Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
6 lat w niewoli: Ołena Pech, więziona przez prorosyjskich terrorystów, została uwolniona
Ołena Pech, badaczka z Muzeum Sztuki w Gorłówce, która od 9 sierpnia 2018 r. była nielegalnie przetrzymywana przez prorosyjskich separatystów, została w końcu uwolniona. W niewoli była wielokrotnie torturowana
Ołena z córką Izabellą. Zdjęcie: Facebook / Izabella Pech
No items found.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Jako starszy badacz w Muzeum Sztuki w Gorłówce (Horliwce), mieście na wschodzie Ukrainy, Ołena pracowała do czasu, gdy wspierani przez Rosję separatyści ogłosili utworzenie tzw. Donieckiej Republiki Ludowej (DRL).
– Od razu zaczęły się tam prześladowania ludności cywilnej za wyrażanie ukraińskiego patriotyzmu – mówi Monika Andruszewska, dziennikarka, która pracuje w Centrum Dokumentacji Zbrodni Rosyjskich im. Rafała Lemkina, działającym przy Instytucie Pileckiego. To ona jako jedna z pierwszych 28 czerwca poinformowała na Facebooku o uwolnieniu Ołeny.
By uniknąć represji, Ołena i jej córka Izabella postanowiły przenieść się do Odessy. Jednak dwa lata później matka Ołeny doznała udaru mózgu, więc ta zaczęła co kilka miesięcy przyjeżdżać na okupowane terytorium, by opiekować się staruszką. Podczas jednej z tych wizyt Ołena została porwana przez prorosyjskich separatystów, a następnie oskarżona o współpracę z władzami ukraińskimi.
Po dwóch latach w areszcie została skazana w pokazowym procesie na 13 lat więzienia za „zdradę”, choć wielokrotnie podkreślała, że jej ojczyzną jest Ukraina, a nie Rosja, a już na pewno nie „Doniecka Republika Ludowa”.
– Historia Ołeny Pech jest typowa dla wielu osób pochodzących z tej części obwodu donieckiego, która została zaatakowana przez Rosję w 2014 roku. Każda osoba mieszkająca na okupowanych terytoriach Ukrainy może zostać uprowadzona z domu w dowolnym momencie i skazana na podstawie sfingowanych zarzutów – mówi Andruszewska. – Córka Ołeny dowiedziała się o tym, co dzieje się z jej matką, od osób, które były z nią więzione, a po jakimś czasie wyszły na wolność. Przez ostatnie dwa lata nie miały ze sobą żadnego kontaktu, chociaż wcześniej więźniom czasami pozwalano na krótki telefon – w tajemnicy i za bardzo wysoką opłatą.
W raporcie pt. „Podoba ci się, nie podoba, cierp, moja piękna – nieukarane zbrodnie. Przemoc seksualna rosyjskich wojsk okupacyjnych wobec ukraińskich kobiet”, przygotowanym przez zespół Centrum Dokumentowania Zbrodni Rosyjskich w Ukrainie im. Rafała Lemkina, działający przy Instytucie Pileckiego, jest świadectwo Izabelli dotyczące losów jej matki.
Andruszewska: – Wiemy, że Ołena Pech była wielokrotnie torturowana, wiemy, że była duszona, że wbijano jej metalowe śruby w kolana, że torturowano ją elektrowstrząsami i bito.
Wiemy również o przemocy seksualnej
– W tej historii coś uderzyło mnie szczególnie – dodaje dziennikarka. – Otóż rosyjscy oprawcy prześladowali Ołenę za jej żydowskie pochodzenie. Wzywali na przesłuchania i regularnie obrzucali antysemickimi obelgami. Krótko po aresztowaniu demonstracyjnie odcięli nożem łańcuszek z gwiazdą Dawida, który nosiła na szyi. Obraz jakby wprost wyjęty z najmroczniejszych momentów niemieckiej okupacji. Aż trudno uwierzyć, że coś takiego dzieje się w Europie w XXI wieku.
Już podczas wymiany jeńców w drodze do Kijowa Ołenę dopadł stan przedzawałowy; straciła przytomność na prawie pół godziny. Kiedy Rosjanie wyprowadzali ją z kolonii karnej, była przekonana, że zabierają ją na egzekucję. Wielokrotnie jej tym grozili.
Zrozumiała, że wraca na wolność dopiero wtedy, gdy usłyszała pierwsze słowa po ukraińsku: „Proszę, nie bój się, jesteś w domu”
Odbyło się ono w ramach wymiany jeńców wojennych, zorganizowanej przez Zjednoczone Emiraty Arabskie. W jej wyniku do domu powróciło 90 ukraińskich żołnierzy i 10 cywilów. W tej dziesiątce było troje więźniów uwięzionych jeszcze przed rozpoczęciem inwazji w 2022 roku, w tym Ołena. Ogromną rolę w tej wymianie odegrały Watykan i Unia Europejska.
Andruszewska wierzy, że dzięki międzynarodowej pomocy także inni więźniowie mają szansę na wolność.
Instytut Pileckiego założył Centrum Dokumentowania Zbrodni Rosyjskich w Ukrainie im. Rafała Lemkina kilka dni po 24 lutego 2022 roku. Sam Instytut specjalizuje się w badaniu totalitaryzmu. Jak mówi dziennikarka, rosyjska agresja na Ukrainę jest kontynuacją totalitarnych praktyk ludobójczych XX wieku:
– W bazie danych Centrum Dokumentacji Lemkina zarejestrowano i zarchiwizowano już ponad 800 pisemnych świadectw zebranych w ośrodkach tymczasowego zakwaterowania w Polsce, a także ponad 700 świadectw wideo nagranych przez zespół w 11 regionach Ukrainy – na linii frontu i na wyzwolonych terytoriach. Kiedy mówimy o rosyjskich zbrodniach, trzeba podkreślić, w całej Ukrainie widzimy teraz to, co Rosja robi od lat w okupowanym Donbasie i na Krymie. Tyle że teraz robi to na większą skalę.
Niestety to, że Rosjanie zaatakowali też inne regiony Ukrainy, po części wynika z obojętności świata na lata cierpienia ludzi takich jak Ołena Pech
Polska Agencja Prasowa jest jedyną państwową agencją informacyjną w Polsce. Istnieje od 1918 r.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Ksenia Minczuk: Jakie są wspomnienia Pani rodziny z deportacji w 1944 r., a potem z powrotu na Krym?
Lerane Chajbułłajewa: Część mojej rodziny opuściła Krym, lecz potem tam wróciła. A rodzina mojego taty trafiła na Syberię (tyle dobrze, że wtedy było lato). Babcia opowiadała mi, że pracowała w tartakach.
W początkowym okresie Tatarów krymskich obowiązywała tam godzina policyjna. Nie wolno było wyjeżdżać poza wyznaczone miejsce bez pisemnego pozwolenia. Dlatego rodzina mojego ojca spędziła zimę na Syberii. Dla nich, jak dla innych Tatarów krymskich, to był strasznie trudny czas – z ciepłego kraju trafić w środek tak surowej zimy...
Dlatego większość tych, którzy zostali deportowani na Syberię lub do Kazachstanu, przeniosła się potem do Uzbekistanu. A kiedy zniesiono godzinę policyjną, zaczęli szukać swoich krewnych – i wrócili.
Minęło 70 lat, lecz wciąż są tacy, którzy nie znają losu swoich krewnych. Istnieją grupy w mediach społecznościowych, na których krymianie wciąż szukają siebie nawzajem
Wróciliśmy na Krym, gdy miałam 8 lat. Był 21 czerwca 1990 roku, cały samolot z Uzbekistanu był pełen Tatarów krymskich: kobiet, dzieci, starców. Mężczyźni wyjechali wcześniej, by znaleźć jakieś zakwaterowanie i zorganizować przeprowadzkę dla swoich rodzin.
Dotarliśmy do wioski w okolicy Dżankoj. Bardzo stary dom, wszędzie wokół chwasty... To był dla mnie kontrast, ponieważ w Uzbekistanie mieszkaliśmy w dwupiętrowym domu na osiedlu typu miejskiego. Czyli – przyjechaliśmy z miasta na wieś. W domu nie było toalety ani łazienki. Tak zaczęło się nasze życie na krymskiej wsi.
Rodzice zawsze powtarzali nam, że musimy się uczyć i dobrze zachowywać, bo według na nas będą oceniać wszystkich Tatarów krymskich. Ale dobrze się stało, że przyjechaliśmy na wieś, bo w przeciwieństwie do miast tutaj do szkół uczęszczały głównie dzieci krymskotatarskie.
W miastach istniała niepisana zasada, by nie sprzedawać domów Tatarom krymskim. Nasi ludzie cierpieli tam z powodu różnych rzeczy.
Znaleźliśmy się w nieprzyjaznym środowisku, zdominowanym przez sowiecką propagandę – chociaż Ukraińcy wspierali powrót Tatarów krymskich. Ludziom na Krymie wmówiono, że kiedy powrócimy, wyrżniemy wszystkich i zabierzemy im domy
Moje babcie powiedziały mi, że sowiecka propaganda o „dziwnych i obcych” Tatarach krymskich była też rozpowszechniana w Uzbekistanie. Lecz kiedy tam dotarli, miejscowi zdali sobie sprawę, że jesteśmy swoi, mamy podobne języki i tę samą religię. Uzbecy bardzo pomogli nam przetrwać. Mama była karmiona piersią przez uzbecką sąsiadkę, bo babcia straciła mleko.
Betoniarka – symbol dzieciństwa
Kiedyś powiedziała Pani, że „dorastała na barykadach”. Co to znaczy?
Przez pierwsze pięć lat na Krymie mieliśmy nieustanne wiece. Nasz dom był jak „baza przeładunkowa” – inni Tatarzy krymscy zatrzymywali się u nas, gdy szukali zakwaterowania dla swoich rodzin. Wszyscy byliśmy aktywni, robiliśmy transparenty, chodziliśmy na protesty, ciągle gdzieś pędziliśmy. To właśnie nazywam „barykadami”.
Każdego roku, 18 maja, obchodziliśmy w Symferopolu Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa Tatarów Krymskich. Zostałam dziennikarką. Zawsze zadawałam sobie pytania, kim jestem, skąd pochodzę, dlaczego tak się stało. Byłam zanurzona w historii, chociaż oficjalnej historii na Krymie nie było, wszystko przekazywano ustnie. W ukraińskich podręcznikach nadal nie ma całościowej historii Krymu ani Tatarów krymskich. Dobrze, że przynajmniej są książki o historii Krymu od ukraińskich prywatnych wydawców.
Nam, Tatarom krymskim, zakorzenienie się zajęło 15-20 lat. Zbudowaliśmy własne dzielnice, na Krymie jest ich 11.
Tatarzy Krymscy otrzymali ziemię, ale bez elektryczności, bez wody – „buduj, co możesz”. Te „kołyski” na granicy działek są dla nas czymś świętym. Oznaczały, że to nasza ziemia i możemy tu mieszkać
Zawsze coś budowaliśmy, betoniarka to symbol mojego dzieciństwa. Mamy nawet powiedzenie, że jeśli na podwórku krymskiego miasta lub wsi stoi betoniarka, to jest to podwórko Tatarów krymskich. W pobliżu Eupatorii Tatarzy krymscy otworzyli sklep z narzędziami i nazwali go „Wieczna budowa”.
Posyłanie dzieci na studia wyższe było u nas obowiązkowe. Wyższe wykształcenie to dla nas świętość. To status, prestiż. Rodzice muszą zapewnić swoim dzieciom jak najlepszy start. Dzięki temu ja, dziewczyna ze wsi, dostałam się na Uniwersytet Symferopolski.
Po etapie zakorzenienia przyszła stabilizacja. Zaczęły się pojawiać firmy, krymskotatarscy deputowani, a Medżlis [Medżlis Narodu Tatarów Krymskich to najwyższy organ wykonawczo-przedstawicielski Tatarów krymskich w okresie między sesjami Kurułtaju Narodu Tatarów Krymskich – red.] w końcu zaczął się liczyć. Krymska Partia Ludowy Ruch Ukrainy liczyła około 2000 członków i prawie wszyscy jej członkowie byli Tatarami krymskimi. Pomarańczowa Rewolucja na Krymie była przez nas wspierana, sama demonstracyjnie nosiłam pomarańczowy krawat. Byliśmy za europejską Ukrainą, ale potem nastąpił rok 2014. Okupacja.
Śmierć bohatera i zdziwienie „wybawców”
Jaki był dla Pani czas okupacji?
Mieszkaliśmy na przedmieściach Symferopola. Pamiętam czołgi i helikoptery latające bardzo nisko nad naszym domem; niedaleko nas znajdowała się jednostka wojskowa. Czułam, że tym razem to nie ćwiczenia, ale coś poważniejszego.
Najważniejszą rzeczą, która wydarzyła się na początku okupacji, była śmierć mojego sąsiada, Reszata Ametowa. Szukaliśmy go przez dwa tygodnie, rozwiesiliśmy w mieście jego portrety ze zdjęciami, zaangażowaliśmy telewizję. Później znaleziono jego ciało, był torturowany... Tysiące ludzi z całego Krymu przyjechało na jego pogrzeb. Tragedia jednej rodziny stała się tragedią całego półwyspu.
<frame>3 marca 2014 r. krymskotatarski aktywista Reszat Ametow udał się na centralny plac Symferopola, aby zaprotestować przeciwko okupacji Półwyspu Krymskiego. To była jednoosobowa pikieta. Został zatrzymany przez tak zwaną krymską samoobronę. Jego ciało, ze śladami tortur i gwałtownej śmierci, zostało odnalezione 15 marca we wsi Zemlianiczne. Głowę miał obwiązaną taśmą, obok leżały kajdanki. Sprawcy wciąż nie zostali ukarani. Śledztwo rzekomo prowadzi administracja okupacyjna. Ukraińskie organy ścigania nie mają dostępu do akt sprawy ani miejsca zbrodni. <frame>
Strasznie się bałam głupoty Rosjan, którzy zaczęli przyjeżdżać na Krym. Nie można było uniknąć kontaktów z nimi, szybko zaczęli podporządkowywać sobie cały półwysep. Nie rozumieli, dlaczego nie są kochani. Byli przekonani, że przybyli, by nas uratować.
Zaczęli zajmować domy na naszej ulicy. Pojawiły się ich sklepy, lecz zatrudniali w nich „tylko Słowian”. Znowu szykany, rewizje i aresztowania. Ale najbardziej szokujące było to, że sąsiedzi zaczęli wywieszać tę trójkolorową szmatę jako swoją flagę.
Żyłam na okupowanym Krymie przez dwa lata. Zbierałam pieniądze dla ukraińskiej armii, mówiłam o nielegalności tego, co dzieje się na półwyspie. W końcu dano mi do zrozumienia, że lepiej będzie, jeśli wyjadę. Wyjechałam w lutym 2016 roku. Mój syn i ja osiedliliśmy się w Irpieniu.
Czibereki, czyli prawda o Krymie
Opuściła Pani półwysep, ale stworzyła wokół siebie krymską atmosferę. Skąd pomysł na własną kawiarnię?
W Kijowie otworzyliśmy nasz pierwszy, krymskotatarski lokal – małą chiberecznię [Tatarzy krymscy nie mówią: „czebureki”, ale: „czibereki” – red.] Nazywał się „Tolu Cziberek”, co oznacza „pełny cziberek”. W tym czasie w Kijowie były również chiberecznie w stylu sowieckim, to dość popularny format fast foodu. Ale te ich duże cziberki miały w sobie niewiele mięsa. Pokazałam kijowianom, że prawdziwy cziberek powinien być pełen mięsa.
W moim lokalu opowiadałam ludziom o Krymie i historii Tatarów krymskich. Postanowiłam, że będę promowała tę wiedzę poprzez chibereki.
Mówienie o Krymie za pośrednictwem naszej kuchni sprawia, że ludzie walą do nas drzwiami i oknami. Zaczynają się interesować, zadawać pytania. Najpierw o to, dlaczego prawdziwy cziberek powinien mieć 15 centymetrów długości, a potem – o nasz powrót po deportacji
Czasami mówią do mnie: „Zapomnij o Krymie, teraz wszystko tam jest prorosyjskie”. A ja im odpowiadam: „Było Imperium Rosyjskie i pierwsza aneksja Krymu. Gdzie jest teraz Imperium Rosyjskie, a gdzie są krymscy Tatarzy? Była też deportacja – za czasów Związu Radzieckiego, w 1944 roku. I gdzie jest ten Związek Radziecki, a gdzie jesteśmy my?”. Tatarzy krymscy przetrwają i tę aneksję, jeśli Bóg pozwoli. Pytanie tylko, jakim kosztem. Bo już teraz jest bardzo wysoki.
W Irpieniu poznałam mojego przyszłego męża, medyka wojskowego. Miałam już wtedy swoje „Krymskie Podwórko” i robiłam obiady dla szpitala, w którym on był leczony. Miesiąc po naszym ślubie nastąpiła inwazja. Nie walczy, bo jest niepełnosprawny, ale ilekroć dowiaduje się o śmierci kolegi żołnierza, długo patrzy na swoją kamizelkę kuloodporną. Wciąż ją ma – wisi na manekinie. Obok leży torba z mundurem i apteczką. Jest gotów wrócić do walki w każdej chwili.
Jest rok 2022, Rosjanie są w Irpieniu. Jak udało się Pani przetrwać?
Babcia opowiadała, że podczas deportacji mieli 15 minut na spakowanie się – musieli więc zabrać tylko najważniejsze rzeczy.
Jeśli jesteś budowlańcem, to bierzesz narzędzia, bo one pozwolą ci się utrzymać. Jeśli krawcową – musisz wziąć maszynę do szycia. Ja zabrałam laptopa – i to wszystko
Ale nie opuściliśmy Irpienia od razu. Przez jakiś czas pomagaliśmy sąsiadom, dostarczając im lekarstwa i żywność. Kiedy czołgi były już na obrzeżach miasta, wyjechaliśmy w konwoju zorganizowanym przez irpieński Kościół biblijny. Potem trafiliśmy do Lwowa.
Lerane, nic nie zmieniaj
Pani „Krymskie Podwórko” ponownie otworzyło swoje podwoje we Lwowie. Jaka jest atmosfera tego miejsca? Kto do was przychodzi? Co serwujecie?
Bez względu na to, co dzieje się w moim życiu, zawsze i wszędzie będę otwierać moje „Krymskie Podwórka” (śmiech). Nawet jeśli będę musiała to zrobić w Papui-Nowej Gwinei.
Kawiarnia znajduje się w historycznym centrum Lwowa. To jedyna kawiarnia halal we Lwowie otwarta przez dziedziców tej kultury. Przychodzą do nas różni ludzie. W Irpieniu to byli głównie uchodźcy wewnętrzni, tęskniący za Krymem. We Lwowie jest wielu młodych ludzi. Wpadają na kawę i bułkę, i mówią: „Opowiedz nam o Krymie i krymskich Tatarach ”.
To dla nich stworzyłam „Muzeum Krymskich Wspomnień”, w którym każdy przedmiot jest w jakiś sposób związany z półwyspem lub Tatarami krymskimi. Dla nich stale aktualizuję moją małą bibliotekę. Jest w niej krymskotatarski elementarz, są książki o historii, o krymskotatarskich obrzędach, bajki, Koran itp.
Mieszkańcy Lwowa są konserwatywni, a restauracje odwiedza wymagająca klientela. Przez ostatnie 20 lat Lwów był liderem w ukraińskiej branży restauracyjnej, przegrywał z nim nawet Kijów. Restauracja „Kryjiwka” robiła furorę. Ale Lwowianie nie chodzą do turystycznych miejsc. Szukają prawdziwego jedzenia.
Dlatego trafiają też do nas. Ludzie z zachodniej Ukrainy rzadko przyjeżdżają na Krym, dla większości z nich jest on nieznany.
A miejscowi są zainteresowani słuchaniem o naszych dysydentach, o ruchu oporu, deportacjach. Cudzoziemcy i wojskowi – również
Nie będę skromna i powiem, że „Krymskie Podwórko” we Lwowie ma 5 gwiazdek na mapie Google. Nie ma ani jednej negatywnej recenzji.
Menu mamy małe. Naszym najpopularniejszym daniem jest jantyk, odpowiedniki czibereka, ale pieczony na suchej patelni. Popularne są również lagman, płow, szurpa, pachława i kawa po krymsku – nasze gastronomiczne specjały krymskotatarskie. Gotujemy w małych kociołkach, dzięki czemu wszystko jest świeże. A w każdą niedzielę gotujemy sekretne danie, którego nie ma w menu. Nasi klienci naprawdę to lubią. Zamawiają nawet z wyprzedzeniem, choć nie wiedzą, co to będzie.
Prowadzenie biznesu w czasie wojny jest trudne. Alarmy przeciwlotnicze, przerwy w dostawach prądu, brak bezpieczeństwa – wszystko ma na nas wpływ. Zatrudniam przesiedlone Ukrainki z Ługańska, Doniecka i Sum. Bywa ciężko, ale bez „Krymskiego Podwórka” sobie nie poradzę. To, co otrzymuję od naszych gości, niesamowicie mi pomaga. Płaczemy i się przytulamy.
To bardzo prosty lokal. Powstał z grantu, więc nie mieliśmy dużo pieniędzy. Jednak Emine Dżeppar, była wiceminister spraw zagranicznych Ukrainy, odwiedziła nas i powiedziała: „Lerane, nic nie zmieniaj. Na Instagramie jest wiele lokali – wyrafinowanych, ale podobnych do siebie. Twój jest, jak żaden inny”.
Na Krymie otworzę „Ukraińskie podwórko”
Osoby wewnętrznie przesiedlone często mówią, że nie mają domu. Pani również jest przesiedleńcem wewnętrznym. Czuje się Pani we Lwowie zadomowiona?
Jestem obywatelką Ukrainy, więc cała Ukraina jest moim domem. Ale całkiem jak w domu czuję się tylko na Krymie. Tam jest moja rodzina.
To twoi ludzie są twoim domem
Najbardziej odczułam to w 2009 roku, kiedy musiałam dużo podróżować po Krymie. Przyjechałam do Sudaku, na ojcowiznę mojej matki, gdzie było pełno Tatarów krymskich. Po Bakczysaraju to być może drugie największe miasto pod względem liczby naszych rodaków. Pamiętam, jak stałam na przystanku komunikacji miejskiej, a młodzi ludzie mówili w naszym krymskotatarskim języku. Potem szłam aleją cyprysową do nabrzeża, a wszędzie grała nasza muzyka. Nazwy restauracji i kawiarni też są w krymskotatarskim. Czuję się tam, jak w domu.
Jak pachnie Pani Krym?
Piołunem. Zielonym na początku czerwca, potem – wypalonym na krymskim stepie. Kiedy byłam dzieckiem, wypasałam owce na polach, więc często czułam ten zapach. A w kwietniu Krym pachnie kwiatami brzoskwini; tata miał niesamowity ogród brzoskwiniowy. Mój Krym pachnie też dojrzałą pigwą. W październiku babcia zrywała pigwy z drzewa, przynosiła je do domu i zostawiała na parapecie. Aromat roznosił się po całym domu. A potem był zapach dżemu z pigwy. I zapach cziberek. Moja rodzina często gotowała jantyki, a czibereki pojawiały się na stole podczas świąt religijnych. No i kawa...
O czym Pani marzy?
By wrócić na Krym i otworzyćn tam „Ukraińskie Podwórko” – z ukraińskimi potrawami. Studiuję teraz ten temat – na przykład co jadła rodzina Iwana Franki. Wszystko, co ukraińskie, powinno zostać przywiezione na Krym, by przypominać ludziom o Ukrainie poprzez smaki, muzykę i tradycje. Zabiorę też moje dziewczyny, które teraz pracują w „Krymskim Podwórku”.
Nasze dziedzictwo jest bardzo bogate – językowe, kulturowe, historyczne, muzyczne, kulinarne. Musimy się go trzymać, musimy je pielęgnować. Być z niego dumni i je ożywiać.
Maksym Butkewycz, ukraiński dziennikarz i obrońca praw człowieka, znany z obrony uchodźców, osób ubiegających się o azyl i niesprawiedliwie skazanych obywateli Ukrainy na okupowanych terytoriach Donbasu, w pierwszych dniach wielkiej wojny poszedł bronić kraju. Odkąd w czerwcu 2022 roku trafił do niewoli, o jego uwolnienie walczyło setki osób. Został wymieniony 18 października 2024 r.
Dziś Maksym przebywa w Kijowie. Rozmawiamy o tym, jak został schwytany, jak przetrwał niewolę, o kryzysie światowych organizacji praw człowieka i znaczeniu rehabilitacji po niewoli.
Miasto, które stwardniało
Ksenia Minczuk: Co Pan sądzi o dzisiejszym Kijowie?
Maksym Butkiewicz: Poza tym, że pada deszcz? Trochę się do tego przyzwyczaiłem. Oczywiście Kijów bardzo mi się podoba, to moje rodzinne miasto. Ale teraz widzę go już inaczej. Stał się bardziej surowy i twardy. Wiele słyszałem o tym, że jest spokojnym miastem – ludzie chodzą do barów i dobrze się bawią. Ja mam inne odczucia. Owszem, ludzie chodzą do barów, ale w każdym z nich dają datki na konkretną jednostkę wojska. Pojawiło się sporo księgarni, co było dla mnie zaskakujące. Nie mam pojęcia, jak one się utrzymują. Odbywa się też sporo wydarzeń kulturalnych, a bilety na koncerty czy spektakle teatralne szybko się wyprzedają. Jednocześnie jednak w Kijowie panuje napięcie, ludzie są niespokojni. Są ciągłe zaciemnienia, niepokój, każdy ma kogoś na froncie. Nigdy nie czułem takiej atmosfery. Ani w Kijowie, ani nigdzie indziej.
Kijów jest zmęczony?
Oczywiście, że jest. To zmęczenie jest nieuniknione. Byłoby dziwne, gdyby ludzie nie byli w takim stanie. Ale jeśli mam mówić ze swojej perspektywy, to istnieje atmosfera uporu. To znaczy: „Tak, jesteśmy zmęczeni, ale to nie znaczy, że będziemy leżeć i nic nie robić”. Nie ma defetyzmu.
Dlaczego poszedł Pan na wojnę?
Kiedy doszło do inwazji, w Kijowie pozostało niewielu ludzi. W pobliżu miasta toczyły się już walki. Poszedłem więc do wojskowego biura rejestracji i poboru. Jako działacz na rzecz praw człowieka – nie musiałem. Było wiele do zrobienia i wiem, że moi koledzy zrobili wiele ważnych rzeczy. Ale w tamtym momencie zdałem sobie sprawę, że jeśli Rosjanie nie zostaną powstrzymani, nie będzie żadnych praw człowieka w Ukrainie, nie będzie z kim ani o czym rozmawiać. Musieliśmy się więc bronić, głównie w imię praw człowieka.
Dziś wojsko jest jedną z najmniej chronionych kategorii ludności, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Zapotrzebowanie na pomoc prawną dla wojskowych jest ogromne i znacznie przewyższa podaż
Kiedy wstąpiłem do sił zbrojnych i dostałem mundur, zawiesiłem swoją działalność na rzecz praw człowieka. Napisałem o tym na mojej stronie na Facebooku. Ale w wojsku zacząłem dbać o swoich podwładnych. Trudno to nazwać obroną praw człowieka, lecz tak powinien postępować dowódca i człowiek.
W otwartym polu, łatwy cel
Został Pan schwytany 21 czerwca 2022 r., podczas wykonywania misji bojowej w regionie Ługańska. Jak do tego doszło?
- Dzień wcześniej otrzymaliśmy rozkaz, by wzmocnić jednostki we wsi Myrna Dołyna w obwodzie ługańskim. Naszym zadaniem było zajęcie posterunków obserwacyjnych wzdłuż drogi z Łysyczańska na północy do Złotego. Była to dla nas strategicznie ważna trasa. Dotarliśmy tam po bardzo ciężkim ataku moździerzowym, który trwał przez wiele godzin – całą noc, a potem znowu nad ranem. Mieliśmy obserwować i raportować, bez angażowania się w walkę. Zabrano nas do wyznaczonego punktu obserwacyjnego, wciąż pod ostrzałem moździerzowym, który nie ustawał. Rozstawiliśmy się najlepiej, jak potrafiliśmy. Moi podwładni byli już wyczerpani: nie spali, nie jedli. Ale najtrudniejsze było to, że było bardzo gorąco, a po drodze skończyła nam się woda.
W pewnym momencie pojawiły się problemy z łącznością. Radia, które mieli żołnierze, nie były wystarczająco dobre i było ich za mało. Najwyraźniej wojna elektroniczna wroga była skuteczna. Następnego dnia rano ludzie i sprzęt weszli w pobliski pas lasu. Jak się okazało, był tam wróg, którego liczebność była niewspółmierna do naszej. Nas było dziewięciu.
W końcu skontaktowano się z nami i poinformowano, że jesteśmy otoczeni. Ale pierścień nie był jeszcze zamknięty i mogliśmy się wydostać. Podążaliśmy za punktami orientacyjnymi, dotarliśmy do przedostatniego punktu i musieliśmy szybko przejść przez pole, gdzie rzekomo czekali na nas nasi przyjaciele. Kiedy jednak byliśmy kilkadziesiąt metrów od pasa lasu, ukraiński żołnierz ostrzegł nas, że musimy się zatrzymać, bo zostaniemy ostrzelani.
Okazało się, że on był w niewoli od poprzedniego wieczora. Powiedział, że jeśli teraz nie złożymy broni, zostaniemy zabici. Na końcu pasa lasu pojawili się rosyjscy żołnierze, rzeczywiście mieli nas na celowniku. Staliśmy w otwartym polu, łatwy cel. Niczego nie broniliśmy, nikogo nie osłanialiśmy.
Miałem wtedy jedno zadanie: uratować życie moich podwładnych. Rozkazałem im więc złożyć broń. Tak zostaliśmy schwytani
Naprawdę byliśmy w pierścieniu, cały teren był wypełniony oddziałami wroga. A bojownik, który wyprowadził nas w pole, wyjaśnił później, że, po pierwsze, użyto wobec niego siły, a po drugie, był przekonany, że w ten sposób uratuje nam życie. Uznał więc, że nie zrobił nic złego. Może tak, może nie...
Pięciu z nas zostało już wymienionych, ale czterech nadal jest w niewoli. Tylko ja zostałem skazany. Z tych, którzy wrócili, dwóch jest już z powrotem na stanowiskach bojowych. Jeden zginął, chroniąc nas.
Nie stracić poczucia sensu
Co powinna zrobić osoba wzięta do niewoli, by przetrwać?
Są różne sytuacje. My nie mieliśmy bitwy poprzedzającej pojmanie. Być może dlatego ich żołnierze byli raczej spokojni, dali nam nawet wodę. To było ważne, bo byliśmy kompletnie odwodnieni. Na początku zachowywali się bez nadmiernej przemocy, choć było wiele przypadków, że chłopaki zostali wzięci do niewoli i od razu doszło do przemocy. Wielokrotnie słyszałem od różnych więźniów o pozorowanych egzekucjach. I że niektórzy więźniowie byli zmuszani do strzelania do innych. Najczęściej było to markowane, tzn. dawano im broń bez amunicji – lecz oni o tym nie wiedzieli. To przerażające, kiedy człowiek jest gotowy zastrzelić swojego kolegę na rozkaz tego, który wziął go do niewoli.
Niestety by ocalić życie, w niewoli musisz wykonywać rozkazy wroga, bo nieposłuszeństwo jest postrzegane jako bodziec do agresywnych działań.
Heroizm, który oglądaliśmy w radzieckich filmach, najczęściej nie ma sensu –taki człowiek może zagrozić nie tylko sobie, ale też innym więźniom. To nie przyniesie zwycięstwa, chociaż może pokazać zwycięstwo moralne. Decyzja należy do każdego
Do misji bojowych musisz być odpowiednio przygotowany. Posiadanie dystynkcji na mundurze, zwłaszcza z symbolami, jest niebezpieczne. Zresztą na misji ich nie potrzebujesz. Nie potrzebujesz też telefonu komórkowego ze zdjęciami, komunikatorami i wszystkim, co osobiste. Bo to też może być niebezpieczne.
Słynny psychiatra Wiktor Frankl napisał książkę, w której wyjaśnił mechanizmy przetrwania na przykładach. Co Panu pomogło przetrwać w niewoli?
Wiktor Frankl był dla mnie bardzo ważny jeszcze zanim zostałem pojmany. Przede wszystkim mówił o sensie: jeśli ktoś stracił sens istnienia, jego szanse na przetrwanie były minimalne. Bez względu na to, jak silna fizycznie była ta osoba, bez względu na okoliczności. Moja sytuacja nie była taka sama, jak w nazistowskich obozach, ale zachowanie poczucia sensu było naprawdę bardzo ważne.
Ważne jest, by sformułować dla siebie odpowiedź na pytanie: „Po co to wszystko?” – i cały czas o tym pamiętać
Trzeba wspierać się nawzajem tak bardzo, jak to możliwe, nawet w małych, praktycznych rzeczach. Na przykład trzeba zwracać uwagę na to, komu czego brakuje. Jeśli np. skarpetek, a ty masz zapasową parę, możesz się nimi podzielić. Zwróć uwagę, czy dana osoba nie wycofuje się w głąb siebie, nie popada w depresję. Z taką osobą powinieneś starać się utrzymywać kontakt, ale w żadnym wypadku nie powinieneś wchodzić w jej przestrzeń osobistą bez zaproszenia. Bo w niewoli i tak nie ma przestrzeni osobistej.
W niewoli człowiek zmienia się w przedmiot, który można fizycznie złamać, zniszczyć – ale nie pozbawić znaczenia i wartości. Jeśli istnieje możliwość zachowania choćby niewielkiej przestrzeni i wewnętrznej autonomii, zdecydowanie powinieneś z niej skorzystać. Może to być pamięć o bliskich i ważnych osobach, myślenie o swoich marzeniach, rytuałach itp. Takie proste rzeczy są ważne. Kiedy masz wewnętrzną przestrzeń myśli i emocji, które pochodzą z pamięci o ludziach, których kochasz, dość trudno cię wewnętrznie złamać.
W niewoli panuje atmosfera degradacji. Miałem swoje sposoby, by się temu przeciwstawić. Jestem przyzwyczajony do pracy z tekstem i językiem, więc w niewoli pisałem teksty... w głowie. Trudno powiedzieć, o czym były, bo wtedy musiałbym opowiadać wszystko, o czym myślałem przez lata (śmiech). „Pisałem” po ukraińsku i angielsku, to było trudne. Kiedy stało się możliwe czytanie książek, wielu chłopaków zaczęło czytać – i to znacznie więcej niż wcześniej, przed niewolą. To utrzymywało ich głowy w porządku, odwracało uwagę.
Niektórzy więźniowie budują w wyobraźni swój przyszły dom, planują. Ja myślałem o swoich błędach z przeszłości. Myślałem też o światopoglądzie wroga – dlaczego to robi, dlaczego chce nas zniszczyć. I myślałem o naszych wartościach. Na prośbę kolegów z celi napisałem serię satyrycznych opowiadań politycznych science fiction. Układałem dla siebie modlitwy, słuchałem dużo muzyki – także w głowie. Miałem takie własne „radio”. Przypominałem sobie piosenki i kompozycje, które lubiłem, i „puszczałem” je sobie. Dużo myślałem o ludziach, których poznałem w różnych latach w różnych krajach. Czułem się szczęśliwy, że poznałem tak wielu wspaniałych ludzi. To wszystko podtrzymywało mnie na duchu.
W wywiadzie dla Sestr Mariana Mamonowa powiedziała, że w niewoli miała ochotę na pączki z wiśniami. Na jakie jedzenie miał Pan największą ochotę?
Był taki okres, druga połowa lata i pierwsza połowa jesieni 2022 roku, kiedy po prostu byłem głodny. Jedzenie było złe, porcje małe. Marzyłem o daniach ukraińskich, gruzińskich, azjatyckich (o gruzińskich najczęściej). Potem było trochę lepiej, lecz wciąż miałem ochotę na kawę i czekoladę, choć wcześniej nie lubiłem słodyczy. To pewnie dlatego, że w niewoli bardzo potrzebujesz cukru.
Nie pragnę zemsty, chcę sprawiedliwości
Anastazja Hułej, ukraińska więźniarka Auschwitz, powiedziała, że nawet po okropnościach obozu koncentracyjnego nie żywi urazy do Niemców – tylko do konkretnych ludzi, którzy to zrobili. Czy Pan nienawidzi Rosjan po doświadczeniu niewoli?
Nie czuję nienawiści do tych, którzy źle mnie traktowali. Nie ma we mnie pragnienia zemsty. Jest za to pragnienie sprawiedliwości i zrozumienie, że tych ludzi trzeba powstrzymać, na przykład poprzez postawienie ich przed sądem. Nie jestem ostatnim więźniem. Jeśli oni nie zostaną powstrzymani, będą nadal robić to, co robią.
Gotowość ogromnej liczby ludzi do posłusznego wykonywania woli swoich przywódców i masowego zabijania ludzi w innych krajach bez żadnego sensu, do bycia narzędziem w rękach morderców, to kwestia odpowiedzialności. Zdecydowana większość Rosjan jest odpowiedzialna za to, co dzieje się w Ukrainie, czy im się to podoba, czy nie. Żałoba, morze krwi, tragedie – są za to odpowiedzialni. Czy to sprawia, że jestem na nich zły? To trudne pytanie psychologiczne. Faktem jest jednak, że istnieje wewnętrzny dystans między mną a nimi. Nie rozumiem, jak wolna osoba może pozwolić sobie na to, by stać się bezwolnym narzędziem w rękach psychopatów.
Ta sama Anastazja Hułej powiedziała, że po niewoli na zawsze przestała tańczyć. Jak rozumiem, straciła wewnętrzną radość. A jak niewola zmieniła Pana?
Na razie trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Oczywiście zmieniły się moje stany emocjonalne i wewnętrzne, ale wciąż jestem w trakcie powrotu do wolnego życia, więc to, czego nie ma teraz, może pojawić się później. Pewne konsekwencje mogą pojawić się za 3 miesiące lub później. Wciąż jednak mam w sobie radość, nie zniknęła, jest jej dużo. Jestem za to wdzięczny losowi i ludziom.
Teraz czuję się wolny. Wróciłem do życia i nawet małe rzeczy – na przykład możliwość wyboru, co kupić i w co się ubrać – napełniają mnie radością. Albo wybór kawy w kawiarni. A wybór kawy jest dość trudny, bo nagle w moim życiu jest jej bardzo dużo
Kolejną niesamowicie przyjemną rzeczą jest możliwość chodzenia – na dowolne odległości i w dowolnych kierunkach. Niedawno szedłem Chreszczatykiem i nagle zdałem sobie sprawę, że to nie była moja wyobraźnia, to nie była moja fantazja ani wspomnienie. To była rzeczywistość, prawdziwy Chreszczatyk w moim prawdziwym Kijowie i prawdziwy ja idący wzdłuż niego. To mi wystarczy, by być szczęśliwym.
Miewał Pan w niewoli chwile rozpaczy?
Nie było dnia ani minuty, kiedy bym myślał, że o mnie zapomniano, nawet gdy nie było żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Czasami to było przytłaczające, ale wiedziałem, że nie zostałem porzucony. Wierzyłem, że zostanę wymieniony. Rozumiałem jednak, że to może nie nastąpić szybko.
W kwietniu 2024 roku zacząłem otrzymywać listy, wiele listów. Sprawiły, że poczułem ciepło. Przypominały mi, że nie zostałem zapomniany i że ludzie o mnie walczą. To był również sygnał dla innych, że też nie zostali zapomniani. I sygnał dla administracji kolonii, że inni śledzą nasze losy. A to może być już powód, by traktować nas trochę lepiej.
Walec, który rozjeżdża prawa człowieka
Porozmawiajmy o roli działań na rzecz praw człowieka w czasie wojny. Globalne organizacje praw człowieka nie zawsze są obiektywne, mają niepełne informacje, są stronnicze albo po prostu bezsilne. Czy Pana poglądy na rolę działań na rzecz praw człowieka uległy podczas wojny zmianie?
Nieskuteczność struktur międzynarodowych to naprawdę bardzo smutna sprawa. Ale dla mnie oznacza to, że powinno być więcej działań na rzecz praw człowieka. Cała ta sytuacja pokazuje, jak krytyczne znaczenie mają te prawa i ich egzekwowanie w czasie wojny. Bo z definicji są one wtedy najbardziej zagrożone.
Może musimy użyć nowych metod, być twardszymi, bardziej radykalnymi? Co trzeba zmienić?
Ludzie, którzy teraz bronią praw Ukraińców, są aktywni i odważni. Jeśli mówimy o ochronie praw człowieka w Ukrainie, wiele robi się poprzez dokumentowanie naruszeń praw i wolności człowieka, w tym zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości. Należy to robić, by postawić sprawców przed wymiarem sprawiedliwości. I to się dzieje.
Ukrainie udaje się również przestrzegać praw i wolności rosyjskich jeńców wojennych. Kiedy jednak mówimy o ochronie praw człowieka na terytorium Rosji, o ukraińskich jeńcach cywilnych i wojskowych, niestety niewiele można zrobić. Bo to państwo już dawno zmieniło się w walec, który rozjeżdża prawa człowieka na miazgę. Tam są obrońcy praw człowieka, niezwykle odważni, pracują w ciągłym niebezpieczeństwie, ale ich narzędzia są bardzo ograniczone.
Sprawa z organizacjami międzynarodowymi jest jeszcze smutniejsza. Jeśli mówimy o organizacjach międzyrządowych lub międzypaństwowych, to są one w większości skoncentrowane w systemie ONZ, który został zaprojektowany w celu uwzględnienia opinii wszystkich graczy, w tym obecnego państwa – agresora. Jeśli jeden z graczy systematycznie podważa fundamenty, na których zbudowana jest ta interakcja, organizacja staje się zupełnie nieskuteczna, jej praca zostaje sparaliżowana. A wtedy struktury regionalne mogą być jeszcze bardziej agresywne.
Stawianie winowajców przed wymiarem sprawiedliwości jest bardzo ważne. W końcu potrzebujemy mechanizmów prewencyjnych, by takie sytuacje nie powtórzyły się w przyszłości. Obecnie głównym organem międzynarodowym regulującym globalny wymiar sprawiedliwości jest MTK [Międzynarodowy Trybunał Karny – red.]. Nawet jeśli wydane przez niego nakazy i decyzje nie wpływają bezpośrednio na sprawców, to i tak zostaną oni pociągnięci do odpowiedzialności w taki czy inny sposób. Na przykład dostaną zakaz podróżowania i pozostaną na terytorium państwa – agresora. To też zmieni ich życie.
Jeśli mówimy o partnerach międzynarodowych, to wielu z nich brakuje zrozumienia, że wojna w Ukrainie to nie tylko sprawa Rosji i Ukrainy. Konsekwentne podważanie podstaw międzynarodowego systemu prawnego i praw człowieka przez Federację Rosyjską dotyczy wszystkich
Jeśli Ukraina zostanie pokonana, wolność, solidarność i poszanowanie praw, na których opiera się nasze życie, będą zagrożone. Jeśli nie będzie międzynarodowego systemu bezpieczeństwa, jeśli przeważy prawo silniejszego, a umowy będą realizowane tylko wtedy, gdy to będzie korzystne dla jednej ze stron, to świat stanie się zupełnie inny.
Ja jestem tu, a oni wciąż tam
Jak wygląda rehabilitacja jeńców wojennych? Co by Pan zmienił w tym procesie?
Aktywna faza rehabilitacji to tak naprawdę pierwsze cztery tygodnie po powrocie z niewoli. Ten etap mam już za sobą. To życie w wolnym świecie, do którego musisz się przyzwyczaić.
Ukraina musi stworzyć system instytucji zajmujących się rehabilitacją jeńców wojennych – obecnie jest ich niewiele. Potrzebujemy również systemu wsparcia w okresie gdy kończy się faza instytucjonalna. Ludzie potrzebują wsparcia medycznego, psychologicznego, społecznego i prawnego przez miesiące, a może lata. Teraz tego nie ma. Tysiące, dziesiątki tysięcy, a może nawet setki tysięcy ludzi są w niewoli – ale wrócą. To poważne wyzwanie, największe w ciągu ostatnich 50-60 lat. Potrzebujemy ludzi, którzy specjalizują się w związanych z tym problemach.
Jak zamierza Pan wykorzystać swoje doświadczenie z niewoli, by pomóc innym uwolnionym i dotkniętym wojną ludziom?
Być może będzie to wsparcie instytucjonalne, o ile uda nam się przyciągnąć odpowiednie zasoby. Chcę też opowiadać o niewoli poprzez moją historię jak najszerszej publiczności. Tematem numer jeden są dla mnie teraz nasi jeńcy wojenni, wojskowi i cywile. Bo ja już jestem tu, ale oni wciąż są tam. Czuję, że moim obowiązkiem jest pomóc im dotrzeć tutaj tak szybko, jak to tylko możliwe. I sprawić, by już się nie bali.
Od 2014 roku kwestią Ukraińców w rosyjskiej niewoli zajmuje się Wspólne Centrum Poszukiwania i Uwalniania Jeńców Wojennych Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Jednak wraz od początku inwazji ich liczba znacznie wzrosła. W marcu 2022 r. utworzono więc nową organizację: Sztab Koordynacyjny ds. Jeńców Wojennych. Julia Pawliuk, szefowa Centralnego Biura tego sztabu, podkreśla, że najważniejsze jest odnalezienie i sprowadzenie wszystkich jeńców do domu. Równie ważne jest jednak wsparcie rodzin zaginionych i tych, którzy czekają na powrót bliskich z niewoli.
Natalia Żukowska: Jak tworzone są listy jeńców wojennych do wymiany?
Julia Pawliuk: Na początku rosyjskiej inwazji w Ukrainie utworzono Narodowe Biuro Informacyjne (NIB). Zgodnie z warunkami Konwencji Genewskiej jest to rejestr, który obejmuje wszystkich zaginionych obrońców, niezależnie od ich statusu. Nawet jeśli żołnierze nie mają krewnych, informacje na ich temat są przesyłane do NIB przez jednostki, w których służyli. Ten rejestr jest w rzeczywistości listą wymiany, ponieważ jest regularnie przekazywany stronie rosyjskiej. W rzeczywistości, zgodnie z konwencjami międzynarodowymi i prawem międzynarodowym, podczas działań wojennych nie powinno być wymian więźniów. Ukraina ma dziś unikalne doświadczenie w tej dziedzinie.
Nie ma jasnego i uregulowanego schematu wymiany. Każda wymiana i każde negocjacje to operacja specjalna. W przypadku każdej osoby prowadzone są inne negocjacje
Co oczywiste, nie ujawniamy metod i schematów negocjacji, to informacje tajne. Mówiąc ogólnie, priorytetem są ci, którzy zostali schwytani w 2014 roku – ludzie, którzy są w niewoli od ponad dziewięciu lat. Jednak gdy Rosja proponuje uwolnienie kogoś innego, będącego w niewoli krócej, Ukraina oczywiście odbiera taką osobę.
Czasami po wymianie dochodzi do nieporozumień i pytań ze strony rodzin: „Dlaczego jego wymienili, a nie naszego?”. Niestety my nie zawsze możemy dyktować warunki wrogowi.
Naszym priorytetem jest również pomoc ciężko chorym i rannym jeńcom. Zgodnie z prawem międzynarodowym tacy żołnierze powinni zostać odesłani do kraju pochodzenia poza wymianą. Wiemy jednak, że wróg nie przestrzega umów.
Tak czy inaczej, oficjalne stanowisko Ukrainy pozostaje niezmienne: jesteśmy gotowi wymienić wszystkich – za wszystkich
Kim są jeńcy, których najtrudniej wam uwolnić?
Istnieje kategoria oficerów niektórych jednostek Sił Zbrojnych Ukrainy, Gwardii Narodowej Ukrainy i Straży Granicznej, których Rosjanie oddają niechętnie. Ponadto czasami Rosjanie przywiązują większą wagę do jeńców wojennych, którzy mają wsparcie mediów, o których w mediach się słyszy. Historie medialne nie zawsze mają więc pozytywny wpływ na proces wymiany. Kiedy rozmawiamy z rodzinami, uświadamiamy im to. Jeśli krewni chcą w jakikolwiek sposób pomóc, powinni skonsultować się ze specjalistami. Wojną powinno zajmować się wojsko, amatorszczyzna może tylko zaszkodzić.
Kiedy spojrzymy na statystyki wymian, widzimy na przykład, że jeśli wraca 100 osób, to liczba ta proporcjonalnie obejmuje personel wojskowy z różnych jednostek. Siły Zbrojne Ukrainy (SZU) są największe, więc to z nich bierze się najwięcej jeńców. A SZU obejmują piechotę morską, jednostki naziemne i brygady szturmowe, bataliony rozpoznawcze, czołgistów, artylerzystów. SZU mają też swoją służbę transportową, o której mniej się mówi, choć wielu jej członków również jest w niewoli. Kiedy rodziny pytają: „Dlaczego jest tak niewielu naszych?”, powinny zrozumieć, że całkowitą liczbę tych, którzy mogą być w niewoli, traktujemy szacunkowo. To przecież wiele tysięcy ludzi. W każdej wymianie będzie więcej ludzi z SZU, trochę mniej z Gwardii Narodowej, jeszcze mniej ze Straży Granicznej – i tak dalej.
Na szczęście zrobiliśmy duży krok naprzód w negocjacjach, widać to w ostatnich wymianach. Udało nam się odzyskać wielu obrońców, którzy mieli u Rosjan wyroki dożywocia lub 8-9 lat więzienia.
Dlaczego dochodzi do opóźnień w wymianie więźniów? Co powoduje tak długie przerwy?
Niestety to zależy nie tylko od Ukrainy. Nie ma ustalonych terminów – na przykład, że wymiany będą co wtorek lub w co drugą środę. To proces nieregularny. Zdarzały się sytuacje, w których uzgodniono termin i liczbę osób, ale wymiana została odwołana przez Rosję albo z powodu ogólnej sytuacji bezpieczeństwa. Jeśli na przykład punkt, w którym ma się odbyć wymiana, jest ostrzeliwany, to oczywiście nie może do niej dojść ani w ustalonym wcześniej dniu, ani w najbliższej przyszłości.
Wymiana to operacja specjalna. Może być zaplanowana na 8.00 rano, ale trwać do 12.00 lub do 20.00. Zdarza się też, że Rosjanie mówią w swoich mediach, że wymiana już się odbyła, choć w rzeczywistości jeszcze do niej nie doszło
Warunki, na jakich odbywa się wymiana, w dużej mierze zależą od strony rosyjskiej.
Gdzie przetrzymywani są ukraińscy jeńcy? W których miejscach panują najgorsze warunki? I co mówią uwolnieni żołnierze o rosyjskiej niewoli?
Nigdzie niewola nie jest dobra. Ludzie w więzieniach i aresztach mają np. ograniczony dostęp do świeżego powietrza. Są przetrzymywani w ścisku, w jednym pomieszczeniu z toaletą, stołem, przy którym jedzą i śpią, z jednym oknem pod sufitem, które się nie otwiera. Gdzieś mogą wychodzić na spacery, gdzie indziej – nie.
Jedyną rzeczą, której wymagamy od kraju agresora, jest przestrzeganie konwencji międzynarodowych. Gdyby nasi obrońcy byli przetrzymywani przynajmniej w warunkach określonych przez Konwencję Genewską, stan tych, których udaje się nam odzyskać, byłby zupełnie inny.
Niestety nie zawsze mamy wpływ na tę sytuację. Oczywiście po powrocie żołnierze dużo mówią o torturach. Nieustannie apelujemy w tej sprawie do naszych międzynarodowych partnerów, w szczególności do misji ONZ i Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Oni muszą wziąć odpowiedzialność za stan naszych żołnierzy.
Wielu uwolnionych chłopaków cierpi na poważne choroby, konsekwencje ciężkich obrażeń, niedożywienia i tortur
Po powrocie z niewoli są przesłuchiwani przez służby specjalne, a zbrodnie wojenne wroga są dokumentowane. To, co możemy teraz zrobić, to gromadzić wszystkie fakty i przekazać je odpowiednim organom międzynarodowym.
Jak ocenia Pani pracę Czerwonego Krzyża? Jakie są trudności we współpracy z nim?
Niestety przedstawiciele tej organizacji w Rosji rzadko mogą odwiedzać miejsca, w których przetrzymywani są ukraińscy więźniowie. Ich praca na tymczasowo okupowanych terytoriach i w Rosji jest dziś bardzo ograniczona i niewystarczająca. Większość naszych obrońców, którzy wrócili z niewoli, twierdzi, że przedstawicieli Czerwonego Krzyża nigdy tam nie widziała. Dotyczy to również kwestii listów i paczek: nawet jeśli są dostarczane za pośrednictwem Czerwonego Krzyża, nie zawsze docierają do więźniów. Rozumiemy, że administracja w miejscach pozbawienia wolności może przechowywać paczki. Czerwony Krzyż powinien jednak kontrolować, czy docierają do adresatów.
Dlatego apelujemy do wszystkich organizacji międzynarodowych i wzywamy do wypełnienia mandatu udzielonego Czerwonemu Krzyżowi w kraju agresora. To one są gwarantem bezpieczeństwa naszych obrońców. Dokładamy wszelkich starań, by wspierać misję Czerwonego Krzyża w Ukrainie. Stworzyliśmy nawet tak zwane mieszane komisje medyczne: przedstawiciele różnych organizacji, w tym Czerwonego Krzyża, mogą odwiedzać więźniów i sprawdzać, w jakim są stanie. Chcieliśmy, by Rosja poszła za naszym przykładem i zapewniła taki sam dostęp do naszych więźniów. Na razie – bez rezultatu.
Czy to może wyjaśniać, dlaczego ukraińscy żołnierze z niektórych batalionów w niewoli są traktowani przez Rosjan gorzej niż inni?
Widzę wracających chłopaków i dziewczyny. Jestem obecna przy każdej wymianie.
Nie mogę powiedzieć, że ich stan zależy od pobytu w konkretnym miejscu. Zawsze powtarzam, że wiele zależy od stanu obrońców w momencie ich pojmania, ich wytrzymałości i wewnętrznego rdzenia każdej osoby
Oczywiście niewola jest trudniejsza dla tych, którzy mają słabszy charakter i ducha. Podczas jednej z wymian wracali przedstawiciele KORD [Korpusu Szybkiego Reagowania, tj. specjalnych jednostek policji głównych departamentów policji krajowej w regionach – red.] i Narodowej Policji Ukrainy. Jeden z żołnierzy wydawał się być w dobrej formie fizycznej. Zapytałam go: „Jak to zrobiłeś, jak dałeś radę?”. Odpowiedział: „Po prostu poświęcałem cały swój wysiłek na to, by utrzymać się w formie. Kiedy to tylko było możliwe, uprawiałem sport – pompki albo podciąganie”.
Dlaczego warunki przetrzymywania rosyjskich jeńców wojennych tak bardzo różnią się od warunków, w których żyją jeńcy ukraińscy? I w jaki sposób tworzone są listy wymiany po rosyjskiej stronie?
Warunki przetrzymywania u Rosjan są inne, bo Ukraina jest państwem prawa, co odróżnia nas od wroga. Przestrzegamy międzynarodowych konwencji i ustawodawstwa. Dlatego pomagają nam wszystkie cywilizowane kraje świata.
Warunki, w jakich powinni być przetrzymywani jeńcy wojenni, są ściśle określone. W Ukrainie istnieją specjalne miejsca do przetrzymywania jeńców. Nie jesteśmy tacy jak Rosjanie.
Jeśli chodzi o tworzenie list do wymiany przez Rosjan, nie możemy tego komentować. Bo nawet one czasami nie są prawdziwe
Jeśli przeanalizujemy najnowsze rosyjskie operacje psychologiczno-dezinformacyjne, to zauważymy, że listy te zawierają nazwiska osób, które zostały już zwolnione z niewoli. Nie ma na nich jednak nazwisk ciężko rannych, nie ma ludzi, którzy byli w niewoli od pierwszych dni wojny, nie ma żołnierzy garnizonu Mariupol, nie ma pracowników elektrowni jądrowej w Czarnobylu, którzy nadal są w niewoli, nie ma obrońców Wyspy Węży. Rosjanie robią to po to, by podburzać nasze społeczeństwo. Moim zdaniem oni tworzą te listy losowo. Czasami też wpisują na nie cywilów, którzy powinni być zwolnieni bez wymiany – oczywiście gdyby w Rosji przestrzegano Konwencji Genewskiej.
Jakie powinny być pierwsze kroki w przypadku zaginięcia lub wzięcia do niewoli bliskiej osoby?
W przypadku zaginięcia żołnierza rodzina najpierw otrzymuje powiadomienie z terytorialnych centrów rekrutacyjnych – jeśli służył on w jednostce Sił Zbrojnych Ukrainy. Jeśli służył w Gwardii Narodowej, Straży Granicznej lub policji, informują o tym poszczególne jednostki.
Następnie rodziny muszą udać się do siedziby organów ścigania i napisać oświadczenie o zaginięciu bliskiej osoby. I oczywiście do Sztabu Koordynacyjnego, bo to tutaj można uzyskać wyjaśnienia w różnych sprawach. Na stronie internetowej Sztabu znajduje się konto osobiste, z którego mogą korzystać krewni lub przedstawiciele uwięzionego obrońcy. Na nim jest najwięcej informacji.
Zawsze podkreślamy, że to bardzo potężny system, do którego koniecznie trzeba wprowadzić wszystkie dostępne informacje na temat obrońcy. A potem – być w kontakcie.
Czego kategorycznie nie wolno robić? Zna Pani przypadki, w których rodziny jeńców wojennych otrzymywałyby fałszywe oferty uwolnienia bliskich z niewoli za pieniądze?
Nieustannie powtarzamy ludziom, że wszystkie informacje powinny być dokładnie sprawdzane z przedstawicielami sił bezpieczeństwa. Wojną powinno zajmować się wojsko, bo czasami oszuści wykorzystują ludzkie tragedie. Rodziny publikują informacje w mediach społecznościowych, a oszuści na nich żerują.
Moja osobista rada – jako przedstawicielki Sztabu Koordynacyjnego i jako prawniczki zajmującej się prawami człowieka – jest taka, że w żadnym wypadku nie należy czegoś takiego robić. Bo przedstawiciele kraju agresora też mogą znaleźć wrażliwe informacje w Internecie. Oszuści wykorzystują je do wzbogacania się, a wróg używa ich np. do uzyskiwania informacji wywiadowczych. Dlatego mówimy: „Skonsultuj się ze służbami”. My wiemy, jak działać, by nie zaszkodzić ani rodzinie, ani obrońcy, ani państwu.
W jaki sposób krewni czy przyjaciele jeńców wojennych mogą przyczynić się do ich uwolnienia?
Wymiana i powrót jeńców to operacja specjalna, z którą krewni nie mają nic wspólnego. Obecnie wiele rodzin jednoczy się w stowarzyszeniach. W Sztabie Koordynacyjnym powołano radę, w skład której wejdą przedstawiciele społeczeństwa obywatelskiego. Rozumiemy, że liczba zaginionych żołnierzy jest zbyt wysoka. Sztab nie jest w stanie zająć się nimi wszystkimi, więc w związane z tym procesy będą zaangażowane organizacje pozarządowe. Taka praca jest skuteczna.
Organizacje te uczestniczą również w międzynarodowych negocjacjach i konferencjach. Poza tym to krewni często znajdują informacje o jakimś więźniu, np. zdjęcia czy filmy, w domenie publicznej wroga. Sztab Koordynacyjny dodaje otrzymane i zweryfikowane informacje do konta osobistego. Taka pomoc ze strony rodzin jest niezwykle ważna.
W jaki sposób działania publiczne wspierające jeńców wojennych pomagają przyspieszyć wymianę? A może jej szkodzą?
Myślę, że akcje przypominające o uwięzionych są w czasie wojny potrzebne. Nasz naród musi pokazać jedność.
Poza tym chodzi o ciągłe przypominanie światu, że mamy krwawą wojnę, a w kraju agresora wciąż są tysiące jeńców, którzy muszą wrócić do domu.
Działania przypominające są przeznaczone dla społeczności. Negocjacje i wymiana – to sprawa dla wojska. Jednak gdy dochodzi do oskarżeń i dyskredytowaniem państwa, to jest to gra na korzyść Rosjan
W październiku 2024 r. Misja Monitorująca Prawa Człowieka ONZ w Ukrainie poinformowała o torturach i złym traktowaniu przez Rosjan ukraińskich jeńców wojennych. Odnotowano też jednak przypadki złego traktowania rosyjskich jeńców wojennych. Na ile obiektywny jest ten raport?
Ukraina jest w pełni otwarta na działania międzynarodowych obserwatorów, przede wszystkim przedstawicieli ONZ i Czerwonego Krzyża. Zapewniamy im pełną pomoc. Jednocześnie strona rosyjska nie pozwala tym przedstawicielom nawet na przeprowadzanie wywiadów z ukraińskimi jeńcami. Mamy bardzo nierówną, jednostronną sytuację, w której my jesteśmy całkowicie otwarci i przedstawiciele organizacji międzynarodowych mogą przeprowadzać wywiady z rosyjskimi jeńcami wojennymi, wchodzić do miejsc przetrzymywania – ale do naszych chłopaków i dziewcząt nie mają żadnego dostępu. Rzekome złe traktowanie rosyjskich jeńców wojennych – to tylko zeznania i słowa. Jako była śledcza mogę powiedzieć, że by udowodnić jakiekolwiek przestępstwo, potrzebne są dowody. A dowody to coś więcej niż słowa. Muszą być fakty na temat miejsca i okoliczności kontroli, informacje na temat stanu osoby przetrzymywanej w niewoli. Kiedy widzimy naszych chłopaków, którzy zostali przywiezieni z – powiedzmy – obrażeniami ciała, wszystko jest rejestrowane. To poważniejsza baza dowodowa niż tylko słowa lub zeznania, które ktoś może podrzucić.
Jakie są szanse na postawienie rosyjskich zbrodniarzy wojennych przed sądem?
Musimy wygrać tę wojnę, a wszyscy zbrodniarze muszą zostać – i zostaną ukarani. Każdy widzi, w jakim stanie ukraińscy jeńcy wracają do domu. Dowody i fakty, którymi dysponuje Ukraina, są niepodważalne. Będzie odpowiedzialność, to tylko kwestia czasu.
Zdjęcia: służba prasowa Centralnego Biura Sztabu Koordynacyjnego ds. Jeńców Wojennych
Podczas otwarcia pierwszego butiku ANDRE TAN w Warszawie projektant zorganizował ekskluzywny pokaz nowej kolekcji Fenix, inspirowanej niezłomnością ukraińskich kobiet
Dla większości ukraińskich firm Polska jest pierwszą zagraniczną lokalizacją i początkiem drogi do Europy – ale w tym przypadku jest odwrotnie. Kolekcje Andre Tana znane są już w Nowym Jorku, Paryżu, Mediolanie, a także w tak egzotycznych miejscach jak Malediwy, Kuwejt czy Australia.
Inwazja i milion euro długu
– Przed inwazją mieliśmy 53 sklepy, współpracowaliśmy z 30 znanymi osobami i produkowaliśmy linię pończoch, odzieży dziecięcej, obuwia, akcesoriów, a nawet sprzętu AGD pod marką ANDRE TAN – mówi Andre.
Kiedy zaczęła się inwazja, wiele naszych sklepów ucierpiało, bo działaliśmy w Charkowie, Chersoniu, Zaporożu, Dnieprze i w mniejszym stopniu także w zachodniej Ukrainie.
Niektóre sklepy zostały spalone, a te na terytoriach okupowanych okradziono. Straciliśmy też magazyn, w którym przechowywaliśmy tkaniny.
Musieliśmy całkowicie zmienić podejście do biznesu, zamknąć linie odzieżowe i zwolnić 30% pracowników. A potem przyjechała wcześniej zamówiona ciężarówka z 24 tonami tkanin o wartości miliona euro. Dwa lata spłacaliśmy ten dług.
Przetrwaliśmy, bo jestem dobrym menedżerem kryzysowym. Już dwa razy byłem bankrutem i powiedziałem sobie, że trzeciego już nie przeżyję.
Zamknąłem sklepy, które nie przynosiły zysków. Chociaż wcześniej wyremontowaliśmy cztery butiki w centrach handlowych, zdecydowaliśmy się nie otwierać ich ponownie. Promocja nowego sklepu trwa co najmniej 3-4 miesiące, a nie wiadomo, co będzie dalej.
W pierwszym tygodniu inwazji zaczęliśmy szyć ciepłe ubrania dla naszych żołnierzy. Za darmo. Cały kraj był jak wielka rodzina
Prosiłem o tkaniny naszych bogatych klientów we Włoszech, a oni dawali mi je za darmo. Pisałem też np. na Instagramie: „Kto może wysłać nam zamki błyskawiczne z Odessy do Winnicy?” A wtedy ktoś, kogo nie znałem, odpisywał: „Ja mogę”.
W 2022 roku wypuściliśmy małe kolekcje i nawet osiągnęliśmy zysk.
Teraz mamy w Ukrainie 20 sklepów, wkrótce otwieramy cztery kolejne. Mamy osiem międzynarodowych showroomów, m.in. w Mediolanie, Paryżu i Dusseldorfie. Współpracujemy na zasadzie B2B z hurtowniami, które kupują nasze towary i sprzedają je w sklepach multibrandowych. Butik w Warszawie działa na zasadzie franczyzy.
Nic jak wszyscy
Kiedy wszyscy zaczęli oferować haftowane koszule „takie jak wszyscy”, my uszyliśmy koszule z haftem pikselowym i zorganizowaliśmy współpracę z Jewhenem Kłopotenko. To człowiek, który lubi wkładać kurczaka do arbuza i twierdzić, że jest pyszny.
Powiedziałem: „Nie chcę czegoś standardowego”. Bo dla mnie Ukraina jest bardzo smaczna, to fajny serwis, fajni ludzie. A co lubię? Zawsze barszcz. Dlatego na naszych wyszywankach umieściliśmy duże zdjęcie rentgenowskie barszczu, cebuli i wszystkich innych jego składników. To było bardzo fajne.
Wszystkie koszule sprzedały się w trzy dni. Otrzymaliśmy nawet nagrodę marketingową i pierwsze miejsce za niestandardową promocję kultury ukraińskiej.
W 2023 roku wszyscy byli już zmęczeni bluzami z kapturem i spodniami z rozciągniętymi kolanami. Chcieli piękna, to normalne. Nawet podczas II wojny światowej dziewczyny chciały malować usta czerwoną szminką, nosić szpilki i wyglądać kobieco. Zdaliśmy sobie sprawę, że znakiem rozpoznawczym ANDRE TAN jest sukienka – piękna i trochę elegancka. Możesz w niej iść do pracy, a potem wyjść na miasto. Więc kiedy wszyscy oferowali niższe ceny, zdaliśmy sobie sprawę, że musimy podnieść ceny i stworzyć ekskluzywne kolekcje.
Warszawa – mój Charków
Kiedy przyjechałem do Polski, zdałem sobie sprawę, że to mój dom. Architektura w Warszawie jest bardzo podobna do charkowskiej, szerokie aleje są mi znajome. Powiedziałem sobie: „Oto Charków, moje rodzinne miasto! Tu jest ulica Danilewskiego, a tu ulica Sumska”. Poczułem się, jak w domu.
Po drugie, mentalność Polaków jest trochę podobna do naszej. Myślę, że nawet języki są podobne
Byliśmy bardzo ostrożni w wyborze centrum handlowego. Chciało nas osiem, ale my chcieliśmy tylko Westfield Mokotów – tyle że ono nas nie chciało. Dopiero kiedy Polacy dowiedzieli się, że mamy pokazy w Paryżu, showroomy w Mediolanie, że byliśmy na wystawach mody w Ameryce, powiedzieli: „OK, jesteście tego warci”.
Dla Westfield Mokotów zmieniliśmy nawet format – stworzyliśmy wnętrze premium. Nasza strategia zakłada otwarcie dwóch kolejnych sklepów w Polsce: w Krakowie i Szczecinie. Następnym krokiem będą Niemcy.
Standardy, czyli koszula ekspedienta
W Ukrainie, jeśli podpiszesz umowę, twój sklep jest otwarty w ciągu miesiąca. W Polsce tak nie jest. Negocjacje z centrum handlowym trwały jakieś trzy do pięciu miesięcy. Umowa ma 150 stron, wszystko jest w niej wyszczególnione, nawet to, jak sprzedawca powinien mieć zapiętą koszulę. Uzgodniliśmy każdy szczegół: farbę, tapetę, zasłony, oświetlenie, sprzęt. Na przykład nie przeszedł nasz nowy komputer. Powiedzieliśmy: „Ale tu jest paragon, kupiliśmy go tutaj, w Polsce”. Nie: okazało się, że musi być specjalny hologram, który poświadcza, że to sprzęt przyjazny dla środowiska. Więc zmieniliśmy ten komputer.
Okazało się też, że Warszawa ma bardzo duży problem z firmami, które robią remonty w miejscach premium. A my mieliśmy bardzo skomplikowany projekt – chcieliśmy, żeby to był specjalny sklep.
W końcu, po zmianie ośmiu polskich firm remontowych, znaleźliśmy Ukraińców, którzy pracują tu od dawna. Podjęli się, bo byli szaleni, jak my, a na dodatek chcieli, by nasz butik był ich wizytówką.
Ze względu na polskich strażaków kilka razy przeprojektowywaliśmy projekt, przeszliśmy przez kilkanaście zatwierdzeń, trzy razy przemalowywaliśmy ściany. Oni nie spieszą się ze swoimi obowiązkami.
Polska: kupowanie z premedytacją
W Polsce mieszka wielu Ukraińców, ale jeśli otwierasz tu biznes i polegasz wyłącznie na ukraińskiej klienteli, popełniasz bardzo duży błąd. Teraz mamy podział 50-50, ale naszą strategią jest docieranie do 20% ukraińskich nabywców i 80% polskich.
Praca z polskimi klientami jest jednak trudniejsza. Polki, podobnie jak Francuzki i Włoszki, przychodzą, dotykają – i wychodzą. Za drugim razem przychodzą z przyjaciółmi i przymierzają ponownie. Dopiero za trzecim kupują.
Tylko w Ukrainie zdarza się, że kobieta idzie po bochenek chleba, a kupuje suknię wieczorową, zaciągnąwszy kredyt. W Europie nie ma „natychmiastowej inspiracji”, wszystkie zakupy są starannie planowane, z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.
To jest marka, to rozumiem
Kiedy otwierasz sklep w Ukrainie, wszystko jest proste. Zapraszasz blogerów, osoby publiczne i robisz targetowanie. Tu mieliśmy nadzieję, że najsłynniejsi blogerzy przyjdą i wszystko łatwo pójdzie. Ale – nie.
W Polsce to tak nie działa. Do reklamowania sklepu wykorzystuje się radio, którego na Ukrainie chyba nikt już nie słucha. Są też billboardy, na które w u nas nikt nie zwraca uwagi.
Jednak tutaj dobrze działa poczta pantoflowa, informacje są przekazywane z ust do ust. Więc jeśli wchodzisz na polski rynek, musisz to wszystko zaakceptować.
Nawiasem mówiąc, jeśli chodzi o nasz sklep w Westfield Mokotów, ludzie wpisują w Google: „Kim jest Andre Tan?” – i widzą wiele publikacji, bo piszą o nas „Vogue Scandinavia”, „Vogue Italy”, koreańskie „Elle”. I wtedy ludzie mówią: OK, to jest marka, to rozumiem.
Bo możesz krzyczeć o sobie tyle, ile chcesz, ale jeśli nie ma cię w Internecie – to przykro mi bardzo.
W Polsce, czyli historia od nowa
Zawsze musisz znaleźć swoją niszę, robić jedną rzecz i doskonalić się w niej. Weszliśmy na polski rynek z kolekcjami kapsułowymi. Polscy projektanci pracują dla kobiet 30+, które potem wyglądają na 45+. ANDRE TAN sprawia, że w wieku 40 lat wyglądasz jak trzydziestka. To moje główne zadanie jako projektanta.
Wprowadziliśmy na polski rynek kolekcję gorsetów i sukienek z gorsetami. Na świecie to teraz bardzo modne, ale z jakiegoś powodu lokalni projektanci tego nie oferują. Na rynku nie ma gorsetów, więc konsumentki kupują je u nas.
Pomimo całego naszego doświadczenia, w Polsce zaczynamy nową historię, bo my tu jesteśmy start-upami, studentami. Tak, marka ANDRE TAN ma fajny background, ale wciąż zaczynamy tu od zera. Jak sprawdzimy się na rynku, tak będzie.
Rzecz w tym, że ostatnie kontrowersyjne wypowiedzi Donalda Trumpa czy Elona Muska mogą mieć uzasadnienie. Może w nich bowiem chodzić o podniesienie stawki i wysłanie przez USA sygnału – w świat, ale przede wszystkim do Chin. Tych Chin, które przez ostatnie pół wieku tuczyły się na amerykańskiej gospodarce, a teraz uważają, że USA powinny utracić pozycję hegemona na ich rzecz.
Takie zachowanie Chin i ich sojuszników z osi zła – Rosji, Iranu i KRLD – opiera się na idei, że wielkie mocarstwa powinny dzielić świat na strefy wpływów, narzucając swoją wolę mniejszym sąsiadom.
Jednak ten taniec można odtańczyć tylko we dwoje. A Ameryka jasno dała do zrozumienia, że na swoim podwórku, czyli na półkuli zachodniej, Pekinu nie chce
„The Wall Street Journal” (WSJ) twierdzi, że po zdecydowanym zwycięstwie Trumpa w wyborach Chiny coraz bardziej prężą muskuły. Przeprowadziły największe ćwiczenia morskie od dziesięcioleci, zwodowały największy na świecie amfibijny okręt wojenny, prawdopodobnie niszczyły podmorskie kable w Azji i Europie i zhakowały system amerykańskiego Departamentu Skarbu, wprowadziły cztery nowe modele samolotów wojskowych, po raz pierwszy przećwiczyły blokadę morską Wysp Japońskich i zintensyfikowały działania szpiegowskie na Zachodzie.
Kiedy mieszkasz w Europie Wschodniej, wydaje ci się, że Amerykanie, domagając się kontroli nad Kanałem Panamskim, oszaleli
Nie należy jednak zapominać, że to Stany Zjednoczone zbudowały ten strategicznie ważny obiekt, by ułatwić szybszy i łatwiejszy handel z Azją i między swoimi wybrzeżami. Z istnienia kanału wynika również dla nich korzyść militarna: to najszybsza i najłatwiejsza trasa przemieszczania się okrętów wojennych z Atlantyku na Pacyfik – i na odwrót. W 1999 r. kanał został przekazany pod jurysdykcję Panamy i wszystko zostałoby po staremu, gdyby w 2014 r. Chińczycy nie zaczęli się nim niezdrowo interesować.
Najpierw zaczęli wdrażać inicjatywę „Pasa i Szlaku” Xi Jinpinga, a następnie zerwali stosunki z Tajwanem. Natomiast wobec Panamy zastosowali swoją klasyczną łapówkę: inwestycje w infrastrukturę w zamian za wpływy.
Obecnie dwa z pięciu kluczowych portów w strefie Kanału Panamskiego są własnością firm z Hongkongu. To oznacza, że Chińczycy mogą monitorować przepływ amerykańskich ładunków cywilnych i wojskowych
Podczas pierwszej kadencji Trumpa i czteroletniej kadencji Bidena Amerykanie zmusili władze Panamy do porzucenia niektórych chińskich projektów, ale i tak wpływy Chin w tym rejonie znacznie wzrosły. Pekin planował nawet budowę dużej ambasady nad brzegiem Kanału Panamskiego, tyle że pod naciskiem Waszyngtonu władze Panamy zablokowały tę inicjatywę.
Jeśli chodzi o Grenlandię, Stany Zjednoczone mają tam ten sam interes: zabezpieczenie swojego wschodniego wybrzeża przed Chinami. Chociaż kwestia „sprzedaży wyspy” tu i ówdzie wywołała konsternację czy wręcz oburzenie – ruch Trumpa miał pewien sens.
Amerykański serwis informacyjny Axios, powołując się na własne źródła, donosi, że „duński rząd chce uniknąć publicznego starcia z nową administracją USA” i w tej sprawie „wysłał kilka wiadomości”. W ten sposób duńskie władze dały jasno do zrozumienia, że wyspa nie jest na sprzedaż, lecz są gotowe przedyskutować każdą inną prośbę USA. Ameryka ma już bazę wojskową na Grenlandii i umowę z 1951 r. z Danią w sprawie ochrony wyspy, co ułatwia dyskusję na temat zwiększenia tam sił amerykańskich.
Według mediów duńscy urzędnicy oświadczyli już, że rozważają umożliwienie zwiększenia inwestycji w infrastrukturę wojskową na Grenlandii – oczywiście w porozumieniu z grenlandzkim rządem.
Dlaczego Waszyngton tak bardzo interesuje się Grenlandią? Otóż podczas zimnej wojny odgrywała ona strategiczną rolę w systemie obronnym NATO i USA, jako część systemu wczesnego wykrywania radzieckich okrętów podwodnych i rakiet balistycznych.
Chiny, których okręty podwodne są coraz częściej widziane są w pobliżu wyspy – kluczowej dla potencjalnego szlaku handlowego przez Arktykę – doskonale tę rolę rozumieją
WSJ pisze, że w ostatnich latach Pekin zwiększył swoją obecność gospodarczą w regionie, w szczególności poprzez inwestycje w górnictwo na Grenlandii. W 2018 r. Pentagon doprowadził do zablokowania sfinansowania przez Chiny trzech lotnisk na wyspie.
Kontrolowanie Grenlandii, kluczowej dla wszystkich arktycznych szlaków żeglugowych, w tym Polarnego Jedwabnego Szlaku Pekinu, pozwoliłoby Chinom transportować swoje towary przez Arktykę, z ominięciem wąskiego gardła morskiego w Kanale Sueskim i Cieśninie Malakka. Nie zapominajmy też, że Grenlandia posiada ogromne rezerwy metali ziem rzadkich, które Chiny chciałyby przejąć, by zyskać przewagę w wojnie handlowej i gospodarczej – a tym samym wygrać wyścig o zaawansowane technologie ze Stanami Zjednoczonymi.
W walce o nadzór nad dostępem do Arktyki rola Kanady jest bardzo ważna, bo mając szeroką strefę dostępu do Bieguna Północnego, mogłaby stać się strategicznym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych w rywalizacji z Chinami oraz Rosją o kontrolę nad północnymi szlakami i zasobami
Kanada jest drugim co do wielkości partnerem handlowym Stanów Zjednoczonych, lecz pozostaje daleko w tyle pod względem wydatków na obronność – nie wydaje na nią nawet 2% swojego PKB. Dlatego by zmusić swojego sąsiada do działania, Trump uciekł się do agresywnej retoryki.
Amerykańscy analitycy z obu głównych partii uważają, że takie podejście może ożywić mało popularny w Kanadzie temat obronności przed październikowymi wyborami parlamentarnymi. Partia Justina Trudeau, która w ostatnich latach bardziej skupiała się choćby na kwestiach równości płci, może przegrać.
Czy jednak nieszablonowe podejście Trumpa do ważnych kwestii należy przyjąć z zadowoleniem? Zdecydowanie nie, choć, z drugiej strony, świat zachodni musi przeżyć jakiś rodzaj szoku, by wyleczyć się z populizmu. I musi wreszcie zająć się najpoważniejszymi kwestiami, jak ocena zagrożeń i przygotowanie swych armii do wojny.
Tak aby w ostatecznym rozrachunku Ukraina, a potem Polska i kraje bałtyckie – jedyne, które na co dzień zwalczają kłamstwo o „niezgłębionej rosyjskiej duszy” – nie były tymi, którzy za to wszystko zapłacą.
Świat stoi przed realnym wyborem: żyć w demokracji albo stać się pożywieniem dla Chin
Kiedy sekretarz generalny NATO Mark Rutte, bądź co bądź powściągliwy biurokrata, ostrzega Europejczyków, że albo przeznaczymy pieniądze na obronę, albo „będziemy musieli wziąć nasze podręczniki do języka rosyjskiego i udać się do Nowej Zelandii” – to jest to wymowne przypomnienie, że zło nie śpi. I na pewno nie ograniczy się do zniszczenia wiosek w ukraińskim Donbasie.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji