Exclusive
Oblicza wojny
20
min

Władysław Owczarenko: Nie lubię, gdy ktoś pyta: „Co zrobisz po wojnie?”

Wielu nie wierzy, że przed inwazją mieszkałem w Europie i wróciłem, by bronić kraju. Innych szokuje to, że jestem synem deputowanego do lokalnego samorządu. Jak się okazuje, dzieci deputowanych, których fotelowi krytycy w mediach społecznościowych chcą najpierw wysłać na front, też walczą – mówi Władysław Owczarenko, żołnierz o pseudonimie „Turysta”, który jako pierwszy użył drona na wojnie

Kateryna Kopanieva

Władysław Owczarenko. Zdjęcie: Konstantin i Włada Liberowowie

No items found.

Walczył już w Bachmucie, Sołedarze, Kliszczijiwce i w sektorze iziumskim na Charkowszczyźnie. Teraz wraz ze swoją jednostką Signum z 93. brygady znowu jest w jednym z najgorętszych miejsc. To właśnie z inicjatywy „Turysty” i jego towarzyszy broni ukraińska armia zaczęła aktywnie wykorzystywać drony kamikadze FPV [z podglądem na żywo – red.], które zmieniły przebieg wojny rosyjsko-ukraińskiej. Władysław opowiedział Sestrom o swoich wojennych doświadczeniach – i o tym, jak zaczęła się historia dronów na froncie.

Myślałem, że zdążę wyjechać, nim wojna wybuchnie

Władysław Owczarenko: 23 lutego 2022 r. otrzymałem pozwolenie na otwarcie swojej firmy w Estonii. Miałem już jedną firmę w tym kraju, więc był powód do świętowania otwarcia drugiej. Następnego ranka zadzwonił: „Zaczęła się wojna!”. Od razu zrozumiałem, że muszę wracać.

Kateryna Kopaniewa: Żadnych wątpliwości?

Miesiąc przed tymi wydarzeniami, odwiedzając rodziców, przeczytałem, że wojna na pełną skalę może rozpocząć się 22 lub 23 stycznia. Pomyślałem: „Lepiej wyjadę na czas”. Mieszkałem w Estonii od trzech lat i nie chciałem porzucać wszystkiego, co miałem, by iść na wojnę. Tak właśnie myślałem. Ale kiedy wojna się zaczęła, natychmiast się spakowałem i wyjechałem do Ukrainy.

Ośmiu innych Ukraińców chciało jechać ze mną, ale przekroczyłem granicę sam – w ostatniej chwili zdecydowali się zostać. Jeden z nich później jednak wrócił i wstąpił do armii. Nie miałem wątpliwości. Był tylko strach przed nieznanym, kompletny brak pojęcia, co mnie czeka.

Nie miałeś doświadczenia wojskowego?

Pewne doświadczenie miałem, bo studiowałem w Wojskowej Akademii Sił Lądowych im. Hetmana Sahajdacznego we Lwowie. Ale kiedy zobaczyłem, co się dzieje w armii i w całym kraju, zrezygnowałem na trzecim roku. Jednak wiedza, którą w tym czasie zdobyłem, bardzo mi się przydała.

Kiedy wróciłem do domu w Czerkasach, dołączyłem do lokalnej jednostki obrony terytorialnej. Najpierw pojechaliśmy do Irpienia. Potem walczyliśmy w obwodzie charkowskim, we wsi Zawody, którą wróg dosłownie zmiótł z powierzchni ziemi. W tym czasie chłopaki i ja byliśmy już w 93. brygadzie i wykonywaliśmy takie zadania jak rozpoznanie, obrona z dużą siłą ognia i wiele innych. Wróg ostrzeliwał nas 24/7. Waliło w nas lotnictwo, artyleria i moździerze, strzelali do nas zakazaną przez wszystkie konwencje amunicją kasetową.

Utrzymywaliśmy linię, dopóki 10 lub 12 rosyjskich czołgów nie wjechało do wioski i nie zaczęło nas demolować ogniem bezpośrednim. Byliśmy w dwupiętrowym domu, kiedy czołg zaczął strzelać bezpośrednio do nas. Spadały na nas kawałki dachówek, nie dało się oddychać z powodu pyłu i piasku... W końcu budynek się zawalił.

Stało się jasne, że jeśli nie zniszczymy tego czołgu, wszyscy zginiemy pod gruzami

Miałem ze sobą małego drona, z którego przed wojną strzelałem na wsi. Zasugerowałem dowódcy, byśmy spróbowali znaleźć czołg wroga za pomocą tego drona. Wybiegłem z nim na zewnątrz i wystartowałem. Dookoła eksplozje, wszystko płonęło, nie wiedziałem, gdzie lecieć. I wtedy zobaczyłem punkt, który uznałem za czołg. Natychmiast przesłałem współrzędne. Potem była kolejna salwa i zostałem przysypany dachówkami i cegłami.

Współrzędne były prawidłowe. Spaliliśmy ten czołg, co umożliwiło nam opuszczenie ruin domu. Próbowałem jeszcze zabrać znalezioną kamizelkę kuloodporną i rzeczy towarzyszy, ale po przebiegnięciu 300 metrów padłem – wysiadły mi nogi. Udało mi się stamtąd wydostać przy pomocy kolegi, choć moździerze waliły nieustannie.

Nie wszyscy dowódcy od razu zrozumieli znaczenie dronów

Zawsze w takich rozmowach pytam o chwile z frontu, których moi rozmówcy nie zapomną. Najwyraźniej właśnie opisałeś taki moment.

To jeden z nich, chociaż tej sytuacji nie można porównywać z tym, co przeżyliśmy później w Bachmucie. Tam wszystko było znacznie gorsze. To, co wydarzyło się w Zawodach, jest ważne przede wszystkim dlatego, że po raz pierwszy użyliśmy tam drona i to zadziałało.

Potem wolontariusze dali nam jeszcze kilka dronów Mavic, których zaczęliśmy używać do zwiadu. Następnie zaczęliśmy wymyślać systemy „zrzutu” i modyfikować amunicję do tego celu. Minusem był wysoki koszt drona w tamtym czasie i ryzyko, że wróg go zestrzeli.

Wtedy mój brat Serhij zasugerował użycie drona FPV: podwieszenie pod nim materiałów wybuchowych, uruchomienie go i trafienie w cel. Zebraliśmy pieniądze, zamówiliśmy drona na OLX, zrobiliśmy do niego amunicję i polecieliśmy. Zabrakło nam wtedy około 50 metrów, by dotrzeć do celu, ale najważniejsze było odkrycie, że ta metoda działa.

Zdjęcie: Serwis PR 93. brygady Holodny Jar

Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że wkrótce te drony całkowicie zmienią przebieg wojny. Teraz żaden atak nie jest kompletny bez dronów.

Rosjanie codziennie posuwają się w naszym kierunku. Nadciągają z piechotą, ponieważ podczas pierwszych szturmów spaliliśmy ich sprzęt. Przychodzą co noc, a my każdej nocy używamy dronów, by ich wykryć i zniszczyć

Kiedy udało wam się nadać kwestii dronów właściwe znaczenie?

Niestety, nie od razu. Przede wszystkim dlatego, że nie wszyscy dowódcy od razu zdali sobie sprawę z tego, jakie to ważne. Serhij i ja nadal ciężko pracowaliśmy nad naszymi FPV. W weekendy, zamiast wracać do domu, przyjeżdżaliśmy do bazy i trenowaliśmy, szukaliśmy pozycji i odpalaliśmy drony. Kiedy opuściliśmy Bachmut, zaczęliśmy pracować nad tym jeszcze intensywniej i w końcu udało nam się znaleźć wsparcie. A kiedy miesiąc później dotarliśmy do Kliszczijiwki, zniszczenie całego sprzętu wroga i powstrzymanie wszelkich rosyjskich ruchów na tym obszarze zajęło nam zaledwie dwa tygodnie.

Jak teraz, po 2,5 roku walki w najgorętszych miejscach, opisałbyś swoje odczucia związane z wojną?

Na początku był strach przed nieznanym. Potem, gdy zacząłem rozumieć, jak wszystko działa i co powinienem, a czego nie powinienem robić, nabrałem pewności siebie. Po roku na wojnie w zasadzie przestałem myśleć o strachu czy przyszłości. My nie lubimy pytań typu: „Co zrobisz po wojnie?”, ponieważ najpierw musisz przetrwać, a potem coś zaplanować. Takie było moje odczucie w 2023 roku. Teraz zacząłem się trochę obawiać o swoje życie, bo w ciągu tych 2,5 roku przeszedłem tak wiele, przetrwałem, zrobiłem wiele i chcę zrobić więcej.

Jestem w związku, chcę mieć rodzinę. Trochę szkoda byłoby umierać (śmiech)

Ten związek zrodził się na froncie?

Nie. Znaliśmy się już przed wojną, ale wszystko się zaczęło, gdy wróciłem na chwilę do domu po Bachmucie. Życzyłem jej szczęśliwego nowego roku, zaczęliśmy rozmawiać i nawiązaliśmy relację. Szczerze mówiąc, bardzo współczuję mojej dziewczynie z powodu tego, przez co teraz przechodzi.

Często zdarza się, że nie komunikujemy się przez długi czas. Moja ukochana ciężko znosiła moje kontuzje, których miałem kilka. A czasami po prostu nie mam siły kontaktować się nawet z najbliższymi mi osobami. Nie udaje mi się też często wpadać do domu.

Chłopaki i ja nie możemy sobie pozwolić na wakacje, bo wiemy, że nikt nas nie zastąpi

Właśnie dzisiaj pocisk wroga zranił dwóch moich towarzyszy, którzy stanowili główną część naszej załogi. Gdyby mnie nie było, załoga byłaby niezdolna do pracy. Naprawdę potrzebujemy ludzi.

Dlaczego jesteś na wojnie?

Nie nazwałbym siebie wielkim patriotą. Wyjechałem i przez kilka lat mieszkałem za granicą. Wiele z tego, co działo się i dzieje w naszym kraju, wywołuje we mnie złość. Ostatni skandal z deputowanym Tyszczenką [Mykoła Tyszczenko, deputowany do Rady Najwyższej, jest podejrzewany o zlecenie uprowadzenia i przetrzymywania byłego ukraińskiego żołnierza; w niewoli osoba ta miała doznać obrażeń fizycznych – red.] to tylko jeden z przykładów. I wcale nie jestem pewien, czy cokolwiek się w tym kraju zmieni.

Jestem na froncie przede wszystkim dlatego, że kocham sprawiedliwość. Od dzieciństwa jestem przyzwyczajony do tego, że łobuzy znają swoje miejsce. Tutaj, z okupantami, robię w zasadzie to samo – tylko na nieco większą skalę. Nie mogę pozwolić, by Rosjanie przyszli i zrobili z moim domem to, co robią na terytoriach okupowanych. Poza tym, dobrze odnajduję się na wojnie i rozumiem, że jestem tu naprawdę potrzebny.

Nie stałem się nerwowy ani agresywny

Czy wojna Cię zmieniła?

Zdecydowanie nie na gorsze. Tak czuję i widzę to w reakcjach moich bliskich. Prawdopodobnie jest pewne zmęczenie. Na froncie potrafię spać 3 godziny dziennie, ale w domu tylko śpię.

Śnisz o wojnie?

Niezbyt często. Moja dziewczyna mówi, że czasami denerwuję się przez sen, zgrzytam zębami. Ale nie stałem się nerwowy czy agresywny. Swoją drogą, bardzo mnie denerwuje, że niektórzy faceci usprawiedliwiają swoje nieodpowiednie działania kontuzjami, których doznali. Ja miałem ich co najmniej cztery, a jedna spowodowała nawet czasową utratę wzroku, ale jakoś nie mam ochoty krzyczeć na innych, pić alkoholu ani robić niczego podobnego.

To o czym śnisz?

Moje sny są zwyczajne, bardzo zwykłe. Pamiętam jeden moment, to była kampania w Bachmucie. Przyjechałem tam zimą, a wyjechałem wiosną. Bachmut był już całkowicie zniszczony, nie pozostał ani jeden dom czy drzewo. Ziemia była spalona, wszystko było szare i ponure. A potem w nocy zostałem wywieziony z miasta. Budzę się rano w bazie, wychodzę na zewnątrz i widzę... zielone drzewa. Nie potrafię powiedzieć, co wtedy czułem. Patrzyłem na te drzewa i prawie płakałem. Jakie to szczęście widzieć naturę, patrzeć jak wszystko kwitnie

Przez całe pięć dni urlopu po prostu spacerowałem, podziwiałem drzewa i nie potrzebowałem niczego więcej. Teraz moim marzeniem jest, aby to całe gówno skończyło się jak najszybciej. Naszym zwycięstwem. Wtedy mógłbym po prostu spacerować i cieszyć się tym.

I podziwiać drzewa...

Tak. I wszystkie wspaniałe rzeczy, które nas otaczają.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Żeby stypa była wesoła

Chorowała od ponad 10 lat. Na początku leczenie działało, była w remisji. Ale potem nastąpił nawrót. W Ukrainie nie dawano jej już żadnych szans, postanowiła więc wziąć udział w eksperymentalnym badaniu klinicznym nowego leku w Hiszpanii. Informację o tym znalazła na Facebooku. Dzięki temu wygrała dodatkowe ponad trzy lata życia.

– Nie chciałam sprzedawać swojego mieszkania, zaciągać pożyczek, zostawiać dzieci, męża i teściowej bez dachu nad głową (mieszkaliśmy razem). Zdecydowałam więc, że jeśli zostanę zakwalifikowana do badań nad tym lekiem, jeśli tylko będę się nadawać, pójdę na leczenie – mówi Switłana. – A jeśli nie, to po prostu umrę w domu – chociaż naprawdę nie chciałam, żeby moja rodzina widziała mnie słabą.

Z dziećmi

Poza tym wydaliśmy już mnóstwo pieniędzy na leczenie i wszyscy byliśmy wyczerpani. Nie chciałam też uruchamiać jakiejś zbiórki. Ale przyjaciele i nieznani mi życzliwi ludzie zebrali kilka tysięcy euro na bilet do Hiszpanii i życie tam przez pierwszych kilka miesięcy. Dopóki nie znajdę sobie miejsca i trochę się nie przystosuję.

Osoby biorące udział w badaniach klinicznych nie płacą za leczenie, badania i testy. Nawet taksówka, jeśli pacjent poczuje się źle po chemioterapii, jest opłacana przez firmę farmaceutyczną. Ale już za posiłki poza szpitalem i zakwaterowanie płaci pacjent. Lek, który był testowany na Switłanie, nie ma jeszcze nazwy, tylko specjalny numer. Jej wyniki nie były złe. Z przerzutami, które się u niej pojawiły, diagnoza dawała jej maksymalnie sześć miesięcy życia. A ona żyje już ponad trzy lata.

– Bez względu na to, ile czasu zyskasz, to wciąż za mało – wyznaje Swieta. – Denerwują mnie hashtagi #cancer, nigdy nie słucham rad w stylu: „bądź pozytywna i walcz”. Zaakceptowałam swoją sytuację, śmierć jest częścią życia. Chcę, żeby stypa po mnie była wesoła, żeby wszyscy pamiętali, jaka byłam pogodna. I by głośno śpiewali wesołe piosenki. „Kalinę” też.

Szczera rozmowa, która przeraża

Ale krewni Swietłany nie są aż tak dzielni. W ich oczach jest za dużo bólu, a w słowach pobrzmiewa nadzieja na cud. Cud, który się nie wydarzy.

Switłana: – Wiem, że moja córka bardzo się boi zobaczyć mnie martwą. Więc mnie nie odwiedza, chociaż każda wiadomość, którą do mnie wysyła, mówi mi: „Mamo, kocham cię”. Boi się wejść na komunikator i nie otrzymać odpowiedzi. Postanowiłam, że zniosę to wszystko sama. Jestem silna, dam radę.

Chciałabym porozmawiać o mojej śmierci z przyjaciółmi, ale oni kładą ręce na moich uszach i mówią: „Ale przecież obiecano ci 20 lat…” Próbuję im powiedzieć, co jest teraz dla mnie ważne, ale prawie mi nie wolno: nie ma u nas zwyczaju rozmawiania o własnej śmierci z innymi ludźmi. Taka szczera rozmowa ludzi przeraża ludzi.

Jak to jest być noszoną na rękach

Switłana lubi rozmawiać o mężczyznach. Mówi, że dopiero w Hiszpanii po raz pierwszy poczuła się kobietą – pożądaną bez względu na wszystko. Przez 23 lata małżeństwa była przyjaciółką, matką, niezawodną partnerką. Nie, nie narzeka na swoje małżeństwo i jest wdzięczna mężowi. Ale gdyby nie choroba i przeprowadzka do Hiszpanii, nigdy nie doświadczyłaby, jak to jest być kobietą podziwianą i noszoną na rękach.

– Nawet taksówkarze mnie komplementowali, choć byłam wyczerpana w drodze na chemioterapię. Mężczyźni chcieli się mną spotykać mimo mojej nieuleczalnej choroby. W Hiszpanii to nigdy nie był problem, nawet gdy mówiłam, że umieram. „Cóż, ale przecież nie jutro” – odpowiadali i zapraszali mnie na randkę.

Kilka lat temu Swieta poznała przystojnego Hiszpana o imieniu Jose. Był od niej starszy, ale wciąż w dobrej formie i bardzo romantyczny. Nie bał się ani śmiertelnej choroby, ani tego, że jej piersi były okaleczone.

OZ Jose

– Szczerze mówiąc, to był najlepszy seks w moim życiu. Kochał każdy centymetr mojego niedoskonałego ciała. Czułam, że jest mną zachwycony.

Nigdy nie jest za późno

Przed przeprowadzką Switłany do Hiszpanii mąż był jej pierwszym i jedynym partnerem. Byli razem od liceum. Dlatego wraz ze szczęściem, które poczuła, gdy poznała Jose, pojawiło się poczucie winy. Opowiedziała mężowi o wszystkim – i zgodzili się pozostać przyjaciółmi. Więcej: zasugerowała mu, by założył konto na Tinderze i znalazł sobie nową kobietę. Kiedy to zrobił i przedstawił swoją byłą swojej obecnej, Switłana do niej napisała. Opowiedziała swoją historię.

– Nie chciałam, żeby pomyślała, że odbiera mężczyznę umierającej kobiecie – wyjaśnia.

Opowiedziała jej, ile mogła, o zwyczajach i cechach swojego męża, o ważnych rzeczach dotyczących jej dzieci, a nawet teściowej. I tamta kobieta okazała się wspaniałą osobą. Zaakceptowała i pokochała nie tylko męża, ale także ich dzieci. Swieta jest jej bardzo wdzięczna. Czuje się spokojniejsza.

– Wygląda na to, że nigdy nie jest za późno, by się zakochać – mówi. – Chcę, aby każda kobieta o tym pamiętała i nie karała siebie nieszczęśliwymi związkami. Oczy kobiety powinny płonąć, nawet jeśli jest śmiertelnie chora. Niestety teraz nadszedł czas mojej śmierci i muszę porzucić te wspaniałe uczucia dla szpitalnego łóżka. Ale kiedy o nich myślę, czuję się szczęśliwa.

Nie odstraszyć  cudu

O hospicjum, w którym obecnie przebywa, Switłana opowiada chętnie. Mówi, że Hiszpanie są bardzo przyjaźni i wykonują swoją pracę z zaangażowaniem. Mycie, zabieranie chorego do toalety, karmienie go jest dla nich ważną misją. Koleżanka z oddziału przynosi jej nawet kawę z kawiarni i opowiada o przystojnych mężczyznach, których widziała po drodze.

– Hiszpańscy przyjaciele odwiedzają mnie i przynoszą mi czekoladę – mówi Swita. – Mam dobre środki przeciwbólowe. Nie mogę narzekać na życie i jestem bardzo wdzięczna ludziom, którzy są ze mną. Być może dlatego, że kocham ludzi, oni zawsze mi pomagają. To moi przyjaciele z Facebooka zebrali ostatnio pieniądze na bilety dla moich dzieci, kiedy lekarze powiedzieli mi, że czas się pożegnać.

Dziś każdy dzień ze Swietą jest cudem, który boję się odstraszyć. Boję się otworzyć komunikator i nie zobaczyć wiadomości od niej. Otrzymuję je coraz rzadziej. Switłana nie ma już siły na pisanie.

P.S. Swita niedawno zmarła. Jej ostatnie słowa brzmiały: „Czekam na śmierć, siedzę prosto na tyłku”. Córka wyśle jej prochy do Kijowa. Jej matka tak bardzo kochała to miasto.

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki

20
хв

Nowe życie Switłany

Julia Ladnova

Anastazja Jaremczuk i jej mąż otworzyli już 8 salonów fryzjerskich w obwodzie donieckim. Na fryzjerów przekwalifikowali rzemieślników, artystów i ślusarzy. Anastazja opowiedziała nam, jak do tego doszło.

Życie na walizkach

W 2014 roku, tuż po rozpoczęciu wojny, kończyłam staż w mojej rodzinnej Horliwce w obwodzie donieckim – mówi Anastazja Jaremczuk. – Ale trudno było tam mieszkać z powodu częstych bombardowań. Pewnego dnia wróg ostrzelał centrum, było wielu rannych i zabitych. Udało mi się przeżyć. Ten dzień, 27 lipca, zapamiętam na zawsze – wtedy narodziłam się po raz drugi.

Nasza rodzina postanowiła przenieść się w bezpieczniejsze miejsce. Na prawie dwa lata osiedliliśmy się we wsi Adamiwka, 40 km od Kramatorska. Przez cały ten czas dojeżdżałam z niej do miasta, gdzie pracowałam jako asystentka na Wydziale Onkologii i Radiologii Donieckiego Narodowego Uniwersytetu Medycznego. Syna, Timura, widywałam tylko w weekendy, mieszkał z moimi rodzicami. By być razem, zdecydowaliśmy się przeprowadzić ponownie – tym razem do Drużkiwki w obwodzie donieckim. Tam po raz drugi wyszłam za mąż.

Anastazja z mężem. Zdjęcie: archiwum prywatne

Męża poznałam w pracy, jest chirurgiem urazowym.

O tym, że będziemy mieli drugie dziecko, dowiedzieliśmy się w dniu wybuchu wojny. Mąż nalegał na przeprowadzkę, ale stanowczo odmówiłam.

Przekonaliśmy za to przeprowadzki Timura i moich rodziców; przenieśli się do Umanu w obwodzie czerkaskim. My zostaliśmy, lecz praca i tak nie pozwalała nam na opuszczenie miasta.

Jako lekarze musimy pomagać ludziom. Rozłąka z synem i rodzicami była bardzo trudna, więc po jakimś czasie do nas wrócili. W październiku 2022 roku urodziłam młodszego syna.

To, przez co przeszliśmy w tamtym roku, kiedy przez prawie sześć miesięcy nie było gazu, wody i były nieustanne przerwy w dostawach prądu, zahartowało nas

Dziś ludzie traktują to jak coś powszechnego, bo do wszystkiego można się przyzwyczaić. Najważniejsze, że przetrwaliśmy.

Salon fryzur męskich

W tamtym czasie miasto opuściło wiele kobiet z dziećmi, ich mężowie zostali. Brakowało fryzjerów męskich. Męża długo nie potrafiłam umówić na strzyżenie, to był prawdziwy problem. Pewnego dnia wpadłam więc na pomysł, żeby otworzyć własny salon fryzjerski dla mężczyzn.

Chciałam zrobić coś nietypowego. Damskie salony zawsze nazywały się podobnie: „Elena”, „Natalia”, „Anastazja” itp. My braliśmy pod uwagę różne opcje, np. „ Kaktus” czy „Brzytwa”.

Jednak wybraliśmy inną. Mój mąż pochodzi z rejonu Czernihowa. Kiedyś odwiedziliśmy Niżyn. Jest tam Instytut Pedagogiczny imienia Mykoły Gogola, ulica o tej samej nazwie, a my przypadkowo poszliśmy do kawiarni „U Gogola”. Wszystko w środku nawiązywało do osoby pisarza, było stylowo i tematycznie. Kiedy wyszłam, powiedziałam mężowi, że nazwa salonu fryzjerskiego powinna być związana z jakimś bohaterem. A ponieważ oboje jesteśmy fanami kryminałów, zdecydowaliśmy się na „Sherlocka”. Potem zaczęliśmy myśleć o wystroju.

Fajka, skrzypce, koc, biurko, maszyna do pisania, szkło powiększające, mikroskop. Tak zaczęliśmy tworzyć lokal w angielskim stylu
Anastazja: – Naszemu salonowi nadaliśmy angielski styl. Zdjęcie: archiwum prywatne

Pierwszy „Sherlock” był bardzo małym pokojem, o wymiarach 2 na 3 metry: jedno krzesło, miejsce do pracy i zlew. Był w nim m.in. plakat angielskiej królowej żującej gumę, dywan w szkocką kratę, kilka książek o Sherlocku Holmesie, zdjęcia Beatlesów i plakaty Londynu. W poczekalni stała mała, zabytkowa szafa, na ścianie zawiesiliśmy maszynę do pisania. Projekt przytulnej męskiej toalety wymyśliłam sama.

Mąż i ja pracujemy jako indywidualni przedsiębiorcy, działalność pomogły nam uruchomić mikrogranty z „E-pomocy”: on dostał grant na usługi fryzjerskie, ja na rozwój kawiarni. Dlatego mamy też kawę od „Sherlocka”. Salon działa od ponad roku, kawę sprzedajemy od 7 miesięcy.

Najbardziej kosztowną częścią biznesu były wysokiej jakości maszynki do strzyżenia, golarki i trymery. W lokalu musieliśmy też dokonywać drobnych napraw. Strzyżenie męskie kosztuje u nas od 100 hrywien, ceny mamy bardzo przystępne.

Anastazja: – Najwięcej kosztowały maszynki do strzyżenia, golarki i trymery. Zdjęcie: archiwum prywatne

Problem z fachowcami

Pierwszym problemem było znalezienie fachowców – prawie ich nie było. Szukaliśmy wszędzie, w końcu zdecydowaliśmy się szkolić tych, którzy chcieli pracować – w Dnieprze lub w Kijowie. Pierwszy nowego zawodu nauczył się Danyło. Zgłosił się na ochotnika, miał już dziecko i szukał sposobu na utrzymanie rodziny. Facet jest utalentowany i miał już pewne doświadczenie w strzyżeniu, gdy służył w wojsku. Szybko wszystkiego się nauczył.

W pierwszym salonie fryzjerskim „Sherlock”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Później zgłosiło się do nas dwóch mistrzów z innych salonów – i tak zaczęliśmy się rozwijać. W Drużkiwce mamy już cztery zakłady, tyle samo było w Kostiantyniwce. Jednak ze względu na nasilenie ostrzałów jesteśmy zmuszeni przenieść działalność do Kramatorska. Na razie działa tam tylko jeden salon. W sumie mamy ich 16 w dwóch miastach.

Zatrudniamy też osoby niepełnosprawne. Jest artystka, która pracuje jako fryzjerka, a kobieta z sześciorgiem dzieci jest baristką w kawiarni. Jest też krawcowa, która przekwalifikowała się na kolorystkę i fryzjerkę

Kobiety są zachwycone jej talentem. Były tylko dwie fryzjerki, które wcześniej pracowały w zawodzie, pozostałe przyuczyliśmy. Szkolenie zorganizowaliśmy na własny koszt, co wiązało się z ryzykiem, bo niektórzy nasi ludzie przeszli do konkurencji. Ale każdy ma prawo wyboru. Jeśli jedna osoba odejdzie, na jej miejsce są dwie inne. Nie musimy nikogo zatrzymywać.

Sieć „Sherlock” zatrudnia 16 fryzjerów i fryzjerek . Zdjęcie: archiwum prywatne

Klientów mamy wystarczająco wielu, a nasi pracownicy są uniwersalni. Oprócz fryzur, dziewczyny zajmują się rzęsami, brwiami i paznokciami. Jeśli chodzi o przerwy w dostawach prądu i wody, przyzwyczailiśmy się. W tej chwili mamy mniej więcej stabilną sytuację, tym bardziej że pracujemy z urządzeniami bezprzewodowymi. Wodę przechowujemy w zbiornikach, dlatego możemy myć ludziom głowy albo brody nawet wtedy, gdy w mieście jej nie ma.

20 kilometrów od frontu

Czasiw Jar, przez który przebiega linia frontu, jest bardzo blisko, jakieś 20 kilometrów. Czasami ludzie pytają mnie, czy to nie straszne, że otworzyliśmy biznes tak blisko strefy walk. Straszne, ale jeśli nic nie robisz, to jest jeszcze gorzej. Miałam już doświadczenie budowania życia od zera – w 2014. Nie chcę więc już myśleć, że znów spotka nas to samo i znowu będziemy musieli wyjechać. Nie spotka, wierzę w to. W tej chwili nie mam już wątpliwości, że region przetrwa. Tym bardziej że nawet będąc tak blisko frontu, ludzie myślą o tym, by mieć ładne fryzury.

Czy ludzie opuszczają miasto? Nie, wręcz przeciwnie. Są tacy, którzy wracają. Dom to dom. Każdy trzyma się swojego domu, swojej szansy na bycie w nim

Mamy bardzo czyste i zadbane ulice. Są ostrzały, ale gdy ich nie ma, wcale mniej się nie boisz, bo wtedy jest oczekiwanie. To ciąży na psychice, ale wszyscy się dostosowują i starają się jakoś żyć. To są żywe miasta. Tak, są okaleczone, ale wszystko nadal w nich działa, jest wielu przedsiębiorców.

Jak radzę sobie z tym wszystkim psychicznie? Po prostu się uspokajam, mój drugi stopień studiów to psychologia. Spokój odnajduję też w moich dzieciach i pracy.

Anastazja z synami. Zdjęcie: archiwum prywatne

Gdy jestem zajęta, nie analizuję wszystkiego, co dzieje się wokół mnie 24/7. Nie patrzę na mapę wojny. Przecież i tak nie mogłabym ogarnąć całego świata, by upewnić się, że wojna się skończy. Szczęście i równowagę musimy odnaleźć w tym, co mamy, w byciu razem.

Obecnie pracuję jako radiolożka w Centralnym Miejskim Szpitalu Klinicznym w Drużkiwce, a także w Kramatorsku, w niepełnym wymiarze godzin w przychodni onkologicznej. No i prowadzę salon fryzjerski

Marzenie o własnej szkole

Teraz jesteśmy o krok od otwarcia piątego salonu w Drużkiwce, w sumie będzie ich 7. Kiedy kupowaliśmy lustro i małą sofę do poczekalni, mój mąż powiedział: „Wszyscy rzeczy wynoszą, a my je kupujemy i przywozimy”. Mam nadzieję, że ta kanapa posłuży nam przez wiele lat.

Moim marzeniem jest otwarcie szkoły fryzjerskiej. Moglibyśmy tam szkolić personel dla siebie i dla innych. Konkurencja musi być, bo jeśli jej nie ma, to cię rozleniwia, a nie hartuje. Chciałabym rozwijać się w regionie, otworzyć placówki w Kramatorsku i Słowiańsku. Mam też plan na kawiarnię – nie taką z rzeczami na wynos, ale z prawdziwego zdarzenia.

To wszystko jest jednak bardzo wyczerpujące. Poza tym jestem matką dwójki dzieci, które potrzebują uwagi. Na szczęście pomagają nam moi rodzice. Czasami zdarza mi się zapomnieć o dostarczeniu czystych ręczników czy odebraniu zamówienia. Na szczęście mam szefa, mojego męża, który też wspiera mnie we wszystkim. Działamy jak jeden organizm. To, czego nie mogę zrobić ja, robi on. Dobrze jest być nie tylko mężem i żoną, ale także przyjaciółmi i partnerami w pracy.

Anastazja: – Mam szefa, mojego męża, który pomaga mi we wszystkim. Pracujemy jako jeden organizm. Zdjęcie: archiwum prywatne

Trudno mi mówić o przyszłości i perspektywach. Reaguję bardzo spokojnie na każdą sytuację i staram się rozwiązywać problemy na bieżąco. Musimy mieć kilka opcji „b”, ale nie możemy zapominać, że życie jest tu i teraz. Trzeba dalej pracować i żyć. Wojna nauczyła mnie doceniać bliskich i każdą minutę mojego życia. Nawiasem mówiąc, nauczyła mnie tego również moja praca na onkologii.

Kiedy zaczęłam pracować w klinice onkologicznej, miałam 25 lat. To straszne, gdy widzisz, że człowiek może stracić życie nie tylko z powodu wojny

Dlatego cenisz każdą minutę, starając się zrobić coś dobrego dla swojej rodziny. W tej chwili nie rozważam przeprowadzki, ale jeśli życie mojej rodziny będzie zagrożone, wybiorę dla niej bezpieczeństwo. Mimo wojny uważam, że mamy najlepszy kraj, z silnym systemem edukacji, niesamowitą przyrodą i oczywiście lekarzami. Myślę, że ludzie mieszkający teraz w Europie zdali sobie z tego sprawę już dawno temu. Prawdopodobnie nie zmieniłabym więc niczego w Ukrainie, w jakiś sposób stymulowałabym tylko jej rozwój. Marzę o zakończeniu wojny i o normalności.

Po wszystkim wyślę dzieci do rodziców i pojadę z mężem do Wenecji albo do Portugalii. Bo potrzebuję odrobiny romantyzmu.

20
хв

„Nasze miasta są okaleczone, ale żyją”. Historia małżeństwa lekarzy, którzy otworzyli salon fryzjerski 20 kilometrów od frontu

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Legion Ukraiński w Polsce rozpoczyna rekrutację ochotników

Ексклюзив
20
хв

Historia na nowo. Jak zachodni naukowcy mogą uciszyć „historyka” Putina?

Ексклюзив
20
хв

Sprawiedliwość nie dla wszystkich

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress