Historie
Co tydzień Sestry publikują historie naocznych świadków rosyjskich zbrodni wojennych. Świat musi usłyszeć ich głos, a przestępcy muszą zostać ukarani
Aktywizm codzienny: jak Ukrainka walczy z rosyjską propagandą w Portugalii
Czy proukraińskie wiece w prowincjonalnym portugalskim mieście mają sens? Olga Filipowa wątpiła, czy warto inicjować jakąkolwiek działalność obywatelską poza stolicą Portugalii. Dziś każde spotkanie Ukraińców w Coimbrze jest znaczącym wydarzeniem. I to właśnie dzięki aktywistom z tego miasta rosyjscy propagandyści w Portugalii znaleźli się na pierwszych stronach krajowych mediów.
Zawsze czułam, że nie mogę nic nie robić
Olga przyjechała do Portugalii w 2001 roku. Kraj pilnie potrzebował siły roboczej, a dziesiątki tysięcy Ukraińców podróżowało na południe Europy, by budować tam domy i drogi. Wśród nich był ówczesny partner Olgi. I pewnego razu, gdy pojechała do niego na wakacje, nie wykorzystała biletu powrotnego.
Studiowała na uniwersytecie w Coimbrze, pracowała, wychowywała córkę i nie była szczególnie aktywna. Wszystko zmieniło się podczas Rewolucji Godności. Choć nie miała doświadczenia w pracy obywatelskiej, Olga zorganizowała swoje pierwsze akcje, bo czuła, że nie można milczeć:
„Zaczęłam coś robić w 2013 roku. Kiedy zaczął się kijowski Majdan, organizowaliśmy własne majdany w Coimbrze. Ale nie bardzo wiedziałam, jak to robić, więc po prostu wyszliśmy na miasto z pięcioma lub sześcioma przyjaciółmi. Zorganizowaliśmy też wiec, gdy Rosjanie zajęli Krym – wtedy zrobiłam to już w bardziej zorganizowany sposób. Pojawiły się nawet media, by napisać i nakręcić o nas materiał. Ale wciąż było nas ledwie 20 osób.
Później mieszkała przez jakiś czas w Berlinie, w wolnym czasie walcząc wraz z przyjaciółmi o zamknięcie Rosyjskiego Domu Kultury i Nauki (Russisches Haus der Wissenschaft und Kultur) - w rzeczywistości ośrodek rosyjskiej propagandy. Z czasem sprawę podjęły większe organizacje i dziś kwestia zamknięcia tego ośrodka jest dyskutowana w Bundestagu. Zresztą na początku ubiegłego roku instytucja ta została skontrolowana przez niemiecką prokuraturę.
Gdy Rosja rozpętała swą inwazję na pełną skalę, Olga wróciła do Coimbry. Brakowało jej tam jednak dużych wieców – jak te, w których uczestniczyła w Berlinie. To ją zmotywowało:
„Zaczęłam od zidentyfikowania naszej grupy docelowej. A są nią Portugalczycy, którym chcemy coś przekazać. Ważne było dla mnie zrozumienie, w jakim są punkcie, jeśli chodzi o zrozumienie tej wojny, czego oczekują i czego potrzebują. Pierwszym wydarzeniem, które zorganizowaliśmy, było Free Hugs from Ukraine. Zadzwoniłam do przyjaciół i stanęliśmy na środku turystycznej ulicy Coimbry z plakatem, na którym wymalowałyśmy właśnie taki napis: „Darmowe uściski z Ukrainy”. Ludzie podchodzili i przytulali nas. Pytałam ich, co myślą, jak zakończy się wojna, jak postrzegają szanse na zwycięstwo Ukrainy, dlaczego jest to dla nich ważne (albo nieważne), co wiedzą, a czego nie”.
Donośny głos mniejszości
Coimbra to miasto studentów. Ma wiele instytucji edukacyjnych i organizacji młodzieżowych. Niecałe 150 000 osób mieszka w mieście położonym między Lizboną a Porto. Według oficjalnych danych tylko ok. 600 z nich to Ukraińcy.
Regularność działań, jak mówi Olga, nie tylko przypomina Portugalczykom o wojnie. Wytrwałość, z jaką Ukraińcy wychodzą na ulice, pokazuje również, że nie zamierzają się poddawać
„Najważniejszą rzeczą jest pokazanie Portugalczykom, że nie jesteśmy zmęczeni, że jesteśmy pewni zwycięstwa Ukrainy. Bo gdy tylko znikniemy im z oczu, pomyślą: ‘Muszą być zmęczeni, no i nie mogą mieć nic przeciwko temu, że Rosjanie ich okupują, bo to lepsze niż utrata życia’. Widzę, że jest już wielu ludzi, którzy myślą w ten sposób, bo mówią: ‘Oddałbym swój dom, żeby przeżyć’.
Nie rozumieją, że bycie okupowanym przez Rosjan to to samo co bycie gwałconym, utrata całego siebie, wszystkiego, co się miało i ma. Dlatego musimy wyjść i pokazać, że tego nie chcemy
Drugim źródłem skuteczności przedsięwzięć w Coimbrze jest zrozumienie, na jakie informacje Portugalczycy są, a na jakie nie są gotowi – i z której strony najłatwiej do nich dotrzeć. Chociaż Olga długo mieszkała w Portugalii, zdobycie tej wiedzy zajęło jej dużo czasu i kosztowało sporo wysiłku.
I tak aktywistka zdała sobie sprawę, że większość Portugalczyków szczerze wierzy, że Rosjanie są ofiarami reżimu Putina. Olga zwróciła również uwagę na fakt, że obywatele Portugalii bardzo cenią kulturę. Z jednej strony utrudnia to wyjaśnienie przeciętnemu mieszkańcowi Coimbry, dlaczego pójście na występ rosyjskiego baletu oznacza wspieranie wojny przeciwko Ukrainie. Z drugiej – jest to również temat, który można wykorzystać, by dotrzeć do ludzi:
„Podjęłam się misji przekazania tej idei i organizowania ukraińskich wydarzeń kulturalnych. Nie chcę, by wyglądało to tak, że grupa Ukraińców chce odebrać komuś kulturę. Wręcz przeciwnie – chcemy ją przynieść. Pokazujemy więc, że nie chodzi o kancelowanie kultury. Jeśli chcesz kultury, możemy pokazać ci piękną, dobrą, życzliwą kulturę. Na przykład tę, którą tworzy Julia Golub, piosenkarka folkowo-jazzowa z Lizbony, z którą koncertowaliśmy w zeszłym roku. Portugalczycy, którzy kochają kulturę, przyszli to zobaczyć. Po każdej piosence Julia opowiadała krótką historię wojny.
Dotarliśmy do nich poprzez piosenki. Dla nich to nie było tak, jakby ktoś próbował im coś narzucić bez ich zgody
Olga spędza też dużo czasu na poszukiwaniu sprawdzonych informacji, faktów i badań niezbędnych w komunikacji z obcokrajowcami. Portugalczycy, dla których nasza wojna jest czymś obcym, w większości nie są gotowi przyjmować na wiarę tego, co się do nich mówi. Radykalizm przekonań rozmówcy mogą przypisywać nadmiernej emocjonalności wynikającej z jego doświadczeń. W dialogu z Portugalczykami Olga musiała nauczyć się akceptować istnienie dobrych Rosjan i wartość niektórych aspektów rosyjskiej kultury:
„Tu trzeba być bardzo ostrożnym, by nie wyjść na kogoś kto dyskryminuje. To znaczy możesz powiedzieć: ‘Tak, wiesz, są dobrzy Rosjanie’ (śmiech) – i musimy zrezygnować z tego, co sami wiemy o tych ‘dobrych Rosjanach’, że nie widać ich nawet w kamerze termowizyjnej. Zwykłym ludziom trzeba mówić: ‘Tak, są, ale wiesz, są statystyki: 77% Rosjan popiera wojnę’. Nauczyłam się mówić o ich kulturze tak: ‘Owszem, oczywiście, są tam pewne historie kulturowe. Tak, nie można kancelować. Ale są rzeczy, które nie są istotne. Zastanów się, czy byłoby w porządku, gdybyśmy podczas nazistowskiej okupacji zaczęli promować niemieckie balety na scenach Europy. Cóż, prawdopodobnie nie. Ale po jakimś czasie, po wojnie, po denazyfikacji, po tym wszystkim, to jest w porządku’. I wtedy zrozumieli.
Ciao, profesorze
Jednym z najgłośniejszych osiągnięć Olgi jest zwolnienie rosyjskiego propagandysty z Uniwersytetu w Coimbrze.
Profesor Władimir Pliasow od 2012 roku współpracował z fundacją „Ruskij mir” [rosyjski świat – aut.]. Ukrainiec Wiaczesław Miedwiediew, który studiuje na tym uniwersytecie, zauważył po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę, że flagi tej rosyjskiej organizacji wciąż wisiały w budynku. Co więcej, znajdowały się one tuż obok niebiesko-żółtych flag i plakatów wyrażających solidarność z Ukrainą. Po apelu do rektoratu wrogie symbole zostały usunięte, ale okazało się, że to dopiero początek. Jakiś czas później na ścianie wydziału pojawiło się tableau z nagłówkiem: „Najwybitniejsi rosyjscy pisarze”, a studenci zostali zaproszeni do czytania ich dzieł. W gronie tych osób, obok Tołstoja i Gogola, znaleźli się Edward Limonow i Zachar Prilepin.
Limonow był rosyjskim politykiem o ukraińskich korzeniach, który kwestionował suwerenność Ukrainy i istnienie narodu ukraińskiego w ogóle. Prilepin to rosyjski propagandysta, który walczył przeciwko Ukrainie w ramach organizacji terrorystycznej DNR w latach 2016-2018, a później chwalił się w wywiadzie dla rosyjskich mediów, że jego oddział „zabił dużą liczbę ludzi”.
Wraz z Wiaczesławem Olga napisała obszerny artykuł zawierający szereg argumentów, które jednoznacznie potwierdziły, że prorosyjski profesor był zaangażowany w działalność propagandową. Choć już sam fakt, że Prilepin został wymieniony w gronie „najwybitniejszych rosyjskich pisarzy” wystarczyłby do wywołania poruszenia, Olga i Wiaczesław musieli udowodnić, że nie była to pomyłka ani przypadek:
„Przedstawiliśmy różne fakty. Pokazaliśmy, że rozdawał wstążki świętego Jerzego. Jest nagranie wideo, na którym mówi w wywiadzie o anektowanym Krymie: ‘Nie rozumiecie kontekstu historycznego i tego, co się tam dzieje... Kim w ogóle są Ukraińcy?’. Na jego stronie internetowej było kilka artykułów, w których pisał czarno na białym, że język ukraiński jest ‘dialektem”’.
Artykuł Olgi został opublikowany, cała historia została podchwycona przez znanego historyka i dziennikarza w Portugalii José Migliazesa, a następnie przez media krajowe.
Profesor został szybko zwolniony, co wywołało wielkie poruszenie wśród rosyjskiej społeczności w Portugalii
Rosyjska diaspora, której aktywność zazwyczaj ogranicza się do komentarzy na Facebooku, zdołała nawet zebrać podpisy pod petycją o przywrócenie profesora do pracy. Ale nie pomogło.
Musimy działać, pokazać i mówić, gdziekolwiek jesteśmy
Olga jest przekonana, że – czy to w stolicy, czy w małym miasteczku, czy nawet na wsi – ukraińscy aktywiści zawsze znajdą sobie coś do zrobienia. Chociaż na początku sama miała wątpliwości, czy rozpoczęcie działalności w Coimbrze ma sens:
„To było moje pytanie dotyczące Coimbry: Po co robić coś w małym mieście, skoro parlament jest w Lizbonie, a wszystkie ambasady w stolicy Portugalii? Potem zdałam sobie sprawę, że w małych miastach czasami takie wydarzenia mają większy wpływ. W zeszłym roku, w rocznicę rozpoczęcia przez Rosjan inwazji na pełną skalę, mieliśmy małe wydarzenie, na 300 osób. Ale dla Coimbry wyglądało to na bardzo duże wydarzenie. Dużo się o tym pisało.
Myślę więc, że jeśli twoje serce i dusza chcą coś zrobić, musisz to zrobić bez względu na to, gdzie jesteś
Należy też pamiętać, że wyborcy, którzy decydują, czy jakiś prorosyjski populista nie dojdzie przypadkiem do władzy, nie mieszkają tylko w stolicy. Kurs rządu będzie zależał także od ich zapotrzebowania społecznego. Więc nawet jeśli jest okazja, aby powiedzieć coś ważnego choćby dziesięciu osobom o Ukrainie, to warto ją wykorzystać.
Dla tych, którzy też chcieliby przewodzić ruchowi ukraińskiemu w swoim mieście lub wiosce, ale zastanawiają się, czy w to wejść, Olga ma trzy proste rady:
1. Nie wahaj się pytać bardziej doświadczonych kolegów (w tym siebie samej);
2. Dobrze jest poznać zwyczaje i nastroje grupy docelowej. Jeśli masz już lokalnych przyjaciół, poproś ich o radę, co najlepiej sprawdza się w ich kraju w przypadku określonych zadań;
3. Zapoznaj się z przepisami prawnymi dotyczącymi organizowania wydarzeń publicznych, zbiórek pieniędzy oraz innych działań – i przestrzegaj ich w dobrej wierze.
A jeśli ktoś nie ma chęci lub możliwości pełnego poświęcenia się aktywizmowi, zawsze może po prostu rozmawiać o Ukrainie ze wszystkimi, których zna w nowym kraju. Ważne jest jednak, by nie tylko dzielić się wiadomościami z ludźmi, ale także by wybierać sprawdzone informacje i upewniać się, czy to, co publicznie mówimy o Ukrainie, tworzy pozytywny wizerunek naszego państwa. Każda komunikacja z miejscową ludnością za granicą powinna podlegać pytaniu kontrolnemu: ‘Czy po zapoznaniu się z nowymi informacjami ta osoba będzie chciała wesprzeć Ukrainę?’.
„Każdy Ukrainiec ma misję, aby coś przekazać. Nie możemy teraz zamienić się w Rosjan i powiedzieć, że jesteśmy małymi ludźmi i nic od nas nie zależy. Musimy uświadamiać Europie, że potrzebuje Ukrainy być może nawet bardziej niż Ukraina Europy. Ale musimy to wyjaśnić za pomocą faktów, bo czasami ludzie nie myślą tego, co mówią”.
Wiece, koncerty, marsze, pojedyncze pikiety lub flash moby – wszystkie formy przyciągania uwagi społeczności międzynarodowej są niezwykle ważne dla Ukrainy, ponieważ poziom zainteresowania zachodnich mediów Ukrainą spada z każdym dniem. Według badań przeprowadzonych przez organizację pozarządową Brand Ukraine w 2023 r. liczba artykułów na temat Ukrainy w zagranicznych mediach internetowych była o 20% mniejsza niż rok wcześniej. A regularne badania opinii publicznej przeprowadzane przez Eurobarometr konsekwentnie pokazują spadek poparcia dla Ukrainy wśród obywateli UE co kwartał. Według najnowszego raportu tej organizacji 6 procent mniej osób jest gotowych przyjąć ukraińskich uchodźców w swoim kraju niż latem 2022 r., a 8 procent mniej zgadza się dziś na udzielenie Ukrainie wsparcia zbrojnego.
Wszystkie zdjęcia w artykule pochodzą z prywatnego archiwum bohaterki
Waleria Burłakowa: Nie wiem, co musiałoby się stać, by to się skończyło raz na zawsze
Nie chcę patrzeć na listy poległych. Tam będą znajome nazwiska
Waleria Burłakowa, pseudonim „Lera”, była jedną z pierwszych ochotniczek wojny rosyjsko-ukraińskiej. Aktywna uczestniczka wydarzeń na Majdanie, walczyła na froncie przez trzy lata od grudnia 2014 roku. Najpierw była w Piskach, potem w kopalni „Butiwka”, następnie w Swotłodarśku, a następnie „w pobliżu Marika” [tak na Mariupol mówią jego mieszkańcy – red]. Lera mówi, że wówczas Mariupol był najspokojniejszym miejscem, więc jej bracia musieli coś zrobić.
„Jak głupcy, gdy tylko znaleźliśmy się na poligonie, zaczęliśmy stawać na uszach, by przenieść się do innej brygady, z powrotem na linię frontu – wspomina Waleria. – Na przykład w 54. brygadzie musieliśmy rozpocząć strajk głodowy, aby zachować integralność naszej kompanii i przywrócić ją na front. W końcu przyjechał ówczesny dowódca batalionu Donbas – Ukraina o pseudonimie ‘Filin’ i zabrał nas do siebie”.
Waleria – obsługująca granatnik weteranka, dziennikarka, pisarka i matka – dziesięć lat temu nie miała nic wspólnego z wojskiem. Nieco wcześniej pojechała na Majdan, na zlecenie redakcji „Tygodnika Ukraińskiego”, by relacjonować protesty. I Majdan już nigdy jej nie wypuścił.
„Zostałam ranna. Nie, nie poważnie, ale nie będę w stanie dostarczyć dziś raportu” – redaktor naczelny jej gazety wspominał później, co powiedziała przez telefon. Zdjęcie jej zakrwawionej nogi owiniętej bandażami na stronie Walerii w mediach społecznościowych przypomina o tym, jak Berkut obchodził się wtedy z demonstrantami.
„22 godziny z rzędu na ulicach stolicy. [...] Zamierzam wypić kawę, napisać raport, przespać się trzy lub cztery godziny i wrócić. Do diabła, szczerze mówiąc. Rozpłakałam się, gdy po raz dziesiąty usłyszałam: ‘Drogie kobiety i dzieci, proszę opuścić Majdan Niepodległości, gdzie będzie prowadzona operacja antyterrorystyczna’” – napisała Lera na Facebooku 19 lutego 2014 roku. Tej nocy Majdan był szturmowany, płonął gmach Związków Zawodowych – schronienie protestujących, a do Niebiańskiej Setki dołączali wciąż nowi bohaterowie.
Nie chcę patrzeć na listy zabitych, o ile w ogóle są jakieś listy. Wiem, że będą tam znajome nazwiska
Zdjęcie z Majdanu pokazuje Walerię w hełmie z namalowanym trójzębem w pobliżu kordonu policji. Jeden z jej kolegów dziennikarzy zauważył wówczas, że godło państwowe na jej kasku to samobójstwo. „Samobójstwo to wasz strach, panowie” – odpowiedziała Lera. Zdjęcie zostało zrobione przez Irynę Cwilę, przyszłą towarzyszkę broni. Ta nauczycielka i fotografka o pseudonimie „Obiektyw” zginęła drugiego dnia inwazji na pełną skalę, podczas obrony Kijowa.
„...Pięści zaciśnięte do bólu. Nadchodzi ciemność. Stawimy jej czoło razem. Ramię w ramię” – czytamy na hełmie dziewczyny z Majdanu, uwiecznionej na zdjęciu.
A ciemność wciąż nadchodziła.
Jakie to byłoby szczęście, gdybyś został bez nóg, ale żywy...
„Wstydziłam się mówić o podstawowych rzeczach, takich jak to, że nigdy nie strzelałam z kałacha, więc po cichu sama się tego nauczyłam” – Waleria wspomina swoje pierwsze obowiązki w jednostce ochotniczej „Karpacka Sicz”.
W grudniu 2014 roku wraz z przyjaciółmi z Majdanu pojechała po raz kolejny na linię frontu. Podstaw wojskowego rzemiosła – jak prawidłowo się poruszać, jak rozkładać i czyścić broń – nauczyła się wcześniej, na tygodniowym obozie szkoleniowym batalionu „Ajdar” w Czerkasach. Ale przyznaje, że wtedy nawet nie strzelali.
W Piskach brakowało ludzi, więc nowi zaczęli pełnić służbę razem ze starymi. Na miejscu uczyli się wojskowych sztuczek.
Tam nie było żadnego Rambo. W sylwestra razem rozgryźliśmy, jak działa granatnik automatyczny. Nie było nikogo, kto by nas uczył – wspomina Lera
Oficjalnie dołączyła do 93. Oddzielnej Brygady Zmechanizowanej Sił Zbrojnych Ukrainy jesienią 2015 roku jako „strzelec – sanitariuszka”. Rok później awansowała na swoje obecne stanowisko, gdy kobiety walczące na wojnie otrzymały oficjalne dokumenty dotyczące ich rzeczywistych stanowisk. I tak Waleria Burłakowa została dowódcą moździerza 120 mm w 54. brygadzie.
„W rzeczywistości wojna jest najgorszym miejscem do rozpoczęcia romantycznego związku” – napisała kiedyś Lera na Facebooku
Wkrótce potem poznała swojego narzeczonego Anatolija Harkawenkę, pseudonim „Żeglarz”, sapera. Byli razem krótko – zginął 30 stycznia 2015 r. od wybuchu miny tripwire w kopalni „Butiwka”. Lera zaczęła pisać do niego listy, aby nie zwariować z bólu. I tak przez czterdzieści dni z rzędu.
Jesteśmy razem od pięciu miesięcy. Kocham go tak, jak nigdy wcześniej nikogo nie kochałam. A on mówi, że bez względu na to, jaka jest ta wojna, dobrze, że się zaczęła. Inaczej byśmy się nie spotkali. „Gdzie byłaś wcześniej?”
Chcieliśmy pojechać na wakacje i wziąć ślub. Po raz pierwszy, naprawdę, a nie głupio, jak on i ja ostatnim razem. Na dobre. Wcześniej ustaliliśmy, że wyjedziemy po 20 stycznia. Ale został przełożony. Trochę.
...Klęczysz obok niego. 200. Jego nogi są oderwane. Całujesz jego ramię. Ogrzewasz zakrwawione palce swoim oddechem. Całujesz te palce. Tylko nie puszczaj. Dyktujesz coś medykom. Tak, pseudonim „Żeglarz”. Tak. Tak. Anatolij Harkawenko. Bez łez.
...Kocham cię, mój mały króliczku. I nie wiem, co dalej. Siedzę tu i palę. W twojej kurtce. Jest pokryta krwią. Ale pachnie tobą...
Listy zawarte w książce „Życie P.S.” trafiają prosto w serce. Wielu czytelników – zarówno tych, którzy byli „w punkcie zero”, jak tych, którzy tam nie byli – powie, że nikt nigdy nie napisze mocniej i szczerzej o tej wojnie.
„Wtedy wydawało mi się, że to coś bardzo osobistego – przyznaje Waleria. – Teraz wiem, że to nieprawda. Bo nie chodzi tylko o mnie i nie tylko o niego. Z jakiegoś powodu chodzi o wszystkich, którzy stracili bliskich na wojnie – na różne sposoby i w ten sam sposób. Wiem to, ponieważ od tego czasu napisały do mnie dziesiątki osób”.
Z jakiegoś powodu bardzo ważne było dla nich zrozumienie, że ktoś czuje to samo co oni
Na podstawie pamiętnika Lery w Narodowym Teatrze Dramatycznym im. Marii Zańkowieckiej we Lwowie wystawiono dramat dokumentalny „Życie P.S.”. W rolach głównych występują aktorzy Mariana Kuczma i Ołeś Fedorczenko.
„W końcu zobaczyłam ten plakat i pomyślałam: 'Nie wyobrażam sobie, jak szczęśliwy byłby Żeglarz'. Gdyby, oczywiście, książka i sztuka były o czymś innym. Jest też o nas. Ale nie o jego śmierci” - mówi Lera.
– Jakie to byłoby szczęście, gdybyś został bez nóg, ale żywy... – mówi aktorka ze sceny słowami Walerii. Publiczność na sali nie może powstrzymać łez.
Dobrze, że miał te dziewięć lat: zdążył powalczyć, urodził mu się syn
W 2020 roku, dwa lata przed inwazją na pełną skalę, Lera po raz drugi odwiedziła Ścianę Pamięci w Kijowie. Na ścianie Monastyru Michajłowskiego o Złotych Kopułach znajdują się zdjęcia tysięcy ukraińskich ochotników, żołnierzy i funkcjonariuszy sił bezpieczeństwa, którzy zginęli w obronie Ukrainy. Napisała wtedy na Facebooku:
„Bez względu na to, ilu moich towarzyszy poległo, w drodze tam z jakiegoś powodu przypomniałam sobie szczególnie czterech – tych, którzy na zawsze pozostaną w moich myślach. [...] Tak samo jest z każdym – ktoś jest ci bliższy, a czyjaś śmierć dotyka cię bardziej. [...] Dlatego pomyślałem, że jest ich czterech. ‘Żeglarz’. ‘Mit’. ‘Malowany’. ‘Wiedźma’. I tak było, dopóki nie przeszłam wzdłuż ściany, żeby ich poszukać, czterech, którzy zginęli w różnych latach, w różnych miejscach. [...] Twoje oczy nagle wyłapują z setek oczu na ścianie znajome oczy, których nie szukałaś. I po prostu zastygasz: ‘Telefon’. ‘Pionier’. ‘Hajdamaka’. ‘Mehan’. „Ronin’. ‘Łotysz’... Cztery – myślisz sobie – tylko cztery. Dopóki nie podejdziesz do ściany i nie spotkasz oczu wszystkich pozostałych”.
„Jak wielu ludzi, mam dziką liczbę zmarłych bliskich” – mówi dziś Waleria. – ‘Myrnyi’ był żołnierzem z Prawego Sektora, z którym zaciągnęliśmy się do 93. pułku, a następnie przenieśliśmy do 54. pułku na przyczółku w Switłodarśku. A potem został oficerem. Kiedy byliśmy na froncie, jedząc zupkę chińską na sucho lub kładąc się spać w błotnistej kałuży, nie umyci od tygodni, żartował, że to nasz „bezdomny duch” trzyma nas w siłach zbrojnych. ‘Dzik’, który kiedyś cudem przeżył, gdy w 2014 r. poszedł na akcję z ‘Pionierem’ pierwszym zabitym w naszej jednostce, potem szlochał na cmentarzu, obracając w dłoniach swój rozdarty przez odłamki magazynek…
Kiedy dowiedziałam się, że zginął w 2023 roku, pomyślałam – jak to dobrze, że miał jeszcze te dziewięć lat, że zdążył tyle powalczyć, ożenić się, mieć syna... Wielu chłopakom to się nie udało
Wspomnienia poległych towarzyszy stara się zachować w licznych tekstach, które prawdopodobnie trafią do kolejnej książki. Szczególne miejsce zajmie w niej Wasyl Slipak, pseudonim „Mit”, bohater Ukrainy, śpiewak operowy, solista Opery Paryskiej, ochotnik z Prawego Sektora. Zginął 29 czerwca 2016 r. od kuli wrogiego snajpera w pobliżu wsi Łuhanśke w obwodzie donieckim.
„To bardzo interesująca kategoria wspomnień – o czasie spędzonym z ludźmi, których już nie ma, w miejscach i miastach, których już nie ma – mówi Waleria. – Jak wtedy, gdy spacerowaliśmy z ‘Bizonem’, ‘Sępem’ i ‘Mitem’ w Mariupolu. Słońce zachodziło, w pobliżu było morze. ‘Mit’ spróbował wtedy okropnego alkoholowego napoju energetycznego o nazwie ‘Revo’, tak innego od wyśmienitych francuskich win. Dziwnie jest zdać sobie sprawę, że wiele szczęśliwych chwil istnieje tylko w pamięci. ‘Bizon’ walczył w 2014 roku i zginął w obwodzie charkowskim. ‘Sęp’ zaginął, ale znając go, myślę, że nie przeżyłby nawet dnia w niewoli".
Nie można już wpaść na żadnego z bohaterów i powiedzieć: „A pamiętasz, jak...”. I nigdy nie będziesz mogła usiąść na tej samej ławce, na której wtedy siedziałaś. Nawet po wyzwoleniu Mariupola
Dla Lery ‘Mit’ był ucieleśnieniem niezawodności. Wspomina, że kiedy śpiewał w Paryżu, mogła do niego zadzwonić i powiedzieć: „Bracie, jesteśmy tutaj, w punkcie kontrolnym w środku nocy, nie mamy jak wrócić na nasze pozycje”. I w ciągu 15 minut, „używając jakiejś ochotniczo-wojskowej supermocy” i swoich umiejętności komunikacyjnych, mógł zorganizować pomoc. Tej nocy, dzięki telefonom i pomocy z Francji, Dmytro Kociubaiło, ze pseudonim „Da Vinci”, doprowadził ich na swoje pozycje. Był pierwszym ochotnikiem, który za życia otrzymał tytuł Bohatera Ukrainy. Zmarł 7 marca 2023 roku.
„Czasami wydaje się, że nie ma już nikogo. A potem umiera ktoś inny i zdajesz sobie sprawę, że było ich więcej” – mówi Lera
Nie będzie Buczy na pół kraju. Do czasu
Niepokój, pesymizm i zdolność do rysowania najbardziej ponurych scenariuszy to doświadczenia, które weteranka Waleria Burłakowa zdobyła podczas wojny rosyjsko-ukraińskiej: „Przede wszystkim zmieniła się moja ocena każdej sytuacji. Zaczęłam bardzo dobrze rozumieć, czym jest śmierć”.
Oczywiście ani przez chwilę nie wątpiła, że inwazja Rosji na Ukrainę na pełną skalę w końcu nastąpi. Jedyne pytanie brzmiało: kiedy? Pobudka przyszła, gdy odwołano wieczorne loty do Ukrainy, na przykład z Frankfurtu, gdzie Lera była w weekend. Lufthansa nagle zdecydowała, że załogi nie powinny już nocować w ukraińskich miastach.
„Zastanawiałam się, czy w ogóle będzie jakiś lot rano. Czy naprawdę będzie więcej lotów do Ukrainy?” – wspomina. Zdała sobie sprawę, że nie może czekać do ostatniej chwili, bo jest już matką. Jej 3-letni syn Timur, pozostawiony z babcią, czekał na nią w Kijowie.
„Wywiozłam dziecko przed inwazją. Z jednej strony wszystko było oczywiste. Z drugiej moja wyobraźnia malowała mi znacznie gorsze obrazy: myślałam, że nie będzie połączenia, nie będzie niczego.
Myślałam, że będzie Bucza, tyle że wielkości połowy kraju. Oczywiście w ciągu kilku miesięcy okazało się, że jednak nie. Do czasu
Przyleciała do Kijowa porannym lotem, spakowała kilka rzeczy, a następnego ranka wraz z synem wyruszyła w kierunku zachodniej granicy. „Bardzo się cieszę, że później mogliśmy wrócić. Nie spodziewałam się, że będę miała dokąd pójść, bo wiele osób nie ma dokąd pójść”.
Waleria wychowuje swojego syna na patriotę. Pięcioletni Timur wie o poległych bohaterach – choć do niedawna był przekonany, że zabił ich straszny smok. Od trzeciego roku życia odróżnia letni granatnik od ciężkiego, buduje działa samobieżne z Lego Duplo, karci babcię za rusycyzmy i zadaje szczere, dziecięce pytania: „Dlaczego naszych wrogów – sąsiadów można zabijać, a tych na ulicach w Waszyngtonnie – nie?
„Zwykle matkom radzi się samorealizację, nieskupianie się na dzieciach, robienie tego, co chcą – uśmiecha się Lera. – Oczywiście ograniczam się na wiele sposobów”.
Bo ja naprawdę chciałabym być w jedynym miejscu, w którym nie wstydziłabym się być: na froncie. Ale nie widzę sposobu, by połączyć to z samotnym wychowywaniem syna
Z Wielkiej Brytanii, gdzie Lera i jej dziecko znaleźli tymczasowe schronienie, wrócili dość szybko:
„Jakoś w końcu dotarło do mnie, że nie ma żadnego: 'zostaniemy tu do końca wojny, a potem wrócimy'. Bo ta wojna nie jest na rok, nie na dwa, nie na trzy. I albo zaakceptuję, że moje dziecko pójdzie do szkoły w Wielkiej Brytanii i się zasymiluje, albo zaakceptuję życie w Ukrainie takie, jakim jest teraz”.
Podczas rosyjskiej inwazji Waleria złożyła podanie o pracę w Centrum Analiz Polityki Europejskiej w Waszyngtonie – i spędziła rok, wzmacniając ukraiński głos w międzynarodowych dyskusjach za oceanem. Czas spędzony z dala od Ukrainy był łatwiejszy do zaakceptowania, bo pracowała dla swojego ojczystego kraju. Teraz przebywa w Kijowie ze swoim synem.
„Nie wiem, jaki będzie i jaki powinien być kraj, za który poświęcono tak wiele istnień ludzkich w całej jego historii – mówi. – Mogę myśleć tylko o jego granicach geograficznych, których będę w stanie bronić. Ale z pewnością będą to granice innego etapu. Ponieważ, jeśli się nad tym zastanowić, ta chujnia nigdy się nie skończy. Nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, by to się skończyło na zawsze, byśmy mogli skupić się na czymś innym niż przetrwanie narodu – bez okupacji lub częściowej okupacji, bez oczywistych i nie tak oczywistych Janukowyczów, bez zamrożonych lub aktywnych działań wojennych – bez całkowitego skupienia się na czymś innym niż przetrwanie narodu”.
Weronika Marczuk: Miałam marzenie, by zostać matką. Długo do tego dążyłam
Weronika Marczuk jest polsko-ukraińską aktywistką, prezeską pozarządowej organizacji Międzynarodowa Ambasada Przedsiębiorczości Kobiet w Ukrainie, wiceprzewodnicząca Rady Polsko-Ukraińskiej Izby Gospodarczej, prawniczką, przedsiębiorczyni i osobowością medialna. W Polsce znana jest jako liderka współpracy polsko-ukraińskiej, producentka filmowa, aktorka, prezenterka telewizyjna i autorka książek.
Urodziła się w Ukrainie, od 27 lat jest obywatelką Polski, gdzie zbudowała pełną sukcesów karierę. Od 20 lat za pomocą swojej Fundacji wspiera wszystko, co ukraińskie, a od pierwszych dni inwazji rosyjskiej jest przedstawicielką Międzynarodowego Sztabu Pomocy Ukraińcom na Polskę, pomaga ukraińskim uchodźcom.
Oksana Szczyrba: Często pytano Cię, jak przeszłaś przez wszystkie próby i udręki, skąd masz tyle siły, by się nie poddawać? Trudno Ci znaleźć harmonię w pracy i w życiu osobistym?
Weronika Marczuk: Jeśli spojrzysz na życie każdego z nas, zobaczysz, że ostatecznie, jak mówi przysłowie, „wszyscy dostają po równo”. Niektórzy ludzie mają bardzo skromne życie i niewiele problemów, inni mają wielką tragedię, ale także bogate, pełne wrażeń życie. Przynajmniej tak to teraz widzę, jeśli chodzi o równowagę. Oczywiście wiele zależy od losu, odwagi, charakteru i innych ważnych czynników. Ale jeśli masz dziesiątki zajęć dziennie, to masz dużo większe szanse na przeżycie zarówno pozytywnych, jak negatywnych przygód. Dlatego rzadko zdarza się, że mamy tylko nieszczęścia, wyzwania i problemy pod rząd. Po prostu częściej zwracamy na to uwagę. Zauważ, że gdy masz wiele sukcesów, dobrych chwil, radości i wspaniałych projektów, nie mówi się o tym dużo i rzadko o tym piszemy. A gdy tylko doświadczasz życiowej traumy lub potknięcia, wszyscy powinni o tym wiedzieć. Pamiętam, że kiedy pracowałam w telewizji, pojawiły się negatywne „sensacje” na mój temat. To był pierwszy raz w moim życiu, kiedy coś takiego publicznie się działo . W tamtym czasie bardzo zmartwiłam się tymi plotkami.
Poszłam do dyrekcji i powiedziałam, że trzeba coś z tym zrobić, bo to nieprawda. Wyśmiali mnie i powiedzieli, że nawet gdyby inni tego nie napisali, oni sami stworzyliby taki materiał. „Nikt nie chce świętych gwiazd, one nie istnieją. Jeśli nadal będziesz święta, nikt nie będzie tobą zainteresowany” – usłyszałam. Przez długi czas nie mogłam się z tym pogodzić, bo nigdy nie chciałam sztucznie robić z siebie gwiazdy, wielkiej figury, która podbije serca wszystkich. Ale moi ukraińscy przyjaciele, potężni producenci, potwierdzili mi, że istnieje taki schemat. Musiałam więc pogodzić się z tym, czego nie da się zmienić. Dlatego teraz z tym nie walczę i po prostu wybieram życie.
Czy zauważyłaś, że kiedy czytasz wywiady z ludźmi sukcesu, często są pytani: „Tak dobrze ci się powodzi. Czy to prawda? Masz domy i miliardy... Jak to zrobiłaś? Jak takie wspaniałe życie jest możliwe?”. Zwykle wtedy dowiadujemy się, że nie zawsze tak było
Że oni przeszli przez ogień i wodę. Każdy, kto ciężko pracuje, nie spoczywa na laurach, dba o świat, dzieli się swoim doświadczeniem – musi przeżyć nie jedno! Bo rozwój i postęp to nie plaża. To często ból, ciężka praca i uświadomienie. Ale bez tego nie ma jak...
Każda dusza przychodzi na ten świat, by się rozwijać i przechodzić różne próby. A im więcej jesteśmy w stanie pokonać przeszkód i rozwiązać problemów, tym silniejsi i mądrzejsi się stajemy. Nie mówię, że powinniśmy czuć się lepiej po próbach. One zawsze bolą. Pamiętamy o tym. Ale stajemy się lepsi dla naszego rozwoju, dla ludzi wokół nas, dla tego, jak wiele możemy wnieść do życia innych. Pomożesz setkom ludzi, może tysiącom, a nawet milionom coś zrozumieć, pomożesz im nie wpaść w tę samą pułapkę. Wierzę, że próby zmieniają nas na lepsze, „korygują naszą ścieżkę”. Doświadczenie nie jest czymś, co nam się przydarza, jest czymś, co robimy z tym, co nam się przydarza. I zawsze jest wyjątkowe, zawsze we właściwym czasie. Tylko że nam po prostu trudno to zaakceptować.
Jesteśmy tam, gdzie jesteśmy. Bierzemy to, co mamy, i podążamy najlepszą ścieżką. Jesteśmy tak różni, zawsze o coś się martwimy, interesujemy się życiem innych. Wszyscy jesteśmy wpleceni w cudowny, niezwykły koszyk życia. Jeśli to zrozumiemy, łatwiej będzie nam żyć. Jeśli zdamy sobie sprawę, że to jest nasza ścieżka, to na pewno przez nią przejdziemy i będzie lepiej. Kiedy czuję się naprawdę źle, myślę i wspominam sobie moją babcię, moich przodków, którzy wiedli bardzo trudne życie. Powinniśmy im dziękować każdego dnia.
Nie mam pojęcia, co mogłabym powiedzieć współczesnej osobie i jak by ona się czuła, gdyby musiała przejść przez dwie rewolucje, wojnę, głód, czystki, II wojnę światową, Związek Radziecki, ciężką pracę, budzenie się o 4 rano każdego dnia, dziewięcioro dzieci do wykarmienia i czworo do pochowania po drodze, bycie pod okupacją, utratę męża i pobyt w obozach koncentracyjnych – tak jak moi dziadkowie
Nie mogę sobie wyobrazić, jak oni przez to wszystko przeszli. Kiedy więc wspominam moich przodków, szybko wracam do normy i uświadamiam sobie, że nam jest o wiele lepiej. Moja babcia wiele razy mi powtarzała: „Musisz doceniać wszystko, córeczko. Wszystko jest dobre. Spójrz, jesteśmy tu wszyscy razem i to jest najważniejsze". Te słowa bardzo mnie pocieszały. Uwielbiam też to zdanie: „Ludzie nie będą pamiętać tego, co powiedziałaś lub co zrobiłaś, ale zawsze będą pamiętać, jak się przy tobie czuli”.
Dlatego najbardziej cenię relacje międzyludzkie: bycie blisko mojego dziecka, przyjaciół, rodziny, doświadczanie dobrych emocji, interakcji, wspólne budowanie dla sprawy, a nie dla fikcyjnych celów i wyników.
Szukałaś kiedykolwiek pomocy u psychoterapeuty?
Tak, chodziłam swego czasu do psychologa i psychiatry.
Jeśli ktoś czuje, że nie jest w stanie poradzić sobie sam, zdecydowanie powinien poszukać profesjonalnej pomocy. Miałam długi epizod w swoim życiu. Zaczęło się to kilka lat po tym jak zostałam w Polsce i wyszłam za mąż. Zaczęłam mieć załamania nerwowe.
Skąd się to wzięło?
Za dużo brałam wtedy na siebie, a nie nauczono nas dbać o siebie. „Jestem ostatnią literą alfabetu” – ten kod nosiłam w sobie od czasów szkolnych. Niestety. W pewnym momencie nie mogłam już spać, miałam ataki paniki. Pamiętam, jak ci, którzy coś zauważyli, pytali: „Co ci jest? Dlaczego płaczesz? Weź się w garść, nie płacz, wszystko będzie dobrze”. W rzeczywistości cierpiałam przez wiele lat i myślałam, że coś jest ze mną nie tak – dopóki nie porozmawiałam z aktorką, która powiedziała mi, że to normalne, gdy jesteś przytłoczona i po prostu musisz szukać pomocy u psychoterapeuty. Potem przez kilka lat chodziłam na terapię.
Uratowała mnie i postawiła na nogi. Sprawiła, że zaczęłam uprawiać sport, doceniać sen, robić przerwy w pracy i odpowiednio wzmacniać swoje ciało. Ta psychoterapia zmieniła moje życie na bardziej stabilne i zrównoważone. Wytłumaczono mi, że ciało odpowiada nie tylko za aktywność fizyczną, ale także za zdrowie psychiczne
Bo jeśli cały czas jesteś wyczerpana i nie dajesz mu odpocząć i zregenerować się, to ciało tak naprawdę mówi ci, że wkrótce umrzesz. A ja myślałam, że jestem wieczna, że mogę zrobić wszystko. A to nie tak.
Szkoda, że nie mieliśmy takiej świadomości, programów, literatury, jaką mamy teraz. To przyszło do mnie później, kiedy szukałam wybawienia.
Czy Twój były mąż Cezary Pazura kiedykolwiek powiedział Ci: „Weroniko, odpuść, zajmij się sobą, odpocznij”?
Właściwie nie było takiego rozumienia. Myślę, że obojgu nam brakowało wiedzy, która dzisiaj jest dość powszechna. On bardzo kochał swoją pracę i dla mnie niezwykle ważne było, aby pomóc mu się rozwijać, wychowywać dziecko, wykonywać obowiązki domowe. A przy tym studiowałam, pracowałam i pomagałam całemu światu. Wszyscy myśleli, że to norma i że zawsze wszystko się uda. A kiedy zaczęłam coś zmieniać, ludzie wokół mnie byli zaskoczeni: „Jak to? Teraz nie będziesz się zajmować dzieckiem? Chcesz wyjść z domu na dzień czy dwa i pojechać gdzieś sama?”.
To nie było dobrze przyjęte. Być może również dlatego, że niestety przyjęłam rolę, która nie była moją. Odkryłam to na psychoterapii, po przestudiowaniu wielu książek. W wieku 23 lat stałam się prawdziwą matką dla dziecka, które nie było moje. Dzień i noc, cały czas, na każde żądanie, to była moja odpowiedzialność. I okazało się, że branie na siebie roli matki w 100 procentach dzień w dzień jest jak poddawanie przemocy swojego ciała – bo nie rodziłaś, nie nosiłaś, nie masz odpowiednich hormonów, nie znasz dziecka. Możesz więc poświęcić dziecku dużo czasu, ale musisz zdać sobie sprawę, że to córka twojego męża, a ty jesteś jego żoną, która kocha to dziecko, a nie matką, która jest w pełni odpowiedzialna i poświęca mu cały swój czas. W takich przypadkach potrzebna jest równowaga i dużo ważnej wiedzy, zarówno na temat psychologii, jak na przykład szkoły Hellingera, która mówi o powiązaniach i odpowiedzialności w rodzinie.
Nie pomyślałaś wtedy o zatrudnieniu kogoś, kto pomógłby Ci w domu ?
Długo czas nie mieliśmy na to pieniędzy. Oszczędzaliśmy wszystko, każdy grosz. Cele były bardziej materialne. Musieliśmy coś zbudować, coś kupić. Nikt wtedy nie rozumiał, że najważniejsze są zasoby ludzkie. Ważne jest, aby zrozumieć, że nie wysuwam żadnych pretensji. Moi przyjaciółki z Polski wiedziały, jak dbać o siebie inaczej, nawet radziły mi, żebym nie pracowała tak ciężko. Ale mnie tak nie uczono... Wręcz przeciwnie, wszystko musisz umieć zrobić sama, nikt ci nic nie da itd. Od samego początku byłam przekonana, że muszę być w stanie zrobić wszystko sama.
Teraz widzę to inaczej. Bardzo się zmieniłam zarówno w samej sobie, jak w moim rozumieniu rzeczy. Teraz uczę moją córkę i wszystkich moich chrześniaków (mam ich dziewięcioro) od najmłodszych lat. Poświęcam im dużo czasu i uwagi, słucham i słyszę bardzo uważnie. Wszystkie te moje dzieci nazywają mnie chrzestną mamą i jesteśmy bardzo blisko z nimi i ich rodzicami. To jest misja. Razem pomagamy naszym młodym ludziom rozkwitać, zawsze jesteśmy przy nich, staramy się ich czegoś nauczyć. I już widzę efekty szczerej i uczciwej nauki. Wyobraź sobie, że kiedy miałam problemy w życiu, moja jedenastoletnia chrześniaczka powiedziała do mnie: „Chrzestna, proszę cię, zastanów się nad sobą. Znowu bierzesz na siebie za dużo. Nie widzisz tego? Dlatego jesteś zmęczona, dlatego ci się nie udało. Ten mężczyzna nie jest dla ciebie. Sama mi powiedziałaś, że musisz zobaczyć, jak ludzie na ciebie wpływają. A ja widzę, że ta osoba ma na ciebie zły wpływ. Zobacz, jak cierpisz”.
Patrzę na nią i myślę: „Mój Boże, w wieku jedenastu lat taka obserwacja i umiejętność analizy”. Jeśli dzieci są w stanie obserwować, będą bardziej słyszeć siebie i oczywiście pójdą we właściwym kierunku. Wiele razy zaprzeczałam swojej duszy, ponieważ czułam, że muszę robić to, czego oczekują ode mnie inni.
Dopiero odpowiednia literatura i psychoterapia pomogły mi zrozumieć, jak prawidłowo interpretować siebie. A świadomość, że mogę przenieść siebie na drugą stronę, sprawiła, że zaczęłam o siebie dbać.
Przeszłaś długą drogę, zanim zostałaś matką. Przeszłaś kilka poronień. Byłaś wielokrotnie krytykowana przez otoczenie. I w wieku czterdziestu ośmiu lat urodziłaś córkę. Kto Cię wtedy wspierał?
Tak, to prawda. Szczerze mówiąc, miałam dużo wsparcia od mojej rodziny, przyjaciół i po prostu dobrych ludzi. Miałam też ojca, Myhaylo, który bardzo mnie kochał. Łączyła nas niezwykła więź. Był surowy, ale zawsze powtarzał: „Córeczko, dla ciebie poszedłbym na śmierć”. Mój tata na pewno poszedłby za mnie na śmierć, czułam to. Zawsze bronił sprawiedliwości do końca – i przekazał mi tę cechę charakteru. Wiele razy w życiu mnie wspierał, pomagał pokonywać trudności z siłą i odwagą. To mnie uratowało. Kiedy widział, jak ciężko wszystko przechodzę, ile kosztują mnie te emocje, wszystkie operacje, oczekiwania, zabiegi, leki, cierpienie, by zostać mamą, patrzył na mnie i mówił: „Córeczko, jestem twoim ojcem. Chcę, żebyś żyła dłużej i była szczęśliwa. Widzę, ile cię to kosztuje. Proszę cię, żebyś już tego nie robiła. Jak długo jeszcze? To nie może pozostać bez konsekwencji. Widzę, jak to na ciebie wpływa. Uwierz mi, poradzę sobie bez wnuków. Kontakt z tobą mi wystarcza. Jeśli taka jest cena, to proszę cię, abyś przestała, abyś tylko mogła być zdrowa”.
To było bardzo wzruszające. Wiedziałam, jak bardzo mój tata zawsze chciał mieć wnuki, ale przeszedł przez to, żeby mnie nie stracić.
IIe procedur zapłodnienia in vitro wykonałaś?
Dziewięć pełnych procedur.
Wiem, że to dużo, ale tego się nie planuje! Za każdym razem to inna historia, procedury, lekarze, nowa nadzieja. Udało mi się utrzymać głowę w górze i znaleźć siłę. Teraz wspieram dziewczyny, które przez to przechodzą. Niektóre z nich mówią do mnie: „Zrobiliśmy In Vitro raz, potem drugi. Jeśli za trzecim razem się nie uda, nie będziemy już próbować”. Ja nie miałam takiego planu. Miałam nastawienie: zrobię tyle, na ile pozwoli mi zdrowie, finanse i życie. A jeśli się nie uda, są inne sposoby, takie jak macierzyństwo zastępcze, adopcja i rodzina systemowa. Jeśli marzysz i naprawdę tego chcesz, to idź po to. Kiedy ludzie pytają mnie dzisiaj, mówię im, że ważne jest, aby zobaczyć inne opcje, nie zamykać drzwi przed sobą, zaakceptować to, co nie działa z pokorą, iść dalej, a wynik będzie na pewno.
Znam wiele rodzin, które marzyły o dziecku, ale z tego czy innego powodu nie wyszło i w pewnym momencie małżonkowie się rozwiedli. Jak Twój mąż odbierał walkę o rodzicielstwo? Wspierał Cię?
Później zdałam sobie sprawę, że tych partnerów w życiu, którzy tak naprawdę nie marzyli o waszych wspólnych dzieciach, nie możesz kochać na zawsze. Nie da się długo wytrzymać, gdy jedne dzieci są ważne , a Twoje kiedyś może będą . Tak, miło by było zobaczyć małą Weronikę, ale nie teraz. Teraz nie możesz.
Kiedy zaczęłam naprawdę myśleć o sobie, stwierdziłam, że tylko ktoś, kto naprawdę chce mieć dzieci, będzie mógł być moim mężem
Tak naprawdę nie mamy wpływu na innych ludzi – na ich nawyki, charakter. Dlatego musimy pracować nad sobą, aby zaakceptować sytuację ze zrozumieniem lub radykalnie zmienić swoje podejście i zbudować wszystko od nowa. Ale tylko my możemy zmienić nasze otoczenie. I tylko my możemy prowadzić się za rękę przez życie – pracując non-stop.
Kto jest Twoim drugim mężem?
Nie będę tutaj mówić o moim partnerze, ponieważ nie wyraził na to zgody. Nie jest osobą publiczną. Bardzo mi to imponuje. Sama przechodziłam przez okres, kiedy wszyscy mówili o moim życiu prywatnym. A potem to się ciągnie i ciągnie. Dlatego wyznajemy zasadę, że szczęście kocha ciszę.
Jeśli ludzie nie rozumieją, że dziś można być zakochanym, a jutro zerwać, to lepiej o tym nie mówić. To znaczy: mogę mówić o szczęściu. Trzeba to robić. Ludzie muszą zobaczyć, że ono istnieje. Ale kiedy zdajesz sobie sprawę, że jutro przyjdą do ciebie i znowu powiedzą ci, że zawiodłaś, a każdego dnia możesz ponieść porażkę – wolisz milczeć. Czy wiemy, że jutro nasz mężczyzna nie zauważy kogoś lepszego od nas i nie zmieni naszego życia? Czy wiem, co stanie się ze mną jutro, czy nie dostanę propozycji wyjazdu za granicę, a nasza rodzina nie wytrzyma rozłąki? Czy wiem, co jutro stanie się z naszymi problemami, których czasem nie potrafimy rozwiązać? Nie wiem, czy przetrwamy długo, czy całe życie. Kiedyś wierzyłam, że miłość jest tylko jedna i na zawsze, że wytrzymam wszystko i nic nie zmieni mojej woli. Dlatego mogę mówić o dziś, o wczoraj, ale nie za bardzo o jutrze. A ludzie chcą słuchać o jutrze. Postanowiłam więc o tym nie rozmawiać. Mogę mówić o sobie, o pewnych zjawiskach i rzeczach, które są już oczywiste.
Nie jesteś zmęczona zainteresowaniem mediów Tobą i Twoim życiem?
Miałam czteroletnią przerwę. Właściwie, kiedy poznałam przyszłego ojca Ani, paparazzi nas śledzili. Złożyłam pozew, chciałam rozwiązać tę sytuację, aby się nie powtórzyła. Zostałam zaproszona na prywatne spotkanie przez ważnych graczy, szefów dwóch głównych wydawców kolorowej prasy, którzy zaoferowali mi ochronę przez dwa lata pod warunkiem, że dam im szansę na robienie mi zdjęć z moim chłopakiem od czasu do czasu i podyktowanie tego, co napiszą. Na co odpowiedziałam: „Nie! Nie chcę, żeby o nas pisali – ani ja, ani mój partner tego nie chcemy”. Odpowiedzieli: „To niemożliwe. Więc odejdź z show-biznesu, bo nie tak to tutaj działa. Jeśli chcesz w nim zostać, to będziemy o tobie pisać. Czy jesteś gotowa opuścić show-biznes dla tego związku?”. Odpowiedziałam, że tak.
Wtedy podjęłam decyzję: nie poszłam na żadną premierę, nie wzięłam udziału w żadnym projekcie, nie robiłam nic w show-biznesie przez sześć lat. To była moja decyzja. Potem przeprowadziłam się do Ukrainy. Do Warszawy wróciłam, kiedy byłam w ciąży z Anią. I ktoś o tym doniósł. Któregoś ranka wszystkie gazety, magazyny, portale pisały: „Sensacja! Marczuk jest w ciąży i będzie miała dziecko w wieku czterdziestu ośmiu lat!”. Wtedy znowu postanowiłam podać sprawę do sądu. Zebrałam zaufanych ludzi, z którymi pracowałam. Powiedzieli mi, że to bez sensu, że nie będę w stanie powstrzymać takiej sensacji i powinnam wziąć przestrzeń informacyjną w swoje ręce. Rzeczywiście, od tego czasu życie się zmieniło i każdy może mówić za siebie, zwłaszcza w mediach społecznościowych. Poradzono mi, żebym nie walczyła z paparazzi, tylko pokazywała ludziom swoje szczęście. Udało im się mnie przekonać, że lepiej dzielić się dobrymi wiadomościami, niż później żałować, że piszą kłamstwa. Bo kiedy piszą bez twojego udziału, to rzadko jest to prawda. I tak zrobiłam.
Zaczęłam sama odsłaniać swoje życie na Instagramie. Od tamtej pory pokazuję to, co chcę pokazać.
Wiesz, jak to jest stracić nowo narodzone dziecko...
Niestety doświadczyliśmy tej tragedii. Ciężko było tracić ciąże(to też zdarzyło się kilka razy), ale wciąż nie mogę uwierzyć, jak mogło dojść do takich błędów lekarskich i straciliśmy narodzone dzieci, nie udało się ich uratować. Bo wcześniaki teraz w Polsce ratuje się bez problemu. To był koniec szóstego miesiąca, początek siódmego. Nie wiem, jakim cudem przeżyłam to nieszczęście.
To był błąd lekarski?
Niestety tak, chociaż dzieci urodziły się żywe i zdrowe. To się zdarzyło w Ukrainie. I ciążę prowadzili znani lekarze. Dlatego napisałam książkę, która zawiera wiele wskazówek dla każdego, kto przechodzi tą drogę, kto szuka odpowiedzi na pytania.
Jeśli poważnie myślimy o rodzinie, o posiadaniu dziecka, to jest to tak ogromna nauka, że musimy się do tego przygotować. Tak na marginesie, w ciążę z Anią zaszłam w Ukrainie, a urodziłam już tutaj, w Polsce. Przyjechałam w siódmym miesiącu.
Lekarze nie mówili Ci, że na poród w wieku 48 lat jest już za późno i że zagraża to zdrowiu i życiu kobiety?
Byli tacy, że mówili. Wtedy od razu wychodziłam z gabinetu. Jeśli lekarz nie widzi możliwości, to o czym z nim rozmawiać? Jeśli lekarz w to nie wierzy, to nie należy rozpoczynać zapłodnienia in vitro. Zdecydowanie trzeba znaleźć takiego, który powie: „Słuchaj, jesteś już w takim wieku, to może się nie udać, to będzie trudne. Ale zrobimy wszystko!”. Z takimi lekarzami można pracować.
Dlaczego wybrałaś ukraińskich lekarzy, skoro miałaś dostęp do medycyny europejskiej?
To był czas, kiedy zdecydowałam się odejść z show-biznesu i wyjechałam do Ukrainy, tam też pracowałam. Gdybym miała się leczyć w Polsce, od razu wiedziałyby o tym media, nie udałoby się tego utrzymać w tajemnicy. To jest pierwszy powód. Po drugie, nadal ufam ukraińskim lekarzom, jeśli chodzi o medycynę reprodukcyjną. Ukraina ma wysoko wykwalifikowanych specjalistów. Poza tym w Polsce obowiązują inne przepisy. Tutaj, na przykład, można zamrozić maksymalnie sześć zarodków, a miałam jedenaście. Więc co miałam zrobić z resztą?
Jak bardzo zmieniło się Twoje życie od narodzin córki?
Zmieniło się wszystko. Chociaż teraz wraca do normy, bo córeczka ma już 4 lata, ma swoje zainteresowania i nie potrzebuje matki tak bardzo, jak przez pierwsze trzy lata. Miałam marzenie, że gdy zostanę mamą, przestawić się na macierzyństwo i w pełni się w nim zanurzyć. Byłam jednak w stanie to robić tylko przez dwa miesiące przed wybuchem pandemii, ponieważ później zaczęłam pracować z domu. Chociaż miałam bardzo stanowczy plan, by nie pracować przez rok lub dwa, a jedynie zaangażować się w macierzyństwo. Cóż, w końcu pandemia zmusiła do zmian nie tylko nas.
A po niej nadeszła wojna... Choć wciąż nie porzucam marzenia o wygospodarowaniu chociażby jednego roku, by faktycznie zatrzymać się i poświęcić czas sobie jako kobiecie, jako matce. Jednak rytm mojego życia zmienił się diametralnie po narodzinach córki. Wszyscy moi pracownicy i współpracownicy wiedzą, że nie mogę być niepokojona do godziny 10 rano, ponieważ zajmuję się Anią. Kiedy Ania się budzi, poświęcam jej swój czas – chociaż sama mogę obudzić się o 6 lub 7 rano i zająć się swoimi sprawami, gdy moja córka śpi.
Oczywiście Ania jest moim numerem jeden. Jest moim szczęściem, daje mi najwięcej radości w życiu. Powiedz mi, kto tak bardzo nas kocha i kto tak bardzo nas potrzebuje, jeśli nie nasze dzieci?
Nie każdy może i nie każdy chce mieć dzieci. Rozumiem to i wspieram każdego na jego drodze. Poważną sprawą jest również umiejętność spędzenia życia bez przedłużenia samego siebie, swojego rodu. To nie jest tradycją. Ja jestem bardzo szczęśliwa, że udało mi się zrealizować scenariusz życia, o którym zawsze marzyłam – zostać matką.
Jakie zainteresowania ma Twoja córka? Jest do Ciebie podobna?
Anulka, jak ja, uwielbia się uczyć. Już mając półtora roku znała litery. Okazało się, że to nie było normalne, ale ja o tym nie wiedziałam, bo nie trzymam się typowych norm, nie podążam za innymi. Dla mnie to normalne, że każdy jest indywidualnością. Czytałam w wieku 3 lat, więc było to dla mnie ok. Ale kiedy byliśmy w żłobku, czasami mówiono mi, że to za wcześnie. Tylko czy to szkodzi? Jeśli dziecko lubi się uczyć, to dobrze. Ja uwielbiam się uczyć. Zamieniłabym swoją pracę na możliwość uczenia się. Stale poznaje coś nowego. Widzę, że Ania jest taka sama. Lubi wykonywać pewne zadania. Rysuje – zdobyła 2. miejsce w konkursie. Zapowiada się na niezłą tancerkę. Gdybyś mogła zobaczyć, co ona robi. Może to trochę moje, bo tańczyłam, kiedy byłam z nią w ciąży. Interesuje się piosenkarzami i piosenkami. Kiedy zapytałam: „Na jakie zajęcia chcesz chodzić: taniec, śpiew czy gra na instrumentach?” Moja córka odpowiedziała: „Niech dla mnie grają i śpiewają, a ja będę tańczyć”. Zapiszemy ją więc na taniec. Ćwiczy też ze mną gimnastykę i jogę. Ma plastikowego ukraińskiego iPada, którego używa do nauki ukraińskich słów. To, że interesuje się językami, bardzo mnie cieszy. No i bardzo lubi dzieci. To na pewno przejęła po mnie, ponieważ nie mogłabym żyć bez dzieci. Jest bardzo towarzyską dziewczyną, oczywiście z charakterem
Jesteś surową mamą? Jakie wartości wpajasz córce?
Pierwszą wartością, którą już ma, jest szacunek dla wszystkich ludzi, ponieważ mamy wielu przyjaciół i są wśród nich uchodźcy z Ukrainy, przyjaciele z Ameryki, Gruzji, Taszkientu. Ania zawsze jest z nami podczas naszych podróży i kocha wszystkich.
Drugą wartością jest prowadzenie zdrowego trybu życia. Nie jemy słodyczy, nie mamy ich w domu. Kiedy jedziemy w odwiedziny, moja córka pyta, czy to ciasto nie jest szkodliwe, czy może je zjeść. Ona już wie, co jest dobre do jedzenia, a co nie. Uczymy ją też pomagać innym. Oczywiście ma swoje osobliwości. Nie zawsze wie, jak się dzielić. Potrafi zaprosić dziecko do domu, ale nie pozwoli mu bawić się swoją zabawką.
Nie jestem surową mamą, jestem zasadnicza. Słucham jej, zawsze reaguję. Moją zasadą jest bycie konsekwentną. Najlepiej jest dawać przykład. Wpajamy jej też dużo miłości do całego świata: do każdego kwiatka, mrówki, człowieka. Mama nauczyła mnie rzucać się na każdy kwiatek – i Ania robi to samo. Inne dzieci nie zwracają na kwiaty uwagi, a moja córka prosi mnie, bym robiła jej z nimi zdjęcia. Szczerze mówiąc, nawet nie spodziewałam się, że wyniki pojawią się tak szybko i zobaczę swoje lustrzane odbicie.
Jakiej rady udzieliłabyś kobietom, które nie mogą mieć dziecka, ale chcą?
Jeśli naprawdę tego chcesz, skoncentruj się na tym. Skupienie się na swoim marzeniu jest bardzo ważne. Uwierz mi: tam, gdzie skupia się nasza uwaga, tam trafia cała nasza energia
Kiedyś myślałam, że można myśleć o dziecku, robiąc inne rzeczy. Myślałam nawet, że nie powinnam „zwracać na to uwagi, wtedy się uda”. Ale to nieprawda. Jeśli jesteś bardzo silną osobą, jak ja, i całą swoją energię poświęcasz światu – to po prostu nie masz jej wystarczająco dużo dla dziecka, więc musisz zostawić wszystko i skoncentrować się na sobie. Może przeczytaj książkę, którą napisałam, gdzie krok po kroku mówię, jak usunąć blokady, jak prawidłowo traktować swojego mężczyznę i cały świat. I nie bój się zwrócić się do tego, co ci pomaga. Najważniejsze to odpowiednio myśleć, dbać o siebie, wierzyć i dawać sobie alternatywę. Na przykład: opcja A – urodzić dziecko sama, opcja B – iść do lekarzy i poddać się in vitro, opcja C – adoptować dziecko, opcja D – piecza nad dzieckiem.
Kiedy masz alternatywę, nie będzie presji. Ważne jest, by wierzyć i nigdy się nie poddawać. Ludzie mówią mi: „Jak mogliście przejść przez InVitro tyle razy? To nie jest normalne”. A ja pytam: „Kiedy i kto określa moment, w którym trzeba powiedzieć: ‘stop’, jeśli nie ty sama?”
Dopóki organizm pozwalał, a lekarze dawali mi szansę, szłam do swojego marzenia. Każdy z nas ma szansę sięgać po swoją szanse. Uwierzyć i zrobić coś, aby zrealizować swoje marzenia. I niech tak będzie!
Rosjanka Aleksandra Samsonowa: Dlatego walczę przeciw Rosji
Aleksandra Samsonowa pochodzi z Rosji. Jako dziecko często podróżowała na Ukrainę. Kiedy Federacja Rosyjska rozpoczęła wojnę w 2014 r., miała zaledwie 15 lat, lecz już wtedy zdecydowała, że nie będzie mieszkać w kraju, który jest agresorem. Kiedy osiągnęła pełnoletność, wyjechała do Ukrainy z jedną walizką. Później postanowiła bronić swojej nowej ojczyzny.
Z Rosji do Ukrainy
Pochodzę ze zwykłej rosyjskiej rodziny. Urodziłam się w Moskwie. Kiedy skończyłam 11 lat, po raz pierwszy odwiedziłam Ukrainę. Moja mama pojechała tam do pracy, a ja poszłam do szkoły. Jednak kilka lat później pod presją niektórych członków naszej rodziny wróciłam do Rosji, by tam mieszkać i studiować. Zajmowałam się modelingiem i aktorstwem. Dopiero gdy skończyłam 19 lat, moje życie zmieniło się diametralnie. Wojna na wschodzie Ukrainy trwała już wtedy od czterech lat.
Zdałam sobie sprawę, że Rosja postępuje niesprawiedliwie wobec Ukrainy. Zaczęłam przyglądać się tej wojnie – i pewnego dnia postanowiłam przyłączyć się do walki z niesprawiedliwością
Powiedziałam rodzinie i przyjaciołom, że wrócę za trzy dni. Wyjechałam z jedną torbą. Wzięłam tylko najpotrzebniejsze rzeczy: ubrania, środki higieniczne, telefon i dokumenty. O mojej decyzji o pójściu na wojnę rodzina dowiedziała się później. Zareagowali ironicznie, nawet się ze mnie śmiali. Natychmiast zerwałam wszelkie kontakty z Rosją. Najbardziej boję się powrotu do domu. Wszystko tam jest przesiąknięte rosyjską propagandą, w którą nigdy nie wierzyłam, w przeciwieństwie do większości Rosjan. Ślepo ufają temu, co mówi im telewizja. To jest system, który był budowany przez dziesięciolecia, stopniowo i w przemyślany sposób. Ludzie się w nim rodzą, dorastają i dlatego ślepo mu ufają. Nie analizują ani nie weryfikują informacji. Są też całkowicie odcięci od świata zewnętrznego. Nie chcą wiedzieć, co dzieje się poza ich życiem. Tak było w przypadku wojen, które Rosja rozpoczęła przed napaścią na Ukrainę. To samo było w Gruzji, Czeczenii. Rosjanie też byli wtedy przekonani, że ich państwo postępuje słusznie. Popierają wszystko, co robi Putin.
Ja zawsze miałam własne zdanie. Dlatego gdy tylko nadarzyła się okazja, postanowiłam bronić Ukrainy
Batalion ochotników
Ze względu na moje rosyjskie obywatelstwo nie mogłam wstąpić do ukraińskich sił zbrojnych. Dołączyłam więc do jednego z batalionów ochotniczych. Informacje o nim znalazłam w Internecie, leżąc na kanapie. Zadzwoniłam do nich i kilka dni później poszłam złożyć dokumenty. Selekcja i szkolenie trwały miesiąc. Uczono nas używać broni, pracować w roli saperów, inżynierii i medycyny. Podczas szkolenia byłam najlepsza w strzelaniu. Dlatego zdecydowałam się zostać strzelcem.
Miałam rosyjski paszport, więc oczywiście na początku wojskowi byli wobec mnie nieufni
Mówili na przykład, że jestem rosyjską agentką, „Kozaczką” wysłaną do Ukrainy. Komentowali też mój wygląd – mówili, że jestem w agencji modelek, a nie na wojnie, że tak naprawdę jestem aktorką, przygotowuję się do jakiegoś filmu i dlatego przechodzę szkolenie. Nie traktowali mnie poważnie.
Czasami miałam już dość i chciałam odpuścić. Każdego dnia musiałam udowadniać, że jestem godna być w jednostce.
Wszystkie zadania wykonywałam na równi z mężczyznami. A potem komunikacja przeszła na inny poziom
Zajęło mi co najmniej sześć miesięcy, zanim poczułam, że jestem wśród swoich. Na początku 2021 roku dołączyłam do „Szpitalników” [ochotniczy batalion medyczny – red.], przeszłam kurs medyka bojowego. Nawiasem mówiąc, w tamtym czasie ich proces selekcji był najtrudniejszy. Tyle że ja nie byłam medykiem, a strzelcem.
Dali mi pseudonim „Katana” – to miecz samurajski. Na ścianie jednej z naszych baz wisiała jego kopia, a ja ciągle ją brałam i oglądałam…
Wojna to głównie ból
Inwazja Rosji nie była dla nas zaskoczeniem. Dowództwo jednostki intensywnie nas szkoliło przez dwa miesiące przed rozpoczęciem tej wielkiej wojny. Powiedziano nam, skąd nadejdą uderzenia i jak to wszystko może przebiegać. I tak się stało. Rankiem 24 lutego natychmiast zdałam sobie sprawę, co się dzieje. Byłam wtedy w Kijowie.
Najbardziej martwiłam się o moje zwierzęta w domu. Wtedy miałam ich pięć
Nawiasem mówiąc, działam również jako wolontariuszka na rzecz zwierząt. Od 10 lat zajmuję się zbieraniem tych, które są bezdomne, leczeniem ich i znajdowaniem im nowych domów. Tak więc, kiedy usłyszałam eksplozje, zaczęłam trochę panikować, ponieważ nie wiedziałem, co z nimi zrobić, gdzie je zabrać. Rozwiązanie tego problemu zajęło mi dwa dni. 26 lutego byłam już w jednostce.
Najpierw był Irpień i Bucza, potem południe i wschód. Wojna to przede wszystkim ból. Niestety większość tego, co pozostaje w pamięci, wiąże się z żalem. Na przykład gdy ludzie, z którymi właśnie rozmawiałaś, umierają obok ciebie i nie możesz nic zrobić.
Takie straszne sytuacje pozostawiają ślad do końca życia. Nie da się ich usunąć z umysłu
Trzeba więc z tym żyć. Z drugiej strony, zawsze staramy się wspierać nawzajem. To jest bezcenne. Jeśli chodzi o strach, to oczywiście jest on obecny. Ale jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, odczuwam go w spokojnych momentach, najczęściej w Kijowie. Podczas misji bojowych prawie nie odczuwam strachu. Nie ma na to czasu. Ciało automatycznie przełącza się na inny tryb. Nawet psychologowie twierdzą, że kiedy mózg ma czas i możliwość dużo myśleć i analizować, mogą pojawić się lęki. I na odwrót.
Najtrudniejszą rzeczą na wojnie jest dla mnie zrozumienie, że moja mama czeka na mnie w domu i że w każdej chwili mogę nie wrócić
Myśl o tym, jak ona to przeżyje, jest najtrudniejsza. Moja matka jest ze mną w Ukrainie, również opuściła Rosję. Oczywiście nieustannie mnie namawia, prosi, żebym przestała. I to nie dlatego, że uważa, że robię coś złego. Po prostu bardzo się o mnie martwi. Za każdym razem, gdy wracam z przepustki, odprowadza mnie ze łzami w oczach. To dla mnie bardzo trudne. Wiesz, na początku inwazji Rosji na pełną skalę uderzyła mnie spójność i jedność ludzi. To było bardzo motywujące i zachęcające. Szkoda, że teraz to się zmieniło.
Życie i seksizm na froncie
Często jestem pytana o warunki życia na froncie. Jestem zahartowaną kobietą. Potrafię żyć zarówno w dobrych warunkach, jak w okopach. Oczywiście nie jest to łatwe. Toaleta jest na ulicy. Nie ma prysznica. Aby się umyć, zbierałyśmy wodę do wiader, podgrzewałyśmy ją na ogniu i polewałyśmy się chochlami. I mogło to być raz na cztery dni, bo wody było za mało. Przywożono nam ją ciężarówkami w ograniczonych ilościach. Więc bardzo ją oszczędzaliśmy. Generalnie na wojnie nie ma podziału na kobiety i mężczyzn.
Robimy wszystko na równych prawach, chociaż mam raczej antyfeministyczne podejście. Uważam, że kobiety są silnymi, ale jednocześnie bardzo delikatnymi istotami – i mają zupełnie inne zadanie
To znaczy: nie walczyć. Jeśli jednak kobieta chce walczyć, nie należy jej tego utrudniać. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że muszę to zrobić. Nie potrafię wyjaśnić, skąd wzięło się to wewnętrzne powołanie. Jeśli chodzi o mnie, to prawdopodobnie wiążę tę decyzję z moim temperamentem. Od dzieciństwa walczę o prawa zwierząt, zawsze staram się interweniować i pomagać. I tak jest absolutnie ze wszystkim. W tej sytuacji chodzi o niesprawiedliwość wobec Ukrainy ze strony Rosji.
Jeśli chodzi o seksizm w armii i dyskryminację ze względu na płeć – tak, takie przypadki się zdarzają. Ale mam dla nich usprawiedliwienie
Wyobraź sobie ćwiczenia wojskowe. Jesteś w ogromnym lesie. Zadanie polega na przejściu przez niego w ciągu dnia bez wpadania na siebie. W ten sposób ćwiczono wywiad. I przychodzą kobiety, pachnące tak mocno perfumami, że czuć je z daleka. Wiesz, to jest las i są pewne zapachy, które są unikalne dla natury. Nie ma ostrych zapachów. Co więcej, gdy przebywasz w tym środowisku przez kilka godzin, możesz wyczuć wszystkie obce zapachy na pierwszy rzut oka. Tak więc szybko znaleźli się w lesie. Były kobiety, które nie traktowały tego poważnie. Przychodziły na trening w makijażu albo spóźniały się 20 minut na zbiórkę, bo musiały się wysztafirować. Są też inne, brudne momenty, o których nie chcę mówić. Moim zdaniem wiele zależy od kobiet.
Kobieta zasługuje na równość. Jeśli chce coś udowodnić, będąc w wojsku, zrobi to. Tak jak ja, pomimo żartów i odrzucenia
Ukraińskie obywatelstwo — misja niemożliwa
Teraz jestem załamana, przede wszystkim moralnie. Być może jestem po prostu zmęczona i potrzebuję odpoczynku. Ale nie mogę podróżować poza granice kraju, na przykład nad morze, z powodu moich rosyjskich dokumentów. Według paszportu jestem Rosjanką, choć w sercu jestem Ukrainką. Kocham Ukrainę, to mój ulubiony kraj. To bardzo demoralizujące, że wciąż nie mogę uzyskać obywatelstwa. Złożyłam wniosek, ale nie ma żadnych postępów. System i zasady uzyskiwania obywatelstwa są bardzo skomplikowane. W rzeczywistości system nie istnieje, bo wydawanie ukraińskich paszportów dla obywateli kraju agresora zostało zawieszone. Nawet dla tych, którzy walczą po stronie Ukrainy.
Poza tym nadal nie ma jasnego algorytmu uzyskiwania obywatelstwa ukraińskiego. Podczas wojny na pełną skalę otrzymało je tylko czterech Rosjan, mieli szczęście. Na wszystkie nasze pytania jest tylko jedna odpowiedź: „Nie możesz tego zrobić teraz, to wszystko. To, że walczysz, nie jest dowodem ani argumentem”.
Wkrótce miną cztery lata, odkąd nie opuściłam Ukrainy. I to oczywiście też jest przygnębiające. Wszystko nagromadziło się jak kula śnieżna.
Praca z psychologiem i przyjmowanie antydepresantów to tylko tymczasowa pomoc. Jedynym ratunkiem jest ciężka praca nad sobą
Trzeba się zmuszać do robienia czegoś każdego dnia. Muszę zmusić się do wstania z łóżka i zrobienia czegoś. Poza tym mam pewną odpowiedzialność za zwierzęta, wśród których są też chore, które trzeba leczyć. Obecnie jest ich dziewięć, koty i psy. Był też szczur, ale oddaliśmy go w dobre ręce. To kosztowny biznes: 80% naszych finansów idzie na zwierzęta. Pomaga mi w tym moja mama. Przywiozłam z wojny wiele zwierząt. Miałam kota, który mieszkał z nami przez całą zmianę.
Zwycięstwo to upadek Rosji
W tej wojnie Rosja niestety wygrywa na wiele sposobów. Jakim kosztem? Kosztem broni i liczby ludzi. Nie biorą uwagę żadnych strat. Nie popieram tego, co widzę w Ukrainie w związku z przymusową mobilizacją. Tak, w armii jest za mało ludzi, powinna być rotacja dla tych żołnierzy, którzy byli na froncie przez długi czas. Ale nie tak powinno się to odbywać. Oczywiście powinna istnieć motywacja finansowa, ale przede wszystkim człowiek powinien rozumieć, dlaczego idzie na wojnę, kogo ma chronić i co zyskać. Element moralny jest tutaj niezwykle ważny. Musi istnieć idea i pragnienie. Przyjechałam walczyć o Ukrainę.
Walczę o wolny, demokratyczny kraj, który nie ma okrutnego systemu, jaki ma Rosja. O kraj, w którym szanuje się interesy i życie ludzi
Tak czy inaczej wierzę w zwycięstwo Ukrainy i marzę o końcu tej wojny. Dla mnie osobiście zwycięstwo oznacza całkowity upadek Rosji i ich absolutne zniknięcie. Oni nigdy nie będą żyć jako cywilizowane społeczeństwo, ponieważ nie robią nic, aby to osiągnąć. Jeśli chodzi o przyszłość Ukrainy, to już widzę potężne zmiany w tym kraju. Chciałbym zobaczyć pokojową przyszłość, z narodową i ideową edukacją młodych ludzi, gdzie wszyscy, którzy zginęli za wolną Ukrainę, zostaną uhonorowani i zapamiętani. Wojna bardzo mnie zmieniła. Bardzo szybko dorosłam. I wiem na pewno, że po wojnie będę żyła bardziej dla siebie. W końcu mam dopiero 24 lata.
Jarosław Mowczun, żołnierz: - Jestem rolnikiem. Jak mógłbym nie bronić ojczystej ziemi?
Najpierw walczył w szeregach 241 Brygady Obrony Terytorialnej w Kijowie, obecnie jest w batalionie dronowym. Sestrom opowiedział o tym, jak udaje mu się łączyć walkę na froncie z pracą w rolnictwie, o chwilach między życiem a śmiercią i o prawdziwej przyjaźni na wojnie.
Jagody dla sił zbrojnych
– Rozmowy z mamą o nawozie do krzewów, które prowadzę z frontu, stały się dla mnie czymś powszednim – mówi Jarosław. – Kiedy 25 lutego 2022 r. poszedłem na wojnę, zostawiłem rodzicom moją Ozeriankę – farmę truskawkową w obwodzie żytomierskim. Pod koniec 2022 roku zmarł mój ojciec, a matka przeżyła bardzo trudny czas. Staram się więc uczestniczyć we wszystkim na odległość. Mimo wszystko gospodarstwo żyje.
Przeprowadziliśmy nawet kampanię „Zawieś skrzynkę jagód dla Sił Zbrojnych” (zawiesić znaczy tutaj zapłacić za usługę, by ktoś inny mógł z niej skorzystać). Zaproponowaliśmy klientom, aby zapłacili za kilogram jagód lub więcej, dodaliśmy taką samą ilość od siebie i przekazaliśmy je wojsku. Do akcji przyłączyło się wiele osób, nawet klienci, którzy wyjechali z kraju. Później zaczęliśmy również dostarczać nasze borówki do szpitali wojskowych.
Z autopsji wiem, że można być na froncie ekonomicznym (jak wielu ludzi lubi mówić) i na prawdziwym froncie jednocześnie.
Przed 24 lutego nie wiedziałem absolutnie nic o sprawach wojskowych. Wojna dopadła mnie w Kijowie, w Nowobiliczach niedaleko Hostomla, gdzie próbował wylądować desant wroga. Już następnego dnia zaciągnąłem się do obrony terytorialnej rejonu Szewczenkowskiego.
– Przyznałeś kiedyś, że zastanawiałeś się, kto przejmie gospodarstwo, jeśli zginiesz.
– To było wtedy, gdy byliśmy we wsi Horenka niedaleko Hostomla, a wróg atakował nas rakietami Grad. Zagrożenie z Gradów polega na tym, że w przeciwieństwie do moździerzy, nie słychać ich. To znaczy rakietę można usłyszeć, ale dopiero półtorej sekundy przed uderzeniem.
Najgorzej było podczas naszej pierwszej misji bojowej w Horence. Były wybuchy na ulicy, ja i chłopcy staliśmy w zniszczonej, ciemnej piwnicy, a musimy iść na swoje pozycje. Ci, którzy wyszli wcześniej, skończyli jako „dwusetki” [„dwusetki”, inaczej „ładunek 200”, to w wojskowym żargonie zabici na polu walki – red]. Patrzę na ten apokaliptyczny obraz i zdaję sobie sprawę, że teraz moja kolej. Mój towarzysz o pseudonimie „Los” klepie mnie po ramieniu: „Idziemy, co?”. Żołądek skręca mi się ze strachu. To trochę zabawne, gdy teraz o tym myślę, ale to był pierwszy raz, kiedy to zrobiłem, bez żadnego szkolenia.
Strach na wojnie jest zarówno konieczny, jak niepotrzebny. Z jednej strony przeszkadza w pracy. Z drugiej strony może powstrzymać cię przed zbytnim bohaterstwem. Ale takie bohaterstwo zwykle zdarza się tylko do pewnego momentu. Kiedy widzisz na własne oczy, jak lekarze dosłownie pobierają organy wewnętrzne jednego z tych „bohaterów”, nie chcesz już być bohaterem i przynajmniej nie zignorujesz rozkazów swojego dowódcy. Na wojnie ważny jest zimny umysł i jasny plan działania.
Cokolwiek się stanie, będą przy mnie
Czasami jednak ryzyko, które nie jest uzasadnione instrukcjami, może uratować życie. Mnie się to przytrafiło. Zimą siedzenie w okopie przez cały dzień w temperaturze dziesięciu stopni jest niemożliwe, więc chłopaki i ja na zmianę ogrzewaliśmy się w pobliskim małym kiosku. Pewnego dnia byłem tak zmęczony, że tam zasnąłem – byłem po prostu znokautowany. I wtedy zaczął się ostrzał.
Wszyscy padli na podłogę. Wszyscy oprócz mnie – słyszałem wybuchy, ale z powodu przemęczenia jakby zadziałał mój wewnętrzny hamulec i dalej leżałem na odłączonej zamrażarce przy rolecie. To dziwny stan półsnu, kiedy wydaje się, że to wszystko wokół ciebie się nie dzieje – i nie możesz zareagować. W tym momencie mój kolega, chociaż zgodnie z zasadami nie wolno mu było wstawać podczas ostrzału, podskoczył i zwalił mnie na podłogę.
Kiedy ostrzał się skończył, zobaczyliśmy, że miejsce, w którym leżałem, było podziurawione odłamkami. Kiedy wstawaliśmy, ten, który mnie uratował, zapytał z tym swoim charakterystycznym uśmiechem: „Następnym mam cię budzić?”. Nawiasem mówiąc, jest znanym producentem z własnym studiem produkcyjnym.
Mamy ciekawy zespół: rolnik, producent filmowy, elektryk, tynkarz, bezrobotny i top menedżer Glovo. Ludzie, którzy w cywilu prawdopodobnie nigdy by się nie spotkali
– A teraz pewnie są więcej niż przyjaciółmi...
– Są mi bliżsi niż niektórzy z moich krewnych. Cokolwiek się stanie, będą przy mnie. W listopadzie 2022 roku, gdy zmarł mój ojciec, siedziałem z mamą po pogrzebie i zdałem sobie sprawę, że niektórzy z moich krewnych nawet nie zadzwonili. I wtedy odebrałem telefon, to był „Los”: „Jestem w twoim domu”. Przyniósł pieniądze – zrzucił się cały mój oddział. „Lis”, „Aleks”, „Ósemka”, i inni też tu są” – dodał.
Bezcenne.
Kawa po turecku jak medytacja
– Nasza wojskowa codzienność, żarty, rutyna z poranną kawą na mrozie to coś, czego nigdy nie zapomnimy. Kawa z blaszanego dzbaneczka i fajka z tytoniem to nasz rodzaj medytacji. Kawałek normalnego życia w absolutnie nienormalnych warunkach
Życie na wojnie to wyzwanie. Siedzisz w zimnie, wróg do ciebie strzela, nie ma prądu ani ciepłego jedzenia. Ale trzeba się dostosować. Na przykład trzeba spędzić noc w lesie w strefie lądowania. Na zewnątrz jest minus trzy, ale jest tak wilgotno, że zimno przenika do środka. Zbieram trzciny, robię improwizowane łóżko, kładę na nim futon, a na wierzchu śpiwór. Pod głowę wkładam buty, a do nóg i boków przyklejam chemiczne poduszki rozgrzewające. A potem zasypiam. Budzę się pokryty szronem, ale ta kawa w dzbanuszku i żarty moich towarzyszy przywracają mnie do życia, pomagają przetrwać bardzo trudne chwile.
– Opowiesz o nich?
– To bardzo trudne, gdy nie można kogoś uratować. Pamiętam, jak nasz sanitariusz o pseudonimie „Mucha”, pokryty krwią swoich towarzyszy, uratował cały oddział po ostrzale. Dosłownie trzymaliśmy go za ręce, gdy po ostrzale chciał biec do rannych cywilów. Nie miał prawa opuścić swojego stanowiska. Niektóre instrukcje mogą wyglądać opresyjnie, ale jeśli masz jednego medyka i on biegnie do cywilów, a w tym momencie zaczyna się atak, to po prostu nie będzie miał kto ratować rannych żołnierzy. A co jeśli jedyny saper potrzebuje pomocy, a my po prostu nie możemy opuścić tej pozycji bez niego? Jeśli saper zginie, zginą wszyscy.
A potem przybiega cywil i prosi nas o uratowanie jego matki. Nie wie, jak korzystać z apteczki. Więc robimy osłonę ogniową dla naszego medyka, aby pod ostrzałem mógł udzielić pomocy. W drodze powrotnej dostajemy sprawiedliwą reprymendę od dowódcy.
Nie da się uratować wszystkich. Ale i tak zrobisz wszystko, by przynajmniej spróbować
– Czy to prawda, że jeden z Twoich dowódców zdradził?
– To było jeszcze w regionie kijowskim. Po prostu uciekł. Wcześniej przez długi czas mówił mi, jakim jest oficerem i zawodowcem. Przywiózł ochotników do Hostomla, a po pierwszym ataku wsiadł do samochodu i odjechał. Następnego dnia pojawił się w komendzie z dokumentami stwierdzającymi, że rzekomo ma obustronne zapalenie płuc. Nikt go więcej nie widział. Po tym incydencie dowództwo nad naszą kompanią objął pułkownik, prawdziwy profesjonalista, którego bardzo szanujemy. Wojsko to przekrój społeczeństwa, tu są różni ludzie. A ty starasz się trzymać z tymi, którzy są ci bliżsi duchem.
– Masz zdjęcie, na którym widać, że uprawiasz truskawki nawet w strefie działań wojennych. Opatrzyłeś je podpisem: „Mogą zabrać mnie z farmy, ale nigdy nie zabiorą farmy ze mnie”.
– Zdarzyło się tak raz i chłopaki zjedli truskawki z przyjemnością. Zrobiłem to dla zasady. Oburzyła mnie historia rolnika z obwodu lwowskiego, który wykorzystując fakt, że walczył w strefie ATO [operacji antyterrorystycznej – red.], regularnie prosi o datki „na wsparcie swojej działalności”. Nadaliśmy mu nawet przydomek „Donatello”.
A w 2022 r., kiedy większość moich klientów z Kijowa przeniosła się do obwodu lwowskiego, ponownie poprosił ludzi o pół miliona hrywien, mówiąc, że mróz zniszczył jego uprawy. Rolnicy, którzy zadbali o pokrycie swoich pól agrowłókniną, nie zrobili tego – i tylko nasz „Donatello” znów potrzebował pieniędzy. Postanowiłem więc udowodnić, że nawet w niesprzyjających warunkach mogę uprawiać truskawki, bo wiem, jak o nie dbać. Krzaki dobrze rosły w skrzynkach po amunicji.
Rolnictwo to sprawa mojego życia. Ilekroć mam okazję wyjechać na przepustkę, spędzam dużo czasu na farmie. Jestem bardzo wdzięczny mojej mamie, która pomaga mi to wszystko ogarnąć.
Więź pokoleń
– Masz córkę w wieku szkolnym. Rozmawiasz z nią o wojnie?
– Saszulka ma osiem lat. Na początku wojny na pełną skalę moja była żona zabrała ją z Kijowa, ale potem wróciły. Niedawno została poproszona o napisanie eseju w szkole na temat: „Moje marzenie”. Napisała, że jej marzeniem jest „wybuch na placu Czerwonym, żeby nikt tam nie został i żeby nie było nalotów”. Tak właśnie myśli dziecko żyjące w realiach wojny. W Dniu Ochotnika Sasza podarowała mi zestaw pierników ze słowami: „Kocham cię nie tylko dlatego, że jesteś moim tatą, ale też dlatego, że jesteś ochotnikiem”. Ona jest moją motywacją.
– Co jeszcze motywuje Cię do walki?
– Uczyłem się w kijowskiej szkole, która teraz nosi imię Wasyla Stusa [najwybitniejszy ukraiński poeta II połowy XX w., zamęczony w 1985 r. w sowieckim łagrze – red.]. Miałem trzy lata, gdy poeta był torturowany w więzieniu. Myślę o nim i innych ludziach, którzy zostali zabici tylko za to, że byli Ukraińcami. Myślę też o moim pradziadku, rolniku, który został przez bolszewików zesłany na Syberię. Jego życie zostało zniszczone, a jego duże gospodarstwo przekształcono w kołchoz.
Ja też jestem rolnikiem, a Ukraina to moja ziemia i będę jej bronił. Gdyby mój pradziadek znalazł się w takiej sytuacji, na pewno poszedłby na front. Tak samo mój tata. Kiedy rozpoczęła się inwazja, mój tata powiedział, że gdyby nie jego zdrowie, też chwyciłby za broń.
I wiesz, w niektórych momentach jestem pewien, że oni – mój ojciec, mój pradziadek i ci ludzie, którzy zginęli za swoje przekonania w różnych czasach – pomagają nam. Tak wiele razy chłopaki i ja zostaliśmy uratowani dzięki szczęściu
Na przykład kiedyś mina utknęła w dachu budynku, w którym się znajdowaliśmy, i nie wybuchła…
Po śmierci ojciec nigdy nie przyszedł do mnie we śnie. Ale matka miała ostatnio sen o nim, był w mundurze wojskowym. Przypomniałem sobie jego słowa, że będzie wojna i musimy się przygotować. Pomyślałem, że pewnie jest teraz gdzieś blisko mnie...
Zdjęcia z prywatnego archiwum Jarosława Mowczuna
Pawło powiedział mi: „Możesz iść na wojnę tylko wtedy, gdy ja zginę”. Więc teraz mam jego pozwolenie
Ma 32 lata i jest mistrzynią świata i Europy w trójboju siłowym. Przed wojną jej życie było wypełnione sportem, podróżami, wędrówkami – i miłością. Mąż Pawło był jej trenerem i mentorem. Zginął na wojnie w listopadzie 2022 roku. Kilka miesięcy później Oksana sama poszła na front.
Wciąż na ciebie czekam, chociaż znam prawdę/ Po prostu nie mogę zostawić wszystkiego za sobą/ Moje życie nie jest już moje, jest tylko nasze/ I bez względu na to, co się stanie, nie będę w stanie żyć inaczej
To fragment wiersza, który Oksana napisała po śmierci męża. Pisała wiersze już wcześniej i wszystkie dedykowała jemu.
– Mam ich całą książkę – mówi nam Oksana. – Przeżyliśmy razem pięć lat. Pawło był kulturystą. Kiedy się poznaliśmy – a stało się to na długo przed tym, jak zaczęliśmy się spotykać – i on, i ja byliśmy w innych związkach. Kiedy byliśmy już wolni, przychodziłam na jego siłownię, żeby podszkolić się w crossficie. Któregoś dnia zaprosił mnie do kina, do którego długo nie byliśmy w stanie się wybrać z powodu naszych napiętych harmonogramów. Szybko przyszło silne uczucie.
Pawło nauczył mnie żyć pełnią życia
Oksana Wedmid: Przed nim skupiałam się wyłącznie na sporcie i treningach. Pokazał mi, że nic złego się nie stanie, jeśli trochę odpocznę. Razem zaczęliśmy podróżować, wędrować i wspinać się po górach. Kiedy zaczęła się inwazja, byliśmy na szczycie Howerli. Natychmiast zeszliśmy do najbliższej wioski, kupiliśmy bilety na pociąg i wróciliśmy do domu, do Dniepru.
Kateryna Kopaniewa: Mimo że większość ludzi ewakuowała się wtedy ze wschodnich i centralnych regionów do zachodnich...
Byłam gotowa iść na wojnę, ale Pawło się sprzeciwiał. Sam natomiast chciał dołączyć do lokalnej obrony terytorialnej, lecz nie został przyjęty – w pierwszych miesiącach inwazji na pełną skalę było zbyt wielu chętnych. Zajął się więc wolontariatem, a ja kontynuowałam przygotowania do mistrzostw świata w trójboju siłowym..
Zostałaś wtedy mistrzynią świata. W mediach społecznościowych są filmy, na których podnosisz ukraińską flagę i płaczesz podczas ceremonii wręczenia nagród.
Chciałam, by świat usłyszał nasze wołanie o pomoc. Chociaż zostałam mistrzynią, w tamtym momencie to nie były łzy radości.
Latem mój mąż otrzymał wezwanie do wojska. Poszłam z nim do biura werbunkowego, mając nadzieję, że mnie też wezmą. Nie wzięli. A Pawło dostał nawet odroczenie, by pomóc mi przygotować się do mistrzostw Europy. Nie tracił jednak czasu na pomaganie: całkowicie zmienił swój trening, skupił się na wytrzymałości – przygotowywał się do służby. A po tym, jak zostałam mistrzynią Europy, poszedł na wojnę.
Podobno brał udział w wyzwoleniu Charkowa.
Tak, a konkretnie wyzwalał Izium. Był wtedy ze mną w codziennym kontakcie. Jak się później dowiedziałam, to było przed kontrofensywą. Pisał: „Przyjdę, kiedy przyjdę. Takie są okoliczności”. Później widziałam film, na którym on i chłopaki podnoszą ukraińską flagę w Iziumie.
Zginął w listopadzie. W obwodzie charkowskim, na samej granicy z Rosją. Był na misji jako zwiadowca. Wróg zaatakował ich pojazd i nikt nie przeżył... Krótko przed tym chcieli mu dać urlop, ale odmówił. Powiedział, że dopiero co był w domu i nie chce tak często jeździć tam i z powrotem. Dopiero teraz go rozumiem: trudno się przestawić z sytuacji wojennej na pokojową.
Rozmawialiśmy jeszcze rankiem tego dnia. A potem – pamiętam, byłam wtedy na ulicy – zadzwonił jego towarzysz broni. O mało nie zemdlałam.
Jeśli coś mi się stanie, możesz iść dalej
Nie mogliśmy go pochować od razu – identyfikacja przez kod DNA trwała cztery miesiące. Pamiętam ten dziwny stan, kiedy wierzysz – i jednocześnie nie wierzysz w to, co się stało. Próbujesz odgrodzić się niewidzialnym murem, przekonać siebie, że nic się nie zmieniło, że on wciąż tam jest.
Po wybuchu wojny na pełną skalę często rozmawialiśmy o śmierci. Powtarzał: „Jeśli coś mi się stanie, możesz iść dalej”. Zapewniał mnie, że dusza się odradza i że to, kim się będzie w następnym życiu, zależy od tego, jak dobrym się było. Jeśli to prawda, to jestem o niego spokojna.
Jak to się stało, że poszłaś na front?
Na początku chciałam nauczyć się pierwszej pomocy i choćby tego, jak trzymać karabin. Potrzebowałam czegoś do roboty, gdy czekaliśmy na te wyniki testów DNA. Poszłam na jeden kurs, potem na drugi. Wzięłam udział w czterech kursach dla młodych wojowników i zdobyłam szewron. To było odwrócenie uwagi, ulga.
Zdecydowałam się iść na wojnę nie dlatego, że chciałam się zemścić. Chciałam na nią iść już wcześniej
Pamiętam, jak Pawło powiedział mi: „Możesz iść na wojnę tylko wtedy, gdy ja zginę”. Więc teraz mam jego pozwolenie.
Przygotowując się do wyjazdu na wojnę, przygotowywałam się też do kolejnych zawodów i występowałam. Udało mi się nawet pojechać w góry. Sama, na trasę, którą kiedyś razem przeszliśmy. Myślałam, że tam będzie mi łatwiej, ale było tylko gorzej i szybko wróciłam. Przez znajomych dostałam się na rozmowę kwalifikacyjną do batalionu Ajdar i przyjęli mnie. Sam zasugerowałem dowódcy mój znak wywoławczy – „Kokarda”. Na uniwersytecie wołali na mnie „Ksenia Bantik”, bo grzywkę upinałam w kokardę.
Tu, na froncie, jest mi łatwiej
Przeszłam odpowiednie kursy, by zostać operatorką dronów, ale na początku przydzielono mnie do nasłuchu radiowego. Wcale tego nie chciałam. Robiłam to przez trzy miesiące, nieustannie przypominając dowódcy, że chcę iść na linię frontu. W końcu zostałam wysłuchana..
Jakie to jest zostać operatorką drona bez żadnego doświadczenia w tej dziedzinie? Jakie są twoje obowiązki?
To niełatwe, zwłaszcza jeśli nigdy wcześniej nie interesowałaś się czymś takim. Pierwsze kursy dronowe były dla mnie prawdziwym wyzwaniem, uczyłam się informacji na pamięć i oglądałam filmy instruktażowe setki razy.
Ale najlepiej uczyć się w praktyce. Na pierwszej linii frontu są niuanse, o których instruktorzy ci nie powiedzą. RPV, „mawiki”, „nietoperze” – w mojej pracy pożądana jest znajomość specyfiki każdego typu drona.
Do moich obowiązków należy sprawdzenie sprzętu przed akcją i praca z dronem w parze: jedno z nas jest przy konsoli, drugie wypuszcza drona, którym wysyłamy prezent do okupantów. Po 4-6 godzinach zastępuje nas kolejna para. Potem mamy trzy dni odpoczynku, ale mamy swoją rutynę. I trening, bez którego nie da się dobrze latać i trafiać w cel.
Sportowe doświadczenie i samodyscyplina pomagają mi to wszystko wytrzymać. Doświadczenie w pieszych wędrówkach pomogło mi szybko przyzwyczaić się do życia na wojnie. Na froncie można nie mieć możliwości umycia się przez długi czas, ale można się do tego przyzwyczaić.
Nie jestem z tych, co robią milion maseczek na twarz – mam jeden szampon na każdą okazję
Pamiętam swoją rozpacz, gdy w krytycznej sytuacji biegłam przez błoto z plecakiem ze sprzętem i nie mogłam wsiąść do samochodu – przez to moje metr pięćdziesiąt cztery wzrostu. Potem martwiłam się tym przez długi czas, ponieważ życie moich kolegów zależało od szybkości moich działań.
Jakich chwil nigdy nie zapomnisz?
Niedawno straciliśmy towarzysza. Biegliśmy z noszami ratować rannego kierowcę, gdy rozpoczął się ostrzał – wróg nieustannie ostrzeliwuje drogi ewakuacyjne. Facet, który chciał z nami iść, zginął. Powiedział, że chce się przydać. Takich rzeczy się nie zapomina. Tak samo jak momentów, kiedy budzą cię i mówią, że w naszą stronę jedzie kolumna rosyjskich czołgów. Na zawsze zapamiętam też dzień, w którym zniszczyliśmy z drona czołg wroga.
Czujesz strach?
Udaje mi się zachować spokój. Pewnego razu bardzo się przestraszyłam, gdy dowiedziałam się, że wroga dywersyjna grupa zwiadowcza weszła do sąsiedniego lasu i odcięła nasz punkt. Potem przez cały dzień trzymałam karabin szturmowy przy sobie. Kiedy wstąpiłam do wojska, próbowałam sobie wyobrazić, co czuł mój mąż w ostatnich sekundach swojego życia. Jak bym się czuła, gdyby to samo przydarzyło się mnie? Pracuję z dronami, dlatego teraz najbardziej boję się wrogich dronów. Wiem, jak precyzyjne są i kiedy słyszę ich charakterystyczny dźwięk, czuję niepokój.
A kiedy słyszysz ten dźwięk w Dnieprze, na wakacjach czy na rotacji?
W domu podczas alarmów lotniczych jestem dość ostrożna. Jeśli wiem, że latają drony lub rakiety, biorę kota i idę z nim za dwie ściany. Jednak brak nalotów martwi mnie jeszcze bardziej.
Kiedy rozlega się alarm, jest to już w jakiś sposób znajome. Cisza wydaje się czymś naprawdę niebezpiecznym
Kiedy wracam do domu, pierwszego dnia nie wiem, co robić. Normalny prysznic i czyste ubrania pomagają mi dojść do siebie. Bardzo kocham Dniepr, to moje rodzinne miasto, mój dom. Mój mąż i ja podróżowaliśmy do wielu krajów i za każdym razem byliśmy przekonani, że nigdzie nie jest tak dobrze, jak w domu. Tutaj wszystko jest twoje, jesteś u siebie. To jeden z powodów, dla których jestem teraz na pierwszej linii frontu: bronię mojego domu, w którym czuję się dobrze.
Są jeszcze jakieś powody?
Chcę kontynuować to, co zaczął mój mąż. Odnieść zwycięstwo, którego tak bardzo pragnął. Poza tym jako kobieta, która straciła ukochaną osobę, chcę, by jak najmniej osób przez coś takiego przechodziło.
Idę ulicą i widzę ból i cierpienie w oczach innych kobiet. Niektóre straciły mężów, inne synów, braci. Chcę, żeby to się skończyło. Walczę także dlatego, że na froncie jest mi łatwiej. W domu pochłonęłyby mnie moje myśli, tutaj po prostu nie mam na nie czasu.
Powiedziałeś kiedyś, że już nigdy nie będziesz w stanie poczuć zwycięstwa, bo straciłaś to, co najcenniejsze.
Dla mnie słowo „zwycięstwo” oznacza, że wszystko zostało osiągnięte. A tutaj się nie udało, bo jest za dużo żalu, za dużo strat. Tu nie będzie euforii. Będzie tylko ulga, że to się wreszcie skończyło.
Zdjęcia z prywatnego archiwum Oksany Wedmid
<span class="teaser"><img src="https://assets-global.website-files.com/64ae8bc0e4312cd55033950d/660fa25260eed30ffd7b8966_hrystyna%20kudryava%20ukraine%20.jpg">„Przeczytaj także: „Walczę o to, abyśmy już nigdy nie czuli się gorsi”, - oficer Christina „Kudryava”</span>
Nazar Rozłucki: Walcząc na froncie, bronię swojego prawa do pisania jako naukowiec prawdy o historii Ukrainy
"Nigdy nie aspirowałem do bycia wojskowym. Jestem doktorem historii, badaczem, pracownikiem muzeum. I trochę pisarzem. Muszę poświęcać czas na badanie historii, pisanie prac naukowych i książek beletrystycznych. Bo to lubię i nawet jestem w tym dobry.
Ale ostatnio jestem wojskowym, bo w moim kraju trwa wojna. Codziennie bierzemy udział w pojedynkach artyleryjskich, w których jedno trafienie pocisku wroga może zamienić nas w mielone mięso. Śpimy w ciężarówkach na skrzyniach, w niesamowitej ciasnocie, myjemy się w ciepłej wodzie raz w miesiącu.
Kiedy pada, jesteśmy mokrzy, kiedy jest błoto, jesteśmy brudni jak diabli (a myjemy się raz w miesiącu i nie jest pewne, że będziemy mogli w przyszłym miesiącu). A kiedy było zimno, moi bracia odmrozili sobie palce. Jemy, kiedy tylko mamy wolną chwilę, a nie wtedy, kiedy jest czas na jedzenie albo kiedy mamy apetyt.
Śpimy tak nieregularnie, że nie wiem, czy kiedykolwiek będę w stanie wrócić do mojego standardowego rytmu23-7. Jesteśmy priorytetowym celem dla wroga. Mogą próbować nas zniszczyć na różne sposoby i w dowolnym momencie” – tak Nazar Rozłucki rozpoczął swój post na Facebooku.
Jego słowa zostały udostępnione przez setki osób i przetłumaczone na różne języki...
Boisz się i… chcesz więcej
Nazar nigdy nie zamierzał iść na wojnę. Rosyjska okupacja Krymu w 2014 r. zmieniła jednak wszystko. Choć nie miał jakiegokolwiekdoświadczenia wojskowego, poszedł do biura rekrutacji wojskowej, a rok późniejzostał zmobilizowany.
Teraz jest artylerzystą. Na czytanie znajduje czas nawet na linii frontu, a w latach 2015-2016 napisał książkę o swoich doświadczeniach wojskowych zatytułowaną „Notatnik zmobilizowanego”.
- Robiłem dla siebie tak zwane notatki polowe w strefie walk, a po demobilizacji (było to w 2016 r.)napisałem książkę w trzy tygodnie – mówi Nazar w rozmowie z serwisem Sestry. – I prawie nigdy nie zaglądałem do swoich notatek, pisałem głównie z pamięci. Opisywałem życie na wojnie, emocje, które odczuwasz, gdy po raz pierwszy trafiasz na front.
Jedną z tych emocji był strach?
Był też strach. On istnieje do dziś i w pewnych momentach wojny jest bardzo na miejscu. Najważniejsze, żeby nie przeszkadzał w pracy. Dobrze pamiętam swój strach w 2015 roku, kiedy po raz pierwszy dostałem powołanie i zdałem sobie sprawę, że jadę na wojnę. Chociaż rok wcześniej, w 2014 roku, sam zgłosiłem się do komendy wojskowej.
Nie wzięli Cię?
Nie wzięli. To było w marcu, kiedy Rosja rozpoczęła aneksję Krymu. Gdy Duma Państwowa dała Putinowi formalne pozwolenie na wysłanie wojsk do Ukrainy „w celu przywrócenia porządku konstytucyjnego” (tj. przywrócenia Janukowycza), miałem przeczucie, że wybuchnie wojna na pełną skalę. Rozumiałem, że w takim przypadku armia będzie potrzebować ludzi, zwłaszcza zdrowych mężczyzn. Nie mogłem siedzieć bezczynnie, więc zgłosiłem się do wojska i przeszedłem badania lekarskie. Ale nie miałem doświadczenia wojskowego, więc kazano mi czekać na swoją kolej. Ta kolej nadeszła dopiero rok później, kiedy otrzymałem powołanie.
Wtedy naprawdę nie wiedziałem nic o sprawach wojskowych. Pracowałem w muzeum w Iwano-Frankiwsku i zajmowałem się badaniami. Nigdy nie trzymałem broni w rękach. Po półtora miesiąca na poligonie i kolejnym tygodniu koordynacji bojowej w jednostce zostałem wysłany na front.
Na początku byłem zwykłym ładowniczym, zajmowałem się też konserwacją systemu artyleryjskiego. Potem zostałem radiooperatorem, a późniejdowódcą jednostki kierowania ogniem. Przez jakiś czas służyłem też jako zwiadowca, ale podczas wojny na pełną skalę ponowniedołączyłem do artylerii, gdzie jestem teraz.
Z początku nie było mi łatwo, przede wszystkim ze względu na codzienne życie. Było lato, było gorąco. Przez kilka dni próbujesz poukładać swoje życie. Potem następuje zmiana kierunku i zaczynasz wszystko odnowa w nowym miejscu...
Mój tak zwany chrzest bojowy był 4 sierpnia 2015 roku. Pojechaliśmy na dyżur bojowy i otrzymaliśmy rozkaz trafienia w cel. Pamiętam, jak jechaliśmy Hiacyntami [bezwieżowa haubicoarmata produkcji radzieckiej – red.],każde działo wystrzeliwało po dwa pociski. I nagle zdajesz sobie sprawę, że to już nie jest poligon, że wróg może zareagować. Boisz się i... chcesz więcej.
Służyłem wtedy już prawie rok. W tym czasie mieliśmy tylko trzy straty, ale nie były to straty bojowe, lecz związane ze spożyciem alkoholu przez żołnierzy. W tamtych latach, niestety, w wojsku było tego dużo. Teraz jest zupełnie inaczej. Teraz nasze straty są stratami bojowymi. A to bardzo ciężko stracić towarzyszy broni. Zwłaszcza tych, których znało się osobiście.
Jednym z moich przyjaciół, który zginął, był Jura Dżus, również historyk, studiowaliśmy razem na uniwersytecie. Zginął w kwietniu 2023 roku w obwodzie ługańskim... Na początku ogarnęło mnie coś podobnego do depresji, potem przyszła złość. Jednak dopóki żyjesz, podnosisz się i wracasz do swojej pracy.
Niejeden raz myślałem o własnej śmierci, ale nigdy nie znalazłem odpowiedzi na pytanie, czy się boję. Żaden strach nie powinien mnie pokonać. Było kilka momentów, w których prawdopodobnie potrzebowałem pomocy psychologa, ale nigdy do nikogo się nie zwróciłem i ostatecznie poradziłem sobie sam.
Udało mi się pomóc sobie nawet po powrocie do cywilnego życia w 2016 roku.
Nie mogłem się doczekać demobilizacji, chciałem wrócić do domu. A kiedy w końcu wróciłem, myślałem tylko o tym, czy postąpiłem słusznie. Czy powinienem był zostać na wojnie? Chodziłem po mieście, patrzyłem na twarze ludzi, domy i próbowałem zrozumieć, czy to jest mój świat
Ale stopniowo się przystosowałem. Przeprowadziłem się do Kijowa, gdzie zacząłem pracować w Muzeum Ukraińskiej Diaspory.
Co sądzisz o cywilach, którzy zdecydowali się ignorować wojnę przez tyle lat?
Do 2022 roku nie było potrzeby, by na froncie była bardzo duża liczba ludzi, więc czułem się wtedy dobrze. Teraz, gdy sytuacja bardzo się zmieniła, mam inne myśli... Lecz kiedy przyjeżdżam na wakacje, staram się wyłączyć, bo po to przyjechałem.
Jednak chociaż nadal mogę kontrolować swoje myśli, nie mogę kontrolować niektórych reakcji. Na przykład jeśli usłyszę ostry dźwięk, natychmiast odwracam głowę w jego kierunku. Na poziomie podświadomości wiem, że ostry dźwięk jest źródłem niebezpieczeństwa.
W pierwszych miesiącach inwazji miliony ludzi wyjechały za granicę. A ty, wręcz przeciwnie, wróciłeś z zagranicy.
Byłem w Izraelu. Jako historyk od dawna rozumiałem nieuchronność poważnej wojny z Rosją; to była tylko kwestia czasu. Ale szczerze mówiąc nie sądziłem, że stanie się to w lutym 2022 r. – w tym czasie działania Putina przypominały raczej demonstrację. Wydawało mi się, że kiedy wróg naprawdę chce zaatakować, ukrywa swoje zamiary, aby nagle zadać druzgocący cios. Ale się myliłem.
Wróg miał nadzieję, że ta demonstracja nas zdemoralizuje, ale stało się dokładnie odwrotnie. Skontaktowałem się z chłopakami, z którymi wcześniej służyłem, a oni znaleźli dla mnie miejsce w mojej starej brygadzie. Dwa tygodnie po powrocie do Ukrainy byłem już na froncie.
To trwało dwa tygodnie bez przerwy
Opowiesz o jakimś ważnym dla Ciebie momencie na polu bitwy?
Prawdopodobnie była to bitwa o Pawliwkę w sektorze Wuhłedaru, w październiku 2022 roku. Wcześniej przez kilka dni na naszych pozycjach nicsię nie działo, padał deszcz i wszyscy byli nawet trochę zrelaksowani. Rankiem 29 października przyszedł rozkaz otwarcia ognia – i trwało to przez dwa tygodnie prawie bez przerwy. Strzelasz, przeładowujesz amunicję, strzelasz ponownie – wydaje Ci się, że trwa to wiecznie. Wróg miał dwie brygady piechoty morskiej, które zamierzały iść na Kurachowe i zająć całą południowo-zachodnią część obwodu donieckiego. Ale udało nam się dopilnować, żeby nie poszli dalej niż do Pawliwki.
Bardziej pamiętam nie bitwy, ale to, co widzę wokół siebie. Krajobrazy, zmiany pór roku. Nawet będąc na froncie można dostrzec piękno wokół siebie. To uspokaja i pomaga się nie wypalić. Pomagają też małe radości, na przykład gdy uda ci się wyspać lub zjeść coś smacznego, kiedy rozmawiasz z bliskimi albo kiedy po prostu jest ładny dzień.
Nadal robisz notatki w terenie?
- Nie. Piszę tylko posty na Facebooku. Nie jestem pewien, czy tym razem będę chciał napisać książkę. Ale chcę czytać – znajduję na to czas, gdziekolwiek jestem. Mój e-czytnik, na który ciągle ściągam nowe książki, jest zawsze ze mną. To różne książki, ale większość dotyczy historii.
Kiedy służyłem w 2015 roku, zorganizowałem bibliotekę polową na froncie. Książki, które koledzy wysyłali mina front na moją prośbę, wkładałem do skrzyni artyleryjskiej, pisałem na niej „Biblioteka”, a moi towarzysze często brali stamtąd coś do czytania
Zadają Ci pytania o historię?
Tak, ciągle. Najczęściej proszą, bym opowiedział imo tym, jak to było między Ukrainą a Rosją w różnych czasach. Wiele pytań zadają chłopaki ze wschodnich regionów, którym przez całe życie przedstawiano te wydarzenia w zniekształcony i wypaczony sposób. Pytają o szczegóły i przyznają, że przed wojną na pełną skalę ich obraz świata był zupełnie inny. Rozmawiamy również o obecnej sytuacji.
Twój post na Facebooku, w którym wyjaśniasz, dlaczego Ukraina potrzebuje pomocy w postaci broni i pieniędzy od swoich zachodnich partnerów, a nie wezwań do rozejmu, doczekał się setek tysięcy repostów i został przetłumaczony na różne języki. Wielokrotnie podkreślałeś, że rozmowy pokojowe, do których niektórzy politycy wciąż wzywają Ukrainę, nie rozwiążą sytuacji, a jedynie ją pogorszą.
Tak, bo Rosja jest gotowa do negocjacji tylko pod warunkiem całkowitej kapitulacji Ukrainy. I nawet jeśli nie będzie to całkowita okupacja, będzie to odrzucenie zachodniego wektora rozwoju, powrót sił prorosyjskich do ukraińskiej polityki i oddanie tych części regionów, które jeszcze posiadamy, a które Rosja już uważa za swoje.
W naszym przypadku tak zwany scenariusz koreański, w którym Rosja zachowałaby część już zdobytych ziem ukraińskich, a wolna część Ukrainy rozwijałaby się w pożądanym przez nią kierunku, jest niemożliwy. Tak się nie stanie, bo Rosja wciąż tam jest i nigdy się na to nie zgodzi.
Jeśli jakikolwiek europejski polityk nie zdał sobie jeszcze sprawy z tego, że Putin nie zatrzyma się na Ukrainie, to nie przestudiował historii. Hitler też kiedyś obiecał, że zadowoli się Sudetami i nie zajmie całej Czechosłowacji. Złamał tę umowę pięć miesięcy po jej podpisaniu, a po zajęciu Czechosłowacji dokonał inwazji na Polskę. Historia się powtarza, a jeśli Ukraina upadnie, nasi partnerzy będą musieli walczyć o jeden z krajów NATO. Inwestując teraz stosunkowo niewielką część swojego budżetu w pomoc Ukrainie, nasi partnerzy mają możliwość uniknięcia takiego scenariusza poprzez uszczuplenie potencjału militarnego Rosji. To, o co prosimy, to niewielki ułamek tego, czym dysponują kraje zachodnie. Ale ta pomoc może odegrać dla nas kluczową rolę.
Obecnie sytuacja na froncie jest trudna: wiele broni nie jest dostarczanych, a do innych nie ma amunicji ani części zamiennych. Ale nadal walczymy, ponieważ nie mamy innego wyboru.
Co pomaga Ci iść dalej?
Zrozumienie, że robię to, co muszę. I wsparcie mojej rodziny: narzeczonej, matki. W trudnych chwilach zawsze powtarzam sobie, że mogło być gorzej, i to pomaga. Pomaga też myśl, że pewnego dnia wrócę do cywilnego życia, do pracy i badań. Będę robił to, co kocham, i to w niepodległej Ukrainie, a nie w rosyjskiej kolonii.
Dlatego jestem na froncie. W pewnym sensie walcząc bronię swojego prawa do pisania jako naukowiec prawdy o historii Ukrainy. Nie chcę, żeby ktoś przychodził i mówił mi, co mam pisać i jak mam żyć. Zrobię wszystko, by tak się nie stało.
Żołnierka Ołena Iwanenko „Ryż”: Trzy mantry, które pomagają mi przezwyciężyć strach
Przed wojną na pełną skalę Ołena Iwanenko, pseudonim Ryż, była menedżerką w branży restauracyjnej i odnoszącą sukcesy trenerką usług i komunikacji. W grudniu 2022 roku, bez doświadczenia wojskowego i wiedzy, poszła na front.
Ze świata różowych kucyków – na wojnę
– Przed inwazją na pełną skalę żyłam w świecie różowych kucyków, a wydarzenia na wschodzie Ukrainy mnie nie interesowały. Wielka Wojna otworzyła mi oczy na wiele spraw. Chciałam spłacić dług wobec tych, którzy bronili kraju od 2014 roku. Przez te osiem lat, kiedy prowadziłam dość wygodne życie w Kijowie – mówi Ołena.
Do 2022 roku byłam tak zanurzona we własnej rzeczywistości, że planowałam nawet podróż do Moskwy. Rozmowy o możliwej rosyjskiej inwazji szczerze mnie irytowały. Prosiłam przyjaciół, by nie poruszali przy mnie tego tematu. A potem nadszedł 24 lutego... Byłam w Kijowie, ale nie słyszałem eksplozji, ponieważ wyłączyłam wszystkie komunikatory, słuchałam muzyki i przygotowywałam się do webinaru.
W końcu ktoś zadzwonił do mojej współlokatorki – postanowiła wyjechać. Ja nie chciałam uciekać: jeśli ktoś atakuje mój dom, zostanę, by go bronić. Zaczęłam więc szukać informacji, gdzie mogłabym się przydać. Zgłosiłam się na ochotnika do centrum krwiodawstwa. Znalazłam ludzi, z którymi ewakuowałam się z Irpienia w obwodzie kijowskim, gdzie toczyły się walki. Dostarczaliśmy ludziom żywność i lekarstwa, a po deokupacji obwodów kijowskiego i czernihowskiego ruszyliśmy na pomoc ofiarom.
Po jakimś czasie wróciłam do pracy. Biznes restauracyjny w niektórych regionach zaczął się aktywnie odradzać, pojawiły się nowe projekty. W tym samym czasie zostałam dyrektorką ds. obsługi gości w sieci restauracji.
Ale pod koniec 2022 roku poszłaś na wojnę. Dlaczego?
Po czterech miesiącach pracy zdałam sobie sprawę, że robię coś nie tak. Kiedy wyciągasz ludzi z okupacji, pomagasz tym, którzy siedzą w piwnicach bez jedzenia i wody, zdajesz sobie sprawę, że coś zmieniasz. Wojna trwała, a ja po prostu nie mogłam żyć tak, jak przed 24 lutego.
Zapisałam się na szkolenie wojskowe. Poszłam na pierwszą sesję szkoleniową z trzema sprawami w głowie: chciałam zrozumieć, czy po wielu latach pracy na stanowiskach kierowniczych będę w stanie być podwładą, czy sprawy wojskowe mi odpowiadają i czy potrafię znosić krzyki (myślałam, że w wojsku to normalne, ale okazało się, że nie).
Odpowiedzi na wszystkie te trzy pytania były pozytywne. Byłam pod wielkim wrażeniem 47 samodzielnej brygady zmechanizowanej „Magura”, o której pisał żołnierz i pisarz Walerij Markus. Postanowiłam do niej wstąpić – i zostałam przyjęta.
Na wojnie jesteś strzelczynią – sanitariuszką. Jakie są Twoje obowiązki?
Jestem strzelczynią, która udziela pierwszej pomocy rannym towarzyszom podczas walki. Podczas szkolenia wojskowego zdałam sobie sprawę, że najprawdopodobniej będę mogła wziąć udział w walce. Chociaż nie można mieć pewności, dopóki nie dojdzie do pierwszej bitwy.
Podczas szkolenia możesz być superbohaterką, a w prawdziwej bitwie płaczesz i szukasz miejsca do ukrycia. Znam takie przypadki
Zdarza się, że ktoś jest sportowcem w doskonałej formie fizycznej, a gdy wyrusza na wojnę, po prostu nie jest w stanie wytrzymać codzienności: upału, okopów i braku możliwości umycia się. Dla niektórych staje się to prawdziwym problemem.
Nasza brygada była przygotowywana do kontrofensywy, więc mieliśmy szkolenie zarówno w Ukrainie, jak za granicą. Nie jest tajemnicą, że dużym błędem, który był jedną z przyczyn niepowodzenia kontrofensywy, było to, że nie byliśmy ostrzelani. 90 procent uczestniczących w niej wojskowych nie było wcześniej na prawdziwym polu bitwy.
Na poligonie wszystko jest jasne: strzelam przed siebie, instruktorzy są za mną. A tutaj zostajesz wyrzucony z Bradleya [amerykański bojowy wóz piechoty – red.] na pole w pobliżu lądowiska, z wybuchami, pociskami, granatami ze wszystkich stron... Jesteś w takiej sytuacji po raz pierwszy i wydaje ci się, że twoje serce bije głośniej niż te wszystkie eksplozje. Zanim zdążyłam się zorientować, ranny czołgista już leżał obok mnie - granat padł natychmiast.
Powiedziałaś w wywiadzie, że pierwsza bitwa jest dla żołnierza decydująca.
Tak, ponieważ pokazuje, kim jesteś i kto jest obok ciebie. Ktoś potrzebuje więcej czasu, by się przygotować, ktoś mniej. A niektórym nigdy się to nie udaje i do końca walki pozostają „gotowaną kukurydzą”. Ktoś próbuje się ukryć, płacze, panikuje. Szanuję ludzi, którzy po pierwszej bitwie orientują się, że nie radzą sobie ze strachem i przenoszą się do innych jednostek. To przynajmniej uczciwe.
Gorzej, gdy ktoś próbuje uchodzić w oczach innych za bohatera, a jednocześnie po cichu robi wszystko, by do walki ponownie nie stanąć. Na wojnie nie można nosić maski, jak w cywilu. Wszystko jest tak obnażone, że nie możesz odgrywać żadnej roli. Jesteś tym, kim jesteś
Moja praca jako kierownika projektu w czasie pokoju pokazała, że gdy wokół panuje chaos, potrafię szybko się pozbierać i skupić na rozwiązaniu problemu. Tak samo jest na polu bitwy. Na filmie przedstawiającym jedną z naszych bitew (znalazłam w sobie siłę, by obejrzeć go choć raz) dookoła szaleje piekło, a ja jestem skupiona i spokojnie wykonuję swoją pracę. Ten film został nakręcony 19 października [2023 r. – red.]. To jedna z czarnych dat dla naszej brygady, kiedy ponieśliśmy ciężkie straty pod Awdijiwką.
Pierwszą czarną datą był dzień pierwszej bitwy: 17 czerwca 2023 roku w sektorze Zaporoża. Straciliśmy wielu ludzi i dużo sprzętu. Wtedy zginął mój towarzysz Dima, którego uważam za brata.
Nie widziałam, jak to się stało, usłyszałam tylko krzyk. Znaleźliśmy go z oderwaną nogą wiszącą na kawałku skóry. Wciąż żył. Wyciągałam go z ziemianki i mimo że z amunicją ważył 150 kilogramów, w ogóle tego nie czułam. Zrobiłam wszystko, co mogłam. Gdyby zdążyli go ewakuować, straciłby nogę, ale najprawdopodobniej by przeżył. Ale nie mogli go wyciągnąć. Dima zmarł cztery godziny po tym, jak został ranny. Jego ciało zabrano dopiero dwa miesiące później...
Czy ty też zostałaś ranna w tej bitwie?
Od bycia ranną dzieliły mnie wtedy 2 minuty i 10 metrów. Po 12 godzinach ciężkich walk byliśmy śmiertelnie zmęczeni i odwodnieni (adrenalina bardzo szybko zabiera wodę z organizmu), a do tego poruszaliśmy się we mgle. Szliśmy przez pole, zapominając o wszystkim, czego nas uczono. I znaleźliśmy się pod ostrzałem.
Pamiętam pierwszą eksplozję – mój towarzysz pada. Najprawdopodobniej zginął na miejscu. Potem była kolejna eksplozja: odłamek trafił mnie w udo, Andrijowi prawie odcięło rękę, a Dimie nogę. Wtedy zginęło trzech naszych ludzi, a czterech, w tym ja, zostało rannych.
W mediach społecznościowych są filmy, na których ludziom po bitwie nagle odbiera mowę...
Właśnie to się wtedy stało! Zaczęłam im opowiadać, co się stało w bitwie, że Dima został zabity. Po doświadczeniu ekstremalnej sytuacji, w której wyłączyłam swoje emocje, w końcu znalazłam się we względnie bezpiecznym miejscu. To było tak, jakby moje emocje były zamknięte w bezpiecznym pokoju, a potem drzwi nagle się otworzyły i zasypała mnie lawina. Mój mózg, zdając sobie sprawę, że nie mogę sobie z tym poradzić, tymczasowo wyłączył mi mowę, chroniąc moją psychikę.
Teraz wiem, jak to działa, ale wtedy bardzo się bałam, ponieważ nie zostaliśmy o tym ostrzeżeni. Powiedziano nam, że w warunkach tak silnego stresu, jakim jest walka, organizm ludzki może różnie reagować: niekontrolowanymi wypróżnieniami, wymiotami, odrętwieniem, utratą przytomności. Okazuje się, że może też pozbawić cię języka. U mnie trwało to kilka godzin, a jeden z żołnierzy powiedział mi później, że nie mógł mówić przez dwa tygodnie.
Im bliżej śmierci, tym bardziej czujesz życie
Co pomogło Ci poradzić sobie z szokiem, którego doświadczyłaś?
Dobry psycholog, którego udało mi się znaleźć. Nie zwlekałam, bo zdałam sobie sprawę, że sama nie wyjdę z tego emocjonalnego dołka. Nadal pracujemy z tym psychologiem, wspaniałym profesjonalistą, który sam przeszedł przez wojnę. Każda sesja pomaga mi znaleźć odpowiedzi na pytania, które mnie nurtują.
Powiedziałaś kiedyś, że boisz się strzałów z bliskiej odległości. Strach na wojnie pomaga Ci, czy przeszkadza?
Wszystko zależy od tego, jak silny jest ten strach. Do tej pory były dwa momenty, kiedy naprawdę się bałam. Pierwszy raz, gdy musieliśmy opuścić okop i przebiec 70 metrów przez teren, który był nieustannie ostrzeliwany przez wrogi czołg i moździerz. Drugi raz, kiedy również byliśmy pod ostrzałem i musieliśmy wsiąść do niezbyt dobrze opancerzonego pojazdu.
Nie chciałam do niego wsiadać tak bardzo, że czułam, jak wysiadają mi nogi. Ale i tak musiałam wsiąść. Po wejściu do środka wzięłam głęboki oddech i pogrążyłam się w medytacji. I oto jesteśmy, jedziemy pod ostrzałem, siedzimy i medytujemy. Pomogło.
Mam trzy osobiste mantry, które pomagają mi przezwyciężyć strach. Pierwsza brzmi: „Mój Wszechświat dba o mnie”. Teraz dodaję: „Ja i moi bracia”, którzy od dawna są moją rodziną. Druga: „Życie toczy się dalej, bez względu na wszystko”. Pomogło mi to w tej bitwie 17 czerwca. Nagle spojrzałam na słońce, usłyszałam śpiew ptaków wśród odgłosów eksplozji – i wszystko stało się łatwiejsze. I trzecia mantra: „Będzie, jak ma być”. Jeśli śmierć, to śmierć.
Ale jeśli zdarzy się tak, że śmierć dopadnie mnie w młodości, to lepiej, żeby stało się to w godnej walce – a nie pod kołami samochodu czy od odłamków pocisku. Ale będzie tak, jak ma być.
Jak zmieniła Cię wojna?
Zmieniły się moje wartości. Im bliżej jesteś śmierci, tym bardziej czujesz życie. Po tym jak znalazłaś się na skraju śmierci, zdajesz sobie sprawę, jak nieistotne są drobne kłopoty i codzienne trudności. Spóźniłam się na pociąg? Nie szkodzi, pojadę następnym. Nie ma znaczenia, jaka jest pora dnia. Takimi rzeczami po prostu nie warto się denerwować czy martwić. Kiedy wracam do mojego ukochanego Kijowa, cieszę się nim – uściski z przyjaciółmi, kolacje w restauracjach, zakupy, manicure, pedicure, masaże. Staram się również dbać o siebie na pierwszej linii frontu – kiedy to tylko możliwe, jeżdżę do miast, aby skorzystać z tych usług. W Kijowie, gdzie zazwyczaj przyjeżdżam na trzy lub cztery dni, szczególnie chcę cieszyć się tym wszystkim. Lubię patrzeć na pięknych ludzi, obserwować, jak żyją.
I nie pojawia się pytanie: „Dlaczego oni nie są na wojnie?”.
Nie, myślę o tym inaczej. Jeśli cały kraj stanie się polem bitwy lub wszyscy ludzie będą pogrążeni w głębokiej depresji, to wcale nie będzie łatwiej. Jak żołnierz, który przyjechał na urlop, może odzyskać siły i energię, jeśli wszystko wokół niego jest szare?
Żołnierz ma dość szarości na froncie. W spokojnym mieście chce kolorów. Kiedy widzę silnego, dobrze zbudowanego mężczyznę w wieku wojskowym cieszącego się życiem, nie spieszę się z ocenianiem go
Nic o nim nie wiem. Być może też jest żołnierzem, który przyjechał na urlop. A jeśli jest jednym z tych, którzy uciekają przed poborem, to nie warto o nim myśleć.
Nie jestem zainteresowana komunikowaniem się z cywilami, którzy nie są zaangażowani w to, co dzieje się w kraju. Nie mamy o czym rozmawiać.
Czy kiedykolwiek spotkałaś się z seksizmem ze strony żołnierzy?
Nie było sytuacji, w których ktoś mnie obrażał lub poniżał. Podczas mojego pobytu na wojnie usłyszałam tylko kilka niepoprawnych stwierdzeń na temat tego, że jestem kobietą – ale ludzie, którzy sobie na to pozwolili, natychmiast otrzymywali ostrą odpowiedź. Jestem bardzo otwartą osobą i jak mówią moi przyjaciele, nadal postrzegam ten świat jako całkiem różowe miejsce. Chociaż potrafię być twarda. Potrafię jednym spojrzeniem sprawić, że ktoś zrozumie, że się myli. Dlatego nikt nie ośmiela się rozmawiać ze mną o płci, nie mówiąc już o nękaniu mnie (śmiech).
Powiedziałaś, że jedną z głównych motywacji do pójścia na wojnę była chęć spłacenia długu wobec tych, którzy bronili kraju od 2014 roku. Co jeszcze motywuje Cię do tej walki?
W różnych momentach podawałam różne powody pójścia na wojnę. Na przykład dla przyszłości moich ukochanych siostrzeńców. I nie wycofuję się z tych słów. Ale teraz mogę powiedzieć, że poszłam na wojnę przede wszystkim dla siebie. I chociaż życie nigdy nie będzie takie samo jak przed 24 lutego 2022 roku, chcę, aby nadszedł czas, kiedy moje życie znów będzie wypełnione projektami, pomysłami i samorozwojem. Chcę znów mieć możliwości i chcę, by to wszystko było tutaj, w domu. Ukraina jest moim domem. Kategorycznie odmówiłam jego opuszczenia, gdy został zaatakowany przez wroga. Chcę zostać w domu, móc tu żyć i realizować swoje plany.
Jeśli chodzi o motywację do spłaty długu wobec tych, którzy walczyli wcześniej, pamiętam jeden moment. Latem 2022 roku wraz z przyjaciółmi spacerowaliśmy po placu Świętej Zofii w Kijowie i po raz pierwszy zauważyłam zdjęcia ludzi, którzy zginęli na froncie. Zobaczyłam daty ich śmierci: 2014, 2015, 2016... i tak dalej, aż do 2022 roku. Wstrząsnęło mną to do głębi: przez te wszystkie lata trwała wojna. Podczas gdy ja studiowałam, budowałam karierę, relacje, doświadczałam radości i depresji, wzlotów i upadków, a wszystko to w zaciszu mojego ukochanego Kijowa, ktoś bronił Ukrainy na froncie. Niektórzy oddali swoje życie, abym ja mogła żyć w spokoju.
Tysiące ludzi chroniło mnie przez lata. Nadeszła moja kolej, by zrobić to samo.
Stereotypy na temat kobiet na wojnie kiedyś mnie raniły. Teraz śmieszą
Mówią na nią Kudriawa - Kędzierzawa z powodu burzy kręconych włosów. 30-letnia żołnierka używa tego pseudonimu na portalach społecznościowych i w mediach. Jest jeszcze jeden, roboczy, tajny, używany podczas misji bojowych. Jego nie zdradzimy.
I jest Chrystyna Iwaniwna – to uznana dowódczyni grupy wsparcia bojowego i zastępczyni dowódcy baterii moździerzy.
Z perfumerii na front
Moja droga do wojska zaczęła się od... targów pracy: zaproponowano mi pracę kierowniczki klubu w jednostce wojskowej – mówi Chrystyna. – W 2013 roku miałam 18 lat, pracowałam już jako sommelierka i konsultantka w luksusowej perfumerii.
Postanowiłam spróbować. Klub w jednostce wojskowej jest instytucją kulturalną. Miałam być odpowiedzialna za zajęcia rekreacyjne personelu wojskowego służącego w Iwano-Frankiwsku.
Wkrótce potem wybuchł Majdan, podczas którego niektórzy oficerowie zostali wysłani na protesty w celu „ochrony porządku publicznego”. Żony stanęły przed jednostką, by to uniemożliwić.
Pamiętam to dziwne uczucie, kiedy rano idziesz do pracy, a wieczorem przygotowujesz kanapki dla tych, którzy stoją na barykadach w budynku rady miejskiej
Potem była aneksja Krymu i wydarzenia na Wschodzie, gdzie nasza jednostka pojechała jako jedna z pierwszych. A mnie tam nie zabrali.
Chciałaś iść na front?
Wydawało mi się to logiczne: jeśli złożyłam przysięgę narodowi ukraińskiemu, musiałam go bronić. Ale ponieważ moją specjalizacją było „kulturowe, moralne i psychologiczne wsparcie personelu”, dowódca kompanii tylko się roześmiał: „Co zamierzasz tam robić, rozdawać ulotki?”
Słyszałam też gorsze rzeczy: że kobieta na wojnie to tak zwana „kobieta polowa”, której zadaniem jest zadowalanie żołnierzy. Niestety stereotyp „wojna to nie babska sprawa” pokutuje do dziś
W 2014 roku mnie to bolało, ale teraz mnie śmieszy.
Dla mężczyzn, którzy wypowiadają takie stwierdzenia, jest to reakcja obronna, coś w rodzaju próby ochrony swojego prawa do władzy. Chociaż stereotypy stają się coraz mniej powszechne, nadal istnieją. Nawet teraz kobieta w wojsku musi być trzy razy lepsza od mężczyzny, żeby się liczyć.
Często musisz wręcz poprosić o misję, chociaż w wojsku uważa się, że to przynosi pecha. Ale kobiety nie przejmują się przesądami: wiemy, że jeśli nie poprosisz, prawdopodobnie nie zostaniesz uwzględniona. Na linii frontu nie ma czasu na seksizm – zadaniem jest przetrwanie. Ale nieco dalej od niej jest już inaczej.
Spójrz w gwiaździste niebo, aby wygrać
Fakt, że nie zostałam powołana na front w 2014 roku, był głównym powodem, dla którego poszłam na studia do Akademii Gwardii Narodowej. Chciałam podejmować własne decyzje. Po pięciu i pół roku studiów ukończyłam je z wyróżnieniem i zostałam oficerką w brygadzie szybkiego reagowania.
Cały 2021 rok upłynął pod znakiem szkoleń – nasza brygada została sformowana zgodnie ze standardami NATO, pracowali z nami międzynarodowi instruktorzy. W grudniu było już napięcie, ludzie rozumieli, że dojdzie do eskalacji. Ale myślałam, że główny rosyjski atak nastąpi na wschodzie.
24 lutego byłaś na linii frontu?
— Byłam w Stanicy Ługańskiej na dyżurze bojowym. Moim zadaniem było zbieranie i analizowanie informacji o wrogach. O 3 nad ranem wysłuchałam przechwyconej rozmowy Rosjan – wymieniali konkretne cele, które planowali zbombardować. Wśród nich było nasze stanowisko dowodzenia. Już o 6 rano na rozkaz dowódcy opuszczaliśmy Stanicę Ługańską, aby połączyć się z naszym oddziałem w innym miejscu. Lotnictwo i artyleria walczyły, samochody płonęły, a jedna z naszych grup weszła do walki i poniosła straty. Zobaczyłam, jak wygląda prawdziwa wojna. W głowie miałam milion myśli: co dalej, czy napisać pożegnalną wiadomość do rodziców (cieszę się, że tego nie zrobiłam). A może powinnam spróbować zamknąć oczy i pozwolić temu wszystkiemu być snem? Bałam się.
Boisz się teraz?
— Tak, ale raczej nie o siebie, a o moich towarzyszy broni, z którymi wyjeżdżam na misje. Kiedy ponieśliśmy pierwsze straty, pomyślałam, że łatwiej byłoby umrzeć, niż patrzeć na to wszystko. Strach pozostał do dziś, choć może już nie tak silny jak kiedyś. Na wojnie strach pomaga przetrwać.
Przeszliśmy przez wiele punktów zapalnych. Miasta, które na zawsze pozostaną w naszej pamięci, niestety zostały już zniszczone przez okupantów. Mimo tego, że moja znajomość z Donbasem miała miejsce podczas wojny, zakochałam się w Rubiżnem, Siewierodoniecku... Dowódca jednostki nauczył mnie dostrzegać piękno wokół.
W dni kiedy nie mogłam jeść, ani spać (myślałam, że nie mam do tego prawa), dowódca poprosił mnie, abym po prostu podniosła głowę, spojrzała w niebo i oddychała. Podziwiała gwiazdy, kwitnące drzewa
"eśli nie zauważymy, że świat się nie zatrzymał, nie będziemy w stanie wygrać" – powiedział.
Dlatego Rubiżne i Siewierodonieck są dla mnie piękne i wyjątkowe. Podziwiałam ich ulice, murale i pola słoneczników. Jednak teraz boję się tych pól, ponieważ podczas działań wojennych to niebezpieczne miejsca. Nie możesz dojrzeć wroga w słonecznikach.
Każdy z nas ma kogoś, kogo prosi o poinformowanie rodziców, jeśli zginie
Walka uliczna to inna historia. W mieście nie ma linii demarkacyjnej. Ty i wróg jesteście na sąsiednich ulicach, a czasem w sąsiednich drzwiach.
Rosjanie nie mają zasad prowadzenia wojny. Są gotowi poświęcić setki swoich żołnierzy i zrobić straszne rzeczy, by zająć jedną wioskę. Na przykład bombardują zbiorniki z azotem, których eksplozje sprawiają, że dzielnice składają się jak domki z kart
Kwas azotowy pali drogi oddechowe, powodując wymioty i okropny kaszel. Wielu z naszych chłopaków to miało, gdy byliśmy w zakładach „Azot” w Siewierodoniecku.
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że prosisz swoich towarzyszy, by nie płakali, jeśli umrzesz. Czy udaje Ci się nie płakać, gdy tracisz swoich ludzi?
— Na linii frontu – tak. Zwykle ponosimy straty podczas operacji bojowych i w takich momentach bez względu na to, co się dzieje, musimy się pozbierać i kontynuować pracę. W przeciwnym razie będzie więcej ofiar. Łzy przychodzą później...
Po bitwie, kiedy chłopaki niosą poległego zwiadowcę i nie mogą powstrzymać się od płaczu. Albo na pogrzebie. Kiedy zginęli moi koledzy – dwa wielkie „niedźwiedzie”, które gotowały nam obiady i rozśmieszały nas swoimi żartami – zabrałam ich amunicję z samochodu. Moje ręce były pokryte ich krwią, a mój mózg nie chciał uwierzyć, że to mogło się stać.
Mój dowódca poprosił mnie, bym poinformowała jego rodzinę, gdyby zginął. Każdy z nas ma kogoś, kogo o to prosi.
Lampa do manicure i poezja Izdryka jako środek uspokajający na froncie
Słyszałam stwierdzenie, że na wojnie ludzie nie mają płci, każdy jest jednostką bojową. Kim jesteś na wojnie: jednostką bojową czy kobietą?
— Profesjonalistką. Oczywiście różnimy się od mężczyzn, ale na linii frontu liczy się tylko to, jak skutecznie wykonujesz swoje zadanie. W spokojnym środowisku istnieją niuanse, ale zależą one głównie od osoby, a nie płci.
Znam dziewczyny, które na wojnę zabierają ze sobą lakier żelowy i lampę do manicure, a z frontu zaglądają do miast, by przedłużyć sobie rzęsy. To je uspokaja. Ja w wolnym czasie wolę spać
Niektórzy chłopcy na froncie często wyglądają schludniej ode mnie – to też kwestia osobistego wyboru i priorytetów.
Są też sprawy czysto praktyczne, np. mundury. Wciąż nie mamy kobiecych mundurów. Przy mojej budowie ciała jako żołnierza (jestem wysoka i szczupła) męski mundur mi odpowiada. Ale jeśli kobieta ma duży biust, potrzebuje specjalnej kamizelki kuloodpornej z ceramiczną płytą, której zdobycie jest nie lada problemem.
Kobietom w wojsku nie wydaje się bielizny, co dodatkowo utrudnia sprawę. Pamiętam, jak na początku Wielkiej Wojny suszyłam bieliznę pod ręcznikiem, żeby nie zwracać na siebie uwagi mężczyzn. Z czasem przestałam ją ukrywać.
Jestem dziewczyną z Galicji i przyszłam do wojska z całym zestawem stereotypów. Ale z czasem przeświadczenie, że „dziewczyna powinna pozostać dziewczyną”, wpojone mi w dzieciństwie, zmieniło się przekonanie, że „człowiek powinien pozostać człowiekiem”.
W mediach społecznościowych jest film, na którym składasz karabin maszynowy, czytając poezję Jurija Izdryka. To twoja medytacja?
— Tak. Inspiruję się kreatywnością i rozwijam umiejętności motoryczne (śmiech). Naprawdę kocham poezję i kiedy w pośpiechu opuszczaliśmy Stanicę Ługańską, pierwszą rzeczą, którą włożyłam do plecaka, był zbiór wierszy Izdryka. Czytałam je chłopakom w ziemiankach podczas ostrzału:
Kiedy dojdziesz do krawędzi i
przekraczasz krawędź
a ciemność cię pochłonie
pomyśl tylko jedno życzenie –
żeby powiedziała:
„Nie bój się.
Jestem z tobą”...
Teraz mam przy sobie zbiór współczesnych poetów „Nikt tak nie kochał”. Kiedy tylko mam okazję, czytam go i znajduję odpowiedzi na wiele pytań. Zawsze mam też przy sobie haftowaną koszulę mojej mamy i zdjęcie mojej rodziny, zrobione, gdy byłam dzieckiem.
Zasypianie w ciszy to prawdziwe wyzwanie
Jak wojna cię zmieniła?
Stałam się bardziej kategoryczna, ale nie sądzę, bym się zatraciła. Czasami czuję, że brakuje mi zasobów.
Sam fakt, że istnieją miasta takie jak Iwano-Frankiwsk, gdzie ludzie mogą wieść względnie spokojne życie, sprawia, że jestem szczęśliwa. Chcę przyjeżdżać do spokojnych miast i cieszę się, gdy widzę żołnierzy przechodzących rehabilitację.
Kiedy widzę cywilów cieszących się życiem, staram się myśleć, że przekażą datki na armię i pomogą, ponieważ w Ukrainie nie ma rodzin, które nie zostały dotknięte wojną.
To nie „wszyscy nieznajomi mężczyźni w wieku wojskowym” mnie wkurzają, ale raczej pojedyncze przypadki uderzającej hipokryzji – kiedy na przykład jakiś bloger mówi mi, jak bardzo kocha Ukrainę, a następnie wykorzystuje swoje dokumenty wolontariusza, by podróżować na Malediwy.
Miałam swego rodzaju depresję, kiedy wróciłam do domu i zdałam sobie sprawę, że nie chcę nic robić. Leżałam całymi dniami i zmuszałam się do snu, ponieważ sen pomagał mi zapomnieć i nie obwiniać się za to, że nie byłam w strefie walk.
Zasypianie w ciszy to osobne wyzwanie. Leżysz i podświadomie czekasz, aż coś się wydarzy, bo cisza w nocy nie jest już dla ciebie normalna. A dźwięk pracującej windy, jak się okazuje, jest bardzo podobny do dźwięku artylerii...
Gdy widzę tłum, moim pierwszym odruchem jest natychmiastowe rozdzielenie ludzi, bo jeśli uderzy pocisk, zginą. Potem uświadamiam sobie: „Chrystyna, to jest Iwano-Frankiwsk, a ty nie jesteś na linii frontu”
Praca z psychologiem pomaga mi radzić sobie z takimi rzeczami. Dopóki sytuacja w mojej okolicy jest pod kontrolą, potrafię znaleźć godzinę na sesję ze specjalistą. To konieczne, by walczyć i nie zwariować.
Co jeszcze pomaga Ci wytrwać?
Zrozumienie, jak cenna jest dla mnie Ukraina. To moja ziemia, na której chcę żyć, rozwijać się i pozostać sobą. Rosja celowo niszczy naszą tożsamość. Okupanci chcą, aby Ukraińcy zasymilowali się z nimi, abyśmy nie mieli myśli o samoidentyfikacji. Walczę o to, byśmy już nigdy nie czuli się gorsi.
Rosja chce na arenie światowej zademonstrować, że stoi wobec nas na uprzywilejowanej pozycji. Wcześniej to samo zrobiła w Gruzji, Mołdawii, Iczkerii i Czeczenii.
Teraz Federacja Rosyjska ostrzy sobie zęby na Ukrainę, która jest częścią demokratycznego świata i jednocześnie jego przyczółkiem
Chciałabym, aby nasi zachodni partnerzy zrozumieli, że jeśli Rosja zdobędzie Ukrainę, pójdzie dalej. Sytuacja na froncie jest bardzo trudna, każde opóźnienie w amunicji jest krytyczne, a życie tysięcy ludzi jest zagrożone. Ale naszym zadaniem jest utrzymać się, walczyć i ostatecznie zmusić Rosję do wycofania swoich wojsk. A stanie się to tylko wtedy, gdy okupanci zdadzą sobie sprawę, że nie są w stanie zrealizować swoich planów.
Lera w Paryżu. Ukraińska uchodźczyni otwiera agencję reklamową w stolicy Francji
Przyjaciele nazywają ją Emily w Paryżu, a ona sama twierdzi, że prawdziwe życie w stolicy Francji bardzo różni się od tego pokazanego w popularnym serialu Netfliksa. W momencie wybuchu Wielkiej Wojny Ukrainka Lera Ledenko, która pracowała jako specjalista ds. PR dla kanału telewizyjnego 1+1 na Ukrainie, zabrała swojego psa i przeniosła się do Francji, gdzie udało jej się otworzyć własną agencję reklamową. Lera jest zakochana w Paryżu i prowadzi blog o tym mieście na Instagramie - strona ma prawie dziesięć tysięcy obserwujących. Lera opowiedziała Sestry.eu jak adoptowała się w stolicy Francji, poszukiwaniu pracy i mieszkania oraz różnicy między prawdziwym a filmowym Paryżem.
Przyjaciele poradzili mi, bym wybrała kraj nie rozumem, ale sercem. I zostałam we Francji
- Kiedy zaczęło się bombardowanie Kijowa, szybko zabrałam dokumenty, psa Betty, kilka rzeczy i wyjechałam - wspomina Lera początek swojej podróży. - Na granicy z Polską zgubiłam rzeczy, które pakowałam w pośpiechu przed wyjazdem. Kiedy ktoś odpalił bomby dymne w tłumie już przestraszonych ludzi wybuchła panika, a mój pies został prawie zmiażdżony. Ratując Betty, puściłam torbę. Nigdy więcej jej nie zobaczyłam.
Najpierw pojechałam do moich przyjaciół w Niemczech. Jak wszyscy, byłam zdezorientowana i nie wiedziałam, co robić. Wtedy napisała do mnie przyjaciółka z Francji: wiedziała, że bardzo kocham Paryż i zaproponowała, żebym ją odwiedziła. Paryż rzeczywiście był dla mnie wyjątkowym miejscem. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam tu jako turystka sześć czy siedem lat temu, pamiętam jak wysiadłam z autobusu i powiedziałam do mojej mamy: - To jest mój dom.
Miałam dziwne uczucie, że kiedyś tu mieszkałam i nie rozumiałam, dlaczego musiałam wyjechać. Od tamtej pory przyjeżdżam do Paryża na urodziny, a w Kijowie otaczam się atmosferą Paryża. Wynajęłam nawet mieszkanie w kompleksie mieszkaniowym French Quarter w Kijowie.
Przyjaciele w Paryżu, znając moją miłość do tego miasta, od razu zapytali mnie, dlaczego wracam do Niemiec zamiast tu zostać. Wierzyłam, że w Niemczech jest więcej międzynarodowych firm, co oznaczało, że mogłabym szybciej znaleźć pracę w mojej dziedzinie z moją znajomością angielskiego. Przyjaciele poradzili mi jednak, żebym wybrała sercem, a nie rozumem. Więc zostałam...
Wiosną ubiegłego roku uchodźcy z Ukrainy mogli otrzymać mieszkania socjalne, więc nie planowałam mieszkać z przyjaciółmi przez długi czas. Ale człowiek planuje, a Bóg kontroluje! Kiedy zarejestrowałam swój status tymczasowego pobytu, nie było już możliwości osiedlenia się w stolicy - ludzie wywożono 500 kilometrów od Paryża i umieszczano w rodzinach, szkołach i internatach. Jestem bardzo wdzięczna moim przyjaciołom, którzy mnie przyjęli i pomogli dosłownie we wszystkim.
Francuski... Kiedyś uczyłam się go przez cztery miesiące na kursie w Kijowie. Ale kiedy znalazłam się w Paryżu, pamiętałam tylko "Je m'appelle Léra" (Nazywam się Léra), "Je suis perdu" (Zgubiłem się) i "Je veux un croissant" (Chcę croissanta). Standard dla turysty w czerwonym berecie, ale zdecydowanie nie dla osoby, która chce mieszkać i pracować w Paryżu. Na początku mówiłam tylko po angielsku. Istnieje opinia, że Francuzi z zasady nie mówią po angielsku, ale nigdy się z tym nie spotkałem - wszyscy byli gotowi spotkać się ze mną w połowie drogi i byli gotowi dogadać się nawet w języku migowym.
Ukraińcy z tymczasową ochroną we Francji mogli liczyć na pomoc finansową: ci, którzy wynajmowali własne mieszkanie, otrzymywali 400 euro miesięcznie, a ci, którzy mieli gdzie mieszkać -200 euro miesięcznie. Pomimo, że w tamtym czasie nadal pracowałam zdalnie w Ukrainie, a zatem miałam dochód, od razu pomyślałem o tym, jak i gdzie znaleźć pracę na miejscu. W dniu, w którym wypełniłam dokumenty, przydarzyła mi się ciekawa sytuacja. Po wizycie w OFII (Francuski Urząd ds. Imigracji i Integracji) poszłam do mojej ulubionej kawiarni na Montmartre, którą odwiedzałam jako turysta. Kelnerka, która również była Ukrainką, usłyszała, jak mówię po ukraińsku do psa i zaczepiła mnie: "O, jesteś z Ukrainy! Czy przypadkiem nie potrzebujesz pracy?". Potwierdziłam. Zapytała mnie o angielski, porozmawiała z kimś z kierownictwa i powiedziała mi, że lokal jest gotowy zatrudnić mnie jako kelnerkę.
Wieczorem z radością pochwaliłam się znajomym, że mam pracę. Nie spodziewałam się, że mnie zniechęcą. Przekonywali, że z moim dziewięcioletnim doświadczeniem w marketingu i PR, będę w stanie znaleźć pracę w moim zawodzie i że wszystko, muszę tylko nauczyć się francuskiego. - Jeśli pójdziesz teraz do pracy w restauracji, będziesz tak zmęczona, że nigdy nie nauczysz się języka na poziomie, którego potrzebujesz. Masz czas - zamieszkaj z nami i ucz się francuskiego - twierdzili.
Ta rozmowa jest kolejnym powodem, dla którego jestem im tak wdzięczna. Chociaż w tamtym czasie byłam pełna wątpliwości, czy dobrze robię, rezygnując z pracy w kawiarni. W końcu pozwoliłoby mi to wynająć własne mieszkanie.
Szukałam pracy trwały sześć miesięcy. Nigdy nie dostałam odpowiedzi na moje CV
Już następnego dnia znalazłam korepetytora francuskiego, z którym nadal mam lekcje trzy razy w tygodniu. Aby szybciej nauczyć się języka, otoczyłam się nim. Książki, filmy, programy telewizyjne - od tamtej pory prawie wszystko jest po francusku. W domu, moi przyjaciele i ja wkrótce również przestawiliśmy się na francuski. Moi pierwsi klienci, którzy byli Francuzami, zaproponowali, że będą rozmawiać ze mną po angielsku, aby było mi łatwiej, ale odmówiłam.
Okazało się, że agencję reklamową w Paryżu można założyć bez kapitału początkowego. Założenie własnej firmy poprzedziło długie i nieudane poszukiwanie pracy.
- Moje poszukiwania pracy trwały około sześciu miesięcy - wspomina Lera. - Wysłałam swoje CV do kilkudziesięciu firm na stanowiska specjalisty ds. PR, twórcy treści, specjalisty ds. SMS-ów i asystentki kierownika biura. Francuzi pomogli mi stworzyć portfolio, kilkakrotnie przepisywali moje CV, dostosowując je do potrzeb francuskiego rynku pracy. Ale to nie zadziałało - nie dostałam żadnej odpowiedzi. Mógłabym zrozumieć, gdybym została odrzucona po rozmowie z rekruterem, ponieważ mój francuski nie był wystarczająco dobry. Ale tutaj nie doszło nawet do rozmów - nikt mi nie odpowiedział!
Sześć miesięcy później moja cierpliwość się wyczerpała, zdałam sobie sprawę, że to nie jest moja ścieżka i zaczęłam szukać innych opcji. Kiedy dowiedziałam się, że status tymczasowego prawa pobytu pozwala mi zarejestrować własną firmę, zdecydowałam się na to. Ta opcja miała kilka zalet: możliwość pozostania we Francji w przypadku zakończenia mojej tymczasowej ochrony oraz fakt, że potencjalni klienci nie musieli płacić podatku za mnie jako pracownika, ponieważ byłam samozatrudniona.
Rejestracja agencji medialnej nie kosztowała mnie ani grosza. Jesteś zarejestrowany na specjalnej platformie w urzędzie skarbowym, po czym sporządzane są niezbędne dokumenty i voila - możesz zacząć pracować. Mam możliwość zatrudnienia dwóch pracowników, z której jeszcze nie skorzystałam. Pomimo tego, że klientów jest coraz więcej, nadal radzę sobie sama.
Najtrudniej było uwierzyć w to, że mi się uda. Na początku wierzyli w to moi przyjaciele, ale nie ja
Pierwszym klientem Lery była francuska firma konsultingowa, w której pracuje jej przyjaciółka.
- Na początku przyjaciel zasugerował, żebym po prostu poszła do ich biura i zobaczyła, jak prowadzą komunikację - wyjaśnia Lera. - Przez następne dwa miesiące chodziłam do jego firmy, rozmawiałam z kolegami, badałam francuski rynek i odbiorców. Następnie zaproponowałam właścicielom moją strategię komunikacji. Wyjaśniłam, w jaki sposób mogłabym usprawnić pracę firmy i jak wpłynęłoby to na zyski, dzięki czemu otrzymałam swój pierwszy kontrakt. Zrealizowałam to, co zaplanowałam. Klienci byli zadowoleni z efektu. Potem wszystko potoczyło się zgodnie z prawami networkingu: partnerzy firmy zauważyli, że firma zaczęła się lepiej komunikować i chcieli również zostać moimi klientami. Później przyszli do mnie ich konkurenci. Stopniowo otrzymywałam tak wiele zleceń, że poczułam się pewnie.
Obecnie klientami Lery są francuskie firmy informatyczne i konsultingowe. Mówiąc o tym, co było najtrudniejsze w ciągu ostatniego półtora roku, Lera mówi:
- Oprócz biurokracji związanej z otwarciem i prowadzeniem agencji, najtrudniejsza była wiara w to, że mi się uda. Na początku wierzyli w to moi przyjaciele, ale nie ja. Nie miałam pojęcia, jak będę w stanie pracować z moim francuskim w komunikacji, gdzie język jest zasadniczo głównym narzędziem. Kiedy zaczęłam pracować z moim pierwszym klientem, mój nauczyciel francuskiego i ja starannie pracowaliśmy nad słownictwem, którego potrzebowałam. Dziś nie odczuwam żadnej bariery językowej. Jednak na wszelki wypadek po każdym spotkaniu zapisuję wszystko, co uzgodniliśmy z klientem, sprawdzając, czy dobrze zrozumiałem szczegóły.
Za pierwsze zarobione pieniądze poszłam na studia
Aby nadrobić mój niedoskonały francuski, wzięłam udział w kursie filmowania i montażu, studiowałam targetowanie i zagłębiłam się w treści wizualne - teraz mogę samodzielnie tworzyć układy do publikacji, plakatów i prezentacji na wysokim poziomie. Kilka pierwszych pensji wydałam niemal w całości na naukę. Ale opłaciło się. Teraz mam o wiele więcej umiejętności, co daje mi przewagę nad konkurencją. Relatywnie rzecz biorąc, zamiast zatrudniać czterech specjalistów jednocześnie (jednego do zdjęć, jednego do edycji, jednego do tekstów i jednego do projektowania), firma zawiera umowy tylko z agencją.
Kiedy liczba klientów wzrosła, a sytuacja finansowa poprawiła się, Lera wynajęła własne mieszkanie.
- W Paryżu długoterminowy wynajem mieszkań jest bardzo trudny - mówi Lera. - Aby zostać uznanym za najemcę, czynsz nie powinien przekraczać 30% pensji. Średni koszt mieszkania o powierzchni 29-35 metrów kwadratowych w bezpiecznej dzielnicy Paryża wynosi około 1100 euro. Jeśli mieszkanie jest umeblowane, jest to 1500-2000 euro. Wynajmującego nie interesuje, ile pieniędzy masz na koncie bankowym - potrzebuje dowodu, że masz stabilny dochód. I chociaż już go miałam, kiedy szukałam mieszkania, nadal potrzebowałam poręczyciela. W końcu francuscy wynajmujący nie przepadają za prywatnymi przedsiębiorcami. Nawet jeśli zarabiam dużo, w oczach właściciela nieruchomości pracownik wygląda bardziej wiarygodnie - nawet jeśli ma niższy, ale stabilny i pewny dochód.
Szukałam mieszkania tak długo jak szukałam pracy: przez około sześć miesięcy. Kiedy w końcu udało mi się je znaleźć, sama zrobiłam remont - przemalowałam ściany i kupiłam meble. Jako pierwsza zainstalowałam w budynku szybkie Wi-Fi - co dziwne, nikt przede mną go nie potrzebował. Moi sąsiedzi byli całkiem zadowoleni. Nawiasem mówiąc, zauważyłam, że większość Francuzów jest absolutnie niewymagająca, jeśli chodzi o usługi - czy to szybkość Internetu, czy obsługę w restauracji. Na przykład ostatnio widziałam mysz w bardzo drogiej restauracji w centrum miasta. Zszokowało mnie to, ale ani administracja, ani inni goście nie widzieli w tym nic złego. Oczywiście Francja ma również luksusowe usługi i jestem pewna, że myszy nie biegają po restauracji Michelin. Ale w średnim segmencie nie jest to coś, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Kijowie.
Francuzi byli zszokowani, że mój lunch trwał dziesięć minut. W końcu oni jedzą bite półtorej godziny
Francuzi lekko traktują życie i być może w tym tkwi ich urok. Podoba mi się ich umiejętność zatrzymania się i cieszenia się chwilą. To jest coś, czego nigdy nie byłam w stanie zrobić. Kiedy przyszłam do biura moich pierwszych klientów, byli zszokowani, że mój lunch trwał dziesięć minut podczas gdy ich - półtorej godziny. Z przyzwyczajenia jadłam szybko i biegłam do pracy. Pewnego razu, gdy francuska koleżanka zobaczyła mnie siedzącą w pracy o ósmej wieczorem, podeszła do mnie (została w biurze, ponieważ ona i jej koledzy grali w tenisa stołowego) i zapytała mnie, czy jestem wykorzystywany. Kiedy powiedziałam jej, że pracuję do późna z własnej woli, była zszokowana: - Ale nie jesteś zmęczona? Nie powinnaś być zmęczona w pracy!
Już tego nie robię. Francja i Francuzi nauczyli mnie cenić swój czas i zasoby. Teraz mój lunch również trwa półtorej godziny. Zrozumiałam, że to nie zabiera czasu, a wręcz przeciwnie - po dobrym odpoczynku moja produktywność wzrasta, pracuję szybciej i wydajniej. Teraz mogę nawet wziąć dzień wolnego w środku tygodnia, aby odpocząć, a następnie dać z siebie wszystko. Zdolność do zatrzymania się chroni przed wypaleniem.
To jedno z niewielu podobieństw między prawdziwym Paryżem a miastem z serialu "Emily w Paryżu - mówi Lera.
- Przyjaciele i koledzy często żartują, że mają teraz własną Emily w Paryżu. Przypuszczam, że są pewne podobieństwa, takie jak mój zawód. Ale w serialu nie zobaczysz 90 procent prawdziwego życia. Paryż jest zupełnie inny - są też niebezpieczne obszary, do których lepiej się nie zapuszczać. Na przykład strajki pozostają poza ekranem, a to one często powodują, że transport przestaje działać, a na ulicach rosną góry śmieci.
Jeśli chodzi o moich współpracowników, myślę, że miałam do nich więcej szczęścia niż Emily. Moimi klientami są pracownicy firm informatycznych i cyfrowych, z których wielu to obcokrajowcy. Mam kolegów z Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Kolumbii, Wietnamu i wielu innych krajów. Dlatego zespół jest otwarty na obcokrajowców: wszyscy starają się znaleźć to, co nas łączy, a nie to, co nas różni. Podczas mojego pobytu tutaj nigdy nie czułam się obca. Francuzi nie rozumieją imigrantów, którzy nie chcą uczyć się języka i nie integrują się. Ale jeśli widzą, że studiujesz, pracujesz, starasz się, doceniają cię i pomagają ci.
Pomimo tego, że podobnie jak Emily pracuję w marketingu, w moim życiu nie ma przepychu. W serialu nie ma imprez, na które idzie się w designerskiej sukience i czerwonej szmince.
Tutaj, nawet jeśli jest to impreza firmowa w chateau (zamku), wszyscy są ubrani bardzo prosto: dżinsy, T-shirty i klapki. Latem dziewczyny mogą przyjść z mokrymi włosami. Nikt nie stara się zaimponować innym swoim wyglądem.
Pewnego razu podczas spotkania koledzy z firm, które były moimi klientami, zostali poproszeni o opowiedzenie mi, jak widzą rozwój swojej firmy w przyszłym roku. Wszyscy pracownicy zauważyli, jak ważne jest prawidłowe budowanie komunikacji, reprezentowanie firmy w sieciach społecznościowych i mediach oraz jak pozytywnie wpływa to na zyski, i ogólny rozwój biznesu. I to była najlepsza rzecz, jaką mogłam usłyszeć. W tym momencie wreszcie poczułam, że moja praca ma sens.
Roman Krywdyk: To nie bandaże ratują życie żołnierza, lecz amunicja
Pierwsze kroki swojej córeczki oglądał na telefonie, z okopu w pobliżu Awdijiki. Kiedy w 2014 r. Rosja zaanektowała Krym, ten aktor Pierwszego Ukraińskiego Teatru dla Dzieci i Młodzieży we Lwowie ustawił się w kolejce do poboru. Po kilku latach spędzonych w strefie działań wojennych powrócił do cywila. Potem nastąpiła rehabilitacja, nowe projekty i plany. Teraz wrócił na front jako pełniący obowiązki szefa jednostki medycznej batalionu.
To nie był wyczyn, ale obowiązek
– Nikt nie może być w stu procentach gotowy do walki. Wydaje mi się, że nie da się do niej przygotować – mówi Roman. – Na samej wojnie nie tyle się uczysz, co adaptujesz. Niektórzy ludzie przechodzą przez ten proces łatwiej i szybciej, inni mają bardzo ciężko. Patrząc na chłopaków, którzy teraz wstępują w szeregi ukraińskich sił zbrojnych, widzę w nich siebie z 2014 roku. Faceta z mnóstwem stereotypów na temat wojny i absolutnym brakiem pojęcia o tym, co go czeka. Czy bałem się, kiedy w marcu 2014 roku poszedłem z ojcem do biura rejestracji wojskowej i poboru? W ogóle o tym nie myślałem. Po prostu nie mogłem postąpić inaczej. Dla mnie to nie był wyczyn, ale obowiązek.
Nie masz doświadczenia wojskowego?
– Miałem tylko dziewięć miesięcy służby poborowej, ale trudno to nazwać doświadczeniem. Służyłem w artylerii rakietowej, lecz tak naprawdę bardziej zajmowałem się pokazywaniem chłopakom filmów i ustawianiem głośników. Jestem aktorem, a ukraińska armia w 2008 roku nie wiedziała, co ze mną zrobić.
W tym czasie moja żona (obecnie była żona) i ja spodziewaliśmy się dziecka... Jej ciąża była jedynym powodem, dla którego nie mogłem często jeździć do Kijowa na Majdan zimą 2014 roku. Dlatego ominęły mnie najbardziej tragiczne dni. Ale wydarzenia na Majdanie wiele dla mnie zmieniły.Były też protesty we Lwowie.
Dobrze pamiętam ten moment: mieliśmy próbę w teatrze, a za oknem studenci wyszli na miejscowy Majdan. Patrzyłem na nich i nagle zdałem sobie sprawę, że jestem we własnej bańce, oderwany od rzeczywistości. Odszedłem z teatru, żeby zrobić coś ważniejszego. Dołączyłem do organizacji charytatywnej 100% Life, która pomaga pacjentom z HIV.
Śmierć Supermana
– W marcu 2015 roku byłem już na pierwszej linii frontu. Urodziła się moja córka, a wielu moich zmobilizowanych wcześniej przyjaciół zginęło. Przez cały ten czas wstydziłem się, że nie byłem jeszcze na wojnie.Nie mogłem spojrzeć w oczy matce mojego przyjaciela, który zginął w walce.
Wyobrażałem sobie, jak moja córka dorasta i pyta: „Tato, co robiłeś podczas wojny?”. Więc kiedy w końcu znalazłem się w strefie walk, w pewnym sensie czułem się spokojniejszy.
Na początku szkolono mnie na strzelca przeciwlotniczego. Ale potem przydzielili mnie do sprzętu, który nie był jeszcze dostępny (w tamtych czasach normą było, że ludzie byli szkoleni, ale sprzęt wojskowy wciąż czekał). Żeby nie tracić czasu, poszedłem na studia z medycyny taktycznej.
Zdobyłem specjalizację instruktora sanitarnego kompanii baterii i po powrocie do swojej jednostki zacząłem pełnić obowiązki zarówno operatora sprzętu, jak medyka.Roman został wysłany bezpośrednio na linię frontu w Awdijiwce. Teraz ta nazwa ma zupełnie inną konotację, ale wtedy było to miasto wyzwolone przez armię ukraińską. Ukraińscy żołnierze zajęli tam tak zwaną strefę przemysłową. Roman trafił tam jako sanitariusz batalionu.
– Ewakuowaliście rannych z pola walki?
– Odbieraliśmy rannych w miejscu, do którego chłopaki przenosili ich z linii frontu. Moim zadaniem było udzielenie im pierwszej pomocy i zabranie do ośrodka stabilizacyjnego lub szpitala. Wtedy zdobyłem pierwsze bezcenne umiejętności praktyczne. Zrozumiałem, jak to jest widzieć towarzysza broni umierającego w twoich ramionach.
Pamiętam bardzo młodego chłopaka ze znakiem wywoławczym Rubicon. Mimo zagrażających życiu obrażeń był przytomny. Zapytał mnie: „Czy wszystko się spierdoliło?”. Próbuję go uspokoić, mówię, że wszystko będzie dobrze. Ale widzę 15-centymetrową ranę w jego kręgosłupie i zdaję sobie sprawę, że lada chwila umrze. Zdążył powiedzieć, że chce być z ukochaną i napić się piwa... I umarł w moich ramionach. Takich sytuacji było wiele, wciąż się zdarzają. Nie da się przyzwyczaić do śmierci. Zwłaszcza do śmierci tych, których znałeś.
Straciłeś na wojnie bliskiego przyjaciela...
– On też był medykiem. Biały kruk, zawsze wyróżniał się z tłumu. Wspinacz, podróżnik, jogin, fantastyczny człowiek z wyjątkowym poczuciem humoru. Zginął, ratując życie żołnierzy. Zmarł natychmiast, nie czuł bólu. Kiedy go znaleźliśmy, jego ręka była uniesiona do góry, jak u Supermana. Ciało szybko zesztywniało, więc załadowaliśmy go do auta w tej pozie.
Na froncie wszystko jest czarno-białe
Co pomaga ci to znieść?
— Terapia. Kiedy wróciłem do cywila w 2017 roku, próbowałem różnych rodzajów terapii: poznawczo-behawioralnej, psychoanalizy i Gestalt. Wraz z wybuchem wojny na pełną skalę musiałem zawiesić sesje ze specjalistą, ale teraz szukam możliwości ich wznowienia.Wtedy dosłownie musiałem odzyskać prawo do pełnego życia. Wróciłem z frontu jako inna osoba – z doświadczeniem, którego nie potrafiłem zastosować w cywilu. Nie było dla mnie miejsca w teatrze, rodzina mnie nie rozumiała.
We Lwowie wszystko było takie romantyczne, poetyckie i dalekie od mojej rzeczywistości. Zasady, które pomagają ci być skutecznym na polu bitwy, zupełnie nie sprawdzają się w cywilu. Na froncie wszystko jest czarno-białe i masz jeden cel: przetrwać
Kolejnym obciążeniem dla osób powracających z frontu jest poczucie, że nie skończyłeś swojej pracy, bo wojna trwa. Już cię tam nie ma, ale pozostajesz w wojennej przestrzeni informacyjnej...
W rzeczywistości rehabilitacja personelu wojskowego w kraju ogarniętym wojną jest nieskuteczna. Zwłaszcza teraz, w czasie inwazji na pełną skalę. Nie możesz rehabilitować się w pokoju, gdy twoja kuchnia płonie, gdy z jednej strony masz rachunki za czynsz, a z drugiej naloty. Rozumiem, że jest to kosztowne dla państwa, ale uważam, że pełna rehabilitacja żołnierzy jest obecnie możliwa tylko za granicą.
Nie mogłem wtedy normalnie jeść ani spać, irytowała mnie konieczność pisania na prośbę psychologa listy „150 rzeczy, o których marzę”. Ale w końcu terapia pomogła – plus udział w ciekawych projektach. Na przykład zagrałem w filmie „Cyborgi” Akhtema Seitablaeva. Znalazłem również projekty w dziedzinie tak zwanego teatru politycznego i krytycznego, dołączyłem też do przedsiębiorczości społecznej.
24 lutego 2022 roku byłem o krok od otwarcia małej fabryki odzieży we Lwowie.
Nie utknąć w wojnie na całe życie
Nie wierzyłeś w nieuchronność rosyjskiej inwazji na pełną skalę?
— Nie, nie wierzyłem. Wydawało mi się, że taki scenariusz był prawdopodobny wcześniej, ale na pewno nie w 2022 roku, kiedy większość Ukraińców znała już odpowiedź na pytanie o swoją tożsamość. Znając nastroje wewnątrz kraju nie rozumiałem, dlaczego i w jakim celu to zrobili. Bo było oczywiste, że nikt tu nie czekał na Rosję.Teraz wiemy na pewno, że poglądy Ukraińców nie mają dla okupantów znaczenia: dla bardziej lojalnych mają obozy filtracyjne, a niewolę i śmierć dla nielojalnych... Pierwszego dnia wojny na pełną skalę moi przyjaciele i ja zrobiliśmy ogromną liczbę koktajli Mołotowa. Nie pytajcie, po co nam one we Lwowie, to był rodzaj paniki. Tego samego dnia poszedłem do wojskowego biura rejestracji i poboru, które było pełne ludzi.Do końca 2023 roku służyłem w kompanii piechoty jako sanitariusz bojowy, ewakuując rannych.
Teraz tymczasowo pełnię funkcję szefa jednostki medycznej batalionu. Do moich dotychczasowych obowiązków dodałem organizację logistyki medycznej.Z jednej strony to wszystko na pewno stało się trudniejsze: nie można porównywać skali wojny sprzed 2022 roku i obecnej. Ale z drugiej strony w ciągu tych lat udało mi się dostosować. Zmęczenie narasta, lecz świadomość potrzeby pozostania tutaj i kontynuowania walki pozostaje.
Co motywuje cię do kontynuowania tej walki?
– Przede wszystkim moi bliscy: moja córka, moja dziewczyna. Myślę o ich przyszłości. Chcę, żeby żyły w wolnym i bezpiecznym kraju.
Kiedy jestem na froncie, nie ma nic ważniejszego niż moi towarzysze. Jesteśmy dla siebie kimś więcej niż tylko przyjaciółmi.Nie mogę powiedzieć, że walczę abstrakcyjnie: „za wszystkich ludzi” lub patetycznie: „za Ukrainę”. Ukraina jest dla nas zupełnie inna. Kiedy rozmawiam o tym z chłopakami w szatni, wciąż przekonuję się, jak różnie widzimy naszą przyszłość.
Wydaje mi się, że to, że jesteśmy tak różni, jest naszą siłą. Chciałbym, abyśmy byli w stanie zbudować wielokulturowe społeczeństwo, w którym panuje prawdziwa równość i szacunek dla różnych opinii. Nie widzę naszego kraju jako dłoni z pięcioma identycznymi palcami. Wszystkie nasze palce są wyjątkowe i chciałbym, aby miały prawo i możliwość takimi pozostać.
Jestem na wojnie również dlatego, że walczę o swoje prawo do życia. Czuję, że jeszcze nie pożyłem, jeszcze nie poznałem siebie i tego świata.
Staram się wywalczyć prawo do zaprzestania opowiadania historii z pierwszej linii frontu, bo są one tylko częścią mojego życia. Nie chcę utkwić w tym na zawsze. Chcę innych doświadczeń i wydarzeń, które nie są związane z wojną. Dlatego robię wszystko, co w mojej mocy, aby przybliżyć nasze zwycięstwo.
Trudną sytuację na froncie komplikuje brak amunicji. Czy teraz brakuje pocisków?
— To jest bardzo odczuwalne. Wszyscy wiedzą, że nasi ludzie mają do czynienia z niesamowicie trudnymi warunkami, ale nie wiem, jak opisać sytuację, gdy jesteś prawie w tym samym okopie co wróg i otrzymujesz dwie wiadomości z kwatery głównej: dobrą i złą.
Dobra jest taka, że trafiliśmy trzy moździerze wroga. Zła – że to były trzy moździerze z czterdziestu.
Jednym z największych problemów są kierowane bomby wroga. Jesteśmy w ziemiance, która znajduje się dwa metry pod ziemią. Atak z powietrza tworzy dziurę głęboką na dwa piętra. Sytuacja z bronią i amunicją jest bardzo trudna i nie przeżyjemy bez pomocy naszych partnerów.
Jako medyk zawsze powtarzam, że to nie bandaże ratują życie żołnierza, lecz amunicja. Pocisk wystrzelony w kierunku pozycji wroga pomaga ocalić o wiele więcej istnień niż pierwsza pomoc dla rannych. Potrzebujemy broni.
Iryna Kowalenko: Dla córki jestem Ukrainą
Po raz pierwszy na wojnę poszła w 2014 r., gdy Rosja zajęła Krym i część obwodów ługańskiego i donieckiego. Miała wtedy 23 lata. Dołączyła do ochotniczego batalionu Azow. Po trzech latach wróciła do cywilnego życia: urodziła córkę, pracowała w branży restauracyjnej, była dziennikarką i redaktorką kilku kanałów na Telegramie.
Gdy wybuchła wojna na pełną skalę, już pierwszego dnia zostawiła córkę z ojcem i udała się do bazy szpitalników. Na początku marca została wysłana jako sanitariuszka bojowa do obwodu kijowskiego, gdzie toczyły się ciężkie walki.
Teraz wszystko jest inaczej
Pracowałam do późna, poszłam spać o 3 nad ranem, zasnęłam spokojnie i nie słyszałam porannych eksplozji – Iryna wspomina ostatnią noc przed inwazją. – Ale ponieważ od dawna rozumiałam, że inwazja nastąpi, spakowałam już walizkę dla mojego dziecka i plecak.
Szkolenie medyczne przeszła w 2014 roku. Wtedy na jej decyzję o wyjeździe na front wpłynęła rozmowa z przyjacielem
Na początku pomagałam batalionowi Azow jako wolontariuszka. Dużo rozmawiałam z Mykołą Berezowem, nieżyjącym już mężem Tetiany Czornowoł [ukraińska dziennikarka, aktywistka Euromajdanu i posłanka – red.]. Kiedyś powiedział do mnie: „Dlaczego tam siedzisz? Chodź do nas”. Następnego dnia, był sierpień, kupiłam bilet do Melitopola, a stamtąd pojechałam do wsi Urzuf w obwodzie donieckim. Byłam w drodze, gdy Mykoła zmarł...
W batalionie zostałam przydzielona do logistyki, potem pracowałam w służbie prasowej. Byłam w Azowie przez rok, później zaczęłam jeździć na front w ramach współpracy cywilno-wojskowej z różnymi brygadami. Ukończyłam kurs medycyny taktycznej. Dużo widziałam, wiele razy byłam pod ostrzałem, chociaż nie przebywałam na linii frontu przez cały czas na linii frontu – przychodziłam i wracałam. Teraz wszystko jest inaczej. Jestem na wojnie od ponad dwóch lat.
Gdy widzisz zbrodnie, chcesz iść na front
Zarówno w 2014, jak w 2022 roku decyzja o wyruszeniu na wojnę wydawała mi się oczywista.
Jestem sierotą, więc gdyby coś mi się stało 10 lat temu, nikt by po mnie nie zapłakał. Chciałam chronić tych, którzy mieli rodziny, by najbliżsi ich nie stracili.
A potem sama zostałam matką. W 2022 roku poszłam na wojnę, bo nie chcę, by moja córka musiała walczyć. To my musimy tę wojnę zakończyć, a nie nasze dzieci
Motywacja do bycia na froncie rośnie tylko wtedy, gdy widzisz konsekwencje obecności okupantów na naszych terytoriach – na przykład zgwałcone dzieci w wieku mojej córki. Nie byłam w Buczy, ale wiele widziałam w Jabłoniwce, w dzielnicy Fastiw, gdzie przyjechaliśmy po deokupacji.
Pamiętam konwój ewakuacyjny w rejonie makarowskim, obwód kijowski. Nie wiem, kto poradził jadącym w nim ludziom, by obwiązali samochody białymi szmatami i napisali na nich „Dzieci”. Tego się nie robiło, bo właśnie takie samochody stawały się celem okupantów. W konwoju jechały też samochody z czerwonymi krzyżami. Okupanci go ostrzelali. Pobiegliśmy na pomoc. W jednym mikrobusie były ranne dzieci i dorośli, pełno krwi... Te obrazy wciąż stoją mi przed oczami.
Nie bać się zamykać oczu żołnierzom
Później, w sektorze chersońskim, Iryna była częścią grupy współpracy cywilno-wojskowej (CMC). Zajmowała się ciałami poległych żołnierzy.
Chłopaki zabierali ciała z pola bitwy, moim zadaniem było wyjmowanie ich z ciężarówek-chłodni i badanie. Proces jest, delikatnie mówiąc, nieprzyjemny: wyjmujesz ciało z worka, szukasz blizn i tatuaży. Jedna dziewczyna, również sanitariuszka, nauczyła mnie nie bać się zamykać żołnierzom oczy.
Często wśród martwych odnajdujesz swoich towarzyszy. Najgorzej było w sektorze Bachmut, gdzie zginęło wielu moich przyjaciół. Nierzadko byłam jedną z pierwszych, którzy dowiadywali się o ich śmierci. I nie miałam prawa nikomu o tym mówić, dopóki nie zostały oficjalnie poinformowane ich rodziny.
Zdarza się, że badasz ciało, a w kieszeni zmarłego dzwoni telefon. To ktoś z jego rodziny. Martwi się, ma nadzieję, a ja nie mogę odebrać tego telefonu
Możesz odbierać takie telefony tylko wtedy, gdy to „pięćsetka” – ciało niezidentyfikowanej osoby. W takim przypadku telefon może pomóc. Ale nawet jeśli odbiorę, nie mam prawo powiedzieć, że ten człowiek nie żyje. Muszę skłamać, że właśnie znaleźliśmy telefon.
Gdy słyszę: "Nie możesz uratować wszystkich"…
Większość personelu CMC to kobiety. Mało który mężczyzna jest w stanie wytrzymać takie obciążenie emocjonalne. Ale to dopada nas później. Starasz się, jak możesz, ale w pewnym momencie po prostu wariujesz.
Mam koszmary. Ludzie, którym nie mogłam pomóc. Chłopak, za którym bardzo prosiłam, żeby nie wysyłali go na misję tamtego dnia – ale wysłali i zginął
Albo żołnierz, który zgubił się na polu bitwy, a potem, ranny, przypadkowo wczołgał się na okupowane terytorium. Miał radio. Powiedział, że jest ranny i leży na drodze. Znaleźliśmy go z pomocą drona, ale każdy centymetr terenu był zajęty przez okupantów. Nie mogliśmy się tam dostać. Przez trzy dni wykrwawiał się na śmierć, prosząc nas o ratunek...
Wszyscy mówią, że nie powinnam się obwiniać. Ale gdy ktoś mi mówi: „Nie możesz uratować wszystkich”, wpadam w szał. Bardzo trudno sobie z tym poradzić.
Pierwszy atak paniki miałam w 2016 roku w Kijowie. Poszłam wtedy do szpitala, pomogło. Ale teraz, kiedy cały czas jestem na wojnie, trudno mi znaleźć psychiatrę z odpowiednim doświadczeniem. To, co nam oferują wolontariusze, nie zawsze jest skuteczne. A czasami wydaje się, że znalazłaś terapeutę, tyle że nie masz ani możliwości, ani siły, by się z nim skontaktować.
Wojna bardzo mnie zmieniła
Na froncie jest ciężko, lecz w domu wcale nie jest łatwiej. Mój ostatni urlop był bardzo trudny – miałam ciągłe ataki paniki, z których jeden zakończył się kryzysem nadciśnieniowym. Byłam wtedy w domu we Lwowie. Wychodzisz na zewnątrz i jest za dużo światła. Tak dużo, że bolą cię oczy. Hałas przyprawia mnie o zawroty głowy i mdłości. A ludzie...
Rozumiem, że nie każdy musi walczyć, ale dziwnie jest widzieć tylu młodych, silnych mężczyzn bawiących się, cieszących się życiem, jakby nie było wojny. A niektórzy patrzą na mnie wojskowym mundurze z nieskrywaną pogardą...
Wojna zdecydowanie mnie zmieniła. Stałam się bardziej agresywna i nietolerancyjna. Szybko wpadam w złość. Czasami myślę, że to nie ja, bo tak naprawdę taka nie jestem...
Przed wojną na pełną skalę nie wiedziałam, że oczy dorosłego człowieka mogą zmieniać kolor. Do 24 lutego moje były jasnobrązowe, a teraz są czarne. Bałam się. Nawet nie śmierci, ale fizycznego bólu. Widziałam zbyt wiele ciężkich obrażeń, zbyt wiele bólu innych. Teraz się boję, że to samo może przydarzyć się mnie.
Dzwonię do córki nawet z okopów
Mimo wszystko Iryna Kovalenko pozostaje na froncie. Robi to dla swojej córki.
Bohdana i ja jesteśmy w kontakcie wideo każdego dnia – Iryna się uśmiecha. – Dzwonię do niej nawet z okopów. Ma pięć lat. Wie, że jesteśmy na wojnie, że ludzie, którzy umierają, są zakopywani w ziemi, ale ich dusze idą do nieba.
Tych na linii frontu nazywa „Ukrainą”. Mówi swoim przyjaciołom: „Moja mama to Ukraina, ona nas chroni”.
Pamiętam, jak kiedyś stałyśmy razem na przystanku tramwajowym i zobaczyłyśmy mężczyznę z protezą nogi. Bohdana powiedziała głośno: „Mamo, zobacz, Ukraina stoi!”. Uśmiechnął się
Córka dała mi jednorożca i kucyka na łańcuszku, nigdy ich nie zdejmuję. Starałam się robić wszystko, by nie kojarzyła „mamy w pracy” z „mamą w niebezpieczeństwie”. Ale ostatnio poprosiła mnie, żebym nie umierała przed jej urodzinami, na które obiecałam przyjechać. „To znaczy, że po twoich urodzinach już mogę?” – zapytałam żartem. Ale ona rozumie znacznie więcej, niż myślałam.
Im jest mi gorzej, tym jaśniejszy mam makijaż
Iryna nie zgadza się z powszechnym przekonaniem, że na wojnie człowiek nie ma płci i jest po prostu „jednostką bojową”.
Nie lubię feminizmu, jeśli graniczy z szaleństwem. Jestem kobietą i oczywiście różnię się od mężczyzn. Zazwyczaj sama noszę swój plecak medyczny. Ale kiedy zostaliśmy namierzeni przez wrogie drony kamikadze i biegliśmy środkiem otwartego pola, chłopaki zobaczyli, że brakuje mi tchu i zabrali mi plecak, a ja byłam im bardzo wdzięczna.
Potrafię rozpalić w piecu szybciej niż chłopaki. Ale nie będę rąbać drewna ani naprawiać samochodu – od tego są mężczyźni.
Mogę umyć się w balii i ubrać w dwie minuty, ale kiedy mam okazję, jadę do miasta w pobliżu frontu, by zrobić sobie paznokcie. Nawet gdy miałam zapalenie płuc, nie zapomniałam o czerwonej szmince. Nawet w piwnicy mogę sobie zrobić maseczkę na twarz. To mnie uspokaja, to rodzaj medytacji.
Nie mam problemów w relacjach z większością moich kolegów żołnierzy, ale wszystko może się zdarzyć. Spotkałam się z seksizmem. Dzieje się tak, gdy dostajesz stopień i słyszysz komentarz od mężczyzny: „Och, sama się o to prosiłaś”. Nie musisz się długo zastanawiać, by zrozumieć, co miał na myśli.
Spotkałam się też z molestowaniem. Są mężczyźni, którzy nie rozumieją słowa „nie”. Zazwyczaj to żonaci wujkowie, którzy nagle uznają, że kochają cię na zabój. Celowo zaczynają stwarzać ci problemy, które później sami rozwiązują, pokazując, jakimi są bohaterami. Byłam nękana przez dowódcę innego batalionu. Kiedyś niespodziewanie przyszedł do mojego namiotu, bo chciał „razem popatrzeć na gwiazdy”. Były też inne przypadki... Teraz jestem w brygadzie, gdzie na szczęście nie ma takich rzeczy.
Żeby nie odwracać wzroku
Mój mąż też jest na wojnie. Służy w innym batalionie. To trudne, gdy jedno z partnerów jest na wojnie, ale gdy walczą oboje, jest jeszcze trudniej. Siedzisz w piwnicy pod ostrzałem, on jest cztery godziny drogi stąd, na innej pozycji. A potem traci połączenie...
Wydaje się, że jesteś blisko, ale nie możesz do niego pójść. I wiesz z grubsza, co dzieje się na pozycjach, na których on jest. Czasami myślę, że lepiej nie wiedzieć. Wielu walczących mężów nie przekazuje swym żonom żadnych szczegółów z pierwszej linii frontu. Byłoby lepiej, gdybym ja też nie znała tych szczegółów.
Kiedy ludzie pytają, co pomaga mi wytrwać, nie wiem, co powiedzieć. Wiem tylko, że trwam na wojnie wbrew wszelkim przeciwnościom. Często wspominam mojego mądrego dziadka, który mnie wychował. Nauczył mnie nie kłamać. Pamiętam, jak kiedyś, w dzieciństwie, obiecałam psu kiełbasę, ale mu jej nie dałam, bo zapomniałam.
Dziadek wytłumaczył mi, że tak nie można: jeśli coś obiecujesz, musisz dotrzymać słowa. Powiedział, że tylko wtedy będę w stanie spojrzeć na siebie w lustrze bez odwracania wzroku. Teraz mogę spojrzeć na siebie w lustrze. Nie z szacunkiem... ale nie wzroku nie odwracam.