Exclusive
20
min

Maria Burmaka: Wojna zabrała mi brata. Wciąż nie pogodziłam się z jego śmiercią

Są ludzie, którzy walczą i oddają swoje życie, i są wszyscy pozostali. Jeśli nie walczysz na froncie, musisz zrobić wszystko, by uratować jak najwięcej ludzkich istnień – mówi piosenkarka Maria Burmaka, która żyje zgodnie z tą zasadą

Ksenia Minczuk

Maria Burmaka. Zdjęcie: Oksana Szewczuk

No items found.

Ukraińcy ją kochają – i to nie tylko ze względu na jej sztukę, ale także dlatego, że ona kocha ludzi i troszczy się o losy swego kraju. Maria niedawno obchodziła 54. urodziny. Sestry rozmawiała z nią o utracie brata, priorytetach podczas wojny, relacjach z córką i rosyjskimi kolegami – oraz o jej kolekcji wyszywanek.

„Burżujka” dla narodowej artystki

Ksenia Minczuk: Jak Pani ocenia swoje życie w dniu urodzin? Z czego jeste Pani dumna? Do czego Pani dąży?

Maria Burmaka: Patrząc na siebie z zewnątrz, widzę, że wiele mi się udało. Albumy, kultowe piosenki, które dla wielu ludzi stały się ścieżkami dźwiękowymi życia. Powinna pani wiedzieć, że wiele osób mówi do mnie: „Dorastałam, słuchając twoich piosenek”, a ostatnio: „Nasze dzieci dorastały, słuchając twoich piosenek” – mając na myśli moje albumy dla dzieci. Jestem szczęśliwa i dumna, że moje piosenki były wykonywane podczas historycznych wydarzeń, a ja byłam ich uczestniczką.

Wciąż próbuję nowych rzeczy, są pomysły, które sprawiają, że czuję się, jakbym szła „na jarmark, a nie z jarmarku”. Do tego dochodzą rzeczy nieoczywiste. Uważam, że ze stoicyzmem i godnością znosiłam życiowe próby, choć czasem było nieznośnie ciężko. Byłam dobrą córką i mam nadzieję, że jestem dobrą matką. Mam wielu przyjaciół, którzy również na mnie polegają. Wkrótce wypuszczę piosenkę dedykowaną mojemu bratu Światosławowi. Planuję też wydać mój trzeci album dla dzieci. Już czekają...

w Nicei

Niedawno Facebook przypomniał mi, że 24 lutego 2022 roku, kiedy wydawało się, że wszystko się zatrzymało, miałam dwa koncerty online dla dzieci. Zupełnie o tym zapomniałam, po prostu wyleciało mi to z głowy!

Tradycję koncertów online zapoczątkowałam podczas pandemii COVID-19. Dzieci uwielbiały moje występy. Tak więc 24 lutego wzięłam gitarę i zaśpiewałam dzieciom dwa razy online. Chciałam je jakoś uspokoić. Powietrze było tak naelektryzowane, pełne strachu. Wydawało mi się, że moje transmisje będą odpowiednie.

Potem było jeszcze kilka zaimprowizowanych transmisji. Na przykład podczas godziny policyjnej umieściłam „kombik” [wzmacniacz gitarowy - red.] na moim oknie na Padole w Kijowie i zaśpiewałam ukraiński hymn. Ludziom się podobało.

Z powodu niepokoju, który czułam przed inwazją, kupiłam sobie prawdziwą „burżujkę” [metalowy przenośny piec do ogrzewania i gotowania, popularny sto lat temu – red.]. Z jakiegoś powodu pomyślałam, że jeśli coś się stanie, jeśli nie będzie ogrzewania ani elektryczności, będę musiała jakoś przetrwać. I że potrzebuję tego małego żeliwnego piecyka z płytą grzewczą. Miałam rację, przydał się. Kilka razy zabraliśmy go na dół i gotowaliśmy na nim jedzenie, podgrzewaliśmy też wodę w pobliżu schronu. W domu go jeszcze nie używałam.

W Kijowie na Majdanie

Pamiętam, że w przeddzień ataku, 23 lutego, słuchałam wiadomości i przemówienia prezydenta późno w nocy. Długo nie mogłam zasnąć, wzięłam nawet tabletki nasenne. Obudził mnie dzwonek telefonu. Wszyscy moi przyjaciele dzwonili, a mój brat się martwił. W nocy poszliśmy do schronu, gdzie zostaliśmy przez kilka dni.

Czułam, że nadchodzi coś strasznego. To uczucie było tak żywe i niepokojące, że zaczęłam wyobrażać sobie, co zrobię, jeśli to się stanie. Rysowałam w głowie apokaliptyczne scenariusze, ale rzeczywistość przerosła najgorsze z moich myśli. Myślałam, że naszym wrogiem są ludzie. Ale po Buczy i Irpieniu okazało się, że to nie ludzie.

Nie wiem, czy potrafię śpiewać o moim bracie ze sceny

Nie każdy potrafi tworzyć w czasie wojny. Trudno było wrócić do pisania?

Na początku w ogóle nie mogłam pisać. Ale ciągle coś robiłam: filmy online dla dzieci, tłumaczenie piosenki Stinga, zbiórki pieniędzy, darowizny, występy.

Pamiętam, że kilka razy wpadłam w histerię, na przykład kiedy rakiety spadły na Kijów bardzo blisko mojego miejsca zamieszkania

Pierwszą piosenką, którą napisałam po rozpoczęciu inwazji, w czerwcu 2022 roku, była „Wróć żywy”. Została napisana dla żołnierzy, którzy bronią naszej Ukrainy, dla mojego brata. Naprawdę chcę, żeby każdy żołnierz wrócił do domu. Kiedy ją skończyłam, płakałam całą noc.

Proszę opowiedzieć nam o bracie, który zginął na wojnie. Jak go Pani zapamiętała?

Światosław został zmobilizowany w marcu 2022 r. Przez długi czas nie wiedzieliśmy, gdzie służył. Okazało się, że był w 43 Oddzielnej Brygadzie Artylerii imienia hetmana Tarasa Triasyła. Brał udział w obronie Kijowa, został postrzelony, trafił do szpitala, ale się . W kwietniu 2022 r. urodziła mu się córka, Ksenia. Odszedł 4 stycznia 2024 r.

Światosław

Miałam 10 lat, kiedy się urodził. Dobrze pamiętam ten dzień. Kiedy tata przyniósł do domu tę wiadomość, obiegłam wszystkich sąsiadów na naszej ulicy w Charkowie, wykrzykując, że mam brata. Od tamtej pory nie pamiętam, żebym kiedykolwiek chodziła sama, mama zawsze mi to powierzała. Pewnego razu, gdy miałam 14 lat, pojechałam na obóz. Pod moją nieobecność Światosław oddał wszystkie moje lalki dziewczynie, która mu się podobała.  Wszystkie moje lalki!

Zawsze go kochałam, byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Często rozmawialiśmy przez telefon. Wymienialiśmy wrażenia i dyskutowaliśmy o muzyce.

Zawsze dzieliłam się z nim tym, co leżało mi na sercu

Zmarł na atak serca w dość młodym wieku [Światosław miał 43 lata – red.]. Jak się okazało, miał chorobę wieńcową, jego serce zawiodło. Komisja lekarska stwierdziła, że była to bezpośrednia konsekwencja wojny.

Wojna zabrała mi brata. To wielki ból. Bardzo trudno poradzić sobie z bólem po stracie, nigdy nie można się na to przygotować. Straciłam też już matkę i ojca. Za każdym razem stratę przeżywa się inaczej.

Maria i Światosław

Wciąż nie pogodziłam się z jego śmiercią. Nie mogę powiedzieć, że cokolwiek pomaga mi sobie z tym poradzić. Nic nie pomaga. Cieszę się, że mam jego dzieci, które są do niego bardzo podobne. Widzę w nich jego rysy i robi mi się ciepło na sercu.

Wiosną napisałam o nim piosenkę, jej słowa same ze mnie wyszły. Piosenka ma tytuł „Braciszku”. To piosenka dla każdego, kto stracił kogoś bliskiego. Teraz jest w trakcie nagrywania. Ale nie jestem pewna, czy będę mogła ją śpiewać na koncertach...

Chciałam przedłużyć życie moich rodziców tak bardzo, jak to możliwe. I udało się

Jakie są Pani relacje z córką?

Yaryna ma 29 lat. Tyle że bez względu na to, ile lat ma twoje dziecko, nadal jesteś mamą. Doceniam to, że w razie problemów zwraca się do mnie po radę. Pamiętam, kiedy zobaczyłam jej pierwszy tatuaż. Byłam w szoku, ale go zaakceptowałam.

Były różne momenty, ale teraz jest moją najlepszą przyjaciółką

Kiedy mam kłopoty, jest pierwszą osobą, do której dzwonię. I to jest teraz dla mnie najcenniejsze.

Bycie dzieckiem osoby publicznej nie jest łatwe. Yaryna poprosiła mnie kiedyś, żebym nie mówiła o niej w mediach. Dlatego staram się o niej nie mówić.

w Lublinie

Jak się Pani dogaduje z rosyjskimi kolegami p;o fachu? Wielu z nich musiało zerwać te więzi...

Nie mam żadnych rosyjskich przyjaciół. Nie mam z kim utrzymywać kontaktu, więc nie musiałam niczego zrywać. Oczywiście zdarzały się sytuacje, gdy występowaliśmy na tej samej scenie, ale nigdy nie miałam przyjaznych stosunków z rosyjskimi muzykami.

Moja praca zawsze była skoncentrowana na Ukrainie. Zawsze mówiłam wyłącznie w ojczystym języku. Artyści również rozmawiali ze mną po ukraińsku, nawet jeśli w domu byli rosyjskojęzyczni. Nie muszę tłumaczyć swoich piosenek, bo nie mam żadnych utworów w języku rosyjskim. Nie muszę przepraszać za swoje czyny, bo nie mam za co przepraszać.

Nie pojechałam do Rosji, nie próbowałam wejść na rosyjski rynek. To nie jest moja historia

Patrząc na moje życie, niczego się nie wstydzę. Jestem pewna, że to jest właśnie recepta na sukces: żyć w zgodzie z własnym sumieniem.

Być może nie zdobyłam jakichś szczytów, mogłam osiągnąć więcej. Ale osiągnięcia w życiu osobistym są dla mnie ważniejsze. Moja matka miała raka mózgu, staraliśmy się jak najbardziej ułatwić i przedłużyć jej życie. I udało się. Mój tata również był poważnie chory, ale dzięki naszym wysiłkom żył 4,5 roku dłużej, niż zapowiadali lekarze. Te osiągnięcia są dla mnie najważniejsze.

Wygląda na to, że wszystkie inicjatywy, w które się Pani obecnie angażuje, mają szczytny cel.

Wszystkie koncerty, które się teraz odbywają, są charytatywne. Cały czas się w to angażuję. Zbierałam na przykład pieniądze na drona z kamerą termowizyjną dla mojego kuzyna. A to spora suma, sam nie mogłabym zebrać takiej kwoty. Choć wiele potrzeb zaspokajam sama, bez zbiórek.

W Warszawie

Na przykład w Krakowie zbieraliśmy pieniądze na drona dla Pierwszej Brygady Operacyjnej Gwardii Narodowej „Sztorm”. Wcześniej była zbiórka na „Ptaszki zwycięstwa”. Zbieraliśmy też w Pradze i Brnie. Przyłączam się do organizacji, którym ufam.

Podczas inwazji podróżowałam z koncertami charytatywnymi tak daleko, że mogłabym okrążyć kulę ziemską kilka razy

Dużo pracuję. Od dwóch lat prowadzę na przykład dwie audycje w Polskim Radiu dla Ukrainy. To audycje dla dzieci: „Zielona gitara” i „Nie bój się żyć” – wywiady z kultowymi postaciami.

Polskie Radio dla Ukrainy jest wielkim wsparciem dla Ukraińców w Polsce. Przez rok pracowałam jako producentka muzyczna w FM Hałyczyna. Bardzo się cieszę, że mam takie możliwości.

W Polskim Radiu

Mam wyszywanki, które mają 150 lat

Co robi na Pani największe wrażenie, gdy podróżuje Pani po świecie?

Są rzeczy, które uderzają do głębi. Na przykład Edmonton w Kanadzie. Byłam tam przez 5 dni, miałam występy, w tym w szkołach. Byłam zdumione, ile ukraińskich dzieci przyjęło to miasto, gdy rozpoczęła się inwazja. 300 dzieci w jednej małej szkole.

Po koncertach dzieci podchodziły i mnie przytulały.

Jeden mały chłopiec powiedział: „I am Canadian boy”. Podziękowałam mu za pomoc naszym i mocno go uściskałam

Byłam również pod wrażeniem Sardynii. Miałam tam cztery występy, w tym jeden dla naszych Ukraińców, którzy pracują jako badantes, czyli opiekują się osobami starszymi i chorymi.

Pracują bardzo ciężko. Ci ludzie zbierają pomoc na Sardynii i regularnie wysyłają ją do Ukrainy. Patrząc na nich zdałam sobie sprawę, że wszyscy Ukraińcy są jak jedno, są zjednoczeni dla wielkiej sprawy.

Ostatnio występuje Pani w haftowanych koszulach i sukienkach. Musi ich Pani mieć niemałą kolekcję...

Mam wiele sukienek. Niektóre kupiłam, inne dostałam w prezencie. Najcenniejsze wyszywanki to te stare, prawdziwy skarb. Mam kilka, które mają 150 lat, są jak eksponaty muzealne. Trzeba się im przyjrzeć, bo stary ornament nie jest już wyraźny.

Z wizytą u projektantki Oksany Połoniec

W ostatnich latach dość często pojawiam się na scenie w wyszywankach. Jest kilka powodów. Po pierwsze, są oczywiście piękne. Nowoczesne hafty też mają swoją energię i znaczenie. A jako że uważamy haft za talizman, to muszę przyznać, że haft nowoczesny radzi sobie w tej roli.

Po drugie, teraz jeżdżę w trasę sama, ponieważ są to koncerty charytatywne. Celem jest zebranie pieniędzy, a podróżowanie z grupą to spory wydatek. Muszę być widoczna na dużej scenie.

Po trzecie, bardzo przyjemnie jest, zwłaszcza za granicą, wymienić nazwiska naszych wspaniałych projektantów, którzy tworzą to piękno. A te sukienki zawsze przyciągają uwagę.

Na każdym koncercie śpiewam niektóre z moich piosenek dla dzieci. A dla dzieci muszę wyglądać jak postać z bajki. Jak wróżka.

W programie „Terytorium Bożego Narodzenia”

Co każdy z nas może zrobić dla zwycięstwa?

Są ludzie, którzy walczą i oddają swoje życie, i są wszyscy pozostali. Jeśli nie walczysz na froncie, musisz zrobić wszystko, by uratować jak najwięcej ludzkich istnień.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.

Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Rościsław Osipenko

Rostysław  urodził się w Kijowie. Studiował informatykę, ale rzucił uniwersytet na drugim roku i najął się za kelnera. Od najmłodszych lat pracował w branży restauracyjnej.

- Przed wojną miałem własną kawiarnię, ale później musiałem ją zamknąć - przyznaje.

Na front wzięli go, bo się uparł. Był jedynym z oddziału, który przeżył atak w najtrudniejszym sektorze walki o Bachmut. Prztrwał, chociaż jego towarzysze w myślach już go pochowali.

Spotykam go w przytulnej kawiarni na kijowskim Chreszczatyku. Uśmiecha się ciepło, ma mocny uścisk dłoni. Godziny rozmowy mijają niepostrzeżenie. Widzę kątem oka, jak goście przy sąsiednim stoliku zerkają na nas ukradkiem, podsłuchując z zapartym tchem jego opowieści.

Nigdy nie byłem tchórzem

Kiedy zaczęła się wojna, nie miałem pracy przez dwa miesiące. Było mi ciężko, jak wielu Ukraińcom. Potem się trochę poprawiło, znów zacząłem pracować jako kelner. W tym czasie mój przyjaciel, barman, był już na wojnie. Często powtarzał: "Nikt nie chce cię tu zabić, chodź". Nigdy nie byłem tchórzem. Postanowiłem iść i bronić Ukrainy. Miesiąc błagałem, aby mnie wzięli. Ciągle mi odmawiali, bo brakowało mi wyszkolenia bojowego. Ale w końcu mnie przyjęli i 2 grudnia zostałem wysłany wraz z innymi chłopakami do wioski Desna w obwodzie czernihowskim. Tam przeszliśmy szkolenie ogólne, a potem miesięczne szkolenie na sanitariusza. Powiedzieli mi, że mogę zostać tylko sanitariuszem.

Rostysław (z lewej) z kolegami na szkoleniu, grudzień 2022

Chciałem walczyć z bronią w ręku, ale co zrobić. Często słyszałem: „Na wszystko przyjdzie czas...”. Przydzielili mnie do 92. brygady w rejonie Charkowa i tam wiele się nauczyłem. Na początku koledzy nie lubili mnie, bo byłem z Kijowa. Chcieli przypisać mi znak wywoławczy „Stolica”, a jeden nazwał mnie nawet „doktorkiem”. Ale ja reagowałem tylko na „Rostik”. Po jakimś czasie mówili do mnie: "Jesteś normalnym facetem. Nie możesz być z Kijowa”.

Umrzeć można, ale nie tak

Była Wielkanoc, 16 kwietnia 2023 roku. Kierunek Chrowowe, blisko Bachmutu.

Wracałem z pozycji, Rosjanie tego dnia mocno nas szturmowali. Generalnie Moskale bardzo lubią atakować w święta. Niestety nasza grupa była słaba. Kiedy mieliśmy iść na pozycje, dowódca odmówił pójścia z nami. Przysłano innego dowódcę, też bez większego doświadczenia. Wyobraź tylko sobie: trzęsły mu się ręce, bał się wszystkiego. Jak tylko zeszliśmy do okopów, zaczęli do nas strzelać. Dwóch naszych od razu uciekło. Nie przeżyli, nadziali się na miny.

Reszta szła dalej, nieustraszona. Stąpaliśmy po zakrwawionych ciałach. Wtedy nasze mózgi nas chroniły, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że depczemy ciała naszych.

Mieliśmy zabić wroga i nie było w nas strachu. Tylko nienawiść i chęć obrony naszego kraju. Żadnych innych emocji. To wszystko odbywało się jakoś automatycznie

Niektórzy pili. Oczywiście to pomagało im się zrelaksować, ale szkodziło całej grupie. Alkohol wywoływał dużo agresji. Na wojnie w ogóle nie piłem... Jestem medykiem bojowym i szedłem jako drugi, tuż za dowódcą. Chciałem go wyprzedzić, bo widziałem jego strach. Ale nie zrobiłem tego, ponieważ był starszy wiekiem i do tego jeszcze oficer, taki poważny i odpowiedzialny. Nagle usłyszałem strzał i zobaczyłem, jak mój towarzysz ginie - od miny, która trafiła go w pachę. Ułożyłem go na ziemi i zamknąłem mu oczy. W grupie zostało pięć osób, trzy zginęły.

Bitwa o Bachmut, 2023. Zdjęcie: Libkos/Associated Press/Eastern News

Ostrzał wroga był tak silny, że musieliśmy ukryć się w ziemiance. Nie dało się atakować. Zobaczyłem na ziemi chłopaka z pianą na ustach. Uklęknąłem i zacząłem udzielać mu pierwszej pomocy. Cała moja uwaga była skupiona na nim. Przybiegli do nas inni chłopcy i nagle nastąpiło bardzo silne uderzenie. Nie zdążyłem się połapać, co się stało, wjednej sekundzie byłem pod ziemią. Mój karabin szturmowy leżał w taki sposób, że utworzyła się maleńka poduszka powietrzna. Mogłem oddychać. Byłem całkowicie unieruchomiony, hełm uciskał mi głowę, nie mogłem się ruszyć. Słyszałem okrzyki z góry. Zacząłem się denerwować i też krzyczeć.

Jestem tu pogrzebany

Ktoś powiedział mi, że mnie słyszy i po mnie wróci. To znaczy, że ktoś przeżył, pomyślałem. Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem pod stertą trupów. Czułem się, jakbym leżał pod kocem, i robiło się coraz goręcej. Niby było powietrze, ale jednocześnie go brakowało. Próbowałem się uspokoić.

Najgorsze było to, że nie wiedziałem, jak długo potrwa moja śmierć. Co innego umrzeć od razu od rany, a co innego tak. Kiedy usłyszałem kroki w pobliżu, zacząłem krzyczeć z całych sił. Nie obchodziło mnie, kto do mnie biegnie - nasi czy Moskale. Byle tylko tak nie umierać. Krzyczałem: „Hej!” I nagle usłyszałem czyjś głos (po akcencie poznałem, że to Gruzin):

- Kto tam?

- To ja - odpowiedziałem, nie chcąc się od razu identyfikować.

- Gdzie jesteś?

- Tutaj, pod ziemią...

- Co ty tam robisz? - przesłuchiwał mnie Gruzin.

- Jestem tu pogrzebany!

- Czekaj, ktoś po ciebie wróci.

Nie wykopał mnie, nie miał czasu - biegł na pomoc innym. Obiecał, że przekaże informacje o mnie. I jak się później okazało, dotrzymał słowa. Chłopaki, którzy przeżyli ostrzał, mogli przekazać informacje o mnie przez radio, tyle że tego nie zrobili. Później okazało się, że zginęli. Ale nawet kiedy informacja o mnie została przekazana, nikt nie mógł mnie od razu zacząć szukać, bo wszystko było pod ostrzałem. Po jakichś 5-6 godzinach zacząłem zdawać sobie sprawę, że nikt nie może mnie teraz uratować.

Chyba że stanie się cud.

Moje ciało walczyło

Na początku byłem zły na Boga, a potem modliłem się i prosiłem o ratunek. Pamiętam, że byłem spragniony do szaleństwa i było strasznie gorąco, dusiło mnie.

Wydawało się, że umieram minuta po minucie, że to ostatnie chwile

Ale moje ciało walczyło. Przez jakiś czas oddychałem szarpnięciami, nie straciłem jednak przytomności. Próbowałem nawet przegryźć sobie żyły, żeby się wykrwawić i uwolnić od tego wszystkiego. Ale w ciemności to nie działało - nie udało mi się.

W pewnym momencie postanowiłem spróbować wydostać się na własną rękę, podnosząc wszystkie ciała, które były nade mną, ciężkie jak drewniane kłody. W rezultacie złamałem sześć żeber i przebiłem sobie nimi płuca. Nie wiem, ile czasu minęło. Myślałem, że osiem godzin - w rzeczywistości to było piętnaście. Potem znowu modliłem się i krzyczałem. Na początku byłem zły na Boga, że pozwolił mi umrzeć w ten sposób. Potem modliłem się i prosiłem Go, by mnie ocalił. I wtedy znów usłyszałem kroki. Zacząłem jeszcze głośniej krzyczeć.

Bachmut 2023. Zdjęcie: Libkos/Associated Press/Eastern News

To byli nasi. Przypadkowo wracali tą drogą, bo wszystkie inne były zaminowane. W ogóle nie mieli tamtędy iść. Długo mnie odkopywali, na szczęście mieli saperki (nazywamy je „bobrami”). Najpierw odkopali moje pośladki, potem zaczęli szukać głowy. Kiedy poczułem uderzenie w hełm, byłem przeszczęśliwy. Kilka minut później mogłem już normalnie oddychać. Radość nieziemska, gdy zobaczyłem ich wyczerpane twarze. Nigdy więcej nie widziałem tych czterech odważnych ludzi. Bardzo chciałbym ich spotkać i podziękować; wtedy nie miałem sił, nie mogłem nawet chodzić. Wsadzili mnie do samochodu. Bardzo chciałem spać, ale mi nie pozwalali, rozmawiali ze mną. Zawieźli mnie do pierwszego punktu ewakuacyjnego. Tam spotkałem się z głównym oficerem medycznym, który powiedział:

- Pochowaliśmy cię 15 godzin temu, a ty przeżyłeś! Masz pojęcie, jaki to cud?!

To rzeczywiście musiał być cud. Ostrożnie pocięli wszystkie moje ubrania. Żal mi było tych ubrań, bo kupiłem je dzień wcześniej. Chciałem im powiedzieć: „Może po prostu zdejmijcie to ostrożnie, nie tnijcie moich ubrań, to takie drogie", ale nie miałem siły . Potem zaczęli różne procedury medyczne. W końcu karetka zabrała mnie do szpitala w Dnieprze, na oddział intensywnej terapii. Dostałem morfinę i zasnąłem.

Ocalony

W szpitalu spędziłem tydzień. Traktowano mnie bardzo dobrze, opieka na najwyższym poziomie. Potem wysłali mnie do Kijowa. Przez jakiś czas prawie nie spałem, ciągle bolała mnie noga, jakby coś w niej strzelało. W nocy ciągle krzyczałem, rzeczywistość mieszała się ze snem. Po dwóch tygodniach mój stan się ustabilizował. Wiem, że to Bóg mnie uratował. Zawsze w Niego wierzyłem.

Jak mój ukochany może zabijać?

Podczas pobytu na froncie nie miałem zbyt wiele wsparcia. Niestety nie mam kontaktu z rodziną - matką, bratem i siostrą. Ojciec zmarł, gdy miałem trzy lata. W wieku 15 lat wyprowadziłem się z domu - najpierw do wujostwa, potem sam zacząłem wynajmować mieszkanie. Moja rodzina i ja bardzo się różnimy; nie mogłem żyć z nimi pod jednym dachem. Nie byliśmy na tej samej ścieżce. Uważam, że winę za to ponosi matka, która podzieliła nas wszystkich.

Będąc na froncie, komunikowałem się tylko z moją dziewczyną. Wysoka, brunetka, duże zielone oczy, miła, sympatyczna - nie sposób było jej nie kochać. Mieszkaliśmy razem przez siedem lat. Switłana była osobą kreatywną - pisała książki i ilustrował je. Wojna była dla niej koszmarem, więc wysłałem ją za granicę. Tak było lepiej dla nas obojga. Dzwoniliśmy do siebie, kiedy tylko się dało. Oczywiście, nie mówiłem ukochanej zbyt wiele, po co ją martwić. Opowiedziałem wszystko dopiero wtedy, gdy leżałem w szpitalu.

Chciała przyjechać, ale się nie zgodziłem. Po wypisaniu ze szpitala dostałem 30 dni urlopu. Przyjechała. Kiedy dowiedziała się, że zabijałem, nie mogła się z tym pogodzić. Ale przecież nigdy nie zachowywałem się niemoralnie - zachowywałem się, jak zwykły żołnierz. Ale moja ukochana nie mogła zaakceptować, że zabijałem wrogów - dla niej każdy był człowiekiem. Sam fakt zabijania był dla niej nie do przyjęcia.

Nie kłóciliśmy się. Usiedliśmy, spokojnie porozmawialiśmy i postanowiliśmy się rozstać. Switłana od samego początku była przeciwna mojemu wyjazdowi na front. Najbardziej bała się, że zostanę kaleką. I tak się stało.

Bachmut w 2022 roku. Zdjęcie: Libkos/Associated Press/Eastern News

Wojenna kreskówka z bliznami

Wojna mnie zmieniła. Chyba stałem się zamknięty w sobie i zacząłem doceniać życie. Jako żołnierz jestem całkowicie spisany na straty, nie nadaję się do wojny, chociaż nadal chciałbym walczyć. Ale lewa stopa jest poważnie uszkodzona, prawie nie mogę nią poruszać. Tam, pod ziemią, nerw kulszowy został całkowicie zmiażdżony. Orzeczenia o niepełnosprawności jeszcze mi nie wydano.

Zamiast tego ścigają mnie różne instytucje. Miałem pecha do lekarki. Dała mi listę dokumentów, które mam przynieść do rejestracji niepełnosprawności. Zebrałem wszystko, oprócz zaświadczenia o służbie. Przecież nikt nie mógł mi go dać, chociaż okresy, w których walczyłem, były wskazane w innych dokumentach. Jednak lekarka - służbistka uparła się. A kiedy miałem już dostać orzeczenie o niepełnosprawności, powiedziała:

- Skoro jesteś z Obołonu, to dlaczego jesteś tutaj, w Hołosijewie?

Odpowiedziałem, że teraz tu mieszkam. I znowu zaczęła mnie ścigać o zaświadczenia. Prawdopodobnie nie dostanę tego orzeczenia. Przeszedłem długą rehabilitację. Nie chodziłem do psychoterapeutów, jakoś sam sobie radziłem. Po rehabilitacji wróciłem do branży restauracyjnej. Przyglądali mi się, czy wszystko w porządku (doskonale ich rozumiem). A potem zostałem mianowany administratorem. Pracuję w restauracjach od 18. roku życia.

Robię to, na czym się znam i co kocham.

Dziś wojna jest dla mnie czymś w rodzaju kreskówki o bohaterach wojennych, bohaterach z bliznami. Pamiętam, że wśród chłopaków panowały różne nastroje. Potworne zmęczenie psychiczne. Mówili:

- To będzie długa wojna. Nie przeżyjemy tutaj.

Dowództwo nie pozwalało nikomu wrócić do domu, mimo wielokrotnych obietnic. Był też gniew wobec tych, którzy nie walczyli. Tak wielu ginęło, nie da się obliczyć. Bachmut to najgorsza rzecz, jaką widziałem. Całe pola zasłane ciałami, nawet ich nie zebrano. Marzę o zwycięstwie Ukrainy.

Marzę też, że kupię motocykl. I bardzo chcę założyć rodzinę

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohatera

20
хв

Moskale lubią uderzać w święta

Oksana Szczyrba

Przed rosyjską inwazją Agnieszka Zach pracowała jako przewodniczka w Biebrzańskim Parku Narodowym, wychowywała czwórkę dzieci i budowała dom. Po 24 lutego 2022 r. jej życie zmieniło się diametralnie. Najpierw udzielała w swoim domu schronienia kobietom i dzieciom uciekającym przed wojną. Później zaczęła jeździć na front jako wolontariuszka.

Natalia Żukowska: Jako wolontariuszka jeździsz na front od początku inwazji. Jak zmieniły się potrzeby wojska w ciągu ostatnich dwóch lat?

Agnieszka Zach: Przez ten czas nie zmieniło się tylko jedno: ukraińskie wojsko nieustannie potrzebuje broni, pojazdów i dronów. Oczywiście, my nie możemy dostarczyć broni, ale dostarczamy samochody i drony, kiedy tylko to możliwe. Jest też ciągłe zapotrzebowanie na taktyczne zestawy medyczne. Ostatnio przywozimy też jednak maski przeciwgazowe, bo Rosjanie zaczęli używać broni chemicznej. Kiedy wracam do domu, zauważam, że mam trudności z oddychaniem, kaszlę przez tydzień. To mija, lecz gdy znowu trafiam w gorące rejony frontu, na powrót zaczynam kaszleć.

Trudno teraz zdobyć samochody i drony? Gdzie je zdobywasz?

Bardzo trudno o samochody. Czasami Polacy sami wysyłają własne pojazdy na front. Oczywiście nienowe, ale na front się nadają. Na początku wojny na pełną skalę były samochody, jakie chciałaś: SUV-y, pick-upy – lecz teraz jest ich coraz mniej. My, ochotnicy, musimy ich ciągle szukać, i to nie tylko w Polsce. Są też problemy z dronami. One są jak amunicja: potrzebujesz ich w każdej ilości. Tę wojnę można wygrać tylko przy pomocy dronów, więc musimy pomóc je wojsku zdobyć.

Kto wam pomaga finansowo?

Nasze dwie główne potrzeby to paliwo i naprawa pojazdów. Z paliwem pomaga nam Fundacja Jana Zamoyskiego. Czasami ludzie sami przynoszą pełne kanistry lub po prostu dają pieniądze. A czasami musimy „wykrzyczeć” gdzieś w Internecie, że nasz samochód się zepsuł i potrzebujemy pieniędzy na naprawę. I ludzie – zarówno w Ukrainie, jak w Polsce – zawsze pomagają, choć z każdym miesiącem jest z tym coraz trudniej, bo ceny rosną, ale dochody ludzi nie.

Czasami widzę, jak niektórzy ludzie w Ukrainie zarabiają na wojsku. Na przykład kupują rękawice taktyczne za 300 hrywien i sprzedają je żołnierzom na froncie za 800 – 1200. To bardzo smutne.

W tym miejscu chciałabym przypomnieć dobrze znane powiedzenie: „Komu wojna, a komu matka rodzona”. Gdy jedni giną na wojnie, inni na nich zarabiają
Agnieszka Zach: Wojsko nieustannie potrzebuje broni, samochodów i dronów. Zdjęcie: prywatne archiwum

Jak wyglądało Twoje życie przed wojną?

Żyłam spokojnie, organizując wydarzenia kulturalne i etnograficzne. To był piękny czas, absolutna sielanka we wszystkim. Pieniędzy mi nie brakowało, bo byłam dość popularną przewodniczką. Ale potem przyszła wojna i musiałam zacząć pomagać ludziom. Wszystkie swoje zasoby i całą energię skierowałam na front w Ukrainie. Moja córka szepcze mi teraz: „Mamy teraz tylko 30 złotych”. Mam w domu siedem osób. Czworo z nich to moje dzieci i wszystkie muszą być nakarmione. Tak właśnie żyjemy. Nawiasem mówiąc, moje dzieci nieustannie starają się mi pomagać. W szczególności moja najstarsza córka, która sortuje pomoc humanitarną.

A skąd u Ciebie ten wolontariat?

Kiedy rozpoczęła się inwazja, od razu ogłosiłam, że mam dom, w którym mogłabym udzielać schronienia ludziom. Pierwsze dziewczyny przyjechały z Mariupola i Charkowa, przywiózł je mój przyjaciel Paweł. Wysiadając z samochodu, filmowały wszystko i pytały: „Gdzie jesteśmy?”. Oczywiście przedstawiłam się, pokazałam dokumenty i zaproponowałam, że wyślę wiadomość do ich rodzin, by wiedziały, gdzie się znajdują. Dziewczyny były przerażone, bo przyjechały z miejsca, w którym szalała wojna. Po jakiejś godzinie nerwy zaczęły im odpuszczać – i po prostu zalały się łzami. Wśród nich było dziecko, które chowało się pod stołem i krzyczało: „Okupant!”. Były kobiety ze schizofrenią, z demencją starczą.

Pewnego dnia zauważyłam, że Paweł jest bardzo zmęczony, bo jeździł non stop do Ukrainy i z powrotem. Zaproponowałam mu pomoc – wspólny wyjazd do Ukrainy. Do dziś razem tam jeździmy. Jesteśmy wdzięczni wojskowym, którzy nam zaufali. Staramy się przekazywać pomoc z rąk do rąk, ponieważ wiele razy słyszeliśmy o ludziach bez skrupułów kradnących pomoc humanitarną. Na początku miałam pomagać Ukrainie, potem wojsku. A dziś po prostu jadę odwiedzić znajomych.

Ukraińscy żołnierze nazywają Cię „bosą” i „wiedźmą”. Dlaczego?

Bosą, bo chodzę boso. A wiedźmą – bo zaglądam im do serc. Lubię chodzić boso, to takie wygodne. Poza tym w ten sposób pokazuję innym: „Hej, ludzie, nie musicie być tacy, jak wszyscy!”.

„Hej, ludzie, nie musicie być tacy, jak wszyscy!”. Zdjęcie: prywatne archiwum

Jak Twoja rodzina zareagowała na decyzję o wyjeździe w tak niebezpieczne miejsce?

Było odrzucenie, strach, niepokój. Aż pewnego dnia moja córka spojrzała na mnie i powiedziała: „Dobrze, mamo, zakończmy tę wojnę”. I zaczęła mi pomagać.

Z kim są Twoje dzieci, gdy jesteś poza domem?

Moja najstarsza córka ma 26 lat, najmłodsze dziecko, syn, 5 lat. Gdy mnie nie ma, dzieci radzą sobie same. Oczywiście wszyscy za sobą tęsknimy. Kiedy więc mam chwilę wytchnienia, staram się spędzać z nimi jak najwięcej czasu. Gdy jestem w domu, to są nasze wakacje.

Co motywuje Cię do wolontariatu i wyjazdów front?

Motywacja jest prosta: ludzie potrzebują pomocy. Co dziwne, motywuje mnie też poczucie spokoju. Jestem matką.

Dopóki wasi chłopcy będą walczyć i trzymać ten front, dopóty my, w Polsce, będziemy mieli spokój. Naprawdę w to wierzę

Dlatego moim obowiązkiem jest pomagać Ukraińcom. Chcę, żeby moje dzieci jak najdłużej żyły tym beztroskim dziecięcym życiem, w pokoju, bez rakiet, nalotów, bez tego, co działo się w Irpieniu i Buczy. Pomagając ukraińskiemu wojsku, chronię moje dzieci.

Jeśli chodzi o strach, to czułam go, ale na początku. Wiele nauczyłam się od wojska. Co ma się stać, to się stanie. Jeśli mam umrzeć, to widać tak musiało być; cegła może spaść mi na głowę w dowolnym miejscu i czasie. Dlatego dopóki żyję, będę jeździła i pomagała. Nie chcę, żeby Rosjanie przyszli do mojego domu.

Prawie zawsze jesteś w drodze, w ciągłym ruchu. Jak radzisz sobie z tak szalonym tempem życia?

Pomagają mi uśmiechy żołnierzy i moich dzieci. I życzliwość ludzi, których spotykam na swej drodze.

Byłaś w Ukrainie przed inwazją?

Tak, raz, z grupą turystyczną, dla której byłam przewodniczką. Jedyne, co pamiętam z tamtego czasu, to wyboje na drogach i mnóstwo samochodów. W ogóle nie znałam Ukrainy. Przed inwazją nie znałam też nawet pół słowa po ukraińsku. A teraz chłopaki na froncie myślą, że jestem ze Lwowa. Żartują, że dobrze znam przekleństwa. Ale w rzeczywistości, by się zrozumieć, czasami muszę komunikować się we wszystkich możliwych językach, w tym po angielsku. Czasem pomaga mi też język migowy. Na wojnie bardzo szybko się zaprzyjaźniasz, bo nie ma czasu na rozmowy o niczym.

Po prostu patrzysz komuś w oczy i wiesz, że jest twoim bratem lub siostrą

Czujesz się zmęczona wojną?

Czasami czuję się zmęczona ludzką głupotą albo nienawiścią. Oczywiście bywa, że jestem wykończona fizycznie; ostatnio były trasy, na których jeździłam przez prawie dwa dni bez przerwy. Staram się też pracować, żeby mieć jakiś grosz dla dzieci czy na paliwo. Czasem dopada mnie coś w rodzaju wyczerpania drogowego. Kiedy przyjeżdżam do moich chłopaków na froncie, oni już o tym wiedzą, mogą dać mi śpiwór do spania na co najmniej 4 godziny, a na stole zawsze jest kawa lub obiad. Wiedzą, że prawie nigdy nie jem w drodze i rzadko zatrzymuję się w hotelach, bo się spieszę. Bez względu na to, jak jest ciężko, nie mamy prawa być zmęczeni.

Co zrobiło na Tobie największe podczas tych wyjazdów?

Byłam pod wrażeniem, gdy widziałam ludzi kłaniających się do ziemi, gdy otrzymywali pomoc humanitarną. Nie da się zapomnieć oczu przerażonych dzieci, które nie wychodziły z piwnicy przez osiem miesięcy.

To straszne, gdy ktoś chce popełnić samobójstwo z powodu zmęczenia – wiele razy musiałam odbierać chłopakom broń

Nie potrafię zapomnieć tych chwil, gdy ranni żołnierze są przywożeni do ośrodka stabilizacji. To nie krew tobą wstrząsa, ale ich twarze, ich cierpienie, ich dezorientacja. To nie okrucieństwo samej wojny ani eksplozje, ani wrogie myśliwce. To ludzkie losy na linii frontu, kiedy rozgrywają się dramaty. Czasami faceci dowiadują się o niewierności swoich kobiet i rozstają się z nimi. Bo kiedy on był długo na wojnie, jego dziewczyna lub żona znalazła sobie kogoś innego. To smutne.

Czego nauczyła Cię wojna?

Być szczęśliwą. To dziwne, ale pokazała mi, jak wiele mamy, w jakim szczęśliwym kraju żyję. Kiedy dziecko się do ciebie uśmiecha – to największe szczęście. Tak samo jak to, że ma ręce, nogi, że żyje, że jest lato, że masz czas je zobaczyć, że żyjesz w spokojnym kraju, że, przepraszam, włosy na moich nogach są fajne – bo mam te nogi. Tego właśnie nauczyła mnie wojna. Zmieniła moje priorytety. Kiedy przyjeżdżam do Polski, śmieję się trochę z różnych kłótni, które mamy w kraju. Nauczyłam się też dawać dużo ciepła ludziom, których spotykam na swojej drodze. Ta wojna zabrała mi wielu przyjaciół żołnierzy, fantastycznych ludzi, których poznałam na froncie. Wojna nauczyła mnie też żyć szybko. Świat i życie są piękne.

I nauczyła mnie tego, że musisz szanować każdego, niezależnie od tego, jak wygląda i co o nim myślisz – bo jutro może go już nie być

Co jest najtrudniejsze dla Ciebie jako wolontariuszki?

Najtrudniej jest przyjechać z ładunkiem do kogoś, a potem więcej go już nie spotkać. To trudne. Trudno jest też walczyć z różnymi zasadami, czasem bardzo głupimi, których musisz przestrzegać. Czasami muszę robić zdjęcia wojska z pomocą humanitarną lub inną, którą przywiozłam, ale bywa, że połowa żołnierzy nie wraca z misji, a pozostałe chłopaki są w okropnym stanie psychicznym. Wtedy nie mam serca robić im zdjęć. Poza tym niektórzy ludzie, którzy przekazują darowizny, narzekają na mnie, bo robię zdjęcia żołnierzy bez ich twarzy. Po prostu nie rozumieją, że ci żołnierze mogą mieć rodziny pod okupacją lub po prostu nie mogą pokazywać swoich twarzy w mediach społecznościowych. Trzeba zrozumieć, że czasami pokazanie domu, w którym mieszkają, lub samochodu oznacza narażenie ich na niebezpieczeństwo. Zawsze powinieneś brać to pod uwagę. Wolontariusze postępują zgodnie z zasadą lekarzy: nie szkodzić.

Agnieszka pomaga ukraińskiemu wojsku od początku wojny. Zdjęcie: prywatne archiwum

Żałowałaś kiedykolwiek swojego wyboru?

Trzy razy myślałam, że wrócę do domu i koniec, już nigdy nie pojadę na front. To były momenty, kiedy widziałam ludzi próbujących zarobić na wojsku – albo kiedy spotykałam prorosyjskich Ukraińców. Ale potem wojskowi dzwonili do mnie i mówili: „Wiedźmo, siostro, pomóż nam, potrzebujemy cię”. I znowu jechałam.

Myślę, że III wojna światowa już się rozpoczęła. I to już nie jest wojna, ale ludobójstwo

Powiem jedno: jeśli Ukraina nie przetrwa, tutaj będzie ciężko. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że w XXI wieku może dojść do tak krwawej wojny. Musimy się więc teraz zjednoczyć, by pomóc Ukrainie ją wygrać.

Jaka jest pierwsza rzecz, którą zrobisz po zwycięstwie?

Nie piję, ale obiecałam sobie, że pierwszym, co zrobię, będzie wypicie za zwycięstwo. Choć pewnie będę płakać, a potem pójdę na spacer z dziećmi. Wiesz, to będzie trudne, bolesne zwycięstwo. Ludzie, którzy kochają Ukrainę, umierają na froncie. Moim marzeniem jest zobaczyć Ukrainę turystyczną, te niesamowicie piękne miasta i wsie. Znam Ukrainę pobitą i zranioną, bo teraz nie jeżdżę tam, gdzie jest pięknie. Jadę tam, gdzie Ukraina cierpi. Moim marzeniem jest zobaczyć to, co najlepsze w tym niesamowitym kraju.

20
хв

Wiedźmo, siostro, pomóż, potrzebujemy cię

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Malta Festival 2024: kobiety, Ukraina, wojna. For love!

Ексклюзив
20
хв

Tetiana Malkowa: „Wiedźma z Konotopu” to lekka wersja tego, co od niemal trzech lat dzieje się w Ukrainie

Ексклюзив
Miłość w Tinderze
20
хв

Przygody Ukrainek na Tinderze. Randki z włoskimi synkami mocnych matek

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress