wspaniałe życie, byłem szczęśliwy, robiłem to, co kochałem.

Drugie pytanie w mojej formule: „Jeśli nie ty, to kto?”. Mój syn? Nie, wolę odejść teraz niż później. Ludzie, którzy mają dzieci, zrozumieją mnie.

Nie muszę przypominać sobie o mojej motywacji. Tak naprawdę walczę teraz w domu – na mojej Charkowszczyźnie, bez której nie wyobrażam sobie życia. Dorastałem w Sałtiwce, moi rodzice nadal tam mieszkają. W wieżowce stojące kilometr od ich domu uderzyło kilka rakiet. Dla mnie to najlepsze uświadomienie, dlaczego jestem na froncie. To moja ziemia i nie pozwolę nikomu jej sobie odebrać.

Przed wojną Wadym tańczył i uczył tańca

Teraz rozumiem, że prędzej czy później ta wojna musiała wybuchnąć. Nie myślałem o tym aż do 24 lutego 2022 roku. Byłem zajęty konkursami tanecznymi: najpierw w Charkowie, potem w Czerkasach. Na 25 lutego miałem już bilety do Bukowla. Zamiast plecaka ewakuacyjnego miałem spakowany plecak ze sprzętem narciarskim. Czasami żartuję, że nigdy nie wybaczę Rosjanom zrujnowania moich długo wyczekiwanych wakacji.

Walcz tańcząc

Jak zmieniła cię wojna?

Przestałem reagować na wiele rzeczy, które wcześniej wydawały mi się poważnymi problemami. Na przykład na awarię samochodu czy kłopoty domowe. Wszystko, co można rozwiązać za pomocą pieniędzy, nie wydaje mi się już problemem.

Zmieniło się moje podejście do ludzi. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Kiedy co pół roku wyjeżdżam na urlop i obserwuję wyluzowanych cywilów w kawiarniach, przekonuję siebie, że to wojskowi, tyle że w cywilnych ciuchach. Dzięki temu czuję się lepiej.

Zrozumiałem też, co oznacza wyrażenie „żyć chwilą”. To oglądanie ulubionego filmu, słuchanie ulubionej muzyki, rysowanie, tańczenie… na froncie. Uczenie mojego plutonu salsy, za co kiedyś dostałem nawet upomnienie. Parafrazując klasyka, odpowiedziałem na nie tak: „Wojna przemija, taniec jest wieczny”.

Potrafię tańczyć na ulicy, nawet w samochodzie. Dlatego mam pseudonim „Tancerz”. Niedawno jeden z moich towarzyszy wyznał mi, że jego marzeniem jest nauczyć się walca. Jestem gotów go nauczyć, ale on potrzebuje partnerki, a tutaj o taką trudno. Zajmuję się też fotografią. Fotografuję przyrodę, biedronki, owady, koty, jeże...

Czasami jedziesz po polu, trwa wojna, a ty robisz zdjęcia zachodu słońca. Bo jest taki piękny. I dlatego, że nie wiesz, czy go jutro też go zobaczysz

Zdjęcia z prywatnego archiwum Wadyma

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy..

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Olga Bereżna: – Nie uratowałam syna, uratuję czyjeś dziecko

Ексклюзив
Oblicza wojny
20
хв

Nie bez powodu na wojnie mówimy do siebie: „bracie”, „siostro”

Ексклюзив
Oblicza wojny
20
хв

Olga Jehorowa: Możesz przetrwać wszystko. Straty – nie

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress