Historie
Co tydzień Sestry publikują historie naocznych świadków rosyjskich zbrodni wojennych. Świat musi usłyszeć ich głos, a przestępcy muszą zostać ukarani
Maria Burmaka: Wojna zabrała mi brata. Wciąż nie pogodziłam się z jego śmiercią
Ukraińcy ją kochają – i to nie tylko ze względu na jej sztukę, ale także dlatego, że ona kocha ludzi i troszczy się o losy swego kraju. Maria niedawno obchodziła 54. urodziny. Sestry rozmawiała z nią o utracie brata, priorytetach podczas wojny, relacjach z córką i rosyjskimi kolegami – oraz o jej kolekcji wyszywanek.
„Burżujka” dla narodowej artystki
Ksenia Minczuk: Jak Pani ocenia swoje życie w dniu urodzin? Z czego jeste Pani dumna? Do czego Pani dąży?
Maria Burmaka: Patrząc na siebie z zewnątrz, widzę, że wiele mi się udało. Albumy, kultowe piosenki, które dla wielu ludzi stały się ścieżkami dźwiękowymi życia. Powinna pani wiedzieć, że wiele osób mówi do mnie: „Dorastałam, słuchając twoich piosenek”, a ostatnio: „Nasze dzieci dorastały, słuchając twoich piosenek” – mając na myśli moje albumy dla dzieci. Jestem szczęśliwa i dumna, że moje piosenki były wykonywane podczas historycznych wydarzeń, a ja byłam ich uczestniczką.
Wciąż próbuję nowych rzeczy, są pomysły, które sprawiają, że czuję się, jakbym szła „na jarmark, a nie z jarmarku”. Do tego dochodzą rzeczy nieoczywiste. Uważam, że ze stoicyzmem i godnością znosiłam życiowe próby, choć czasem było nieznośnie ciężko. Byłam dobrą córką i mam nadzieję, że jestem dobrą matką. Mam wielu przyjaciół, którzy również na mnie polegają. Wkrótce wypuszczę piosenkę dedykowaną mojemu bratu Światosławowi. Planuję też wydać mój trzeci album dla dzieci. Już czekają...
Niedawno Facebook przypomniał mi, że 24 lutego 2022 roku, kiedy wydawało się, że wszystko się zatrzymało, miałam dwa koncerty online dla dzieci. Zupełnie o tym zapomniałam, po prostu wyleciało mi to z głowy!
Tradycję koncertów online zapoczątkowałam podczas pandemii COVID-19. Dzieci uwielbiały moje występy. Tak więc 24 lutego wzięłam gitarę i zaśpiewałam dzieciom dwa razy online. Chciałam je jakoś uspokoić. Powietrze było tak naelektryzowane, pełne strachu. Wydawało mi się, że moje transmisje będą odpowiednie.
Potem było jeszcze kilka zaimprowizowanych transmisji. Na przykład podczas godziny policyjnej umieściłam „kombik” [wzmacniacz gitarowy - red.] na moim oknie na Padole w Kijowie i zaśpiewałam ukraiński hymn. Ludziom się podobało.
Z powodu niepokoju, który czułam przed inwazją, kupiłam sobie prawdziwą „burżujkę” [metalowy przenośny piec do ogrzewania i gotowania, popularny sto lat temu – red.]. Z jakiegoś powodu pomyślałam, że jeśli coś się stanie, jeśli nie będzie ogrzewania ani elektryczności, będę musiała jakoś przetrwać. I że potrzebuję tego małego żeliwnego piecyka z płytą grzewczą. Miałam rację, przydał się. Kilka razy zabraliśmy go na dół i gotowaliśmy na nim jedzenie, podgrzewaliśmy też wodę w pobliżu schronu. W domu go jeszcze nie używałam.
Pamiętam, że w przeddzień ataku, 23 lutego, słuchałam wiadomości i przemówienia prezydenta późno w nocy. Długo nie mogłam zasnąć, wzięłam nawet tabletki nasenne. Obudził mnie dzwonek telefonu. Wszyscy moi przyjaciele dzwonili, a mój brat się martwił. W nocy poszliśmy do schronu, gdzie zostaliśmy przez kilka dni.
Czułam, że nadchodzi coś strasznego. To uczucie było tak żywe i niepokojące, że zaczęłam wyobrażać sobie, co zrobię, jeśli to się stanie. Rysowałam w głowie apokaliptyczne scenariusze, ale rzeczywistość przerosła najgorsze z moich myśli. Myślałam, że naszym wrogiem są ludzie. Ale po Buczy i Irpieniu okazało się, że to nie ludzie.
Nie wiem, czy potrafię śpiewać o moim bracie ze sceny
Nie każdy potrafi tworzyć w czasie wojny. Trudno było wrócić do pisania?
Na początku w ogóle nie mogłam pisać. Ale ciągle coś robiłam: filmy online dla dzieci, tłumaczenie piosenki Stinga, zbiórki pieniędzy, darowizny, występy.
Pamiętam, że kilka razy wpadłam w histerię, na przykład kiedy rakiety spadły na Kijów bardzo blisko mojego miejsca zamieszkania
Pierwszą piosenką, którą napisałam po rozpoczęciu inwazji, w czerwcu 2022 roku, była „Wróć żywy”. Została napisana dla żołnierzy, którzy bronią naszej Ukrainy, dla mojego brata. Naprawdę chcę, żeby każdy żołnierz wrócił do domu. Kiedy ją skończyłam, płakałam całą noc.
Proszę opowiedzieć nam o bracie, który zginął na wojnie. Jak go Pani zapamiętała?
Światosław został zmobilizowany w marcu 2022 r. Przez długi czas nie wiedzieliśmy, gdzie służył. Okazało się, że był w 43 Oddzielnej Brygadzie Artylerii imienia hetmana Tarasa Triasyła. Brał udział w obronie Kijowa, został postrzelony, trafił do szpitala, ale się . W kwietniu 2022 r. urodziła mu się córka, Ksenia. Odszedł 4 stycznia 2024 r.
Miałam 10 lat, kiedy się urodził. Dobrze pamiętam ten dzień. Kiedy tata przyniósł do domu tę wiadomość, obiegłam wszystkich sąsiadów na naszej ulicy w Charkowie, wykrzykując, że mam brata. Od tamtej pory nie pamiętam, żebym kiedykolwiek chodziła sama, mama zawsze mi to powierzała. Pewnego razu, gdy miałam 14 lat, pojechałam na obóz. Pod moją nieobecność Światosław oddał wszystkie moje lalki dziewczynie, która mu się podobała. Wszystkie moje lalki!
Zawsze go kochałam, byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Często rozmawialiśmy przez telefon. Wymienialiśmy wrażenia i dyskutowaliśmy o muzyce.
Zawsze dzieliłam się z nim tym, co leżało mi na sercu
Zmarł na atak serca w dość młodym wieku [Światosław miał 43 lata – red.]. Jak się okazało, miał chorobę wieńcową, jego serce zawiodło. Komisja lekarska stwierdziła, że była to bezpośrednia konsekwencja wojny.
Wojna zabrała mi brata. To wielki ból. Bardzo trudno poradzić sobie z bólem po stracie, nigdy nie można się na to przygotować. Straciłam też już matkę i ojca. Za każdym razem stratę przeżywa się inaczej.
Wciąż nie pogodziłam się z jego śmiercią. Nie mogę powiedzieć, że cokolwiek pomaga mi sobie z tym poradzić. Nic nie pomaga. Cieszę się, że mam jego dzieci, które są do niego bardzo podobne. Widzę w nich jego rysy i robi mi się ciepło na sercu.
Wiosną napisałam o nim piosenkę, jej słowa same ze mnie wyszły. Piosenka ma tytuł „Braciszku”. To piosenka dla każdego, kto stracił kogoś bliskiego. Teraz jest w trakcie nagrywania. Ale nie jestem pewna, czy będę mogła ją śpiewać na koncertach...
Chciałam przedłużyć życie moich rodziców tak bardzo, jak to możliwe. I udało się
Jakie są Pani relacje z córką?
Yaryna ma 29 lat. Tyle że bez względu na to, ile lat ma twoje dziecko, nadal jesteś mamą. Doceniam to, że w razie problemów zwraca się do mnie po radę. Pamiętam, kiedy zobaczyłam jej pierwszy tatuaż. Byłam w szoku, ale go zaakceptowałam.
Były różne momenty, ale teraz jest moją najlepszą przyjaciółką
Kiedy mam kłopoty, jest pierwszą osobą, do której dzwonię. I to jest teraz dla mnie najcenniejsze.
Bycie dzieckiem osoby publicznej nie jest łatwe. Yaryna poprosiła mnie kiedyś, żebym nie mówiła o niej w mediach. Dlatego staram się o niej nie mówić.
Jak się Pani dogaduje z rosyjskimi kolegami p;o fachu? Wielu z nich musiało zerwać te więzi...
Nie mam żadnych rosyjskich przyjaciół. Nie mam z kim utrzymywać kontaktu, więc nie musiałam niczego zrywać. Oczywiście zdarzały się sytuacje, gdy występowaliśmy na tej samej scenie, ale nigdy nie miałam przyjaznych stosunków z rosyjskimi muzykami.
Moja praca zawsze była skoncentrowana na Ukrainie. Zawsze mówiłam wyłącznie w ojczystym języku. Artyści również rozmawiali ze mną po ukraińsku, nawet jeśli w domu byli rosyjskojęzyczni. Nie muszę tłumaczyć swoich piosenek, bo nie mam żadnych utworów w języku rosyjskim. Nie muszę przepraszać za swoje czyny, bo nie mam za co przepraszać.
Nie pojechałam do Rosji, nie próbowałam wejść na rosyjski rynek. To nie jest moja historia
Patrząc na moje życie, niczego się nie wstydzę. Jestem pewna, że to jest właśnie recepta na sukces: żyć w zgodzie z własnym sumieniem.
Być może nie zdobyłam jakichś szczytów, mogłam osiągnąć więcej. Ale osiągnięcia w życiu osobistym są dla mnie ważniejsze. Moja matka miała raka mózgu, staraliśmy się jak najbardziej ułatwić i przedłużyć jej życie. I udało się. Mój tata również był poważnie chory, ale dzięki naszym wysiłkom żył 4,5 roku dłużej, niż zapowiadali lekarze. Te osiągnięcia są dla mnie najważniejsze.
Wygląda na to, że wszystkie inicjatywy, w które się Pani obecnie angażuje, mają szczytny cel.
Wszystkie koncerty, które się teraz odbywają, są charytatywne. Cały czas się w to angażuję. Zbierałam na przykład pieniądze na drona z kamerą termowizyjną dla mojego kuzyna. A to spora suma, sam nie mogłabym zebrać takiej kwoty. Choć wiele potrzeb zaspokajam sama, bez zbiórek.
Na przykład w Krakowie zbieraliśmy pieniądze na drona dla Pierwszej Brygady Operacyjnej Gwardii Narodowej „Sztorm”. Wcześniej była zbiórka na „Ptaszki zwycięstwa”. Zbieraliśmy też w Pradze i Brnie. Przyłączam się do organizacji, którym ufam.
Podczas inwazji podróżowałam z koncertami charytatywnymi tak daleko, że mogłabym okrążyć kulę ziemską kilka razy
Dużo pracuję. Od dwóch lat prowadzę na przykład dwie audycje w Polskim Radiu dla Ukrainy. To audycje dla dzieci: „Zielona gitara” i „Nie bój się żyć” – wywiady z kultowymi postaciami.
Polskie Radio dla Ukrainy jest wielkim wsparciem dla Ukraińców w Polsce. Przez rok pracowałam jako producentka muzyczna w FM Hałyczyna. Bardzo się cieszę, że mam takie możliwości.
Mam wyszywanki, które mają 150 lat
Co robi na Pani największe wrażenie, gdy podróżuje Pani po świecie?
Są rzeczy, które uderzają do głębi. Na przykład Edmonton w Kanadzie. Byłam tam przez 5 dni, miałam występy, w tym w szkołach. Byłam zdumione, ile ukraińskich dzieci przyjęło to miasto, gdy rozpoczęła się inwazja. 300 dzieci w jednej małej szkole.
Po koncertach dzieci podchodziły i mnie przytulały.
Jeden mały chłopiec powiedział: „I am Canadian boy”. Podziękowałam mu za pomoc naszym i mocno go uściskałam
Byłam również pod wrażeniem Sardynii. Miałam tam cztery występy, w tym jeden dla naszych Ukraińców, którzy pracują jako badantes, czyli opiekują się osobami starszymi i chorymi.
Pracują bardzo ciężko. Ci ludzie zbierają pomoc na Sardynii i regularnie wysyłają ją do Ukrainy. Patrząc na nich zdałam sobie sprawę, że wszyscy Ukraińcy są jak jedno, są zjednoczeni dla wielkiej sprawy.
Ostatnio występuje Pani w haftowanych koszulach i sukienkach. Musi ich Pani mieć niemałą kolekcję...
Mam wiele sukienek. Niektóre kupiłam, inne dostałam w prezencie. Najcenniejsze wyszywanki to te stare, prawdziwy skarb. Mam kilka, które mają 150 lat, są jak eksponaty muzealne. Trzeba się im przyjrzeć, bo stary ornament nie jest już wyraźny.
W ostatnich latach dość często pojawiam się na scenie w wyszywankach. Jest kilka powodów. Po pierwsze, są oczywiście piękne. Nowoczesne hafty też mają swoją energię i znaczenie. A jako że uważamy haft za talizman, to muszę przyznać, że haft nowoczesny radzi sobie w tej roli.
Po drugie, teraz jeżdżę w trasę sama, ponieważ są to koncerty charytatywne. Celem jest zebranie pieniędzy, a podróżowanie z grupą to spory wydatek. Muszę być widoczna na dużej scenie.
Po trzecie, bardzo przyjemnie jest, zwłaszcza za granicą, wymienić nazwiska naszych wspaniałych projektantów, którzy tworzą to piękno. A te sukienki zawsze przyciągają uwagę.
Na każdym koncercie śpiewam niektóre z moich piosenek dla dzieci. A dla dzieci muszę wyglądać jak postać z bajki. Jak wróżka.
Co każdy z nas może zrobić dla zwycięstwa?
Są ludzie, którzy walczą i oddają swoje życie, i są wszyscy pozostali. Jeśli nie walczysz na froncie, musisz zrobić wszystko, by uratować jak najwięcej ludzkich istnień.
Zdjęcia z prywatnego archiwum
Wiktoria – „Runa”, żołnierka: Moim antydepresantem na wojnie jest mój pies
Wiktoria, 25-letnia żołnierka o pseudonimie „Runa”, jest sierżantem sztabowym i dowódcą plutonu artylerii przeciwlotniczej. Podczas inwazji walczyła już w kilku punktach zapalnych, w tym w Piskach i Hulajpołe. Teraz jest w Bachmucie, gdzie codziennie toczą się zacięte walki. Opowiedziała nam o swoim życiu na wojnie, motywacji i prawdziwej przyjaźni.
Po co ci to? Lepiej wyjdź za mąż i gotuj w domu obiady
Po co ci to? Lepiej wyjść za mąż i gotować w domu obiady
Kiedy w 2018 r. podpisałam kontrakt z Siłami Zbrojnymi Ukrainy, byłam absolutnie pewna swojej decyzji. Chociaż wiele osób (w tym wojskowe biuro rekrutacyjne) próbowało mnie od tego odwieść – wspomina Runa. – W 2014 r., gdy wybuchła wojna, byłam jeszcze w szkole. Mieliśmy przedmiot o nazwie „Obrona Ojczyzny” i ucząc się go zdałam sobie sprawę, że chcę spróbować swoich sił w siłach zbrojnych. Zaraz po szkole, gdy miałam 17 lat, nikt nie wziąłby mnie do wojska, więc najpierw do szkoły pomaturalnej (uczyłam się na florystę i dekoratorkę okien), a jak tylko ją ukończyłam, poszłam do wojskowego biura rekrutacyjnego.
Kiedy mnie zobaczyli – małą, kruchą, 19-letnią – powiedzieli: „Po co ci to? Lepiej wyjdź za mąż i gotuj obiady w domu”. Ale wróciłam następnego dnia. Postanowiłam, że będę dobijała się do ich drzwi, dopóki nie dostanę tego, czego chcę. Kiedy dali mi długą listę dokumentów i certyfikatów, które musiałam przynieść, pewnie mieli nadzieję, że nie wrócę. Byli bardzo zaskoczeni, gdy po przejściu badań lekarskich przyniosłam im wszystko, czego chcieli.
Następnego dnia byłam już w ośrodku szkoleniowym „Desna”. Kiedy ukończyłam kurs młodego wojownika, zostałam wysłana do brygady, w której służę do dziś. Byłam gotowa na każdą specjalizację – z wyjątkiem kucharza i medyka. Teraz z medycyną jestem za pan brat (nieraz musiałam ewakuować rannych towarzyszy), ale wtedy myślałam, że nie będę w stanie udzielić pierwszej pomocy. Przydzielili mnie do plutonu rakiet przeciwlotniczych. Moją pierwszą specjalnością był strzelec przeciwlotniczy przenośnego przeciwlotniczego systemu rakietowego „Igła-1”. Potem przesiadłam się na działko przeciwlotnicze ZU-23-2, a teraz pracuję na działku C-60. Uczyłam się dość szybko, choć podstawową wiedzę i doświadczenie zdobyłam w walce.
Teraz jesteś dowódcą sekcji plutonu artylerii przeciwlotniczej 23. batalionu „Chortyca”. Jakie są Twoje obowiązki?
W czasie pokoju byłabym odpowiedzialna za personel i dyscyplinę w jednostce, ale teraz osobiście biorę udział we wszystkich misjach i dowodzę. Dostajemy cel, oceniamy sytuację i pracujemy nad jego osiągnięciem. W mojej załodze jest sześć osób. Ich życie często zależy od moich decyzji – na przykład gdy pracujemy nad celem, a tu nagle wróg otwiera ogień.
Mam kilka sekund na podjęcie decyzji, czy wróg tylko próbuje się wstrzelić i możemy pracować chwilę dłużej, czy też musimy natychmiast opuścić stanowisko
Muszę trzeźwo ocenić sytuację. Czasami jesteś podekscytowana – trafiasz w cel raz, potem drugi i chcesz to powtórzyć. Ważne jest, aby nie poddawać się takim emocjom, w przeciwnym razie można stracić ludzi i sprzęt. Zdarzały się sytuacje, w których chłopaki chcieli jeszcze trochę popracować, ale widziałam, że wróg prowadzi intensywny ostrzał i nakazywałam odjazd. A zaraz po tym trafiał w miejsce, w którym wcześniej staliśmy.
Czujesz strach w takich momentach?
Nie. Kiedy pracujemy z bronią, nawet jeśli jest kontratak, nie boję się. Działam szybko i sprawnie, z chłodną głową. Świadomość, że byłam o włos od śmierci, przychodzi później, gdy już jestem w stosunkowo bezpiecznym miejscu. Są ludzie, których w pewnych momentach paraliżuje strach, gubią się. Na szczęście mnie to nie dotyczy. Kilka pierwszych razy, gdy ewakuowałam rannych towarzyszy, naprawdę się bałam. Niektórzy mieli rany od odłamków, inni stracili kończyny. Robiłam im opatrunki, a ręce mi się trzęsły – bałam się, że zrobię im krzywdę, że zrobię coś nie tak. Teraz nie mam już tego problemu.
Opowiedziałeś nam kiedyś o momencie, w którym Twoi towarzysze mentalnie pogrzebali Twoją załogę.
To było już podczas inwazji na pełną skalę w rejonie Pisek w obwodzie donieckim. Wróg nacierał, a my ponosiliśmy ciężkie straty. Pracowałam na ZU-23-2. Zwykle pracujemy na zamkniętych pozycjach, ale otrzymaliśmy rozkaz wyjścia w otwartą przestrzeń. Było nas troje.
Wystrzeliliśmy kilka pocisków, zapytałam przez radio, gdzie strzelać dalej – w lewo czy w prawo, i w tym momencie zaczął w nas walić czołg wroga. Pamiętam hałas i gwizd w głowie, dużo kurzu... To była moja pierwsza kontuzja. W piwnicach obok były inne jednostki. Usłyszeli ten ostrzał i nadali przez radio, że z nami chyba już koniec. Z powodu przerw w łączności nie mogłam im odpowiedzieć, a przez długi czas nie mogliśmy też opuścić pozycji, bo samochód nie odpalał, a kierowca był ranny. Myślałam, że nigdy się stamtąd nie wydostaniemy... Na szczęście w końcu udało nam się ten samochód uruchomić.
Opowiedz nam o swojej przyjaciółce Ksjuszy, która zginęła...
Zginęła na tyłach w wyniku ataku rakietowego, a wraz z nią 14 innych osób, w tym jej chłopak. Dosłownia kilka dni wcześniej byłam tam kupić jedzenie, zobaczyłyśmy się z Ksjuszą. Powiedziała mi, że wkrótce awansuje na podporucznika. Chciała kupić samochód, mieli z chłopakiem wiele planów...
Parę dni później, gdy byłam na stanowisku, otrzymałam wiadomość: „Ksjusza – 200 lat”.* Nie uwierzyłam. Byłyśmy w tym samym wieku, ona też poszła do wojska w 2018 r.
Na pogrzebie stałam nad jej grobem i myślałam: „Miała 24 lata, jak ja. Ona już nie żyje, ale ja wciąż żyję”
Odtąd nie chodzę już na pogrzeby.
Starszy sierżant Szon
Co pomaga Ci się trzymać?
Rozmowy z towarzyszami broni. I praca, którą w trudnych chwilach starasz się być tak zajęta, że nie masz czasu na myślenie o czymkolwiek innym. Ale moim głównym antydepresantem jest Szon. Jest moim najlepszym przyjacielem.
Jak go poznałaś?
Marzyłam o psie od dzieciństwa. Latem 2018 roku, podczas mojej służby, pojechałam do Berdiańska i tam kupiłam Szona. Był malutki, miał zaledwie 25 dni. Razem wróciliśmy do obwodu donieckiego. W tamtych latach wojna nie była tak intensywna, co pozwoliło Seanowi stopniowo się przystosować. Na początku bał się głośnych dźwięków, ale potem się przyzwyczaił i teraz dobrze wie, kiedy strzelają nasi ludzie, a kiedy wróg, i odpowiednio reaguje. Został wychowany przez całą naszą jednostkę, chłopaki go uwielbiają. Ma nawet osobistą odznakę – „starszy sierżant". Jest ze mną cały czas, chyba że muszę gdzieś jechać. Zawsze mnie wtedy odprowadza, biegnie za samochodem. A potem wita mnie tak, jakby nie widział mnie od roku. Jest lepszy niż jakikolwiek psycholog.
Kiedyś rzuciłaś się, by go ratować, ryzykując życie...
Wróg zaczął ostrzeliwać nas rakietami z „Gradów”. Wszyscy szybko wskoczyli do dołu, ale Szon został na zewnątrz. Pobiegłem po niego, za co później zostałam upomniana przez dowódcę. Szon był otępiały, bardzo przestraszony, odrętwiały. Po tym incydencie posiwiał...
Nawiasem mówiąc, mamy inne zwierzęta, raz był nawet szop pracz. Znaleźliśmy go w okolicy Bachmutu. Najwyraźniej mieszkał z ludźmi, bo jadł nam z ręki. Karmiliśmy go, poiliśmy, kupiliśmy mu nawet uprząż do chodzenia. Ale uwolnił się i od tego czasu biega i robi zamieszanie, gdziekolwiek się pojawi. Grzebał w naszych rzeczach, tłukł naczynia... Nie dogadywał się z Szonem, więc znaleźliśmy dla niego inny dom.
Niektórzy mówią, że życie na wojnie jest szokiem. Są dziewczyny, które – mimo że przebywają na froncie –znajdują okazje, by zrobić sobie paznokcie, a na kolację zjeść ulubione sushi. Z czym Ty się zetknęłaś?
Życie na wojnie nie było dla mnie szokiem. Uczyłam się w szkole z internatem, byłam przyzwyczajona do życia w grupie i wczesnego wstawania. Pod tym względem wojsko niewiele się różni – może tylko tym, że cały czas chcą cię zabić (śmiech). Zdecydowanie nie jestem typem dziewczyny, która spędza czas na robieniu makijażu, manicure czy stylizacji. Nigdy tego nie robiłam i nie planuję tego w przyszłości. Kiedy mam okazję, potrafię zapleść włosy w warkocz, żeby przez kolejne dziesięć dni nie musieć myśleć o tym, co zrobić z nimi przez kolejne dziesięć dni.
Jeśli chodzi o warunki, to mogą być różne. W mieście lub na wsi często mieszkamy w piwnicach. W okolicy Bachmutu mieszkaliśmy na polu, w ziemiance.
Jednym z największych problemów są myszy. Są wszędzie. Jednej nocy można złapać ich nawet 500
Spadają ci na głowę, gryzą po palcach, niszczą różne rzeczy. To częste w ziemiankach.
Co jest dla Ciebie na wojnie najtrudniejsze?
Myślę, że problemy z zaopatrzeniem. Kiedy zamiast wykonać zadanie trzeba najpierw znaleźć sprzęt lub części zamienne potrzebne do jego wykonania, ogłosić zbiórkę, prosić o datki. Kiedy broń się zepsuje, zazwyczaj naprawiamy ją na własny koszt. Zbieramy też pieniądze na walkę elektroniczną (system blokujący sygnały wrogich dronów), ponieważ teraz wróg ma wystarczająco dużo dronów, by zniszczyć naszą artylerię.
To demoralizujące, gdy oprócz wykonywania swojej pracy musisz myśleć o tym, skąd wziąć pieniądze
Ale nadal robisz to, co musisz, ponieważ rozumiesz, dlaczego tu jesteś.
Dlaczego jesteś na wojnie?
Bronię mojego domu, Ukrainy. Urodziłam się i wychowałam tutaj i naprawdę nie rozumiem, jak można nie bronić swojego domu. Kiedyś zapytano mnie, o co walczymy. Odpowiedziałam, że o wszystko, co jest za nami. Nie chcę, by stało się to własnością kogoś innego. Dla mnie zwycięstwo to zwrot naszych terytoriów – chociaż w obecnej sytuacji, gdy wróg wciąż się rozwija, musimy przynajmniej nie stracić tego, co mamy.
Wyobrażasz sobie dzień naszego zwycięstwa?
Czasami rozmawiamy o tym z chłopakami: „Wyobraź sobie, że teraz przychodzą z kwatery głównej i mówią: ‘Wojna się skończyła’. Co zrobisz?”. I każdy marzy o tym, żeby pojechać do rodziny, do dzieci... Ja bym wzięła Szona i pojechała do siostry i siostrzeńca. Bardzo chcę też pojechać do Mariupola.
Jakie masz teraz marzenia?
Kiedy zaczęła się inwazja na pełną skalę, na chwilę straciłam sen. Na początku w ogóle nie spaliśmy, bo nie rozumieliśmy sytuacji, nie wiedzieliśmy, dokąd pójdzie wróg. Potem zaczęłam śnić o błyskach, takich jakie widzę podczas ostrzału wroga. Śniłam o moich rannych towarzyszach, których wyciągałam. Często krzyczałam przez sen.
Teraz już tego nie robię. Prawdopodobnie dlatego, że moje ciało się przystosowało. Kilka dni temu śniła mi się Ksjusza. Podeszła do jednego ze swoich towarzyszy i śmiejąc się, poprowadziła go za rękę. Nie wiem, jak zinterpretować ten sen. I czy w ogóle trzeba szukać wytłumaczenia dla takich snów.
*Od „ładunek 200”, co w ukraińskim i rosyjskim żargonie wojskowym oznacza poległego żołnierza.
Zdjęcia z prywatnego archiwum
Chrystyna Szyszpor: Chcę ocalić ukraiński balet
Khrystyna Shishpor jest prymabaleriną Opery Narodowej Ukrainy, Artystką Ludową Ukrainy, która posiada rekord krajowy — 48 rund fuetu wykonanych podczas jednego z przedstawień.
Christina jest także wolontariuszką. Kristina Shishpor opowiedziała Sestry o tym, że postać przyszłej prima, która wcześnie straciła rodziców, zatwardziła charakter przyszłej prima, jak traktuje ukraińskich tancerzy, którzy teraz koncertują za granicą z dziełami Czajkowskiego i jak zakochać się w ukraińskim balecie zachodniej publiczności.
„Kiedy przyszedłem do pracy do teatru, nie miałem jeszcze paszportu”
Balet to bardzo konkurencyjna dziedzina. W wieku 17 lat tańczyłeś już imprezę Odetta-Odilia, o której marzyła każda baletnica na świecie (był to debiut Shishpora w Operze Narodowej - Avt.). Jak nie zostałeś wtedy zjedzony w teatrze?
Nigdy nie pozwalam się obrazić. Kiedy przyszedłem do teatru w wieku 15 lat i zacząłem tańczyć u boku dorosłych baletnic, to wszystko, czego o mnie nie mówili. Plotki poszły na każdy gust. A oto mój debiut w Swan Lake. Ale trzymałem się. Tak, w domu płakałem z rozpaczy co drugi dzień, ale nie w teatrze.
Na szczęście miałem wspaniałego nauczyciela Varwarę Potapova. Uczyła ze mną i Saszą Shapoval, moim partnerem, który zginął na wojnie (Oleksandr Shapowal zginął w bitwie w obwodzie donieckim 12 września 2022 roku w wieku 47 lat. - Avt.). Varvara Michajłowna bardzo kochała nas i Saszę i nigdy się nie obraziła. Nauczyciele są różni, czasami uczniowie są zadowoleni z takiego nadużycia, że nie chcesz tańczyć imprezy - nie możesz się spotkać, nie chcesz żyć. Ale nasz nauczyciel był zawsze dla nas i pielęgnował w uczniach wiarę w siebie. I to dzięki wsparciu nauczyciela udało mi się dostać na scenę Opery Narodowej w wieku 17 lat w partii Odetty i Odylii. A tańczyć takie płótno jest, jak mówią, „wieżą” dla każdej klasycznej baletnicy. I zatańczyłem tę imprezę do najpełniejszej inwazji.
Kto jako pierwszy wspierał Twoją pasję do baletu jako dziecko?
— Moja babcia Victoria Emmanuilovna. Pochodzi z Kijowa, kreatywną osobą, była znana całemu Kijowi. Dzięki mojej babci rozwinęła się moja historia jako osoby i baletnicy. Uszyła moje pierwsze paczki. Na moich baletowych strojach kąpielowych wyciąła wszystkie swoje dzianinowe golfy (golfy — Avt.), szyła dla mnie legginsy z rękawów. Teraz jest dużo, ale wcześniej nic nie było. A babcia skręciła się tak bardzo, jak mogła. Zawsze musiałam być w niej najlepsza i najpiękniejsza. Naprawdę chciała, żebym tańczył, dosłownie spalony moim przyszłym zawodem.
— Czyli rodzina od razu zdecydowała się uczynić z ciebie baletnicą?
— Nie. Początkowo zostałem wysłany do szkoły tańca „Kyyanochka” w celu ogólnego rozwoju. I to wtedy jego przywódcy Dmitrij i Galina Kaigorodova myśleli o stworzeniu college'u choreograficznego. W rezultacie dostałem się do klasy eksperymentalnej, która zaczęła tańczyć klasykę. Wstała na szczycie już w wieku ośmiu lat. Na tych zajęciach stopniowo zakochaliśmy się w balecie — w moim przypadku okazało się, że jest to miłość życia.
— Jako nastolatek dużo chodziłeś na konkursy klasyczne, a w wieku 16 lat wygrałeś międzynarodowy konkurs baletowy im. Serża Lifara. To znaczy, nawet wtedy byłaś wykwalifikowaną baleriną?
Pracowałem już w teatrze. Miałem 15 lat, kiedy zostałem zwerbowany do Opery Narodowej jako stażysta. Nie mogli zabrać ich do państwa, ponieważ nie miałem jeszcze paszportu. Aby mieć czas na trasy koncertowe i teatr, ukończyłem szkołę na stażu zewnętrznym. W szkole było to trudne, ponieważ byłem tak zanurzony w zajęciach tańca, że w ogóle nie prowadziłem życia klasy. I nie wszyscy koledzy z klasy to rozumieli. Również ze strony nauczycieli doszło do nieporozumień: na przykład mała baletnica próbowała „dusić się” matematyką.
Cóż, jaka jest matematyka, skoro wszystko, co miałem w głowie, to fuete, pleier i batmany?
— Zacząłeś utwardzać swój charakter jako dziecko. Kim on jest - postać Christiny Shishpor?
Nie powiem, że jestem bardzo silny. Jestem dość emocjonalny i sentymentalny, ale jest we mnie rdzeń, który sprawia, że trzymam plecy prosto. Czasami nawet chcę sobie odpocząć, ale nie mogę. W rzeczywistości mój los nie jest łatwy, a inna osoba na moim miejscu nie mogła tego znieść. Każdy otrzymuje test zgodnie z poziomem jego wytrzymałości.
— Twoja droga do sztuki była również trudna, ponieważ bardzo wcześnie straciłeś rodziców...
Mój ojciec zmarł, gdy miałem 9 lat. Potem miałem pierwszy koncert w życiu na scenie teatralnej i prawdopodobnie czułem, że mój ojciec odchodzi, ponieważ nalegałem na pójście do szpitala z babcią i matką. Do sali wszedłem z programem teatralnym w rękach — po raz pierwszy wydrukowano na nim moje imię.
Mój ojciec poprosił mnie, abym dał mu autograf w tym programie - pierwszym w moim życiu. A następnego dnia zniknął...
Moja matka wyjechała, gdy miałem zaledwie 25 lat i otrzymałem tytuł Zasłużonego Artysty Ukrainy. Zmarła w moich ramionach. Wiesz, czasami wydaje mi się, że moja córka Julia jest reinkarnacją mojej matki. Ma ten sam charakter. Oboje urodzili się we wrześniu.
Twoja córka ma dziś 9 lat. Czy zamierza zostać baletnicą, ponieważ jest to bardzo trudna ścieżka?
— Zajmowała się baletem, nawet tańczyła kilka przedstawień baletowych, ale potem zdecydowała, że balet klasyczny nie jest jej. Dziś poważnie zajmuje się tańcem towarzyskim. Julia uwielbia przychodzić do mnie na występy, ale nie chce powtarzać losu swojej matki. I szczerze mówiąc, nie jestem też gotowy, aby przejść tę trudną ścieżkę po raz drugi, już z nią.
Dziura w sztuce lub co zrobić baletnicą bez Czajkowskiego
— Mówią, że teatr zbudowany jest na kordebalecie. Tańczyłeś w tłumie?
Cordeballet jest koniecznością. Żadna przyszła prima nie przechodzi obok. Pamięć o twojej dziesiątej linii w cordebalecie jest szczepionką przeciwko gwiezdnej chorobie na zawsze.
— Twój repertuar obejmował cały balet Czajkowski, a także Szczedrin i Rimski-Korsakow. Czy trudno dziś obejść się bez ich prac?
To wielka dziura w sztuce, oczywiście. Dla każdej prima baleriny jest to tragedia. Na tych imprezach wychowywano pokolenia baletnic, a teraz wypełnienie tej dziury zajmuje dużo czasu. Ale co do tego, wielu nie ma dziś odpowiedzi na to pytanie. Jestem jednak ukraińską baletnicą, a moja pozycja jest trudna: trzymam się stanowisk mojego kraju i kierownictwa mojego teatru.
— Problem polega na tym, że światowy rynek baletowy dyktuje swoje preferencje, a Europa uwielbia rosyjski balet.
— Repertuar wiodących światowych zespołów baletowych to pieniądze, impresario i sponsorzy. Repertuary te powstają na kilka lat przed rozpoczęciem sezonu i koniecznie zawierają hity baletowe, biorąc pod uwagę gust publiczności. A balety Czajkowskiego są hitami, więc zachodni impresarios, gdy teatr wyrusza w trasę koncertową, proszą o przyniesienie „Dziadka do orzechów” i „Jeziora Łabędzi”. To są gwarantowani żołnierze. Opera Narodowa Ukrainy w tym roku zabrała „Królową Śniegu” Aleksandra Shimko w trasę koncertową do Japonii na Nowy Rok, a Japończycy długo patrzyli na nią, zanim ją zaakceptowali.
Oczywiste jest, że skupiamy się teraz na baletach ukraińskich kompozytorów, ale świat obecnie niewiele wie o „Lilii” Dankevicha lub „Forest Song” Skorulsky'ego. Potrzeba dużo pracy, aby ukraiński balet i nasi kompozytorzy stali się popularni na świecie. W tym celu bardzo potrzebna jest strategia i duże inwestycje publiczne.
— Na początku 2024 roku napisałeś post na swoim Instagramie, w którym zauważyłeś, że niektóre ukraińskie trupy baletowe występują w Europie z baletami rosyjskiego kompozytora Czajkowskiego...
Idą i zarabiają pieniądze, to wszystko. Uwierz mi, jako artysta ludowy potrafię teoretycznie zebrać trupę, wyjechać za granicę, a także zarabiać pieniądze pod flagą Ukrainy, ignorując pozycję kraju. Potrafię tańczyć zarówno „Carmen Suite”, jak i „Jezioro Łabędzie” — będę miał koncerty solowe na całym świecie. Ale dla mnie jest to niedopuszczalne.
Jak możesz to zrobić, gdy ludzie giną na linii frontu w twoim kraju każdego dnia? Kiedy zginął mój partner Oleksandr Shapowal, który prowadził kampanię, abyśmy żyli z tyłu?
Dlatego wiesz co - chcesz zarobić, rób to pod dowolnym innym sztandarem, ale nie nazywaj siebie ukraińskim baletem. A także płacić podatki i dać 50% dochodu Siłom Zbrojnym. Jestem pewien, że ci ukraińscy tancerze, którzy obecnie prowadzą rosyjskie balety na całym świecie, nic tutaj nie przekazują.
— Wyjaśnij, dlaczego Ukraiński Oleksandr Stojanow tańczy teraz w Europie i USA z baletami Czajkowskiego pod auspicjami Kijowskiego Wielkiego Baletu?
— Tak, bo wielu obcokrajowców współczuje Ukrainie i kupuje dobre bilety na wszystkie związane z nią wydarzenia. Ludzie nie wiedzą, czy jest to Opera Narodowa Ukrainy, czy prywatny kolektyw. Balet jest sztuką elitarną i tylko niewielki procent ludzi zna niuanse.
Uważam, że powinna istnieć ustawa, która zakazuje tym artystom, którzy nie przyjeżdżają na Ukrainę i nic nie robią, aby podnieść gospodarkę swojego kraju, dla jego wizerunku, zakryć flagę Ukrainy. Rozumiem, jeszcze nie, ale takie rozwiązanie powinno się pojawić.
„Za każdym razem, gdy ćwiczyłem repertuar klasyczny, rosłem o dwa centymetry”
Jakie balety sprawiają ci teraz przyjemność?
— Naprawdę uwielbiam balet „Walc Wiedeński” w wykonaniu Aniko Rehviashvili. To arcydzieło repertuaru baletowego Opery Narodowej Ukrainy, które weszło już w historię klasycznych produkcji baletowych. Lubię tańczyć „Trójkątny kapelusz” do muzyki Manuela Falli — to także produkcja Aniko Yurievny. Bardzo dobre jednoaktowe balety nowoczesne „5 tangos” do muzyki Piazzoli i „Eyes Wide Shut”.
— Jak wygodnie czujesz się tańczyć nowoczesne balety?
— Nie jest mi trudno dostosować się, w tej sytuacji bardziej martwię się o młodzież baletową. Moje pokolenie baletnic dorastało w świetnych klasycznych występach. A młodzi ludzie, pozbawieni kanonów klasyków, mają teraz trudności z otwarciem się i trudno jest utrzymać formę.
Za każdym razem, ćwicząc repertuar klasyczny, rosłem o dwa centymetry, ponieważ w trakcie treningu cały czas się rozciągasz. Podczas gdy we współczesnym balecie działa inna technika, inna grupa mięśni, jest inna. W klasyce, kiedy wchodzisz na scenę, jesteś jak nagi. Każdy może zobaczyć, jakim jesteś artystą. We współczesnej choreografii łatwiej jest ukryć i ukryć swoje słabości. Nie mówię, że taka choreografia jest zła, ale to nie jest klasyczny występ trzyaktowy. Klasycznych występów nie można porzucić.
Czy kiedykolwiek myślałeś o zrobieniu baletu dla siebie?
Jestem w trakcie procesu, ale nie mogę ci jeszcze wszystkiego powiedzieć. Pracuję teraz na przykład nad numerem na kreatywny wieczór mojego nauczyciela Siergieja Bondura. Umieściliśmy numer poświęcony Fridi Kahlo do muzyki Gustava Mahlera.
Marzę też o zorganizowaniu własnej wycieczki po Ukrainie. Niedawno odbył się mój koncert „Gwiazdy Baletu Ukraińskiego” — bilety na niego zostały sprzedane w jeden dzień. Ludzie tęsknili za pięknem. Chciałbym pojechać do Dniepru, Odessy, Charkowa, ale teraz nie jest łatwo to zorganizować.
Chcesz wybrać się na wycieczkę do Polski?
— Byłbym szczęśliwy, ale w tym celu Polska musi mieć stronę zapraszającą, która może nas zaakceptować. Takie wydarzenia kulturalne powinny być organizowane na poziomie oficjalnym.
„Jeśli wszyscy odejdą, o co walczyć?”
Gdzie zaczęła cię wojna?
— Inwazja na pełną skalę zeskoczyła nas z moją córką do Barcelony, gdzie 15 lutego poszliśmy na spacer. 1 marca polecieliśmy do Francji i za miesiąc wydaliśmy status uchodźcy. Nie rozumiałem, co robić, jak zorganizować życie, co stanie się z teatrem. Z powodu tego, że nie tańczyłem, zacząłem mieć straszną depresję. Gdyby nie dziecko, które musiało zapewnić styl życia, prawdopodobnie oszalałbym.
W lipcu wróciliśmy. Kiedy zorientowaliśmy się, że wracamy do domu, rzeczy zostały zebrane w ciągu godziny. Biegłem bez patrzenia, ponieważ we Francji nie było dla mnie rozwoju. Trudno jest zacząć coś z dala od domu, zwłaszcza gdy w swoim kraju osiągnąłeś wszystko i nigdy nie chciałeś mieszkać nigdzie indziej.
Wróciłeś i od razu wyszedłeś na scenę. Wojna nie przeszkadza w twojej kreatywności?
Zawsze mówię kto, jeśli nie my? Kto podniesie gospodarkę, kto zajmie się sztuką. Jeśli wszyscy odejdą, to o co walczyć? Nikogo nie potępiam, ale w ciągu dwóch i pół roku poza ojczyzną ludzie zmienili swoją świadomość. Jesteśmy tu na Ukrainie jak: bez ostrzału przez kilka dni — już nastrój jest lepszy. Przyszli do pracy - nigdy nie myśleć o wojnie. Zmieniamy się wraz z krajem i jesteśmy gotowi na wiele.
Czy znalazłeś się pod ostrzałem podczas pokazu?
— Niepokój często zatrzymuje występy w teatrze, ale dla mnie był jeden przerażający moment.
31 grudnia 2022 roku w Operze Narodowej Ukrainy wydano balet „Królowa Śniegu”, a tutaj Kijów zaczął bombardować. Niepokój zaczął się w drugim akcie. Następnie rakiety zbombardowały centrum, a pałac „Ukraina” został uszkodzony w wyniku ostrzału.
Wszyscy widzowie zostali pilnie wysłani do schroniska - zorganizowaliśmy to w szafie teatru. A teraz wyobraź sobie pełną garderobę najmłodszych. Rozpraszaliśmy ich i bawiliśmy ich tak bardzo, jak tylko mogliśmy. Poszedłem prosto ze sceny do dzieci, nawet nie zdjąłem korony Królowej Śniegu. Dzieci były zachwycone, wszyscy spieszyli się robić ze mną zdjęcia. Zbieram ich wokół siebie, rozmawiam z nimi i słyszę z ulicy — bam! Aha! Następnie siedzieliśmy w schronisku przez prawie pięć godzin.
— Nawiasem mówiąc, podczas wojny aktywnie pomagasz szpitalowi dziecięcemu „Okhmatdyt”.
Zawsze pomagam dzieciom w tym, co mogę. Jako ambasador dziecięcej fundacji charytatywnej Good Do Nations pomagam Okhmatdytowi, zbierać pieniądze na leczenie rannych ukraińskich dzieci, które są tu sprowadzane z gorących punktów kraju. Zamierzamy przekazać darowiznę na zakup niezbędnego sprzętu, zakupionych encefalografów, urządzeń do noszenia na kółkach. Za prawie milion hrywien kupili przedłużacz ran, jego chirurdzy nazywają go również Teslą do operacji, jest taki fajny. Ten ekspander, jak powiedział nam główny lekarz, uratował już życie kilku dzieci. Ale co powiedzieć: kiedy przychodzisz do szpitala, nie wiesz, po co złapać. A kiedy to wszystko widzisz, czasami myślisz: Panie, co za balet! Tutaj tak wiele losów dzieci jest okaleczonych... I to jest pokolenie, które zaakceptuje nasz kraj i będzie go dalej rozwijać.
— Ten pokoleniowy upadek z pewnością wpłynie również na nasz balet...
— To poważny problem. W końcu istnieje kilka pokoleń potencjalnych artystów baletowych. Cały czas o tym myślę i teraz aktywnie szukam rozwiązania problemu na poziomie międzynarodowym. Nie mogę jeszcze o wszystkim mówić, ale mamy dużo do zrobienia. Moją misją jest ożywienie ukraińskiego baletu.
<span class="teaser"><img src="https://cdn.prod.website-files.com/64ae8bc0e4312cd55033950d/65c901fef751edf9e5806a4c_Screenshot_20240125_112250_Facebook.webp">„Przeczytaj także: Ludmiła Monastyrskaya: „Trudno być perfekcjonistą, jeśli zostaniesz zatrzymany na pół arii, wysłany do schronienia”</span>
"Wrócę na mój Krym. Być może będę kandydować na burmistrza Jałty". Droga Szury Riazancewej od osobistej stylistki Zełenskiego do żołnierki
Przed inwazją Szura była jedną z pięciu najfajniejszych stylistek w Ukrainie. Współpracowała ze Studiem "Kwartał 95" [ukraińska grupa twórcza, kabaret i przedsiębiorstwo rozrywkowe - red.] i osobiście ubierała Wołodymyra Zełenskiego. 24 lutego jej życie zmieniło się na zawsze. Teraz służy w Siłach Zbrojnych Ukrainy, jest żołnierką o pseudonimie "Jałta".
Nie mogę stać z boku
Moje życie przed wojną na pełną skalę było bogate i interesujące - wyznaje Szura. - Przez ponad 15 lat pracowałam w kinie i show-biznesie, byłam kostiumografką, tworzyłam obrazy. Nim zaczęła się inwazja, mój harmonogram był zaplanowany na co najmniej cztery projekty, jeden z nich był przeznaczony na Festiwal Filmowy w Cannes. Nie pakowałam walizek na czarną godzinę. Jednak na tydzień przed wielką wojną szukałam już munduru i wygodnych butów, bo wiedziałam, że pójdę prosto do wojskowego biura rejestracji i się zaciągnę. Nie miałam specjalnego przeszkolenia, nie uprawiałam intensywnie sportu. Jednak w 2015 roku wzięłam udział w szkoleniu - dla siebie. Wtedy myślałam o pójściu na służbę, ale tak się złożyło, że zostałam wolontariuszką. Zawsze kierował mną zew serca i nienawiść do tych katów. Rozumiałam, że karzeł Putin będzie próbował zaatakować całą Ukrainę. Zawsze mówiłam, że oni nam zazdroszczą - i to jest moim zdaniem jeden z najgorszych grzechów. Ukraińcy to ludzie otwarci, czasami nawet za bardzo. Mamy wielkie serca. Rosjanie nigdy nie będą tacy jak my.
W przeddzień inwazji miałam dziwne przeczucia. W nocy 24 lutego w ogóle nie mogłam spać. Rano poczułam, że ziemia trzęsie mi się pod stopami, pociski już leciały. W tym czasie wynajmowałem mieszkanie w Szuliawce, niedaleko Studia Filmowego Dowżenki. Tam też była moja garderoba. Natychmiast zadzwoniłam do mojej asystentki Aliny i kazałam jej uszczelnić okna. Tego samego dnia poszłam do komendy wojskowej. Moja siostra bardzo mnie wspierała. Mój tata powiedział tylko, że wiedział, że tak się stanie. A mama powtarzała mi, jak bardzo jest ze mnie dumna. Zmarła w lipcu. Na pogrzebie miałam na sobie mundur, taka była jej ostatnia wola. W rzeczywistości nie mogłam trzymać się z daleka od wojny, bo urodziłam się w rodzinie wojskowej. Moi dziadkowie, na cześć których nazwano mnie Szuroczką, byli weteranami. Mój ojciec jest pilotem wojskowym, pułkownikiem, służył w Afganistanie i Górskim Karabachu. Jestem córką mojego taty. Nauczył mnie wszystkiego, potrafię nawet latać helikopterem. Choć miał już 68 lat, też chciał iść na wojnę. Powstrzymałam go. Pamiętam, jak powiedział, że nigdy nie myślał, że jego dzieci zobaczą wojnę.
Rosjanie się obnażali i masturbowali
W 2014 roku, podczas okupacji Krymu, trafiłam do niewoli. To był czas Rewolucji Godności, byłam wtedy aktywistką Automajdanu. Zostaliśmy wydani Rosjanom po spotkaniu z aktywistami Euromajdanu Chersońszczyzny. Jechaliśmy na Krym samochodem na lokalnych tablicach, ja miałam paszport z krymską rejestracją. Wzięli nas do niewoli tuż przy granicy. Udało mi się jeszcze zadzwonić do taty, potem dostałam w plecy kolbą karabinu, a telefon wpadł do samochodu. Tata słyszał wszystko, co się z nami działo, bo się nie rozłączyłam. W niewoli byliśmy torturowani. Rosjanie chcieli mnie puścić "w kółko". Rozerwali mi ubranie, potem się obnażali i masturbowali. Później okazało się, że jeden z tych tzw. zielonych ludzików służył z moim ojcem w Afganistanie. Kiedy się dowiedział, kim jestem, powiedział pozostałym, żeby mnie nie dotykali, bo jestem pod jego ochroną. Byłam w niewoli przez pięć dni.
W dniu wyzwolenia wyprowadzono nas z budynku na ulicę. Większość okupantów miała na sobie kominiarki, tylko dwaj oficerowie FSB i oficer piechoty morskiej nie zasłaniali twarzy. Powiedziano nam, że jest rozkaz zabrania nas do punktu kontrolnego "Armiańsk" - tam gdzie nas wzięli do niewoli. Jechaliśmy z Sewastopola, zatrzymywali i sprawdzali nas na każdym punkcie kontrolnym. To było przerażające. Kiedy dotarliśmy do celu, oficer piechoty morskiej poszedł negocjować w sprawie naszych samochodów. Doszło do jakiegoś starcia, usłyszałam strzelaninę. Potem kazał nam szybko odjechać - wsiadłam do samochodu i już mnie nie było. Miałam szczęście, że było w nim paliwo. Kiedy dotarłam do naszego punktu kontrolnego, pocałowałem asfalt i uściskałam naszych chłopaków. Potem przyjechali po nas z administracji Chersonia. Czym jest "rosyjski świat" - zrozumiałam już po pierwszych trzech godzinach niewoli. Nigdy im tego nie wybaczę.
Z glamour na front: byłam zwykłą żołnierką
Z posterunku wojskowego od razu wysłali mnie do Hostomla, ale jeszcze tego samego dnia wróciłam do Kijowa. Patrolowałam metro i pomagałam łapać tych, którzy naprowadzali rosyjskie rakiety. 9 marca zadzwonili - i trafiłam do Szewczenkowskiego TRO [obrona terytorialna - red.]. Pracowaliśmy w obwodzie kijowskim, potem na granicy z Białorusią. W lutym-marcu 2023 roku zostałam wysłana do Bachmutu. Przez ponad rok służyłam tam, gdzie toczyły się intensywne działania wojenne.
Byłam zwykłą żołnierką, jak wszyscy. Jakoś sobie poradziłam. Ludzie, którzy dołączyli do obrony terytorialnej, nie byli gotowi do wojny ani moralnie, ani fizycznie. Ale pragnęli bronić swojej ojczyzny, swoich dzieci, swoich rodzin.
Teraz nie jestem ani piechurem, ani szturmowcem. Kacapy w telegramach nazwali mnie snajperem. Powiedzieli, że wykastrowałam ludzi Kadyrowa - jak się okazało, byłam na ich listach. Kiedy więc wyruszaliśmy na dwa ostatnie marsze, poprosiłam dowódcę o granat samobójczy, bo nie chciałam znów zostać schwytana. Wiem, że tym razem byłoby inaczej, rozerwaliby mnie na strzępy.
Teraz służę w 78. pułku "Herc". Jestem operatorką drona i kierowcą.
Najgorszą rzeczą jest grzebanie swoich towarzyszy
Warunki na froncie są takie same dla mężczyzn i kobiet. Często śpimy na podłodze, w okopach lub ziemiankach. Prysznice i toalety - w polu. Nie ma żadnych różnic między płciami, ale mężczyźni bardzo chronią kobiety na froncie. Jesteśmy rodziną. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, zaprzysiężeni bracia i siostry stają się sobie bliżsi niż własna rodzina. Często jestem pytana, czy wojna jest straszna. Oczywiście, że jest straszna. Najgorsze jest grzebanie swoich towarzyszy. Przerażające jest również to, że nigdy nie masz wystarczająco dużo czasu, by się ubrać, wziąć karabin, załadować magazynek i podjąć walkę - albo zająć pozycję bojową.
Wojna bardzo zmieniła moje życie osobiste. Tutaj go nie mam, bo nie chcę brać za nikogo odpowiedzialności. Może się zdarzyć, że odejdziesz w jednej chwili. To bardzo trudne. Zerwałam z moim ukochanym jeszcze przed wojną. On też poszedł służyć. Teraz boję się zacząć nowy związek. Nie chcę umrzeć emocjonalnie, jeśli ten ktoś by odszedł.
Zasady i wartości zmieniły się o 100%. Zaczynasz bardziej doceniać chwile życia. Zaczęłam mniej jeść, bo zawsze dzielę się z moimi braćmi i siostrami. W moim życiu pojawił się bardzo wyraźny kontrast. Kiedyś miałam dobrą pracę i dobrze zarabiałam. Potem wszystko zmieniło się dramatycznie. Kiedy widzisz okropności wojny - spalone, zgwałcone ciała - zdajesz sobie sprawę, że to rzeczywistość. W jednej chwili rozmawiałaś z kolegą żołnierzem, pijąc kawę z mlekiem skondensowanym, a potem on został rozerwany na dwie części. I wciąż nie możesz go zabrać z pola bitwy. Tak było z moim dowódcą plutonu. Miał firmę, działał w branży medialnej, zajmował się nagłośnieniem festiwalu muzycznego "Atlas weekend". I takich ludzi jest wielu - świetni informatycy, bankowcy, lekarze. Poszli na wojnę nieprzygotowani. Poszli za głosem serca i dają z siebie wszystko.
Nie wrócę do pracy jako stylistka
Planuję podpisać kontrakt w wojsku. Chcę kontynuować karierę jako żołnierz. Nie wrócę do pracy jako stylista. Na razie chcę sprzedać swój biznes. Mam własny sklep z kostiumami, gdzie są rzeczy z całego świata. Życie już nigdy nie będzie takie samo.
Po zwycięstwie pierwszą rzeczą, jaką zrobię, będzie wyjazd na Krym. To moja rodzinna ziemia. Jestem jedyną osobą w mojej rodzinie, która nie zmieniła wpisu w paszporcie. Wiem, że tam wrócę i odbuduję mój Krym. Być może będę też kandydowała na burmistrza Jałty. Po naszym zwycięstwie widzę, jak Ukraina rozkwita. Powiewa flaga, kobiety i dzieci płaczą ze szczęścia, a na granicy rośnie płot przeciwko temu moskiewskiemu złu. Na ulicy Chreszczatyk odbywa się parada. Wszyscy więźniowie wrócili do domów. Tak widzę zwycięstwo naszego niezłomnego, wolnego i potężnego państwa, o którym dowiedział się cały świat.
Iryna Cybuch: Chcę być wśród tych, którzy wygrają tę wojnę
Sestry przedstawiają opowieść, która powstała na podstawie wywiadu z Iryną z książki „Kobiety na wojnie” – by historie tych, którzy trzymają dla nas niebo, zostały wyryte w naszej pamięci. Żebyśmy pamiętali, dzięki komu możemy żyć.
To miał być dla mnie jeden z najważniejszych dni
– W 2014 roku zaczęłam jeździć na pierwszą linię frontu – najpierw jako ochotniczka, potem ratowniczka medyczna. Teraz, jako członek załogi, ewakuuję rannych z pola bitwy.
Wcześniej moje pojęcie o udzielaniu pomocy na polu bitwy było szczątkowe: zatamować krwawienie i zapewnić drożność dróg oddechowych, a jeśli jest plaster okluzyjny, nakleić go na ranę w płucach – to wszystko. Na szczęście kiedy dołączyłam do batalionu „Szpitalników”, szybko zdałam sobie sprawę, że o medycynie taktycznej nie wiem nic – więc muszę się jeszcze wiele nauczyć.
Batalion całkowicie odmienił moje życie. To, czego mnie nauczyli, jak uczyli medycyny taktycznej, jak wyjaśniali, jak zapewnić opiekę, radykalnie wpłynęło na sposób, w jaki teraz pracujemy. To oni ustanowili wysoki standard, który teraz ma moja załoga. To tutaj zdałam sobie sprawę, jak ważna jest umiejętność udzielania pomocy dokładnie według protokołu. Jestem przekonana, że nasz batalion potrafi uczyć najlepiej i jest najbardziej efektywny. Działa również według formy, która bardzo mi odpowiada: mam na myśli możliwość bycia wolontariuszką, niepodpisywania kontraktu i kontynuowania cywilnego życia pomimo wyjazdu na wojnę.
Przez kilka lat łączyłam wojnę z życiem cywilnym. Jestem nieprofesjonalną pracowniczką medyczną. Wcześniej byłam wykładowczynią w dziedzinie informacji i umiejętności korzystania z mediów w ramach reformy państwowej radiofonii i telewizji. 24 lutego 2022 r. miał być dla mnie jednym z najważniejszych dni: miałam wtedy zaprezentować film o dzieciach we wsiach obwodów donieckiego i ługańskiego, który wcześniej zrobiłam.
Chciałam wystąpić w pięknej sukience albo w garsonce i szpilkach, miało przyjść wielu wpływowych ludzi, najważniejszych menedżerów w kraju, odpowiedzialnych za zmianę przestrzeni i integrację nastolatków urodzonych w wioskach. Dzieci, które sfilmowałam, mówią w filmie, że potrzebują dobrych dojazdów, aby móc uczęszczać do klubów, że potrzebują basenu, centrum handlowego, możliwości pójścia do kina.
Ta prezentacja miała być szczytem mojej kariery
Bardzo trudne 40 minut
Premiera filmu została przełożona na czas nieokreślony. W końcu nie wiadomo, co stanie się po wojnie. Z początkiem rosyjskiej inwazji na pełną skalę wróciłam do wojskowego życia.
Razem z moimi towarzyszami ewakuujemy żołnierzy z linii frontu. Nasza załoga – kierowca, strażak i ja, ratowniczka medyczna – współpracuje z jedną z kompanii morskich, wykonując rozkazy dowódcy kompanii. Rotacje trwają do miesiąca, ale jeśli są trudne zadania, mogą trwać i dwa tygodnie. Ewakuujemy rannych z pola bitwy – zajmujemy się pierwszym etapem ewakuacji.
Najczęstsze są rany od odłamków. Raz musieliśmy wyciągnąć pięciu rannych jednocześnie. To była bitwa, w której Rosjanie zastawili na nas zasadzkę, a my zbieraliśmy rannych i wynosiliśmy ich. To byli żołnierze z odmą opłucnową, z odciętymi kończynami w wyniku wybuchów min. Byliśmy też ostrzeliwani przez czołgi. To było bardzo trudne czterdzieści minut, ale udało się wszystkich wydostać.
Jednym z najcięższych przypadków, z jakimi mieliśmy do czynienia, był żołnierz z urazem szczęki. Tak naprawdę on nie miał dolnej szczęki, jego policzki, warga, kości – wszystko było roztrzaskane, miał rany od odłamków na rękach i nogach oraz obrażenia płuc. Ale ten facet trzymał się dobrze i udało nam się go uratować. To niewiarygodne, że przeżył przy tak poważnych obrażeniach, takim bólu, stresie i utracie krwi.
Najtrudniejszą rzeczą w naszej pracy jest śmierć wojskowych. Bez względu na to, ilu żołnierzy uda nam się uratować, strata zawsze zniweczy udaną pracę. Zdarzało się, że żołnierze umierali w samochodzie podczas ewakuacji, ponieważ ich obrażenia nie dawały szans na przeżycie. Raz mi się to przytrafiło... Większość żołnierzy z takimi obrażeniami umiera niemal natychmiast, ale ciała też ewakuujemy.
Był jeden ranny, który miał krwotok wewnętrzny. Nie mogliśmy tego stwierdzić naocznie, a żaden chirurg nie mógłby się nim zająć, nawet jeśli byłby na polu bitwy. Kiedy go przywieźliśmy, lekarz, który przyjął go do szpitala, powiedział, że wykonaliśmy bardzo profesjonalną robotę i zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Ten żołnierz zginął, a ja zapamiętam go do końca życia.
To był moment, w którym zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś wszechmocnym Bogiem
Od 2014 roku straciłam wielu przyjaciół i towarzyszy broni. Najważniejszymi dla mnie wydarzeniami, które zdefiniowały moje życie, były Rewolucja Godności i pierwsze pogrzeby moich towarzyszy w latach 2014-2015. Pokazały mi, że nie ma odwrotu – a także jak silna muszę być.
Pracuję dla pamięci moich poległych towarzyszy i naprawdę chcę, by byli ze mnie dumni tam, z nieba. By widzieli to, co robię, i mówili: Świetnie sobie radzisz. Nie będę w stanie zapomnieć o wszystkich moich bliskich, których zabrała wojna. Chcę być wśród tych, którzy ją wygrają. To będzie zwycięstwo na cześć tych, którzy zginęli i nie mogli się nim cieszyć.
<frame>Historia Iryny Cybuch znalazła się w zbiorze „Kobiety na wojnie” autorstwa Chrystyny Parubij, który został niedawno zaprezentowany przez wydawnictwo Duch i Litera. Książka zawiera 20 opowiadań o życiu ukraińskich obrończyń, które zdecydowały się dobrowolnie wstąpić do armii. To historie kobiet, które przed rozpoczęciem wojny z Rosją w 2014 roku nawet nie myślały o wzięciu do ręki broni, zostaniu medyczkami, dowódcami czy prowadzeniu transporterów opancerzonych. Książka została oparta na filmach emitowanych przez kanał Espreso TV. Projekt rozpoczął się w 2022 roku od kilku historii poświęconych Dniu Obrońców Ukrainy 14 października.<frame>
Zdjęcia z prywatnego archiwum
Łesia Łytwynowa: Mój syn ma 15 lat. Przygotowuje się do wstąpienia do wojska
Życie w oczekiwaniu jest straszniejsze niż sama wojna
Irena Tymotiewycz: Jak przebiega Pani adaptacja po powrocie do cywila?
Łesia Łytwynowa: To trudny proces i problem dla każdego, kto tymczasowo lub na stałe wraca do cywilnego życia. Na początku czujesz euforię, że możesz przytulić swoją rodzinę, krewnych i przyjaciół. Że nie trzeba jutro nigdzie biec, że jest czas. Ale bardzo szybko ten etap mija i zaczynasz widzieć, co jest poza twoim domem. I tu zaczyna się trudna historia.
Kontrast między doświadczeniami z frontu a życiem w cywilu jest taki, że tej przepaści nie da się niczym zniwelować. To dwa różne światy, które się nie przenikają.
Dla większości ludzi wojna nie istnieje. To frazes, ale prawdziwy. Nawet ci, którzy pomagają czy przekazują datki, robią to z dala od wojny. Nie da się jej poczuć, gdy się tam nie jest. Tak samo jak nie da się poczuć tego, przez co oni przechodzą, kiedy nas tam nie ma. Mamy różne doświadczenia życiowe, różne przeżycia. Niewiele się o tym mówi i prawie nie pracuje w tym kierunku.
Teraz jestem w odwrotnej sytuacji. Mój obecny mąż nadal jest na froncie, mój pierwszy mąż również walczy w jednym z najgorętszych miejsc. Mój batalion wciąż walczy. Ciągłe straty, straty, straty...
Kiedy jesteś tam, jesteś częścią wielkiej fali, która się przemieszcza. Tutaj nie nie możesz nic zrobić. I ten ciężar doprowadza cię do szaleństwa
Dla mnie życie w oczekiwaniu na kogoś jest gorsze niż sama wojna.
Mam przyjaciółkę, której mąż zaginął prawie dwa lata temu. Ale nie ma ciała, aktu zgonu ani świadków jego śmierci, więc ona nie ma się czego trzymać. I ta daremna nadzieja pozostanie piekłem do końca jej życia.
A ci, którzy przeżyją i wrócą, będą musieli odbudować relacje w swoich rodzinach i z otoczeniem.
Jakie widzi Pani szanse na osiągnięcie porozumienia między cywilami a weteranami, aby ułatwić im reintegrację w życiu cywilnym?
To powinien być proces dwustronny. Weterani będą musieli zrobić krok w stronę społeczeństwa, a społeczeństwo będzie musiało zrobić krok w stronę weteranów. Stoimy w obliczu wielu tragedii. I nie uciekniemy od nich.
W 2016 lub 2017 roku odwiedziłam Stany Zjednoczone; wyjazd został zorganizowany przez Departament Stanu dla liderów społeczeństwa obywatelskiego. Dużo nam pokazali i opowiedzieli, jak to tam działa. Mówili o współpracy z państwem w różnych obszarach, w szczególności był tam blok poświęcony pracy z weteranami. Wszystko jest bardzo dobrze zorganizowane, z wieloma programami. Ale w praktyce to nie działa – i są w tym szczerzy: wskaźnik samobójstw wśród weteranów jest stabilny i nie jest możliwe zmniejszenie go. Owszem, udaje im się pomóc tym, którzy są mniej straumatyzowani, ale ma to niewielki wpływ na ogólny obraz. Niestety.
Jedyną rzeczą, która działa, są programy „Równy równemu”, w których możesz pomóc koledze żołnierzowi lub kolega żołnierz może pomóc tobie.
Teraz mam bardzo bliski kontakt z ludźmi, którzy przechodzą przez trudny etap po stracie przyjaciół na froncie. Mogę im pomóc, mogę ich „przytulić”. Jako że wiedzą, że przeżyłam podobne doświadczenie i naprawdę ich rozumiem, jest im łatwiej ze mną niż z cywilnymi psychologami.
Czy zatem system wysokiej jakości szkoleń i przekwalifikowań dla weteranów może działać?
To możliwe. Ale wszystko, co się multiplikuje, zwykle działa źle. Kiedy zaczyna się kwestia ilości, traci na tym jakość.
To, co państwo zdecydowanie powinno zrobić, to śledzić dalszą ścieżkę życia weteranów. Zwłaszcza tych, którzy odnieśli poważne obrażenia zarówno fizyczne, jak psychiczne. Przynajmniej po to, by nie czuli się porzuceni. To jest niezwykle ważne. Nie na poziomie wręczania goździka 9 maja, jak to było w ZSRR, ale na poziomie ludzkim.
Bo wszyscy weterani, których widzę – bez względu na to, czy są weteranami pierwszej czy drugiej fazy wojny – mentalnie nadal są w wojsku, ale fizycznie już ich tam nie ma. I ta egzystencja między światami ich wyczerpuje.
Nie porzuciłam swoich dzieci, chroniłam je
Ma Pani pięcioro dzieci, z których troje jest nieletnich. A jednak w 2022 roku oboje z mężem poszliście na front. Oczekiwanie na rodziców z frontu to wielka trauma, której doświadczają dziesiątki tysięcy dzieci w Ukrainie. Jak radzicie sobie z tym w rodzinie po powrocie?
Rozmawiamy o tym. Staram się powstrzymywać i nie reagować na ich obelgi, dać im możliwość wygadania się. Mówią mi wprost, że je porzuciłem, że zostały same. Bardzo boli tego słuchać.
Jednak w moim obrazie świata nie porzuciłem ich, lecz je chroniłam, by utrzymać je przy życiu. Robiłam, co mogłam i czego wymagała sytuacja. Tymczasem w ich wyobrażeniu ta historia jest o tym, jak przeszły przez najtrudniejsze chwile swojego życia beze mnie.
Nie ma dobrej odpowiedzi na pytanie, co robić.
Co czują dzieci, które czekają na swoich ojców walczących na froncie? Boję się nawet myśleć o ich emocjach. Moja córka miała warunkową „maturę”, skończyła szkołę podstawową. Dzieci przygotowały mały koncert dla rodziców, którzy byli przy nich. A dla tych, których z nimi nie było, nagrały wideo i wysłały je do nich. Prawie każdy w klasie ma kogoś na wojnie.
Rozmawiają o tym, jak bardzo tęsknią. Mówią o tym, jak trudno jest żyć bez rodziców i jak żyją tylko w oczekiwaniu.
Dziecko mojej przyjaciółki ma zaledwie 4,5 roku. Jej mąż dostał krótki urlop. A kiedy musiał wrócić, zabrała go do Kramatorska, żeby pobyć razem trochę dłużej. Kiedy wróciła, dziecko przestało się z nią komunikować, bo „mama zabrała tam tatę”, „tata byłby tutaj, ale mama zabrała go na wojnę”. Próbują nad tym pracować, rozmawiają z psychologiem, ale nikt jeszcze nie może sobie z tym poradzić. Takich historii jest wiele. Dziecko zaczyna obwiniać osobę obok za to, że drugiego rodzica nie ma.
Dzieci najbardziej boją się śmierci. Nie rozumieją jeszcze, że są rzeczy gorsze od śmierci – biorąc pod uwagę naszego „wspaniałego sąsiada”
Jak wojna zmieniła Pani podejście do wychowywania własnych dzieci? Czego je Pani uczy?
Moje dzieci wychowują się same. Mogę je tylko wspierać w tym, do czego się przygotowują.
Najstarsza córka ma 27 lat, sama ma już dwójkę małych dzieci. Jest gotowa wyjechać za granicę, jeśli kolejna faza wojny będzie jeszcze bardziej intensywna. Rozumiem ją. Druga córka, 24 lata, przygotowuje się do pomocy tutaj i nie zamierza wyjeżdżać. Nie chce nawet ubiegać się o paszport, bym nie wywierał na nią presji w krytycznym momencie. Ale na wojnę też nie jest gotowa.
Syn ma 15 lat i chce podpisać kontrakt z wojskiem, gdy ukończy 18. Nalegam, by najpierw zdobył specjalizację wojskową i dołączył do armii jako ktoś przydatny, a nie tylko numer w statystykach. Uczy się latać dronem, przygotowuje się fizycznie, a ja przekazuję mu doświadczenie, które zdobyłam.
Dwie najmłodsze córki, w wieku 10 i 4 lat, wciąż zbierają ostatnie kawałki swojego dzieciństwa.
Wyjaśniam moim dzieciom, jak na przykład odróżnić krwawienie krytyczne od niekrytycznego. Gdzie trzeba założyć opaskę uciskową, a gdzie przytrzymać ją dłonią. Ale to jest coś, czego prawdopodobnie wszyscy Ukraińcy uczą teraz swoje dzieci. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Według najnowszych danych w siłach zbrojnych służy ponad 62 tys. kobiet – i liczba ta stale rośnie. Dlaczego coraz więcej kobiet idzie?
Tak, sporo dziewczyn wśród moich znajomych się zaciąga. Wynika to z wielu czynników. Między innymi z tego, że armia stała się bardziej otwarta na kobiety, ponieważ potrzebuje ludzi na froncie. Płeć, wiek i sprawność fizyczna nie mają już znaczenia. Jeśli ktoś jest gotowy, znajdzie swoje miejsce w armii.
Każdego dnia jest dużo pracy. Nie jest ona interesująca, jest rutynowa, ale ktoś musi ją wykonywać.
Niewiele się mówi i pisze o tych ludziach, a wszyscy myślą, że w ogóle nie chodzi o wojsko. Chcemy widzieć dobrych chłopaków i dziewczyny – młodych, zdrowych, z błyszczącymi oczami. Ale w rzeczywistości ci, którzy są bezpośrednio w terenie, stanowią mniejszą część armii. Większość zapewnia tym, którzy tam są, wsparcie ze wszystkich stron. Ktoś ich karmi, ktoś przynosi im zaopatrzenie, ktoś płaci im pensje, ktoś pisze raporty itp. I ci ludzie również walczą. Bez nich obrońcy zostaną bez schronienia, jedzenia, transportu, paliwa, planu działania – bez wszystkiego.
Dziś każdy, w każdym wieku i w każdej kondycji fizycznej, może spełnić się w naszej armii
Jak ocenia Pani ustawę mobilizacyjną z 18 maja i jej pierwsze efekty? Popiera Pani pomysł przymusowego ściągania Ukraińców z zagranicy?
Uważam, że ta ustawa jest zbyt łagodna. Powinna być ostrzejsza i zostać przyjęta dużo wcześniej. Jest skierowana do cywilów: jak uniknąć wcielenia do armii.
Jesteśmy w trudnej sytuacji, to żadna tajemnica.
Nasi partnerzy mogą dać nam dowolną ilość broni lub sprzętu. Ale jeśli nie będzie nikogo, kto mógłby to wszystko wykorzystać, będzie to bezużyteczne. Armia krytycznie potrzebuje teraz ludzi. Wielu ludzi.
Ci, którzy chcieli iść dobrowolnie, prawie się skończyli. Jest jeszcze pewna liczba ludzi, którzy nie ukrywają się przed mobilizacją: otrzymali wezwanie i poszli. Wśród moich znajomych jest takich wielu, ale dla wojska to za mało.
Jestem przeciwna przymusowym powrotom. Jestem raczej za tym, by dać każdemu możliwość wyjazdu. Ale niech wracają tu tylko jako goście, a nie jako obywatele kraju.
Musisz wybrać: albo jesteś obywatelem i bronisz swojej ziemi, albo znajdziesz inny dom – a w Ukrainie będziesz kimś, kto zawsze może tu przyjechać. Jako turysta
Świat jest zbyt duży i piękny, znajdziesz na nim kąt dla siebie. Nie jako uchodźca, lecz jako członek lokalnej społeczności.
Problem mobilizacji to pytanie do rządu czy do społeczeństwa?
Do wszystkich.
Możemy nienawidzić naszego rządu. możemy go krytykować i mówić, że nie zrobił wystarczająco dużo, że zawiódł w mobilizacji i komunikacji ze społeczeństwem. I będzie to prawda. Ale teraz nie chodzi o naszą miłość do rządu, chodzi o nasze przetrwanie. To tak, jakby siedzieć w płonącym domu i krzyczeć: „Płacę podatki na straż pożarną, więc niech przyjeżdżają i gaszą, bo ja nie ruszę się z miejsca!”.
Nie próbować przetrwać, mówiąc, że inni ludzie powinni to zrobić za ciebie, to dowód infantylizmu, który nawet wstyd mi komentować.
Zdjęcia z prywatnego archiwum
Łarysa Fesenko: Marzę o Ukrainie bez zdrajców
Inwazja, okupacja i nowe zasady
Już kilka dni przed inwazją zaczęłam przeczuwać, że coś się wydarzy, choć nie wierzyłam, że Rosja zaatakuje – wspomina Pani Łarysa. – Wciąż uspokajałam moich nauczycieli, że wszystko będzie dobrze. Ostrzegałam ich jednak, że w nieprzewidzianej sytuacji najważniejsze to nie panikować.
24 lutego, mimo wybuchów, poszłam do pracy – liceum jest niedaleko mojego domu. Zadzwoniłam do kierowniczki wydziału oświaty w Kupiańsku: kazała mi wysłać dzieci na nauczanie zdalne. Jeszcze tego samego dnia spotkaliśmy się z nauczycielami, by omówić kolejne kroki. Dwa dni później Kupiańsk został zajęty. Rosjanie natychmiast zaczęli wprowadzać swoje porządki – m.in. organizować swoją administrację. Do naszej wioski Lisna Stenka, która leży 45 kilometrów od Kupiańska, nie przybyli jednak od razu.
Ludzie starali się przeszkadzać im w każdy możliwy sposób – demontowali tablice z nazwami miejscowości, zamalowywali znaki drogowe. Ale w końcu i tak do nas dotarli
Tak czy inaczej, pod koniec marca udało nam się zdalnie zakończyć rok szkolny i wydać świadectwa dzieciom. W międzyczasie okupanci nakłaniali ludzi do współpracy. Mówili nam o nowych zasadach prowadzenia biznesu i płacenia podatków. Oczywiście, naszego liceum w spokoju nie zostawili.
Ludzie nie do poznania
Na początku czerwca 2022 r. starosta wioski przyniósł nam notatkę – dał ją mojemu mężowi i szybko zniknął. Było w niej napisane, że ja, jako kierowniczka placówki, muszę przyjechać do Kupiańska, do wydziału edukacji, by przywieźć listy pracowników, którzy będą pracować dla Rosji. Każdy miał za to otrzymać nagrodę w wysokości 10 000 rubli. Musiałam też przywieźć całą dokumentację związaną ze szkołą. Wszystko to miałam zrobić następnego dnia. Natychmiast zebrałam pracowników i powiedziałam im, co się dzieje. Jasno przedstawiłam swoje stanowisko: nie będę współpracowała z Rosjanami – i wezwałem wszystkich do zrobienia tego samego. Ale ludzie byli nie do poznania. Niektórzy patrzyli na mnie zdezorientowani, jak mi się wydawało, mieli radość w oczach.
Spodziewałem się, że cały zespół powie: „Łariso Władimirowna, nie martw się, jesteśmy z tobą” – ale zobaczyłam wyobcowanie. Byłam zraniona i urażona
Weszli do mojego biura jeden po drugim i ogłosili decyzję. Z 17 nauczycieli, którzy pracowali w liceum, 9 zdecydowało się na współpracę z Rosjanami. Wśród nich była nauczycielka, która pracowała w liceum od wielu lat. Otrzymała certyfikaty od Ministerstwa Edukacji i Nauki za patriotyczne wychowanie dzieci. Kiedy grano ukraiński hymn, po jej twarzy zawsze spływały łzy, trzymała rękę na sercu i udawała patriotkę. Ale tego dnia od progu powiedziała: „Będę współpracować”. Zastanawiałam się, co motywowało tych ludzi do podjęcia takiej decyzji. Niektórzy oczywiście wierzyli, że dostaną duże pieniądze, inni byli po prostu oportunistami. Zaniosłam listy do wydziału edukacji, ale dokumentacji im nie przekazałam im dokumentacji.
Dlaczego miałabym wyjeżdżać?
Ci nauczyciele, którzy zgodzili się pracować dla Rosji, napisali oszczerczy donos przeciwko mnie do wrogiej administracji. Stwierdzili, że mam proukraińskie stanowisko, że trzeba mi wyłączyć światło i trzymać mnie do góry nogami, żebym zastanowił się nad swoim zachowaniem. Tydzień później pod mój dom podjechał czarny jeep z literą „Z”. Wysiadło z niego trzech uzbrojonych mężczyzn, przedstawili się jako funkcjonariusze FSB. Mówili po rosyjsku: „Mamy na ciebie wielką skargę. Nie rozumiesz, że Rosja będzie tu zawsze? Ukrainy nie będzie. Jesteśmy bardzo zaniepokojeni twoją postawą”.
Stałam przed nimi i po prostu milczałam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. A oni mówili dalej: „To dobrze, że przyszliśmy do ciebie, ale mogą przyjść inni i nie wiemy, co się z tobą stanie. Nie boisz się? Jeśli tak bardzo nas nienawidzisz, dlaczego nie wyjechałaś?”.
Wtedy się odezwałam: „Dlaczego miałabym wyjeżdżać? Urodziłam się tutaj, to moja ziemia, jestem dyrektorką tego liceum. A kim wy jesteście?”.
„Radzimy się zastanowić. Mamy nadzieję, że wyciągniesz właściwe wnioski” – odpowiedzieli.
Kiedy wyszli, poczułam strach. Słyszeliśmy już o ludziach zabieranych do „piwnicy” i zabijanych
W ciągu następnych kilku dni starszy wioski, który już pracował dla Federacji Rosyjskiej, próbował przekonać mnie do współpracy. Oczywiście nie zmieniłam zdania. Kilka dni później na moje podwórko podjechał samochód z sześcioma uzbrojonymi mężczyznami. Krzyczeli: „Czy to tutaj mieszka Ukrainka!?”.
Odpowiedziałam: „Tak, tutaj”.
Raszyści wykręcili mi ręce i wciągnęli do domu. W tym czasie mój mąż, który wrócił z pracy na obiad, oglądał ukraińskie wiadomości. Kiedy to zobaczyli, zaciągnęli go na korytarz i zaczęli przeszukiwać dom. Rozrzucili wszystkie rzeczy, a jeden z nich szturchnął mnie boleśnie w bok karabinem. Krzyknęłam: „Zabijcie mnie tutaj. Nigdzie z wami nie pójdę!”. A oni powiedzieli: „Jeśli odkryjemy, że cokolwiek przed nami ukrywasz, zastrzelimy cię”.
„Niczego nie ukrywam. Oto niebieskie i żółte wstążki od dzwonka, podręczniki, szkolne laptopy, których nauczyciele nie mieli czasu zabrać do nauki na odległość” – odpowiedziałam.
Skonfiskowali moje telefony, zabrali laptopy, znaleźli wiele ukraińskich symboli. Kazali mi się przygotować. Potem założyli mi worek na głowę, skuli ręce kajdankami i wepchnęli do samochodu
Było gorąco, ciężko było oddychać. Wozili mnie przez jakieś dwie godziny, w końcu trafiłam do policyjnego aresztu w Kupiańsku. Zabrano mnie do małego pokoju, który wyglądał jak kabina prysznicowa; podłoga była śliska. Zdjęli mi worek z głowy, kajdanki i zaczęli mnie przeszukiwać. Kobieta w obecności strażników zdjęła mi stanik, oni wyciągnęli sznurówki z moich butów i zaprowadzili do celi..
Kotlet w 20 kawałkach
W areszcie było 14 cel, tylko jedna dla kobiet. Byłam szóstą w celi dla dwóch osób – od czasu do czasu było nas w niej 12. Część pomieszczenia zajmowała toaleta z zepsutą spłuczką. Wśród kobiet była wolontariuszka, sołtyska z Kupiańska, rolniczka i nauczycielka z Ługańska. Spałyśmy na podłodze, bo były tylko dwie prycze. Nigdy nie wyprowadzano nas na zewnątrz. Nie było czym oddychać. Przez pierwsze dwa dni leżałam na podłodze i szukałam dziury do oddychania. Raszyści szydzili z nas i zamykali podajniki w drzwiach, przez które do celi dostawało się trochę powietrza.
Piłyśmy wodę techniczną, która płynęła z kranu. Nie było jak się umyć
Jednak niektóre z dziewcząt, które przebywały w więzieniu od dłuższego czasu, miały nawet mydło i papier toaletowy. Dzieliły się tym z nami. Kiedy mój mąż dowiedział się, gdzie jestem, znalazł mnie. Stał w kilometrowej kolejce, by przekazać mi paczkę w dniu mojego przyjęcia. Już w celi powiedziano mi, że jeśli potrzebuję papieru toaletowego, to mam włożyć jego kawałek do pojemnika z jedzeniem, który został przysłany z domu. To było jak podpowiedź, czego potrzebuję. Jeśli ktoś chciał herbatę, wkładał zużytą saszetkę. Wszystkie paczki były dokładnie sprawdzane. Jeśli był w niej kotlet, krojono go na 20 części, a bułkę rozrywano. Zresztą strażnicy często kradli to, co wysyłali nam krewni. Mój mąż ciągle wysyłał mi banany, ale otrzymałam je tylko raz. Karmiono nas dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Nie było naczyń, jadłyśmy z plastikowych pojemników na solone ryby: 2-3 łyżki gotowanego makaronu i dwie kromki chleba. Nie byłam głodna. Przede wszystkim chciałam, by mnie wypuścili.
Możesz stąd nie wyjść
Najgorsze było to, jak przesłuchiwali ludzi. W naszych celach słyszeliśmy, jak szydzą – głównie z mężczyzn. Rosjanie przesłuchiwali nas w nocy. Ludzie krzyczeli głosem innym niż ich własny. Pamiętam, jak jeden z bitych mężczyzn krzyczał: „Jestem Ukraińcem, nadal jestem Ukraińcem!”. A oni wtedy powiedzieli: „To teraz przyprowadzimy tu twoją żonę i dziecko”.
Zaczął prosić, żeby go zabili, ale nie tykali jego rodziny.
Płakałam. Siedziałyśmy w celi i wkładałyśmy palce do uszu, żeby tego nie słyszeć
Mnie też zabrali na przesłuchanie, ale mnie nie pobili. Może miałam szczęście. Po raz pierwszy wezwali mnie trzeciego dnia po zatrzymaniu. Naprzeciwko siedziało dwóch mężczyzn w wojskowych mundurach. Pierwsze, o co mnie zapytali, to czy oddałam wszystkie klucze do liceum. Kiedy zapytałam, jak długo będą mnie tu trzymać, usłyszałam: „Możesz stąd nie wyjść”. Rozmowa była krótka.
Drugie przesłuchanie odbyło się w celi, w której torturowano ludzi. Na środku stał żelazny stół, na ścianach i podłodze były ślady krwi. Tym razem też miałem szczęście, bo zadzwonił telefon przesłuchującego – jego partner też niemal natychmiast wybiegł z pokoju. Wróciłam do celi i już nigdy, aż do mojego zwolnienia, nie byłam wzywana na przesłuchania.
Nie można było tego powiedzieć o innych dziewczynach. Mieliśmy 25-letnią, była blada. Poprosiłyśmy ją, żeby usiadła. Powiedziała: „Nie mogę. Zobacz, jak mnie pobili”. Zdjęła bluzkę i spodnie, to było straszne. Została pobita tak mocno, że mogła tylko stać. Biły ją kobiety, które prowadziły przesłuchanie.
Na szczęście udało nam się przeżyć. W Iziumie każdy, kto był przetrzymywany w takich warunkach jak my, został zastrzelony
Uwolnienie
To było między 7 a 8 września 2022 roku. Dwa dni wcześniej w pokój, w którym przebywali raszyści, uderzyła rakieta; było wiele ofiar. Słyszałyśmy latające helikoptery. Miałyśmy nadzieję, że to nasi nadlatują. Tego dnia nie pozwolono nam jeść – miałyśmy bułkę z makiem, którą kiedyś dostałam od męża, taki zapas na wypadek braku jedzenia – podzieliłyśmy tę bułkę na sześć części. Była noc, panowała dziwna cisza. Usłyszałyśmy, że ktoś puka do drzwi albo w ścianę. Później powiedziano nam, że chłopakom z sąsiedniej celi udało się wyłamać kraty, a jeden z nich wydostał się przez małe okienko na górze. Wszedł głównym wejściem, znalazł klucze i zaczął otwierać cele. Była pierwsza w nocy. Z jednej strony byłyśmy szczęśliwe, ale z drugiej nie rozumiałyśmy, co się dzieje. Myślałyśmy: a co jeśli wyjdziemy z komisariatu i nas zastrzelą?
Wszyscy rzucili się do pokoju, w którym znajdowały się rzeczy więźniów; były w podpisanych workach. Nie mogłam znaleźć swojego. Najbardziej martwiłam się o paszport, bo jak mogłabym wyjść bez niego? I wtedy Julia, z którą siedziałyśmy w celi, przybiegła i przyniosła moje dokumenty. Kiedy wyszłyśmy na zewnątrz, nie wiedziałyśmy, co robić. Było nas dziesięć, poszłyśmy w stronę kościoła, który stał 200 metrów od komisariatu. Musiałyśmy się gdzieś ukryć, przynajmniej do rana. Wysoka żelazna brama była zamknięta. Nie wiem, skąd wzięliśmy siły, ale wszyscy wspięliśmy się na ogrodzenie i podeszliśmy do wartowni.
Nie mogliśmy przedstawić się jako zbiegli więźniowie. Wymyśliliśmy więc historyjkę, że jesteśmy uchodźcami z Donbasu
Może strażnik naprawdę nam uwierzył, a może było mu nas żal? Pozwolił nam zostać do 6 rano, dał nam nawet herbatę.
Zapach smażonki
Rano latały rakiety, wszystko się paliło. Wrogie transportery opancerzone stały na skrzyżowaniu i sprawdzały dokumenty przechodniów. Myślałam, że to już koniec, ale dostrzegłam autobus ze znajomym kierowcą. Wskoczyłam do środka i ruszyliśmy – lecz niemal natychmiast drogę zagrodził nam transporter, a Rosjanie powiedzieli, że z Kupiańska nie ma wyjazdu.
Postanowiłem więc iść pieszo – i znów natknęłam się na Rosjan: sprawdzali ludziom dokumenty. Mimo to szłam dalej, odmawiając pod nosem Ojcze Nasz. Akurat byli zajęci dokumentami jakiegoś mężczyzny, więc postanowiłam się nie zatrzymywać. Nikt mnie nie zatrzymał.
Kiedy dotarłam na przystanek autobusowy, zobaczyłam machającą do mnie kobietę. To była Anżela, z którą dzieliłam celę. Pochodziła z Kupiańska. Uciekła tej samej nocy co ja i ukryła się w swoim sklepie, a rano przyszła na przystanek. Powiedziała: „Pomogę ci”. Właśnie przejeżdżało stare żiguli ze znakiem taksówki. Zatrzymaliśmy je, Anżela wyjęła trochę pieniędzy i powiedziała do kierowcy: „Zawieź tę kobietę do Leśnej ścianki”. A on na to: „Nie ma mowy, jeżdżę tylko po mieście”. Wtedy uświadomiłam sobie, że znam tego człowieka. Powiedziałem: „Mykoła, proszę, zawieź mnie do domu”.
Zgodził się podwieźć mnie kawałek, ale w końcu zawiózł mnie pod sam dom. Była siódma rano, mąż gotował zupę, zapach smażonki unosił się w całej kuchni. Przytulił mnie i nakarmił.
„Wiesz, mogą przyjść po mnie, bo uciekłam” - powiedziałam.
„Nie, nie, nie, nie oddam cię teraz nikomu” – odrzekł.
W tym czasie naziści wciąż byli w wiosce, ale następnego dnia nasze wojska ją wyzwoliły
Moja wiara jest niezachwiana
W ciągu tych 45 dni w areszcie schudłam 12 kilogramów. Trzymałam się, bo wierzyłam w Ukrainę, w naszą armię, w to, że Rosja nie będzie tu długo. Teraz jestem na rosyjskiej liście poszukiwanych: mówią, że jestem nazistką, że wspieram reżim w Kijowie. Myślę, że to robota tych zdradzieckich nauczycieli i tych dobrych ludzi z mojej wioski, którzy nadal chcą mnie zniszczyć.
A jeśli chodzi o zdrajców, to są tacy, którzy nadal mieszkają we wsi, jak gdyby nic się nie stało
Niektórzy wyjechali do Charkowa i pracują w prywatnej szkole. Jeden nauczyciel uciekł do Rosji, inny, który był dyrektorem liceum pod rządami raszystów, został aresztowany dopiero w styczniu tego roku, choć dowodów jego winy było aż nadto.
Bo jeśli wziąć pod uwagę naszą wioskę, to większość jej mieszkańców to tak zwane żduny [żdun to uosobienie inercji, bezwładu i braku pojęcia o świecie – red.]. Patrzą na mnie jak na dziwowisko.
Proces wójta wciąż trwa. Nie rozumiem, dlaczego to wszystko toczy się tak wolno. Zdrajcy muszą zostać ukarani. Spowodowali tak wiele smutku, tak wielu ludzi przez nich zginęło, tak wiele dzieci cierpiało psychicznie, w szczególności z powodu opresji i przymusu studiowania według rosyjskiego programu nauczania. Rodzice byli zastraszani ich odebraniem i pozbawienia praw rodzicielskich.
Wróciłam już do swoich obowiązków dyrektorki liceum, oczywiście zwolniłam wszystkich zdrajców. Nauczanie odbywa się na odległość. Odnowiłam kadrę, mamy nauczycieli z całej Ukrainy – z Kijowa, Kramatorska, obwodu sumskiego. Oczywiście martwimy się, że znów możemy znaleźć się pod okupacją. Jest mało prawdopodobne, że jeśli tak się stanie, wyjdę z tego żywa po raz drugi. Marzę o życiu w Ukrainie bez zdrajców. Chcę, aby żyli tu prawdziwi Ukraińcy, gotowi bronić swojego domu w każdych okolicznościach.
Bo patriotyzm nie polega na noszeniu haftowanej koszuli lub machaniu niebiesko-żółtą flagą. Patriotyzm oznacza bycie Ukraińcem wewnątrz, czucie tego w sercu
Kateryna „Guinness”: Gdy zginął „Da Vinci”, Bohater Ukrainy, zrozumiałam, że jeśli tacy ludzie umierają za kraj, nie mam prawa siedzieć z założonymi rękami
Kate, która pracuje w pubie
Wołają na nią „Guinness”, bo mieszkała w Irlandii i pracowała w pubie. Z zawodu jest psychoterapeutką. Mogła kontynuować praktykę medyczną, ale postanowiła iść na front.
– Myślałam o wstąpieniu do sił zbrojnych w 2021 r. – mówi Kateryna. – Przez ostatnie sześć lat byłam członkinią młodzieżowej organizacji pozarządowej Liberalno-Demokratyczna Liga Ukrainy i angażowałam się w życie społeczne i polityczne kraju. Poznałam Romana Ratusznego [znany ukraiński aktywista i uczestnik wojny rosyjsko-ukraińskiej; zginął w wieku 24 lat – red.]. Dla nas wojna rozpoczęła się w 2014 roku. Szybko zrozumieliśmy, że Rosja nie zatrzyma się w Donbasie. Kiedy to wszystko się zaczęło, byłam w Kijowie. Nie chciałam wyjeżdżać – zrobiłem to na prośbę mojej rodziny. Przede wszystkim dziadków, którzy przeżyli okupację w regionie Kijowa i bardzo się o mnie martwili. W końcu wyjechałam do Irlandii z moim psem. Mieszkają tam nasi krewni.
Mówię po angielsku i to była moja szansa, by przekazać Europejczykom wiadomość o Ukrainie. Brałam aktywny udział w wiecach i wydarzeniach związanych z moim krajem. Pomagałam naszym uchodźcom, którzy nie mówili po angielsku.
W końcu znalazłam pracę w pubie. W Irlandii pub to cała subkultura. Udało mi się zostać „jedną z miejscowych” w mieście, a Irlandczycy znali mnie jako „Kate, która pracuje w pubie”. Często wspominam tę ciepłą atmosferę...
Ale zdecydowałeś się wrócić...
Miałam poczucie, że muszę zaciągnąć się do wojska.
Ukraina z pewnością potrzebuje darowizn i wieców, ale bardziej potrzebuje ludzi
Dla mnie życie w Irlandii było rodzajem eskapizmu – próbą przytłoczenia się tysiącem zadań w nowym miejscu, a tym samym ucieczką od rzeczywistości. Ale nie udało mi się uciec. Wiadomość o śmierci Romana Ratusznego mną wstrząsnęła, a kiedy zginął również „Da Vinci”, zrozumiałam, że nie mam prawa siedzieć bezczynnie, gdy tacy ludzie umierają za kraj.
Rzuciłam więc pracę i wróciłam do Ukrainy z postanowieniem wstąpienia do wojska.
Przygotowałam się na gorsze rzeczy
Napisałam do działu rekrutacji brygady piechoty morskiej – tej, w której obecnie służę. Chciałam się zajmować rozpoznaniem lotniczym, bo z wykształcenia jestem inżynierem i wiem coś na ten temat.
Byłam gotowa na falę seksizmu i odrzucenie, więc w liście do brygady napisałam, że chcę być albo w zwiadzie powietrznym, albo w artylerii. Wiedziałam, że ta druga opcja na pewno im się nie spodoba, więc była szansa, że zgodzą się na pierwszą. I tak się stało.
Służba w wojsku wymaga sprawności fizycznej. Miałaś kondycję?
W pewnym sensie tak, ponieważ w Irlandii uprawiłam jeździectwo. Kiedy wróciłam do Ukrainy, zaczęłem więcej chodzić i wykonywać ćwiczenia fizyczne, koncentrując się na mięśniach pleców i brzucha, ponieważ noszenie kamizelki kuloodpornej obciąża te grupy mięśni.
Nawiasem mówiąc, nie była aż tak ciężka. Istnieją kamizelki ważące nawet 15 kilogramów, ale moja, z płytami ceramicznymi, ważyła około 7.
Zostałaś oficerem łącznikowym-nawigatorem. Jakie są Twoje obowiązki?
Głównym zadaniem oficera łącznikowego-nawigatora jest zrobienie wszystkiego, aby pilot drona wystartował i doleciał nim do celu. To ciągła komunikacja z dowództwem, już od momentu, gdy wsiadamy do samochodu, by udać się na pole bitwy. Kiedy docieramy na pozycję, wspólnie przygotowujemy się do pracy. Nawigator przegląda mapy, szuka punktów orientacyjnych, mówi pilotowi, gdzie ma lecieć. Następnie raportuje sytuację do kwatery głównej.
Byłam już dowódcą załogi, a teraz pracuję w kwaterze głównej. Moim zadaniem jest kontrolowanie pracy wielu załóg.
Pierwsze wrażenia ze strefy działań wojennych były dla Ciebie szokiem?
Nie. Przygotowywałam się do gorszych warunków. Spodziewałam się mieszkać w ziemiankach, a mieszkamy w zwykłym, prywatnym domu. Chłopaki zainstalowali bojler, mamy nawet prysznic z ciepłą wodą.
Powiem więcej: kiedy mamy czas, możemy nawet zamówić sushi w pobliskim miasteczku i obejrzeć serial
Przygotowywałam się też do mojego pierwszego wyjazdu na front. Myślałam, że to będzie coś strasznego. Ale tak naprawdę podobało mi się. Nie było szoku, był strach. Jako psychoterapeutka mogę jednak powiedzieć, że to adekwatna reakcja na coś nieznanego. Naprawdę nie wiedziałam, czego się spodziewać.
A czy teraz, kiedy już wiesz, strach pozostał?
Tak, ale w większości sytuacji mogę go kontrolować. Naprawdę się przestraszyłam, gdy nasi ludzie zostali ranni na moich oczach. Wróg nas namierzył i uderzył w garaż, z którego wychodzili moi towarzysze broni, chłopak i dziewczyna. On odniósł lekkie obrażenia, ale ona miała 12 odłamków wbitych w ciało i mocno krwawiła.
Kiedy jej pomagałam, ostrzał nie ustawał. Bałam się, że nie będę w stanie jej uratować. Zanieśliśmy ją do pojazdu ewakuacyjnego pod ostrzałem, potem przez jakąś godzinę nie mieliśmy kontaktu z medykami, którzy ją zabrali. To była najstraszniejsza godzina w moim życiu. Przychodziły mi do głowy różne myśli, od: „czy wystarczająco mocno zacisnęłam stazę?” do: „a co jeśli krwawienie nie było krytyczne i ona po sześciu godzinach jazdy z tą stazą straciła przeze mnie rękę?”. Na szczęście przeżyła i ręki nie straciła. Ale zapamiętam ten moment na długo.
Doświadczenie pokazuje, że aby nauczyć się kontrolować swój strach, trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, czego dokładnie i dlaczego się boimy.
A co jeśli to jest strach przed śmiercią?
To normalne, że boimy się śmierci. Ja boję się śmierci. Nie chcę umierać. Nie chcę, by umarł mój mąż, który również jest na wojnie. Ale to nie jest ten rodzaj strachu, który paraliżuje i uniemożliwia wykonywanie pracy.
Większość żołnierzy zawarła ze sobą niepisaną umowę, że są gotowi na śmierć. Bo to jest wojna
Ale z drugiej strony cywile też są atakowani w spokojnych miastach. Też umierają, i to nie tylko z powodu rakiet. Wojna uczy przyjmować za pewnik to, że codziennie ktoś umiera. Zmienia się postrzeganie wielu rzeczy.
Na przykład gdy byłam cywilem (a jeszcze bardziej, gdy mieszkałem w Irlandii), każda wiadomość o ataku rakietowym na Kijów wytrącała mnie z równowagi. Natychmiast pisałam do mamy, a ta odpisywała, że nie słyszy wybuchów, bo Kijów to duże miasto. A kiedy jesteś na froncie i odgłos wybuchu dochodzi z odległości 300 metrów, też wydaje ci się to bardzo odległe.
Czytałam, że miałaś wstrząs mózgu...
I to niejeden. Za pierwszym razem pocisk uderzył w dom, obok którego stałam. Drugi miałam, gdy ratowałam siostrę. Konsekwencje bliskich wybuchów są dla mnie typowe: głośne dźwięki lub błyski światła mogą powodować silne bóle głowy i nudności. Wiem, jak to jest żyć z PTSD.
Nawet jeśli znajduję się na otwartej przestrzeni w spokojnym mieście, muszę wiedzieć, gdzie w pobliżu jest kąt, w którym mogłabym się ukryć w przypadku ostrzału.
Nigdy nie wychodzę z domu bez opaski uciskowej.
Czy twoi towarzysze broni szukają u ciebie pomocy jako psychoterapeutki?
Moja etyka zawodowa zabrania mi pracy z przyjaciółmi, a moi towarzysze broni są dla mnie nawet kimś więcej niż przyjaciółmi. Dlatego nie ma wśród nich pacjentów. Ale jeśli pytają mnie o coś jako specjalistkę, odpowiadam im. Niektórzy faceci, kiedy dowiadują się o mojej specjalizacji, są na początku sceptyczni. „Komu potrzebni ci ci psychoterapeuci?” – mówią. A potem siedzisz z nimi w kuchni do trzeciej nad ranem, bo muszą się wygadać...
A czy psychoterapeuta potrzebuje psychoterapeuty?
Jak najbardziej. Nawet jeśli pracujesz jako lekarz w cywilu. To stresująca, wyczerpująca praca i trzeba odbudowywać swoje zasoby. Teraz, na wojnie, również odczuwam potrzebę kontaktu z psychoterapeutą, ale szukam lekarza z doświadczeniem wojskowym.
Bez względu na to, jak dobry jest specjalista, jeśli nie był na wojnie, nie będzie w stanie zrozumieć niuansów pracy z żołnierzem
Pamiętam, jak przed inwazją na pełną skalę miałam pacjentów, którzy byli wojskowymi i weteranami ATO [operacji antyterrorystycznej przeciw separatystom obwodach donieckim i ługańskim, rozpoczętej w 2013 r. – red.]. Mówiłam im: „Musicie lepiej się wysypiać”. Bo tak mówi książka. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, dlaczego to niemożliwe, dlaczego nie można po prostu zrezygnować z napojów energetycznych...
Mój osobisty dziennik pomaga mi uporządkować myśli. Są takie momenty, kiedy nawet z najbliższymi osobami nie chcesz dzielić się tym, co leży ci na sercu – żeby po raz kolejny ich nie zranić. W takich przypadkach pomaga papier.
Wojna jest z nami długo, więc trzeba się dostosować
Opisałaś kiedyś moment, w którym siedziałaś z towarzyszami pod ostrzałem i porównywałaś smak paluszków krabowych z różnych sklepów. Czy takie wspomnienia z cywilnego życia pomagają ci przetrwać psychicznie?
Nie powiedziałbym, że na wojnie trzeba przetrwać psychicznie. To powszechny stereotyp wśród cywilów. W rzeczywistości gdy jest się w wojsku, wojna staje się częścią codziennej rutyny. Wyjście na pozycje bojowe jest postrzegane jako pójście do pracy. A w wolnym czasie żyjemy prawie tak samo jak ci, którzy są w cywilu. Pijemy pyszną kawę, jemy pizzę i paluszki krabowe. Dziś na obiad zjadłam sushi. A wieczorem umyję zęby moją ulubioną szczoteczką elektryczną z postaciami z Gwiezdnych Wojen i wezmę prysznic.
Do domu, w którym mieszkam z braćmi, kupiliśmy doniczki, żeby było przytulniej. Noszę ze sobą suszarkę do włosów z dyfuzorem i spędzam po 40 minut na układaniu włosów. Tak, wojna jest przerażająca, bolesna i niesprawiedliwa. Ale jest też życie na froncie, zwykłe ludzkie radości. Wojna jest z nami przez długi czas i musimy dostosować się do tych warunków.
Powiedziałaś, że kiedy zdecydowałaś się wstąpić do sił zbrojnych, byłaś moralnie przygotowana na falę seksizmu. Czy musisz sobie z tym radzić?
Jest wiele przejawów seksizmu. To wtedy, gdy mężczyźni pozwalają sobie na nazywanie cię „cipką” lub „kochaniem”, albo kiedy mówią coś zupełnie nie do przyjęcia. Na przykład, kiedy powiedziałam pułkownikowi, że mogę działać jako pilot, ponieważ wiem, jak latać dronami, powiedział coś w stylu: „, Co ty, kwiatuszku, będziesz latać w kiecce przed facetami?”.
W takich sytuacjach nie milczę, ustawiam mężczyznę na jego miejscu. Niektórym trudno jest zaakceptować, że kobieta może rozumieć sprawy wojskowe tak dobrze jak oni. I broń Boże, żeby próbowała wytknąć takiemu błąd – będzie obraza na całe życie. Mężczyźni, którym od dzieciństwa wmawiano, że nie powinni być słabi, boją się, że kobieta może być w jakiś sposób silniejsza od nich. Na szczęście nie wszyscy są tacy.
Wspomniałaś, że masz męża, który też jest na froncie. Poznaliście się podczas wojny?
Tak, służymy w tej samej brygadzie. Ironią losu jest to, że kiedy wstąpiłam do wojska, powiedziałam sobie, że nigdy nie nawiążę relacji z innym żołnierzem. Przede wszystkim ze względu na powszechny seksistowski stereotyp o kobietach, które znajdują mężczyznę w wojsku, zachodzą w ciążę i są zwalniane.
Ale tak się złożyło, że miesiąc po tym, jak się poznaliśmy, byliśmy w związku, a dwa miesiące później zabrał mnie na spotkanie ze swoimi rodzicami. Mój mąż i ja dobrze się rozumiemy, ponieważ mamy te same wartości i cele. Wiemy, dlaczego jesteśmy tutaj, na wojnie.
Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki
„DNA mojej matki pasowało do dwóch ciał. Powiedzieli nam: „Wybierzcie dowolne”. Historie zaginionych żołnierzy
Po raz pierwszy na wysokim szczeblu biuro OBWE w Wiedniu dyskutowało na temat zaginionych Ukraińców. Organizacja pozarządowa Inicjatywa Mediów na rzecz Praw Człowieka (IMPC) wezwała społeczność międzynarodową do wywarcia presji na Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża (MKCK), by wypełniał swoje funkcje humanitarne. Czyli – do odwiedzania miejsc przetrzymywania ukraińskich jeńców, sprawdzania ich stanu fizycznego i warunków przetrzymywania. I by MKCK był gwarantem życia i zdrowia więźniów. W końcu Rosjanie często uwalniają z niewoli Ukraińców schorowanych, słabych, nierzadko po torturach. I nie chcą przyznać, ilu ludzi przetrzymują.
Obrońcy praw człowieka i krewni zaginionych mają nadzieję, że spotkanie w Wiedniu było tylko pierwszym krokiem w kierunku wspólnych poszukiwań zaginionych Ukraińców.
Liudmyła Samborska: Mamy nadzieję, że mój brat żyje. Dlatego szukamy go już od 10 lat
Mój brat Ołeksandr Jaremczuk jest żołnierzem zawodowym od 2010 roku. Służył w 3. oddzielnym pułku sił specjalnych. Zaginął w 2014 r., w pierwszych miesiącach wojny ukraińsko-rosyjskiej, pod Savur-Mohyłą [strategicznie położony szczyt na Wzgórzach Donieckich, w pobliżu miasta Śnieżne – red.] podczas transportu rannych żołnierzy z innej jednostki. Ich samochód znalazł się pod ostrzałem i przewrócił się. Brat, który jako jedyny miał wtedy broń, zaczął strzelać, by reszta grupy mogła się bezpiecznie wycofać.
Nie wiedzieliśmy, gdzie iść i co robić. Do miejsca, w którym zaginął mój brat, żadnego zespołu poszukiwawczego nie wysłano.
Powiedzieli nam, że teren jest okupowany i nikt tam nie pójdzie. Mama zdecydowała, że szkoda tracić czasu i sama tam pojedzie
Oczywiście było to duże ryzyko, ale udało się jej porozmawiać z naocznymi świadkami. Miejscowi mówili, że widzieli konwoje pojazdów wroga i słyszeli od Rosjan, że żołnierze, którzy dostali się do niewoli, zostali wysłani do Czeczenii lub Dagestanu. Rosja w żaden sposób nie skomentowała tych informacji. Co zrobili z tymi ludźmi? Możemy tylko się zastanawiać, czy chodziło o handel organami, czy o niewolę. Po powrocie moja matka zrobiła test DNA. Wynik był zgodny z DNA dwóch ciał.
Kiedy zapytaliśmy: „A dlaczego dwa ciała, skoro jest tylko jeden syn?”, odpowiedzieli: „Wybierzcie dowolne”
Później dokumentacja dotycząca drugiego ciała zniknęła, jednak moja matka wciąż miała kopie dokumentów. Dokumentacja dentystyczna osoby, którą podano nam jako dotyczącą naszego Saszy, również się nie zgadzała. Oczywiście nie zabraliśmy ciała, nie mając żadnych dowodów. Oskarżono nas więc o to, że nie chcieliśmy uznać faktu jego śmierci. Rozumiemy, że to jest wojna. Chcemy jednak mieć stuprocentowe potwierdzenie, że to nasz bliski, a nie jakiś miejscowy czy najeźdźca. To ciało, które wciskają, było trzykrotnie zgłaszane do ekshumacji, a badania wykonywało to samo laboratorium. O jakiej obiektywnej opinii możemy mówić? Po prostu odkopali i zakopali ciało – i doszli do tego samego wniosku.
Dlatego tak ważne jest, aby w badania DNA zaangażowani byli całkowicie niezależni międzynarodowi eksperci, dysponujący wysokiej jakości sprzętem, a przy tym niezainteresowani uzyskaniem szybkiego i dowolnego wyniku
Mamy nadzieję, że nasz Sasza żyje. Dlatego go szukamy.
Ołesia Aulina: Nie znaleziono żadnych ciał. Istnieje szansa, że mój mąż i inni marynarze żyją
Moim mężem jest komandor porucznik ukraińskiej marynarki wojennej, dowódca łodzi patrolowej „Słowiańsk” Damir Aulin. Gdy zaczęła się inwazja, byli jednymi z pierwszych, którzy bronili Ukrainy na Morzu Czarnym.
3 marca 2022 r. o 2 nad ranem ich łódź popłynęła na Mierzeję Kinburską, chronić porty Odessa, Czornomorsk i Piwdennyj. Została trafiona pociskiem ziemia-powietrze, wystrzelonym przez rosyjski samolot – i zatonęła. Przeżyło tylko 8 z 19 członków załogi.
11 osób, w tym mój mąż, zaginęło. Nie ma oficjalnych informacji o ich miejscu pobytu
Od ponad dwóch lat walczymy o to, aby przynajmniej dowiedzieć się, czy żyją. Być może zostali zabrani przez rosyjskie wojsko. Albo zabici. Ale żeby się dowiedzieć, jak było, trzeba umożliwić ekipom poszukiwawczo-ratowniczym dotarcie do miejsca zatonięcia, wydobyć łódź, przeprowadzić jej dokładną inspekcję i nagrać wideo. A to wymaga sprzętu i oczywiście okresu „ciszy”, bo Morze Czarne jest nadal bardzo niebezpiecznym obszarem, który Rosja kontroluje z powietrza. Dlatego potrzebujemy międzynarodowego wsparcia.
Byłoby dobrze, gdyby mogły inne kraje mogły zagwarantować bezpieczeństwo takiej misji humanitarnej
Najtrudniejsza jest niewiadoma i niepewność. Ponieważ do tej pory nie znaleziono żadnych ciał, istnieje możliwość, że mój mąż, podobnie jak inni marynarze, wciąż żyje.
Ołena Beliaczkowa, koordynatorka IMPC: 80% informacji krewni zaginionych zdobywają na własną rękę
O tym, że Rosja ukrywa informacje o ludziach, których przetrzymuje w niewoli, świadczy fakt, że w każdej wymianie więźniów znajdzie się część osób, które były uznawane za zaginione lub zmarłe.
3 stycznia 2024 r. wymieniono 230 osób. Spośród nich 48 zostało wcześniej uznanych za zaginione
Dlaczego Rosjanie ukrywają te dane? Ponieważ są przyzwyczajeni do bezkarności, a nie potwierdzając przetrzymywania jeńca wojennego, unikają stosowania się do wymogów konwencji genewskiej dotyczącej traktowania takich jeńców. Kiedy Rosja zwraca ciała zabitych w niewoli, większość z nich jest w strasznym stanie. Niemożliwe jest jednoznaczne ustalenie przyczyny ich śmierci.
W 2018 roku zwrócono ciało jeńca bez narządów wewnętrznych. Oznacza to, że Rosja robi wszystko, by ukryć swoje zbrodnie
Innym tego przykładem jest atak terrorystyczny w Ołeniwce. Rosja przeprowadziła tam zaplanowaną egzekucję, masowe morderstwo więzionych żołnierzy pułku Azow. Zginęło prawie 50 osób, ale nawet w tych okolicznościach Rosja nie przedstawiła prawdziwych list: ilu zostało zabitych, kim byli ranni. Z czasem niektórych z ocalałych wymieniono, ale los wielu nadal jest nieznany.
Stali się "zaginionymi jeńcami", mimo że fakt ich pojmania został odnotowany przez Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża
Niektórzy ludzie widzieli swoich krewnych w reportażach z rosyjskich szpitali. W Ukrainie krewni osób zaginionych 80% informacji zdobywają na własną rękę – za pośrednictwem Telegramu, zdjęć, filmów i oczywiście zeznań zwolnionych więźniów.
Dlatego kontynuujemy naszą pracę. W szczególności wymagamy od Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża wydajności i skuteczności w wypełnianiu swoich funkcji humanitarnych. Oczekujemy, że Rosja przekaże informacje na temat liczby przetrzymywanych cywilów i wojskowych. Zmniejszyłoby to liczbę osób o statusie zaginionych.
Jest też problem z badaniami DNA. Ukraina i tu potrzebuje międzynarodowej pomocy, w szczególności w szkoleniu naszych specjalistów i tworzeniu nowoczesnych laboratoriów. Kolejnym problemem związanym z poszukiwaniem zaginionych jest to, że Rosja nie gwarantuje bezpieczeństwa ekipom poszukiwawczym. Mówimy tu zarówno o terytoriach nieokupowanych, jak „szarych strefach”. Jedne i drugie są stale ostrzeliwane przez najeźdźców.
<add-frame>Co możesz zrobić, jeśli zaginęła bliska Ci osoba <add-frame>Algorytm działań:
- <add-frame>łożyć raport policyjny o zaginięciu bliskiej osoby;
- 2. Przesłać próbki DNA. Jeśli zaginiona osoba ma żyjących rodziców, robią to jej ojciec i matka;
- 3. Złożyć wniosek do Krajowego Biura Informacji. Przechowywane w nim dane są wykorzystywane przez zespoły negocjacyjne w procesie wymiany, który jest organizowany i prowadzony przez Centralę Koordynacyjna ds. Postępowania z Jeńcami Wojennymi. Można to zrobić drogą elektroniczną lub dzwoniąc pod numer 1648;
- 4. Złożyć oświadczenie o zaginięciu żołnierza do Wspólnego Centrum Służby Bezpieczeństwa Ukrainy ds. Koordynacji Poszukiwań i Uwalniania Osób Bezprawnie Pozbawionych Wolności w wyniku Agresji Zbrojnej Federacji Rosyjskiej;
- 5. Złożyć wniosek do Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża. To jedyna organizacja międzynarodowa, która ma mandat do odwiedzania jeńców wojennych w miejscach przetrzymywania.<add-frame>
Nie zaleca się jednak publikowania ogłoszeń o poszukiwaniu krewnych, wskazując stanowisko i stopień żołnierza. Nie należy również zostawiać osobistych numerów telefonów w mediach społecznościowych. Jest to często wykorzystywane przez oszustów.
Nastia, medyk pola walki: Na wojnie nie ma feminatywów
Anastazja Kuźmińska, pseudonim „Orzech”, na wojnie jest od 2022 roku. Była sanitariuszką, teraz uczy się obsługi dronów.
Śmierć taty nie może pójść na marne
– Romantyzowałam wojnę – mówi Nastia Sestrom. – Wcześniej próbowałam dołączyć do ATO [operacja antyterrorystyczna przeciw seperatystom z obwodów donieckiego i ługańskiego, rozpoczęta w 2014 r. – red.], ale dziewczyna z dyplomem z prawa nie była wtedy potrzebna. Patrzyli na mnie i kręcili palcem na mojej skroni. Ale kiedy rozpoczęła się inwazja na pełną skalę, zdałam sobie sprawę, że teraz po prostu muszę iść na wojnę.
Mój tata zginął na froncie w marcu 2022 roku, na kierunku mikołajowskim. Rosjanie przylecieli helikopterami i zaczęli strzelać. Miał 60 lat, walczył od 2014 roku. Nie myślałam o zemście. Ale pomyślałem, że jeśli na tym się skończy, to wszystko na nic. Śmierć mojego taty nie może pójść na marne.
Nie przygotowywałam się do wojska, bo nie wiedziałam, na co się przygotować. Nie wiedziałam, gdzie mnie zabiorą. Na początku zaproponowali mi pracę kucharza. Zgodziłam się, ale nic z tego nie wyszło. Potem była kolejna próba: strzelec. Też się nie udało. Ale udało mi się zostać medykiem pola walki. Kiedy powiedzieli mi, że zostanę zrekrutowana, zacząłam się przygotowywać. Oglądałam dużo filmów, czytałam literaturę, chociaż nigdy nie wiadomo, na co konkretnie się przygotować.
Na wojnie przetrwanie to kwestia przypadku, ale nie można być idiotą. Na przykład: „Nie zejdę do okopu podczas ostrzału, bo tam jest woda”. Albo: „Nie będę padał na ziemię za każdym razem, gdy leci pocisk”. Tak się nie robi. Między komfortem a bezpieczeństwem musi być równowaga.
– Co jest najgorsze w wojnie? Chaos. Wszystko może ci się przydarzyć w każdej chwili. Nigdy nie zdarzyło się, by wszystko szło zgodnie z planem.
To straszne, gdy giniesz nie podczas wykonywania rozkazu, jak bohater, ale trafiwszy pod ostrzał w drodze do latryny. Albo gdy nieostrożny dowódca pomyli kierunki. Taki chaos jest przerażający
Byłam pod ostrzałem. Jechaliśmy samochodem i wleciał w nas dron. To było nie tyle przerażające, co niespodziewane.
Ale najstraszniej jest wtedy, kiedy wydaje się, że to się nigdy nie skończy. Siedzisz w piwnicy, codziennie ostrzeliwana, i nic się nie zmienia. Oni walą raz za razem, a ty siedzisz. W pewnym momencie wydawało się, że ktoś z nas tego nie wytrzyma. Nie ty, ale ktoś obok ciebie. Kiedyś byłam w jednym miejscu przez 17 dni. Jedzenie było złe, woda jeszcze gorsza.
Cały ikonostas nagród
— Ides — Buzz, coś w pobliżu przeleciało obok. Wsiadasz do samochodu - bas, znowu poleciał. Boisz się, ale strach szybko ustępuje. Przetrwał i dobrze.
– Idziesz, a tu coś obok ciebie przelatuje. Jedziesz samochodem – znowu coś leci. Boisz się, ale strach szybko mija. Przeżyłaś i masz się dobrze.
Nie zawsze są warunki. A raczej prawie zawsze nie ma warunków. Wzięcie kąpieli to duży problem. Zdarzało się, że przez miesiąc musieliśmy myć się wyłącznie wodą z czajnika podgrzewaną na kuchence. No i żeby się umyć, trzeba się gdzieś schować przed mężczyznami. Mój rekord to 17 dni bez mycia, ale zazwyczaj kąpanie jest raz w tygodniu. Gdybym nie miała sumienia, mogłabym prosić dowódcę o zgodę na częściej, ale wtedy ktoś inny by się nie wykąpał.
Większość moich ran jest po małych odłamkach. Kilka małych plamek, które krwawią. Patrzysz na i wydaje ci się, że w przedszkolu bardziej krwawiłaś, gdy rozbijałaś sobie kolana. Ale takie obrażenia są bardzo niebezpieczne
Wyciągałam ludzi, którzy później umierali w szpitalu. Wyciągałam zwłoki. Ale nikt nie umarł w moich ramionach.
Nagród to ja mam cały ikonostas (śmiech). Żelazny Krzyż, dyplom od Rady Najwyższej, odznakę trzeciego stopnia za zasługi dla miasta. Nie wiem, dlaczego je dostałam.
Któregoś dnia dostałam rozkaz: Kuźmińska jutro wyjeżdżasz. Myślałam, że zabierają mnie na jakąś ważną rozmowę. Okazało się jednak, że to była ceremonia wręczenia medalu. Żyliśmy wtedy w okopach, ostrzeliwani z moździerzy, czołgów i helikopterów. Pomogłam jednemu rannemu, przeżył. Może dlatego dali mi ten medal.
Dlaczego idę jeszcze raz
– Medyczka to oczywiście ładnie brzmi, ale w wojsku nie ma kobiecych określeń – to jedna wielka bajka dla telewizji. W wojsku niby wszyscy są równi, ale kobiety zazwyczaj dostają papierkową robotę. Walczyłam z tym, próbowałam to zmienić.
Wstąpiłam do armii, żeby walczyć. Na tym samym poziomie co mężczyźni. Moje życie nie jest cenniejsze niż życie moich kolegów. Dlatego nie rozumiem, dlaczego miałoby być jakieś specjalne traktowanie. Jako medyk bojowy muszę wykonywać swoje obowiązki także na polu bitwy. Początkowo nie wolno mi było tego robić, ale w końcu się udało.
Podczas służby miałam do czynienia z całym batalionem różnych żołnierzy. I traktowali mnie różnie. Niektórzy życzliwie, inni jak sposób na uniknięcie służby. Bo medyk pola walki może wysłać żołnierza na leczenie, czyli na odpoczynek. Byli tacy, którzy mnie chronili. Byli też dżentelmeni, którzy pierwszą wpuszczali mnie do okopu, gdy zaczynał się ostrzał.
Bycie medykiem bojowym to ważna i potrzebna praca, ale ja chcę robić coś bardziej wymagającego i satysfakcjonującego. Dlatego uczę się na operatora dronów
Teraz możliwości nauki latania dronami są ograniczone. Dzięki wolontariuszom mamy pewne programy, ale one nie wystarczą, jest sporo wymagań. Latania dronami jest bardzo trudne, to dużo teorii i praktyki. Jak jazda samochodem, tyle że w trzech wymiarach.
Wszyscy instruktorzy to mężczyźni – cywile. Ponieważ mam doświadczenie wojskowe, nie wiedzą, jak ze mną postępować. Jak skończę szkolenie, wrócę na front.
Wierzę, że zwycięstwo nadejdzie, gdy Rosja zniknie. Na wojnie co chwilę ktoś ginie. Nie mogę przez to spać, nie mogę cieszyć się życiem. Dlatego idę na wojnę. Jeszcze raz.
Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki
Julia Mykytenko, żołnierka: Jeśli przegramy tę wojnę, będziemy okupowani przez wieki
Ma zaledwie 28 lat, ale o Ukrainę walczy już od siedmiu. Julia Mykytenko jest starszą porucznik Sił Zbrojnych Ukrainy i dowódczynią plutonu dronów. Z wykształcenia filolożka, wstąpiła do wojska w 2016 roku wraz z mężem. Po jego śmierci rozpoczęła pracę w Kijowskim Liceum Wojskowym. Ale pierwszego dnia inwazji Rosji na pełną skalę była poszła do poboru.
Nie chciałem być w wojsku
W mojej rodzinie nie było wojskowych, tylko mój dziadek pływał na okręcie podwodnym. Ojciec służył w armii radzieckiej, ale jako poborowy. Od 2014 roku jest ochotnikiem w batalionie operacyjnym Gwardii Narodowej Ukrainy im. Serhija Kulczyckiego. Mama jest psychoterapeutką, pomaga żołnierzom i cywilom.
Nie aspirowałam do bycia żołnierką. Jako obywatelka mojego kraju chciałam po prostu stanąć w jego obronie, gdy zajdzie potrzeba. Mam wykształcenie filologiczne, ukończyłam Akademię Kijowsko-Mohylańską – 2014 r., gdy wybuchła wojna, kończyłam drugi rok. Bardzo chciałam zostać tłumaczką symultaniczną lub krytyczką literacką, jednak walki na wschodzie zmieniły moje plany. W 2015 roku poznałam mojego męża; służył już w batalionie zwiadowczym. Kiedy się pobraliśmy, został zdemobilizowany. Widziałam jednak, jak trudno było mu wrócić do cywilnego życia, gdy w kraju wciąż trwała wojna. Zdecydowaliśmy, że jak tylko skończę studia licencjackie, razem podpiszemy kontrakt z armią.
Rodzina mnie nie zniechęcała. Ojciec, który był wtedy na wojnie od prawie dwóch lat, w pełni ufał mojemu mężowi, który przygotowywał mnie do wojny
Głównie to były ćwiczenia fizyczne i obsługa broni. Bez jego wsparcia i pomocy byłoby mi znacznie trudniej zintegrować się z systemem wojskowym. W 2016 roku poszliśmy do wojskowego biura rekrutacyjnego jako ochotnicy. Służyliśmy w 54. samodzielnej brygadzie zmechanizowanej, stacjonującej w tym czasie w Bachmucie. Mąż od razu został przydzielony do jednostki bojowej, ja otrzymałam stanowisko urzędniczki w sztabie, na drugiej linii frontu. Później zostałam księgową. Służyłam na tych stanowiskach przez rok. Później był trzymiesięczny kurs oficerski, a po powrocie od razu zostałam mianowana dowódcą plutonu piechoty. Później zaproponowano mi stanowisko dowódcy samodzielnego plutonu rozpoznawczego. I właśnie wtedy przekonałam się na własnej skórze, czym jest seksizm w wojsku.
Nie chcieli być pod komendą „baby”
To był chyba jeden z najtrudniejszych okresów mojej służby. Spotkałam się z zaciekłym oporem ze strony mężczyzn. I to pomimo tego, że mnie znali, służyliśmy w tym samym batalionie. Tyle tylko, że wcześniej byłam księgową. Gdy tylko zostałam mianowana dowódcą plutonu, wybuchł skandal. Miałam zaledwie 21 lat, bez doświadczenia bojowego.
Powiedzieli mi: Jesteś kobietą, nie możesz zajmować kierowniczego stanowiska w armii
Nieustannie wytykali mi, że robię coś źle, próbowali podważyć mój autorytet. Mówili, że nie chcą być pod komendą „baby”. Pierwsze zdanie, jakie usłyszałam, gdy wyjeżdżaliśmy z poligonu do walki, brzmiało: „Nie boisz się? Oni tam strzelają”. To było naprawdę bardzo obraźliwe. Do tego dochodziły nieprzyzwoite żarty i niestosowne komentarze. Z powodu takich sytuacji w mojej jednostce pozostały tylko 4 z 10 osób, reszta odeszła. Ci, którzy pozostali, byli przyjaciółmi mojego ukochanego. On bardzo mnie wspierał.
Ale zginął. Od odłamków. Tego dnia była ewakuacja, wszystko słyszałam w radiu. Ewakuacja trwała bardzo długo z powodu ciągłego ostrzału. Próbowali go reanimować i operować, zmarł na stole operacyjnym.
Po śmierci męża trudno było mi z powodów emocjonalnych pozostać na oddziale. W czerwcu 2018 roku przeniosłam się do Kijowskiego Liceum Wojskowego im. I. Bohuna. Pracowałam tam również jako dowódca plutonu.
Kiedy odchodziłam ze służby, obiecałam sobie, że wrócę do wojska tylko w przypadku wojny na pełną skalę. I tak się stało
Chaos w biurze werbunkowym
Spakowałam swój plecak wojskowy 23 lutego. Właściwie wszyscy weterani ATO [operacji antyterrorystycznej – aut.] rozumieli, że nastąpi rosyjska ofensywa. Nie zdawaliśmy sobie tylko sprawy z jej skali. Myślałam, że wszystko wydarzy się w obwodach donieckim i ługańskim. To było dla nas nieoczekiwane, że wrogowi udało się dotrzeć do autostrady Żytomierz i podejść tak blisko stolicy. Mieszkam w Wysznewe niedaleko Kijowa. Pierwsze eksplozje przespałam, obudziłam się dopiero wtedy, gdy okna w domu zaczęły się trząść.
W mojej głowie pojawiło się pytanie: „Jak to możliwe w rejonie Kijowa? Może to była jakaś eksplozja przemysłowa?”. Dopiero kiedy obejrzałam wiadomości, wszystko zrozumiałam. Choć byłam przypisana do drugiego rzutu rezerwy, natychmiast udałam się do biura werbunkowego. Była godzina 10 rano, panował tam straszny chaos, mnóstwo ludzi czekało na swoją kolej.
Przez te dwa lata inwazji stosunek do kobiet w wojsku bardzo się zmienił. Wtedy, w biurze werbunkowym, patrzyli na mnie ze zdziwieniem, ale już bez lekceważenia
Zostałam przydzielona do ochrony komisariatu wojskowego. Później złożyłam podanie o przeniesienie do jednostki bojowej. W czerwcu wróciłam do swoich ludzi, do 54 brygady. Teraz jestem dowódcą plutonu dronów w rozpoznaniu powietrznym. W jednostce „Piekielne Szerszenie” dowodzę ponad dwoma tuzinami ludzi.
Drony - oczy wojny
Już w 2017 roku powiedziałam, że powinniśmy walczyć technologią, a nie ludźmi. Moim zadaniem jako dowódcy plutonu jest organizowanie stałego nadzoru wideo z dronów za linią frontu, dostosowywanie ognia artyleryjskiego, prowadzenie szczegółowego rozpoznania, wykrywanie wroga i przekazywanie danych do dowództwa. Najtrudniej jest patrzeć, jak giną twoi towarzysze. Często oglądamy to z dronów.
Najgorzej jest widzieć, jak wróg strzela do ludzi w okopach, którzy są gotowi się poddać lub nie zdążyli się wycofać
Brakuje nam dronów, w tym szybkich dronów FPV. Dla porównania: wróg może mieć ponad 50 lotów dziennie, podczas gdy my mamy do 10. Podczas szturmów większość dronów tracimy, bo latamy wtedy w każdą pogodę: śnieg, deszcz, mgła – bez znaczenia. A te drony są cywilne, więc nieprzystosowane do trudnych warunków pogodowych.
Kolejnym problemem jest biurokracja: wypisywanie wszystkich tych papierów, udowadnianie sensowności użycia dronów. Musimy dostarczyć certyfikaty operatora, dane o warunkach pogodowych i dowieść, że lataliśmy bez naruszeń. Obliczyliśmy, że do spisania drona na straty potrzeba około 15 dokumentów. Chociaż ministerstwo obrony ogłosiło niedawno przejście na elektroniczne zarządzanie dokumentami, liczba dokumentów nie zmniejszyła się.
Szkoda też, że wciąż polegamy na chińskich maszynach – wszystkie te drony Mavic są przez nich produkowane. A jeśli Chiny nałożą embargo na eksport dronów, będzie problem. Jesteśmy też teraz bardzo zależni od zachodniej broni. Musimy zbudować własne fabryki broni i amunicji.
Wagnerowcy - porywacze ciał
Nigdy nie zapomnę, jak ewakuowaliśmy „dwusetki” [tzw. ładunek 200 – w wojskowej nomenklaturze ukraińskiej i rosyjskiej poległy żołnierz – red.] z szarej strefy. Jestem przekonana, że każdy obrońca Ukrainy powinien wrócić do domu. A często z powodu ciągłego ostrzału bardzo trudno jest zabrać ciała z pola bitwy – czasami do wroga jest zaledwie 100 metrów.
Jednak pomimo niebezpieczeństwa poszliśmy na rekonesans. Trzeba było się dowiedzieć, gdzie są ciała, wybrać pogodę i czas. Najlepiej taki, w którym w pobliżu nie latałyby drony wroga, które mogłyby nas namierzyć – czyli moment, w którym będzie deszcz, śnieg lub mgła. Zespół ewakuacyjny składa się z co najmniej sześciu osób: cztery do ewakuacji, dwie do osłony. Często trzeba było przejść 5-6 kilometrów, trzeba koordynować nasze działania z innymi jednostkami, w pobliżu których będziemy przechodzić podczas ewakuacji. To również wymaga dużo czasu, wysiłku i zasobów. Ale warto i trzeba.
Pamiętam też, jak w zeszłym roku, w lutym, w naszym kierunku szło wielu wagnerowców. Szturmowali Sołedar i zabierali ciała zabitych – zarówno naszych, jak swoich. Później schwytany wagnerowiec powiedział nam, dlaczego to robią. Okazało się, że przydzielali im nowych bojowników w zależności od liczby przekazanych ciał. Jeśli nasi polegli żołnierze mieli proukraińskie tatuaże lub z innych powodów było jasne, że byli Ukraińcami, wagnerowcy palili ich ciała i dopiero po tym oddawali jako zwłoki swoich.
Wszyscy będą walczyć
Do pójścia na wojnę zmotywowała mnie potrzeba chronienia mojej rodziny. Mam młodszego brata i matkę. Nie chcę widzieć tego, co widzę w Donbasie, w regionie Kijowa. Nie chcę, żeby moja matka musiała opuszczać swój dom i gdzieś emigrować. I wstydziłabym się zhańbić pamięć mojego ojca i męża, którzy na pewno zrobiliby dokładnie to, co ja: broniliby swojego kraju. Tak samo powinni postąpić wszyscy świadomi, zdrowi mężczyźni.
Ukrywanie się nie pomoże. Wszyscy będą walczyć. Nie stać nas na zabawę w demokrację
Przyznaję: w pierwszym roku inwazji byłam przeciwna przymusowej mobilizacji. Ale teraz jest inaczej. Wojsku brakuje ludzi na froncie, ci, którzy walczą, są wyczerpani. Wszyscy się boją. Podczas ofensywy na pełną skalę najbardziej obawiałam się, że nie będę uzbrojona, gdy rosyjskie czołgi przejadą moją ulicą.
A teraz, kiedy jestem tutaj, na froncie, boję się, że zostanę schwytana. Lepiej umrzeć niż być jeńcem wojennym Rosjan
Ludzie muszą zrozumieć, że ta wojna nie skończy się szybko. Mamy własny kraj, z wolnością słowa, demokracją, wartościami – i musimy o niego walczyć. Bardzo podoba mi się wypowiedź amerykańskiego prezydenta Johna F. Kennedy'ego, który powiedział: „Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie. Zapytaj, co ty możesz zrobić dla swojego kraju”.
Rosja nie przestanie
Czym jest dla nas zwycięstwo? Jeśli osiągniemy granice z 1991 roku, ale stanie się to strasznym kosztem życia naszych ludzi, nie uznam tego za zwycięstwo. Dla mnie zwycięstwem jest wynegocjowanie najkorzystniejszych dla nas warunków zawieszenia broni i kontynuowanie przygotowań do wojny. Niestety, muszę przygotować na nią moje dzieci. Rosjanie się nie zatrzymają. Historia jest cykliczna. Putin nieustannie powtarza, że Rosja nie może istnieć bez Ukrainy. Jak Rosja może istnieć bez Kijowa? Nie może. Ale wszyscy wiemy, że nie udało im się zająć Kijowa w trzy dni. Czy mogą najechać nas ponownie? Oczywiście, że mogą. Ale teraz jesteśmy znacznie silniejsi. Jestem zaskoczona postawą świata. Europejczycy są bardzo zrelaksowani. Nie mają pojęcia, z czym będą musieli się zmierzyć, gdy Putin zaatakuje Europę. Nie liczę na pomoc Zachodu, ponieważ społeczność międzynarodowa ma własne interesy. Liczę tylko na siebie i moich towarzyszy broni. Ukraińcy przeszli tak wiele w ciągu ostatnich 100 lat: Związek Radziecki, rewolucje, głód, II wojnę światową…
I mimo wszystko przetrwaliśmy. Dlatego Ukraina przetrwa bez względu na wszystko
Mam 28 lat i jestem na wojnie od prawie 7 lat. Nie żałuję swojej decyzji. Wierzę też, że wojsko ma znacznie większe szanse na przetrwanie tej krwawej wojny. Po jej zakończeniu widzę Ukrainę jako sprawiedliwą i uczciwą. Na pewno wtedy odejdę z wojska, prawdopodobnie będę pracowała w strukturach związanych z reformowaniem armii. Dziś musimy wdrożyć projekty społeczne na rzecz integracji i wsparcia weteranów.
Marzę też o tym, by zostać ministrem obrony, bo to jest stanowisko cywilne. Stworzyłabym silny zespół z ludzi, których znam osobiście, w 100% skutecznych na swoich stanowiskach i robiących wszystko dla wojska, a nic dla siebie.
Ale na razie to tylko marzenia. Teraz musimy przepędzić wroga z naszej ziemi. I tu widzę tylko dwa scenariusze: albo wygramy, albo zostaniemy pokonani. Trzeciej opcji nie ma. Jeśli przegramy tę wojnę, będziemy okupowani przez wieki. Jest więc tylko jedno wyjście: wygrać
„Na wojnie manicure chroni paznokcie przed urazami i tym, czego używamy do czyszczenia broni”. Olga Bihar, artylerzystka
Pomysł opuszczenia kraju nigdy tak naprawdę nie chodził mi po głowie. Tymczasowo do innego regionu? Już raz to zrobiłam i skończyłam z tym. Zdałam sobie sprawę, że jedynym wyjściem jest wypędzenie okupantów z mojej ziemi. Przez osiem lat czekałam na okazję, by dać im po gębach”.
Takie były uczucia 32-letniej Olgi Bihar w pierwszych dniach rosyjskiej inwazji, kiedy w towarzystwie matki i dwóch młodszych braci poszła do biura werbunkowego. Olga jest oficerem artylerii w Siłach Zbrojnych Ukrainy, zastępcą dowódcy batalionu i szefem wspólnej grupy wsparcia ogniowego. Ma pseudonim „Wiedźma”, bo jak sama mówi, „wie, jak podpalić niebo”.
Jak podpalić niebo
Powiedziałaś kiedyś, że w pewnym sensie rozpętanie przez Rosję wojny na pełną skalę było dla Ciebie ulgą. Co miałaś na myśli?
Rozumiałam nieuchronność tej wojny. A oczekiwanie śmierci, jak wiadomo, jest gorsze niż sama śmierć. Kiedy wszystko się zaczęło, to była ulga również dlatego, że tym razem Rosja zaatakowała otwarcie i mogliśmy dać wrogowi odpowiednią odpowiedź. Do lutego 2022 r. rosyjscy wojskowi, którzy zajęli Donbas, nie nosili szewronów – formalnie „ich tam nie było”. W oczach społeczności międzynarodowej był to raczej konflikt wewnętrzny, a my nie byliśmy w stanie odpowiednio zareagować.
Na własne oczy widziałam wszystko, co działo się w Donbasie w 2014 roku, bo pochodzę z Kramatorska. Brałam udział w oporze przeciwko okupantom. Zabrałam rodzinę do Kijowa i poszłam na studia prawnicze, ponieważ zdałam sobie sprawę, że muszę wiedzieć, jak chronić swoje prawa. W tym czasie miałam już dyplom z neurobiologii. Podczas zdobywania drugiego dyplomu pracowałam w kancelariach prawnych, potem założyłam własną firmę. W 2016 roku urodziłam syna.
Lubiłam swoją pracę, ale wiedziałam też, że kiedy zacznie się wielka wojna, pójdę służyć.
Czy Twoi bracia i mama też się zmobilizowali?
25 lutego do biura werbunkowego poszła cała rodzina. Teraz służymy w różnych jednostkach sił obronnych. Jeden brat jest sanitariuszem, drugi zwiadowcą. Mama też służy w siłach zbrojnych
Jeśli chodzi o mnie, nie wybrałam oddziału armii – na początku wielkiej wojny większość tych, którzy przyszli do biura werbunkowego, została przydzielona do obrony terytorialnej. Zostałam zastępcą dowódcy kompanii piechoty. Później dowodziłam plutonem, a po kampanii kijowskiej przeprowadziliśmy pierwszą poważną operację wojskową na obrzeżach Bachmutu.
Dużo się uczyłam – tak w praktyce, jak w teorii. Zostałam operatorem moździerza. Przydzielili mnie do plutonu z 4 operatorami moździerzy i przekonałam się, jak dobrze zaprojektowany system kierowania ogniem może zmienić sytuację na polu bitwy. Skupiłam się więc na wsparciu ogniowym. Niektórym może się to wydawać skomplikowane, ale dla mnie to było dość łatwe i bardzo interesujące.
Praca artylerzysty to liczby i obliczenia?
Potrzebna jest znajomość matematyki (podziękowania dla wydziału biologii), topografii. Tu nie ma wyższej matematyki, ale jest trygonometria: obliczasz balistykę i odległości.
To te same sinusy, cosinusy i cotangensy, których uczysz się w szkole i myślisz, że nigdy nie będziesz ich potrzebować w życiu. Dla artylerzysty ta wiedza jest niezbędna
By pocisk trafił w odpowiednie miejsce, trzeba go wyregulować, obliczyć kąt odchylenia, przeliczyć go na tysięczne, nanieść na mapę i wymyślić, jak zmienić ustawienia strzelania. Mamy już unikalne zautomatyzowane systemy, ale nadal sami wykonujemy wstępne obliczenia. Dostosowujemy nie tylko jedną broń, ale kilka naraz.
Raz miałam dziesięć pozycji strzeleckich naraz. Wróg atakuje. Planuję ogień, dostosowuję go, przydzielam cele, wydaję komendy do strzału, rejestruję przerwy w instalacjach i prowadzę wszystkie statystyki. Obraz z drona często pozostawia wiele do życzenia, ale trzeba określić współrzędne eksplozji, pamiętać, kto strzelał, szybko wprowadzać poprawki i zapisywać to wszystko w dzienniku. Mam przed sobą kilka monitorów, krótkofalówkę i słuchawkę, jednocześnie wykonuję obliczenia, zapisuję współrzędne, odpowiadam przez radio...
Moje umiejętności są stopniowo szlifowane. Na początku miałam trzy moździerze, potem sześć, a potem dostałam karabiny. Ponieważ nie mamy dni wolnych ani świąt, proces szkolenia i pracy jest praktycznie ciągły. Mój odpoczynek polega na sprawdzaniu pozycji. Postrzelać sobie, sprawdzić stan broni, rozmieszczenie ziemianek. To również należy do moich obowiązków.
Moździerze są bardzo ciężkie. Musisz je dźwigać?
Oczywiście, że tak. Ale musisz zrozumieć, że sama ich nie przenoszę. Zazwyczaj moździerz dowożą do miejsca, w którym można do niego dotrzeć, a następnie przewozi go quad albo moi towarzysze i ja ciągniemy go na pozycję za pomocą pasów.
Ta praca ma wiele niuansów, ale daję radę. Jesienią 2023 roku zostałam pełniącą obowiązki oficera wsparcia ogniowego, a w grudniu zastępcą dowódcy batalionu ds. artylerii.
Powiedziałaś, że czasami artylerzysta moździerzowy musi wykonywać zegarmistrzowską robotę, by trafić własnych ludzi. O jakich sytuacjach mówisz?
Teraz wojna się zmieniła: nie jest manewrowa, lecz pozycyjna. Jesteśmy w defensywie, a odległość między naszymi okopami a okopami wroga może wynosić nawet 25 metrów. Zgodnie z doktryną artyleria nie może prowadzić ostrzału wielkokalibrowego z odległości mniejszej niż 400 metrów. Ale jeśli wróg zajmie pozycję tak blisko naszej, jak to tylko możliwe, biorę odpowiedzialność za ochronienie naszej piechoty, a potem pracujemy jak chirurdzy. Obliczamy 10 000 razy, oddajemy kilka celnych strzałów i zachowujemy pozycję dla siebie. Z zewnątrz bitwa może wydawać się niekontrolowana, ale w rzeczywistości to jest złożony i starannie zaplanowany proces.
Co jest dla Ciebie najtrudniejsze na wojnie?
Kiedy nie ma połączenia z pozycją i zdajesz sobie sprawę, że możesz stracić ludzi. Jako dowódca rozumiesz, że jeśli tak się stanie, będzie to oznaczało, że praca została wykonana nieprawidłowo – i będzie to twój błąd. Ale nawet jeśli to nie będzie twój błąd, nadal trudno będzie sobie wmówić, że utrata ludzi to coś normalnego.
Najtrudniej jest z chłopakami w wieku 20-25 lat – kojarzą mi się z młodszymi braćmi. Ostatnio jeden z naszych najlepszych dowódców granatników znalazł się pod ostrzałem, a ja zareagowałam zbyt emocjonalnie, trzęsły mi się ręce. Moi podwładni nie powinni mnie widzieć w takim stanie.
Od nastroju i zachowania dowódcy dużo zależy, zwłaszcza jeśli dla niektórych podwładnych to pierwsza bitwa.
Około 70 procent ludzi ma taką samą reakcję na stres związany z pierwszą bitwą: zamykają się w sobie. Nie są w stanie odbierać informacji ani wykonywać rozkazów. Instynkt każe im uciekać – bez względu na to, dokąd mają iść
W takiej sytuacji spokojny dowódca może odegrać decydującą rolę, uśmiechając się, uspokajając, a nawet żartując. Stoi wojownik na mojej pozycji i sprawdzamy moździerz. I wtedy zaczynają się „przyloty”. Zdaję sobie sprawę, że jeśli pierwszy pocisk spadł sto metrów przed nami, to drugi nas ominie. Ale trzeci może trafić. Mamy więc trzy minuty na powrót na nasze pozycje.
Mówię żołnierzowi, żeby wyjął rurę z moździerza, ale on nie może tego zrobić – trzęsą mu się ręce, panikuje. Ja, siedząc spokojnie na ziemi i pokazując całą sobą, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego, zaczynam go uspokajać. Nawet jeśli wróg uderza w naszą pozycję lub dach płonie, nie panikujemy: zakładamy maski, szmaty na twarze i czekamy, aż ostrzał się skończy, abyśmy mogli bezpiecznie wyjść.
W ogóle się boisz?
Tak. Pamiętam, że kiedy jedna z pozycji zgłosiła, że trzy wrogie KAB-y [udoskonalone radzieckie bomby lotnicze - red.] lecą w kierunku drugiej, poczułam chłód w środku, oddech uwiązł mi w gardle... Szybko zebrałam zespoły ewakuacyjne i kazałam im przynieść łomy i kilofy, żebyśmy mogli kogoś wykopać, gdyby się zawaliło.
Podejście do kobiet w wojsku jest już inne
Czy jako kobieta dowódca spotkałaś się z uprzedzeniami lub seksizmem?
Do 2016 roku w ukraińskiej armii nie było stanowisk bojowych dla kobiet. Z wybuchem wojny na pełną skalę pojawiło się wielu młodych dowódców zorientowanych na NATO, a stosunek do kobiet w armii zmienił się.
Oczywiście czasami słyszę coś w rodzaju: „Kobieta dowódcą? No cóż”. Ale nie traktuję tego jako osobistej zniewagi. Nie wszyscy ludzie są wykształceni i dobrze wychowani. A jeśli jesteś zbyt wrażliwa i nie potrafisz obrócić sytuacji w żart, to wojsko nie jest dla ciebie.
W mediach społecznościowych są filmy, na których robisz sobie manicure pod lampą, choć jesteś w strefie walk.
Prawdę mówiąc, nienawidzę tego robić, ale to konieczne. Manicure na wojnie to nie kwestia piękna, ale przede wszystkim wygody. Powłoka lakieru żelowego lepiej chroni płytkę paznokcia przed zimnem i urazami, przed agresywnymi substancjami używanymi do czyszczenia broni. Pod wpływem adrenaliny możesz nawet nie zauważyć, że się zraniłaś. Możesz uderzyć się w rękę, upaść – przepraszam za szczegóły – na zwłoki. Potem się stamtąd wydrapujesz, ręce w ziemi, nie ma gdzie ich umyć... Gdy paznokcie są chronione lakierem, istnieje większe prawdopodobieństwo, że skóra pod nimi przetrwa.
Długie paznokcie mają wiele zalet. Na przykład ułatwiają cięcie paczki z prochem strzelniczym. Niedawno użyłam długiego paznokcia do usunięcia odłamka z nogi... Lakier żelowy i lampa są też potrzebne – do klejenia plastiku lub lutowania jakichś detali.
Mówisz, że adrenalina blokuje odczuwanie bólu. Jak to działa?
Adrenalina sprawia, że tętno wzrasta i czujesz, że możesz zrobić wszystko. Ten stan jest euforyczny. Ale potem przychodzi to, co nazywamy wycofaniem.
Ostatnim razem, gdy trafiłam pod atak Gradów w Czasiw Jarze, byłam w stanie przebiec 10 kilometrów na adrenalinie. Ale potem byłam całkowicie znokautowana – spałam przez trzy godziny i nie słyszałam, jak uderzają w nas KAB-y. To jest wycofanie – ciało zbiera swoje żniwo.
Potem przez dwa tygodnie jesteś w fatalnym nastroju, nie możesz jeść ani spać, masz mdłości i bóle głowy. W takich momentach lepiej pozostać w bazie i zająć się rutynową pracą. A jeśli dostaniesz urlop, powinnaś pojechać do rodziny później, kiedy już dojdziesz do siebie psychicznie.
Masz siedmioletniego syna. Powiedziałaś, że czasami czujesz potrzebę zdystansowania się od rodziny, a nawet dziecka. Co to oznacza?
Może to zabrzmi szalenie, ale rozumiem, że mogę umrzeć. Moje życie jest teraz poświęcone państwu, a nie rodzinie. A moje wysiłki mają uczynić mojego syna tak niezależnym, jak to tylko możliwe. Tak, by jeśli coś mi się stanie, mógł to względnie dobrze przetrwać.
Inną kwestią jest to, że nie zawsze dobrze jest dzielić się swoim nastrojem i stanem z dzieckiem, które jest jeszcze niedojrzałe psychicznie. Przed wizytą u syna staram się jak najbardziej wyrzucić z głowy wojskowe tematy.
Czym jest dla ciebie Ukraina?
Dla mnie Ukraina to nie tylko granice na mapach topograficznych i geograficznych. To kod kulturowy. To tradycje, język, wynalazki. Mamy wiele powodów do dumy.
Jednocześnie gdy Ukraińcy przyjeżdżają do Polski, Niemiec czy Wielkiej Brytanii, są mile zaskoczeni doskonałymi drogami i poziomem życia. Kiedy przyjeżdżamy do baz NATO na szkolenia, jesteśmy pod wrażeniem organizacji wszystkich procesów. Dlatego teraz walczę o to, abyśmy mogli zbudować taki sam komfort, pokój i demokrację w naszym kraju.
Ale aby to zrobić, musimy najpierw pokonać wroga. Będziemy mogli normalnie żyć i rozwijać się tylko wtedy, gdy odgrodzimy się od Rosji i Białorusi drutem kolczastym i 10-kilometrowym polem minowym. Musimy wypędzić okupantów z naszej ziemi. I ja i moi bracia mocno nad tym pracujemy.
Zdjęcia z prywatnego archiwum Olgi Bihar