Exclusive
Portrety siostrzeństwa
20
min

„Gdybym miała oddać życie za moje dwie polskie siostry, zrobiłabym to”

„Ukrainka w Polsce” to projekt społeczny, tworzony na co dzień przez Polki i Ukrainki. Ja je tylko łączę. I jestem przekonana, że warto to robić razem dla bezpieczeństwa i przyszłości Polski i Ukrainy – mówi Julia Boguslavska, Ukrainka z Donbasu, prezeska Fundacji „Ukrainka w Polsce”

Irena Tymotiewycz

Julia Boguslavska, prezeska Fundacji „Ukrainka w Polsce”

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Ukrainka z Doniecka, Polka z Wrocławia, magister prawa publicznego i stosunków międzynarodowych. Szefowa agencji marketingowej halobrands.pl. Ma bogate doświadczenie pracy w trzecim sektorze, projektach międzynarodowych i biznesie. Od 2002 roku pracowała dla ONZ w Kijowie i misji EUBAM w Odesie. W 2022 roku założyła projekt „Ukrainka w Polsce”, który przekształcił się w fundację. Głównym celem organizacji jest integracja ukraińskich kobiet z polskim społeczeństwem, ich rozwój osobisty i zawodowy, a także zaangażowanie przez edukację Ukrainek w polskie środowisko zawodowe i biznesowe, w tym rynek pracy. Julia Boguslavska, kobieta sukcesu, która uwierzyła w siostrzeństwo, opowiada nam o tym, jak z zagubionej uchodźczyni w Polsce stała się wspierającą rodaczki kobietą sukcesu.

Droga do samej siebie

Życie w Polsce nigdy nie było moim marzeniem. Wtedy, pod koniec 2013 roku, wydawało mi się, że to najbardziej dyskusyjna z naszych przeprowadzek. A było ich wiele: Kijów, Ryga, Rostów, Ałuszta, Odessa...

Postrzegałam tę przeprowadzkę za rodziną, za mężem – jako coś tymczasowego. Bardzo bałam się luk w moim rozwoju zawodowym. Tym razem zdecydowałam, że nie mogę dłużej traktować siebie tak niestabilnie. Gdziekolwiek los mnie rzuci, moje wewnętrzne wsparcie jest bardzo cenne.

Postanowiłam więc zrobić wszystko, by Polska nie postrzegała mnie jako obcokrajowca

W Ukrainie miałam duże możliwości zawodowe, pracowałam w ONZ. To była ostatnia praca, która łączyła mnie z międzynarodową organizacją. Jednak moja wiara we własne kompetencje i wykształcenie zniknęła, gdy przeprowadziłam się do Polski, ponieważ lokalne realia nie były z nimi kompatybilne. W dodatku nie mówiłam po polsku na takim poziomie, by czuć się profesjonalistką. To było wyzwanie.

To był początek mojej drogi do samej siebie: do Ukrainki w Polsce.

Bliskie stało się wrogie

W 2014 roku mój rodzinny Donieck znalazł się pod okupacją. To wtedy zrozumiałam, jak ważna była dla mnie walka o siebie, o moją „ukraińskość”. W momencie gdy moi rodzice wsiedli do ostatniego samolotu z Donbasu i wylądowali we Wrocławiu, zdałam sobie sprawę, że mój dom jest teraz w Polsce. Musiałam zintegrować się tak szybko, jak to możliwe, i stworzyć bazę, by życie moich rodziców było bezpieczne.

Ale oni absolutnie nie chcieli zostać w obcym kraju. Nie chcieli, bym ich wspierała. Zdecydowali się wrócić do Doniecka. Mimo wszystko.

Później był Iłowajśk, prawdziwe piekło. Bardzo się martwiłam, jak sobie radzą, czy nauczyli się żyć w tej wojnie. Nie mogłam tak po prostu wrócić do domu, żeby ich przytulić, jak kiedyś, choć często latałam do Ukrainy. Szczególnie do Kijowa, gdzie urodziły się obie moje córki.

Miałam wrażenie, że wojnę przeżywają tylko mieszkańcy Donbasu. Ludzie – nie tylko za granicą, ale i w samej Ukrainie – szybko stracili zainteresowanie sytuacją. Nawet ci żyjący w regionach położonych blisko Doniecka nie chcieli rozmawiać o wojnie.

Nie było nikogo, z kim moglibyśmy podzielić się smutkiem, który pojawił się w naszym życiu

Chcąc zagłuszyć swój stan psychiczny związany z wydarzeniami, rodzicami, zmianami – zanurzyłam się w pracy. Wiedziałam na pewno, że nie chcę być kojarzona z Rosjanami tylko dlatego, że pochodzę z rosyjskojęzycznego regionu. Moi rodzice też nie chcą być kojarzeni z Rosją. To, co kiedyś było bliskie, stało się wrogie.

Pojawiła się we mnie pilna potrzeba, by realizować się jako część ukraińskiej społeczności w Polsce. Korzystałam więc z każdej okazji, by wszędzie wyrażać siebie jako Ukrainkę.

Najważniejsza rozmowa

Mimo prawie 10 lata doświadczeń w międzynarodowych projektach i organizacjach, we Wrocławiu nie mogłam znaleźć dla siebie odpowiedniej niszy. Zaczęłam więc szukać pracy w biznesie. Złożyłam CV do firmy, która potrzebowała osoby ze znajomością rosyjskiego i ukraińskiego do działu szkoleń sprzedażowych w centrali. Przyjęli mnie, lecz na zupełnie inne stanowisko.

Zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną, tyle że nie z działem HR, a osobiście z prezeską firmy. Pamiętam, jak zobaczyłam ją po raz pierwszy: piękną, pewną siebie kobietę sukcesu. Byłam w połowie trzydziestki, ona była kilka lat młodsza. „Na bank nie dam rady” – pomyślałam. Skąd mogłam wtedy wiedzieć, że kiedyś będę jej wdzięczna do końca życia? Bo Katarzyna Trawińska we mnie uwierzyła.

Jedno spotkanie zmieniło całe życie Julii

Rozmowa była szczera. O sytuacji osobistej, o tym, co mnie boli: jak ważna jest stabilizacja ekonomiczna, rozwój osobisty i zawodowy. Nie chciała słyszeć o mojej „tymczasowości” w Polsce. Za to ja w ciągu pół godziny przekonałam ją, że muszę dołączyć do polskiej społeczności biznesowej.

Uwierzyła, wysłuchała mnie. Nie tylko z powodu kobiecej solidarności – dostrzegła we mnie potencjał zawodowy równy jej potencjałowi. Zachowała się jak siostra

Na początku umówiłyśmy się tylko na okres próbny, i to pod dwoma warunkami: musiałam poprawić swój polski i nauczyć się wszystkiego o produktach firmy. Z pakowania paczek w magazynie trafiłam więc na oficjalne spotkania, na których zapadały ważne decyzje.

Miesiąc później zostałam szefową działu. Zrozumiałam, że będąc Ukrainką w Polsce – w zasadzie mogę wszystko.

Po latach Katarzyna otworzyła własną firmę, stała się celebrytką i napisała książkę. Ja natomiast wykorzystałam swój potencjał we własnym biznesie i stworzyłam fundację „Ukrainka w Polsce”. Spotkałyśmy się kiedyś na kawie. „Wiesz, Katia – powiedziałam – gdybyś we mnie wtedy nie uwierzyła, sama bym w siebie nie uwierzyła. I nie byłabym w stanie pomóc innym ukraińskim kobietom uwierzyć we własne możliwości w Polsce”.

To bardzo ważne doświadczenie, które dziś przekazuję tutaj innym Ukrainkom: tak, możesz nie znać jeszcze wystarczająco dobrze języka, by odpowiednio wyrazić siebie na pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej. Ale to, co potrafisz, wystarczy, by pracodawca poczuł twój potencjał i charyzmę. Wystarczy, by dał ci szansę.

Przepraszam, jeśli nie rozumiem

Zespół nie zaakceptował mnie od razu; zawsze jest rywalizacja między kobietami – tym bardziej że jestem Ukrainką. Koleżanki Polki nie zawsze zgadzały się z moimi decyzjami, często śmiały się z mojej polszczyzny. Czasami używałam angielskiego, choć, mimo błędów, konsekwentnie starałam się mówić i pisać po polsku. By udowodnić, że jestem częścią tej społeczności.

Któregoś dnia wpadłam na sposób: przeprosiłam z góry, że mogę czegoś nie wiedzieć lub nie rozumieć. (Robię to nawet teraz, na ważnych spotkaniach, po dziesięciu latach mieszkania tutaj i biegle posługując się polskim. To od razu buduje mosty). Od tamtej pory otworzyli przede mną drzwi i zaczęli szanować mnie jako liderkę. Więc teraz powtarzam: Polacy zawsze będą po twojej stronie, ale nie bój się przejąć inicjatywy.

Nie zauważyłam nawet, jak szybko rozwinęłam się w tej firmie, w kobiecym zespole.

Uwierzyłam, że mogę założyć własną firmę. We własnym kraju nigdy bym się na to nie odważyła

Chociaż okoliczności zmusiły mnie do odejścia z tamtej pracy, to właśnie w niej zyskałam to, co najważniejsze: wiarę w swoje możliwości. I wiarę w kobiety, które teraz nazywam moimi siostrami.

Siostry na zawsze

Hanna i ja dołączyłyśmy do firmy mniej więcej w tym samym czasie. Tyle że ja zostałam we Wrocławiu i zarządzałam działem operacyjnym obsługującym zagranicznych partnerów, a ona jako menedżerka operacyjna wyjechała do Indonezji. Jest niezwykle utalentowana, dużo słyszałam o jej osiągnięciach. A ona słyszała o mnie za każdym razem, gdy wracała do Polski. Pewnego dnia wpadłyśmy na siebie na spotkaniu firmowym – i od razu zostałyśmy przyjaciółkami.

Z Kają pracowałyśmy razem w centrali; ona w dziale marketingu. Nasza przyjaźń rozkwitała przy kawie i serdecznych rozmowach, zwłaszcza gdy miałyśmy problemy w pracy.

Któregoś dnia zapytałam ją: „Co chcesz robić?”. „Myślę, że powinniśmy zacząć coś własnego” – odpowiedziała
Trzy siostry: Hanna, Kaja i Julia

Tak narodził się nasz pierwszy wspólny projekt: ceramiczne deski do krojenia BVSK, które zdobyły nagrodę MUST HAVE 2017 na Łódź Design Festival. (Deski te są nadal dostępne – na zamówienie.)

Dziś we trójkę – Hanna, Kaja i ja – prowadzimy agencję marketingowo-brandingową Halobrands.pl; zrealizowałyśmy już dziesiątki wspólnych projektów. Czuję, jakbyśmy były razem całe życie.

<add-big-frame> Kaja Dutka, przyjaciółka Julii:

Obok Julii nie sposób było przejść obojętnie. Ma energię, która przyciąga ludzi i rozładowuje ciężką atmosferę. Jednocześnie jest bardzo wymagająca. Choć jest imigrantką, zawsze wyjątkowo dobrze orientowała się w polskim środowisku i łatwo nawiązywała kontakty. Teraz wiem, że ta umiejętność wynika z jej wrodzonej ciekawości i miłości do ludzi. To rzadkość. Kiedy się poznałyśmy, nie mówiła płynnie po polsku, ale wykorzystywała każdą okazję do nauki języka. Czasami tworzyła własne zabawne polskie słowa, które później stały się częścią codziennego słownictwa firmy. Od razu się zaprzyjaźniłyśmy, mimo że byłyśmy zupełnie inne. Julia inspirowała mnie i motywowała, widziała we mnie rzeczy, których w sobie nie dostrzegałam. Pojawił się pomysł stworzenia czegoś własnego. To była najlepsza decyzja w moim życiu. Julia w ten sam sposób pracuje z beneficjentkami swojej fundacji: wierzy w potencjał każdej dziewczyny, każdą motywuje do działania, rozwoju i pójścia naprzód.<add-big-frame>

Jesteśmy zupełnie inne: Hanna jest bardzo analityczna, Kaja kreatywna, a ja skupiam się na rozwoju biznesu. Bardzo wyraźnie podzieliłyśmy kompetencje i nauczyłyśmy się nie wchodzić sobie w drogę.

Nie mam dziś bliższych przyjaciółek niż te dwie Polki. Lubię używać terminologii wojskowej: nie boję się iść z nimi do okopów, nie żałuję, gdy dzielę się z nimi ostatnią łyżką owsianki. Gdybym w krytycznej sytuacji miała oddać za nie życie, zrobiłbym to.

Były różne rzeczy. Hanna na przykład pożyczyła mi sporą sumę pieniędzy na zakup mieszkania dla rodziców. Kaja często jeździła ze mną do Ukrainy i pomagała mi przewozić meble podczas remontu. I nawet konflikty, które miałyśmy, pokazały, jak blisko jesteśmy. Bo nic nie wpłynie na nasz stosunek do siebie jako sióstr.

<border> Hanna Trębicka, przyjaciółka Julii:

Przez lata mieszkałam i pracowałam za granicą: w Szkocji, Holandii, Belgii, Austrii, Chinach, Indonezji i Tajlandii. Julia była pierwszą Ukrainką, którą poznałam. I nigdy nie myślałam o niej przez pryzmat jej narodowości; to nie miało żadnego znaczenia. Mam przyjaciół, z którymi jestem od dzieciństwa, ale Julia jest częścią mojego najbliższego kręgu. Ludzie, którzy mają szczęście zaliczać się do grona jej przyjaciół, mogą absolutnie na nią liczyć. Poruszy niebo i ziemię, gdy potrzebujesz pomocy, bardzo troszczy się o innych. Po prostu wiem, że jestem dla niej ważną osobą. I wiem, jak bardzo jest oddana innym. Kobieca przyjaźń istnieje, wiem o tym.<border>

Formuła wsparcia

Dziesięć lat temu w Polsce bardzo brakowało mi wzajemnego wsparcia kobiet. Brakowało mi społeczności, w której można by się spotykać, dzielić doświadczeniami zawodowymi i osobistymi, nawiązywać współpracę. I brakowało mi samorealizacji jako Ukrainka. Być może był to kompleks związany z Donbasem; nigdy nie wypłakałam swojego żalu.

Dziś sama stworzyłam taką społeczność, zakątek mojej Ukrainy: „Ukrainkę w Polsce”. Miejsce, w którym Ukrainki przy wsparciu Polek i Polaków odkrywają dla siebie nowe możliwości. Pomagają kobietom zaakceptować każdą zmianę w życiu, nawet w chwilach rozpaczy. Na tym opiera się formuła wsparcia – od psychologii i motywacji po wysokiej jakości edukację biznesową.

Początkowo miał to być klub biznesowy dla ukraińskich kobiet w Polsce. Ale kiedy z dnia na dzień wybuchła wojna na pełną skalę, zdecydowałam, że „Ukrainka w Polsce” będzie fundacją. Wspierały mnie moje siostry: Hania zajęła się copywritingiem, a Kaja stworzyła stronę internetową. Pierwszymi, którzy w marcu 2022 roku uwierzyli w ten projekt i dodali nam skrzydeł, była Fundacja Ukraina i jej prezes Artem Zozulia. Jestem pewna, że Artem jest bardzo dumny ze swojej decyzji.

Otrzymałyśmy też grant siostrzeństwa „Cześć Dziewczyny!” od Kulczyk Foundation

Inne siostry – z Soroptimist International Pierwszy Klub we Wrocławiu – nadal udzielają wsparcia finansowego i sponsorują spotkania psychologiczne dla nastolatek i kobiet.

Moja „Ukrainka” jest obecnie niezależną organizacją, której zaufały setki osób i dziesiątki darczyńców. Społeczność fundacji liczy ponad 6500 osób i stale rośnie. Obecnie rozszerzamy naszą działalność na Warszawę. Głównym programem fundacji jest „Ukrainka 360”.

Społeczność Fundacji "Ukrainka w Polsce" liczy ponad 6500 osób

Wszyscy tam są tacy szaleni?

W ramach programu „Ukrainka 360” prowadzimy m.in. kurs zdrowego feminizmu. Z powodu wojny zostałyśmy bez męskiego wsparcia, a cała nasza walka o prawa kobiet kończy się na tym, że kobiety po prostu idą na front. Te, które nie poszły, jak ja w 2014 roku, musiały stoczyć wojnę wewnątrz siebie. Dziś jestem przekonana, że minął czas migracji do Polski wyłącznie zarobkowej. Teraz jest czas migracji wysoko wykwalifikowanych kobiet. Dowód? Od 2022 roku Ukraińcy zarejestrowali w Polsce prawie 60 000 firm. 80% z nich prowadzą kobiety.

Hanna i Kaja organizują i prowadzą kursy biznesowe dla Ukrainek. Hania nawet przez chwilę przeciw temu protestowała, bo nie była pewna swoich umiejętności.

Powiedziałam jej: „Musisz je uczyć. One są mną, a nikt nie zna mnie lepiej niż ty”

Czasami dziewczyny żartują: „Patrzymy na ciebie od wielu lat i zastanawiamy się, czy wszyscy tam, w Ukrainie, są tacy szaleni – czy tylko ty”.

„Ukrainka w Polsce” jest w gruncie rzeczy oparta na mojej osobistej historii rozwoju jako migrantki, przedsiębiorczyni, kobiety, przyjaciółki, matki i Ukrainki z Donbasu. To przykład na to, że Ukrainka może zrobić niemal wszystko – o ile nie wszystko. To jest praca mojego życia, a czasami całe moje życie. Ale to także projekt tworzony codziennie przez Polki i Ukrainki. Ja je tylko łączę.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka, redaktorka, fotografka. Od 2022 roku zajmuje się sprawami społecznymi i kulturowymi związanymi z wojną w Ukrainie.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
igor florko majdan azov wojskowa kawiarnia

Ihor Florko jest jednym z pięciu „Aniołów Instytuckiej”. Tak Ukraińcy nazwali pięciu odważnych mężczyzn, którzy 20 lutego 2014 r. ratowali rannych na ulicy Instytuckiej w Kijowie spod ostrzału snajperów. Po wydarzeniach na Majdanie wszyscy poszli na front. Ihor Florko nadal broni Ukrainy w brygadzie „Azow”, wspiera też swoich kolegów weteranów. Wraz z jednym ze swych towarzyszy broni stworzył sieć kawiarni dla weteranów o nazwie „Kawa Militari” we Lwowie. To miejsce spotkań cywilów i weteranów.

Nieśliśmy rannych i zabitych na rękach i tarczach

Jaryna Matwijiw: Podczas straszliwej strzelaniny 20 lutego 2014 r. Ty i Twoi towarzysze wynosiliście rannych w krzyżowym ogniu snajperów...

Ihor Florko: Przed Majdanem byliśmy przyjaciółmi, sąsiadami, studentami lwowskich uczelni. Andrij Sedler, Mykoła Prytuła, Pawło Diokin, Ihor Hałuszka i ja razem poszliśmy na Majdan. Razem poszliśmy na ulicę Instytucką. Razem przetrwaliśmy.

„Anioły Instytuckiej”: Ihor Hałuszka (18), Pawło Diokin (19), Mykoła Prytuła(20), Ihor Florko (18), Andrij Sedler (20). Zdjęcie: Serhij Bobra/Gal-info

Przyjechaliśmy na Majdan rano 19 lutego, budynek związków zawodowych już płonął. W naszym kierunku oddziały Berkutu rzucały granaty hukowe, ale nikt nie zwracał na nie uwagi. 20 lutego około 9 rano przybiegli jacyś faceci i powiedzieli, że Berkut wycofuje się z kierunku pałacu Październikowego na Instytuckiej [Międzynarodowe Centrum Kultury i Sztuku – red.]. To było bardzo dziwne.

Ludzie stojący na Majdanie zobaczyli, że droga jest pusta, na barykadzie nie ma już sił bezpieczeństwa, więc zaczęli wchodzić na ten plac. Snajperzy otworzyli ogień z kilku punktów jednocześnie: z Październikowego, z hotelu Ukraina i z ulicy Instytuckiej. My poszliśmy na Instytucką. Mieliśmy śmieszny sprzęt przeciw kulom: nakolanniki hokejowe, kaski sportowe i jedną tarczę. Tylko ja miałem kamizelkę kuloodporną.

Pod ostrzałem na Instytuckiej aktywiści zaczęli grupować się w tzw. żółwia: pięć lub sześć osób, osłoniętych tarczami domowej roboty, stopniowo przesuwało się do przodu. Pierwszego „żółwia” snajperzy rozstrzelali na naszych oczach. Pobiegłem do tych ludzi, na drugą stronę ulicy, i razem z innym chłopakiem odciągnęliśmy pierwszego rannego. To był Serhij Trapezun, nauczyciel chemii, postrzelony w obie nogi. Do dziś jesteśmy przyjaciółmi. Jego żona, Oksana, pomaga mi czasem przypomnieć sobie szczegóły wydarzeń tamtego dnia, których nie pamiętam.

Ihor Florko (w czarnej kurtce, z prawej) i Jurij Krawczuk ratują rannego SerhijaTrapezuna. 20.02.2014, Kijów. Zrzut ekranu z filmu

Zanieśliśmy rannych i zabitych do hotelu Ukraina, gdzie znajdował się punkt medyczny. Zabitych kładziono na podłodze i przykrywano białym płótnem. Nie mieliśmy noszy, więc wynosiliśmy rannych na rękach i na tarczach, których ludzie używali do osłaniania się przed kulami.

Podobno uratowaliście wtedy wiele osób. Ile dokładnie?

Nie wiem, nie pamiętam wszystkich szczegółów tamtego dnia. Większość wydarzeń z tych kilku godzin na Instytuckiej i później po prostu zatarło się w mojej pamięci Dwa lata po strzelaninie przypadkowo zobaczyłem zdjęcie, na którym widać, jak pomagam wynosić rannego w nogę Jurija Krawczuka – tego, który dzień wcześniej wyciągał ze mną Serhija Trapezuna. Patrzyłem na to zdjęcie i zdałem sobie sprawę, że nic nie pamiętam!

Pamiętam za to, że po jednej stronie Instytuckiej była barykada, a po drugiej stacja metra Chreszczatyk, jakieś drzewa – i tam szli faceci, do których strzelano. Wydawało ci się, że jeśli jesteś za drzewem, jesteś bezpieczniejszy, a kiedy przebiegasz przez ulicę, trafiasz pod ostrzał. Przejście przez drogę było dla mnie najbardziej stresujące. Powtarzałem sobie: „Nie teraz, nie teraz”. Ale te drzewa nie pomogły wielu ludziom.

Każdego 20 lutego oglądam wideo z tamtych wydarzeń, by przypomnieć sobie, jak bardzo to wszystko boli. To nie są uczucia, o których trzeba zapomnieć, wymazać je z pamięci

W tym przypadku jest odwrotnie: musisz pamiętać, bo tam byłeś. Nie możesz zapomnieć o cenie, jaką chłopaki zapłacili za to, że mamy teraz Ukrainę, możliwość walki o nią.

20 lutego 2014, ul. Instytucka w Kijowie, zrzut ekranu

Czy wszyscy z Was, pięciu „Aniołów z Instytutskiej”, zostali żołnierzami?

Tak. Ihor Hałuszka poszedł na wojnę zaraz po Majdanie, a Mykoła Prytuła i ja dołączyliśmy w 2015 roku. Skończyłem studia, a następnie pojechałem do Kijowa i złożyłem podanie o przyjęcie do pułku „Azow”. Ihor Hałuszka został poważnie ranny w głowę na froncie, nauczył się chodzić, przeszedł wszystkie etapy rehabilitacji, wziął udział w Igrzyskach Niepokonanych, a teraz pracuje jako instruktor.

Przed inwazją tylko Pawło Diokin i Andrij Sedler nie byli na froncie. Dołączyli w 2022 roku. Gdyby wojna na pełną skalę wybuchła w 2014 roku, zaraz po Majdanie, nie mielibyśmy szans na obronienie Ukrainy. Od ATO [Operacja Antyterrorystyczna na wschodzie Ukrainy przeciw wspieranym przez Rosję separatystom z obwodów donieckiego i ługańskiego, prowadzona w latach 2014-2018 – red.] do 2022 roku mieliśmy możliwość przygotowania personelu do działań bojowych. ATO w Donbasie wyszkoliła oficerów, sierżantów i żołnierzy.

Wykorzystaliśmy te lata. Początkowo walczyłem w ramach „Azowa” w sektorze mariupolskim. Po inwazji w 2022 r., kiedy z powodu bombardowań nie można było już dostać się do Mariupola, zostałem artylerzystą w 80. brygadzie desantowo-szturmowej, walczyłem w kontrofensywie. W 2023 roku wróciłem do brygady „Azow”.

Gdzie zrobiono to zdjęcie, na którym stoisz z torbą chipsów na tle wyrzutni rakiet?

Na obrzeżach Sołedaru w 2022 roku, gdy walczyłem w 80. brygadzie. Ale to nie jest zdjęcie, to nie inscenizacja. To kadr z filmu wideo. Filmowaliśmy naszą pracę każdego dnia, o ile było bezpiecznie i wróg nie był w stanie nas namierzyć. Chcieliśmy pokazać, jak fajnie być artylerzystą, żeby inni wstąpili do Sił Zbrojnych Ukrainy. Chcieliśmy pokazać, że nie trzeba litować się nad ukraińską armią. Że ma być szacunek, a nie litość.

Ihor Florko: – Jeśli artylerzysta nie widzi wroga na żywo, to wszystko idziezgodnie z planem. Zrzut z filmu

Jeszcze w 2019 roku Bachmut był bardzo ładnym miastem, przytulnym, takim trochę nietypowym dla Donbasu. A kiedy byłem tam w 2022 roku, miasto było całkowicie puste, z przygnębiającą atmosferą.

Na tych obszarach Donbasu, gdzie wojna zaczęła się w 2014 r., ludzie byli obojętni i przyzwyczajeni do wojny. W większości nie patrzyli ci w oczy, nie pozdrawiali cię. Ich stosunek do ukraińskiego obrońcy wahał się od wrogiego do obojętnego.

Na terytoriach obwodu charkowskiego, które wyzwoliliśmy, ludzie byli zupełnie inni. Podczas kontrofensywy charkowskiej cieszyli się z wyzwolenia, podchodzili do nas i dziękowali. Dla nich byliśmy prawdziwymi obrońcami.

Jakie jest dla Ciebie najbardziej bolesne wspomnienie z wojny?

Przed inwazją była to śmierć mojego towarzysza, Dmytro Prohły, ze znakiem wywoławczym „Krugłyj”. A potem utrata Jurija Rufa, mojego druha, żołnierza, lwowskiego poety. Dwie straty, z którymi bardzo trudno mi było się pogodzić.

Albo jesteś w armii, albo dla armii

Jesteśmy w kawiarni „Kawa Militari”, którą otworzyłeś, by wspierać weteranów we Lwowie. Na stole stoją malowane wazony wykonane ze zużytych pocisków artyleryjskich...

Pomalowała je Daria, wolontariuszka i artystka z Równego.

Jak wpadliście na pomysł jej otwarcia?

W 2017 roku byliśmy na linii frontu z wolontariuszami z Prawego Sektora, którzy nie mieli żadnego wsparcia finansowego i wszystko robili na własną rękę: pracowali i walczyli w tym samym czasie. Razem z moim towarzyszem Rostysławem Hryćkiwem chcieliśmy spełnić dobry uczynek: zebrać dla nich amunicję, której mieli za mało. Żołnierzom „Azowa” wypłacano żołd, więc zebraliśmy amunicję dla trzech batalionów i zawieźliśmy ją Prawemu Sektorowi.

"Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość"

Lubiliśmy pomagać naszym braciom. Zasugerowałem Rostysławowi, żebyśmy zaoszczędzone pieniądze przeznaczyli na zakup samochodu dla tej jednostki. Rostysław słusznie zauważył, że to nie będzie ostatnia rzecz, jaką moglibyśmy dla nich zrobić. Powiedziałł, że znajdzie sposób, by regularnie im pomagać. Trzeba więc było założyć własny biznes.

Rostyk zwrócił uwagę na „Veterano Coffee”, biznes, który jeszcze w wolnym Mariupolu prowadził Ołeksij Kelt, towarzysz broni z „Azowa”. To było jakieś 10 kawiarni z kawą na wynos. Chcieliśmy kupić od niego franczyzę, ale jej nie miał.

Odbyłem więc staż w różnych kawiarniach w Mariupolu, by się dowiedzieć, jak coś takiego działa.

Potem pojechałem do Kijowa, by odwiedzić Wołodymyra Szewczenkę, człowieka, który stworzył „Veterano Coffee” w Ukrainie. Spotkał się ze mną tylko dlatego, że obaj mamy przeszłość wojskową. Spędził ze mną cały dzień, ucząc mnie i opowiadając, jak to się robi. Teraz ja będę pomagał innym weteranom uczyć się podstaw biznesu, jeśli zechcą założyć własne firmy i serwować kawę. Zamierzałem wyjechać za granicę, żeby zarobić kapitał początkowy na mój biznes, miałem już nawet gotowe dokumenty. Poznałem też kilku chłopaków z Kijowa, którzy byli zainteresowani otwarciem kawiarni we Lwowie. Pierwszą lwowską kawiarnię otworzyliśmy pod franczyzą weteranów wojskowych z Kijowa. Pracowaliśmy razem przez jakiś czas, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie i rozeszliśmy się.

Ihor Florko, „Anioł Instytuckiej”, artylerzysta „Azowa” i współzałożyciel kawiarnispołecznej dla weteranów

Gdy zaczęła się rosyjska inwazja, kawiarnia została zamknięta, bo pracujący w niej weterani poszli na wojnę.

Latem 2022 r. ponownie otworzyliśmy kawiarnię we Lwowie, ale już w innym miejscu. Podczas wielkiego otwarcia „Kawa Militaria” pod nogi naszych gości rzuciliśmy rosyjską flagę. Obecnie w mieście działają trzy nasze kawiarnie.

Jaka filozofia stoi za „Kawa Militaria”? Spotykanie się weteranów i cywilów przy filiżance kawy?

Tak. Chcielibyśmy również dać przykład innym weteranom, którzy po wojnie zamierzają założyć własny biznes. Raz w miesiącu zbieramy fundusze ze sprzedaży kawy i przekazujemy je różnym jednostkom, dołączamy też do innych zbiórek. Sprzedawaliśmy pocztówki artystki Ołenki Liberti, która stworzyła serię obrazów poświęconych wydarzeniom w Azowstali. Dochód z pocztówek poszedł na zakup paczek z pierwszą pomocą dla chłopaków powracających z niewoli. Sponsorowaliśmy również kampanię krwiodawstwa „Twoja krew ratuje życie” – częstowaliśmy krwiodawców kawą i pysznym jedzeniem. Nasze kawiarnie będą sprzedawać książki napisane przez żołnierzy, zwłaszcza zbiory wierszy naszego poległego towarzysza broni i poety Jurija Rufa. Można też u nas odebrać certyfikaty na spotkania z przedstawicielami firm weteranów we Lwowie.

Jak powinny wyglądać spotkania cywilów i weteranami?

Albo jesteś w siłach zbrojnych, albo dla sił zbrojnych. Jeśli jest to spotkanie między weteranem a cywilem, wojskowy powinien widzieć, że robisz coś na rzecz zwycięstwa. To wszystko. Musisz być w kontekście tego, co dzieje się w kraju. Musisz być zaangażowany w wojnę przynajmniej zdalnie. Bo ktoś płaci najwyższą cenę za to, że masz tutaj spokój.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

20
хв

Ihor Florko, "Anioł Instytuckiej": - Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość

Jaryna Matwijiw
Iryna Razin wolontariuszka z Niemiec Berlin

Cukierki w pudełku

- „Do lutego 2022 roku nigdy nie doświadczyłam wolontariatu”, mówi Irina Razin. „Mieszkam w Berlinie od 8 lat. Przeprowadziłam się tu z byłym mężem, programistą. Kiedy zdecydowaliśmy się spróbować swoich sił w innym kraju, mój mąż odbył wiele rozmów kwalifikacyjnych z firmami na całym świecie, ale Berlin odpowiedział najszybciej. Dołączyłam do niego na podstawie wizy rodzinnej. Byliśmy młodzi, chcieliśmy zobaczyć świat, nauczyć się nowych języków - to była dla nas wielka przygoda.

Jakie były Twoje pierwsze kroki w obcym kraju?

— Jestem muzyczką i artystką, zawodowo pozycjonowałam się jako śpiewaczka operowa, ponieważ mam dyplom z wokalistyki. Jeszcze przed przeprowadzką zaczęłam szukać możliwości: aplikowałam do różnych akademii, znalazłam społeczność śpiewaków operowych, nauczyciela śpiewu i koncertmistrza. Wyjechałam z jasnym planem.

Na scenie

Jak szybko udało Ci się znaleźć pracę w nowym kraju?

— Zajęło mi to dużo czasu. Był nawet moment, kiedy chciałam się już poddać, ponieważ zainwestowałam dużo wysiłku i pieniędzy, ale nie było prawie żadnych rezultatów. Zawód muzyka operowego jest bardzo konkurencyjny. Studiowałam w akademiach, brałam udział w konkursach, pobierałam lekcje od nauczycieli i miałam liczne przesłuchania. Ale nawet utalentowani śpiewacy nie zawsze mają tu szczęście.

Pewnego razu, podczas studiów w Akademii Operowej w Berlinie, powiedziano nam: „Jesteś jak wielkie pudełko czekoladek, każda zrobiona według specjalnej receptury. Ręcznie robione, ekskluzywne. Ale agenci widzą przed sobą wiele takich pudełek. Wybierają je w zależności od nastroju, gustu, czasem na chybił trafił. Więc nie każdy ma szczęście”.

Jak sobie z tym radziłaś?

— Po prostu pracowałam dalej. Z biegiem czasu zapraszano mnie na występy, chociaż były to głównie projekty bezpłatne lub słabo płatne. W tamtym czasie mogłam sobie na to pozwolić dzięki wsparciu finansowemu mojego byłego męża. Później dostałam dobre propozycje od różnych chórów. Odkryłam też drugi zawód - zaczęłam ilustrować książki dla dzieci i uczyć malarstwa, co stało się źródłem dochodu i ważną częścią mojego życia.

Czy miałeś chwile zwątpienia? Co było impulsem do transformacji piosenkarki w ilustratorkę?

— Musiałam nauczyć się niemieckiego, poprawić swój angielski i wziąć udział w przesłuchaniach. Ale po licznych odmowach od agentów, którzy pozytywnie wypowiadali się o mojej technice i występach, ale nigdzie mnie nie zapraszali, miałam kryzys. W końcu po prostu zamknąłam się w domu.

I właśnie w tym czasie odezwał się do mnie przyjaciel, który napisał zbiór wierszy i chciał go opublikować, ale miał tylko 500 dolarów na ilustratora. Niewielu profesjonalnych artystów zgodziłoby się na taką sumę. Zawsze uwielbiałam rysować, ukończyłam szkołę artystyczną, więc zapytała mnie, czy nie chciałabym spróbować. Miałam pod ręką tablet graficzny, prezent, którego prawie nigdy nie używałam. Zgodziłam się i stało się to dla mnie prawdziwą terapią.

Rok później książka została opublikowana, a ja zaczęłam rozwijać swoje konto na Instagramie, gdzie publikowałam ilustracje. Były dalekie od doskonałości, ale ludzie zaczęli zamawiać rysunki.

Kiedy wybuchła pandemia COVID i wszystkie kontrakty muzyczne zostały anulowane, zaczęłam się uczyć, poprawiłam swoją technikę ilustracji i otrzymałam jeszcze więcej zamówień. Od tego czasu zilustrowałam kilka książek, w tym Mama dla Peppy niemieckiej autorki Melanie Langhoff, która jest dla mnie bardzo ważną historią o adopcji. To niezwykle ważny temat, który dla mnie osobiście staje się coraz bardziej istotny. Sama marzę o adopcji.

We wrześniu ubiegłego roku rozstałam się z mężem i była to dla mnie ogromna trauma. Nie jesteśmy razem, ale pragnienie posiadania dzieci pozostało. A w Ukrainie wiele dzieci zostało bez rodziców. Domy dziecka są przepełnione, choć niestety adopcja z zagranicy jest obecnie zamknięta. Więc może pierwszym krokiem jest powrót do domu, a następnie próba spełnienia tego marzenia.

Wojna wywróciła wszystko do góry nogami

— A potem nadszedł luty 2022...

„24 lutego obudziłam się, gdy świat był już w stanie wojny przez kilka godzin.

Uczucie chłodu, które się wtedy pojawiło, nie opuszczało mnie przez wiele miesięcy. Wydawało się, że nigdy się nie rozgrzeję.

Wojna wywróciła wszystko do góry nogami. Mój mąż pojechał odwiedzić swoich rodziców w Ukrainie, mimo że ja odmówiłam. Zapewniał mnie, że wszystko będzie dobrze. Zawsze dawałam mu jak najwięcej swobody, więc tym razem go nie powstrzymałam. Bardzo się o niego martwiłam.

W końcu poszedł na front. Mój były mąż jest wolontariuszem i harcerzem. Był w Soledarze, towarzyszył kontrofensywie na Chersoń, pracował w Dnieprze i Zaporożu. Nasze pierwsze spotkanie podczas wojny miało miejsce 100 kilometrów od frontu. Tam po raz pierwszy usłyszałam alarm. Byliśmy razem przez dziesięć lat i czekałabym na niego bez końca. Ale on wrócił do pół-cywilnego życia i wybrał życie beze mnie.

— Może chciał, żebyś wróciła do Ukrainy?

Rozmawialiśmy o tym, on tego nie chciał. Nie miałam możliwości powrotu do Ukrainy od razu (miałam mieszkanie na kredyt, koty, przyjaciół uchodźców, którzy mieszkali wtedy u mnie w domu, a teraz mieli dziecko), a potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nie dano mi nawet możliwości uratowania naszej rodziny.

Co zrobiłaś, gdy dowiedziałaś się o wojnie w Ukrainie?

„Zareagowałam „biegiem” - nie mogłam usiedzieć w miejscu. Moi przyjaciele napisali: „Bierz ukraińskie symbole i biegnij na demonstracje!”

Pospiesznie spakowałam swoje rzeczy, szukając ładowarek i termosów. W metrze widziałam ludzi prowadzących swoje normalne życie: jadących do pracy, pijących kawę, kłócących się o rowery. Stałam tam i myślałam: „Oni nie wiedzą, że stolica Ukrainy jest teraz bombardowana”.

To rozdwojenie rzeczywistości było strasznie destrukcyjne. Uczucie wstydu stało się ciągłe - ty pijesz kawę i jesz rogalika, a w Ukrainie ludzie śpią w metrze

Kiedy demonstracje ustały, zaczęłam szukać nowych sposobów pomocy Ukrainie. Skontaktowałam się z Andrijem Ilinem, jednym z aktywistów w Berlinie, ponieważ otrzymałam wiele wiadomości od moich znajomych z prośbą o pomoc: ktoś mógł dostarcz lekarstwa, ktoś szukał możliwości wysłania zebranej pomocy humanitarnej... Andrij odpowiedział: „Mam setki takich wiadomości. To, czego naprawdę potrzebuję, to asystent, który je wszystkie przetworzy”.

Na podłodze za zasłonami

Więc zaczęłaś pracować w organizacji wolontariackiej?

— Tak, prawie tam mieszkałam, a moje mieszkanie stało się schronieniem dla uchodźców. Przyjaciel z atakami paniki, ludzie, którzy szukali noclegu w drodze do miejsca stałego schronienia — płakali, szukali wsparcia.

Kiedy uchodźcy zaczęli przybywać do Berlina, zdałam sobie sprawę: musisz być silna nie tylko dla siebie, ale także dla nich

W sztabie wolontariuszy było ciężko - presja psychiczna, łzy, cały czas kryzys, dlatego wielu wolontariuszy nie wytrzymywało. Przychodzili i szybko znikali, tylko nieliczni zostawali.

Kim byli ci wolontariusze? Ukraińcami czy Niemcami?

— 90% stanowili Ukraińcy. Początkowo nasza siedziba mieściła się na uniwersytecie w pobliżu Bramy Brandenburskiej. Dostaliśmy pierwsze piętro i piwnicę do sortowania pomocy humanitarnej. Zbierali się tam wszyscy aktywiści z Berlina. Były tam organizacje, na przykład Ukraine Hilfe Berlin e.V., która działała od 2014 roku. Pomagały one dzieciom we wschodniej Ukrainie, organizowały dla nich kreatywne warsztaty i zbierały pomoc humanitarną.

Po inwazji na pełną skalę wszystko zamieniło się w chaos. Nie było żadnej struktury. Wczoraj ktoś był odpowiedzialny za leki, a dziś leżał w domu rozhisteryzowany, bo nie mógł ich przyjmować. Dali mi tylko laptopa i telefony: „Uporządkuj wiadomości”. Telefony się nie urywały, internet był dostępny tylko przy oknie. Siedziałam na podłodze za zasłonami, w centrali nie było jedzenia.

Pamiętam, jak po 5-6 godzinach takiej pracy zza zasłon wyłoniła się ręka - Andrij po prostu podsunął mi zupę w plastikowym kubku, sprawdził, czy żyję, i zniknął

Początkowo pomagali również Niemcy, ale wielu z nich zostało zmuszonych do powrotu do swoich miejsc pracy - wszyscy mieli nadzieję, że wojna wkrótce się skończy. Ostatecznie niewielka grupa wolontariuszy wydzieliła się w osobny zespół w ramach fundacji kościelnej Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V.

— Stworzyłaś ją czy do niej dołączyłaś ?

— Jest to fundacja założona przez Ukraiński Kościół Prawosławny w Berlinie. W Niemczech każda organizacja, nawet organizacja wolontariacka, nawet kościół, musi być oficjalnie zarejestrowana, mieć system księgowy i stale składać sprawozdania ze swojej działalności. Założenie oddzielnej fundacji zajęłoby miesiące, więc wolontariusze stali się częścią Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V. Od tego czasu współpracujemy. Wszyscy w Berlinie znają nas po prostu jako „kościół”.

Ponieważ w fundacji było niewiele osób, musiałam być sekretarką, księgową i projektantką Była to garstka ludzi, ale staliśmy się prawdziwą rodziną. Były momenty, kiedy wydawało się, że się nienawidzimy, odchodziliśmy z fundacji i... wracaliśmy.

Wiele zespołów, które zebrały się wtedy, w lutym 2022 r., przestało istnieć. My przeżyliśmy

Wolontariat powinien przynosic satysfakcję

Opowiedz nam o swoich projektach charytatywnych.

— Uruchomiliśmy projekt gastronomiczny Küche UA Berlin, który sprzedaje ukraińską żywność za darowizny. Działa on od dwóch lat. Niedawno, podczas ukraińskiego festiwalu bożonarodzeniowego w Berlinie, zebraliśmy sześć tysięcy euro na zakup mebli dla schroniska w Dnieprze, które opiekuje się rodzinami ewakuowanymi z regionów frontowych.

„Nie otrzymuję pomocy socjalnej, nie jestem uchodźczynią i co roku muszę udowadniać, co robię w tym kraju. Nie mogę więc cały czas pracować jako wolontariuszka, tak jak kiedyś. Zwłaszcza po rozwodzie.

Ale te straszne zmiany w moim życiu pozwoliły mi się skupić i spełnić moje długoletnie marzenie o otwarciu własnej przestrzeni artystycznej.

W tym samym czasie powstało wiele projektów muzycznych. Jednym z najważniejszych jest Stimmen der Ukraine (Głosy Ukrainy). Założyli go niemieccy aktorzy Jan Uplegger i Mareile Metzner. Czytają oni ukraińskich klasyków w niemieckich tłumaczeniach: Szewczenko, Zabużko, Żadan, Franko. Występ uzupełnia trio ukraińskich wokalistów, którym towarzyszy fortepian lub gitara elektryczna. Początkowo był to projekt charytatywny, ale teraz Jan znalazł dotacje, a na 2025 rok zaplanowano 15 występów.

Czy Niemcy są tym zainteresowani?

— Bardzo. Słuchają nie tylko klasycznych fragmentów i muzyki, ale także naszych wojennych historii. Jedna solistka ewakuowała się pod ostrzałem z małym dzieckiem, inna ze swoim siostrzeńcem. Te historie poruszają serca Niemców.  

Kto jest odpowiedzialny za pisanie wniosków o dotacje?

— W fundacji nie ma takiej osoby, więc postanowiłam spróbować sama. Złożyłam wniosek o grant Durststarten dla grupy dzieci uchodźców, z którymi pracuję. Są niesamowicie utalentowane i chcę dać im więcej - kupić materiały, zorganizować wystawę z ich refleksjami na temat samoidentyfikacji: kim są teraz, kiedy integrują się z niemieckim społeczeństwem? Chcę też porozmawiać o ukraińskiej kulturze - nawet o mało znanych rzeczach, takich jak ikony Czumaka na suszonych rybach. Ważne jest, aby dzieci nie tylko uczyły się niemieckiej historii, ale także komunikowały się po ukraińsku i tworzyły po ukraińsku.

— Jak radzisz sobie z wypaleniem zawodowym?

— Jestem niespokojną osobą, a niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami ludzie nawet pytają: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”. Ale w końcu nauczyłam się balansować, delegować zadania i mówić „nie”. Po Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym otrzymałam wiele ofert: „Zorganizujmy coś tu, albo coś tam...”. Wcześniej zgodziłabym się na wszystko i wypaliła. Teraz analizuję: co to przyniesie fundacji? Czy warto poświęcać czas i zasoby?

Wolontariat powinien przynosić zwrot - zbieranie datków, nowe kontakty, opowiadanie ludziom o fundacji. Zdałam sobie sprawę, że trzeba być pragmatycznym i zorganizowanym, aby uniknąć wypalenia i pozostać skutecznym.

— Czy dużo osób przychodzi na wasze festiwale i koncerty?

— Tak, całkiem sporo. Jeśli mówimy o ostatnim wydarzeniu, Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym, byliśmy bardziej skoncentrowani na Ukraińcach. Ale głównym wydarzeniem była wystawa o ukraińskich świętach Bożego Narodzenia w dwóch językach. W Niemczech jest Adventszeit, czas oczekiwania na Boże Narodzenie, który trwa około miesiąca. Tworzą specjalną atmosferę: tydzień po tygodniu zapalają świece w wieńcu, otwierają okna kalendarza adwentowego i odwiedzają jarmarki. To zostało utracone w naszym kraju, chociaż również istniało.

W rzeczywistości, zgodnie z ukraińskimi tradycjami, okres świąt zimowych trwał od 4 grudnia do Trzech Króli, ale władze radzieckie zrobiły wszystko, co w ich mocy, abyśmy o tym zapomnieli

Przeprowadziłam badania, zebrałam materiały i stworzyłam wystawę, która miała wielki cel edukacyjny. Najbardziej zainteresowani byli nią Niemcy, którzy chcieli poznać nasze tradycje, znaleźć podobieństwa i różnice. Chętnie brali udział w warsztatach: robili świąteczne pająki, diduchy, uczyli się malować Petrykiwkę.

— Fajny projekt, a jakie masz pomysły na ten rok?

— Pierwszym projektem, na który złożyłam wniosek o grant był „Roots. Dzieci”. Mam również projekt muzyczny o nazwie Korzenie, w którym badam pieśni ludowe jako odzwierciedlenie historii. Do tego projektu wybrałam 10-14 piosenek z różnych epok, od Rusi Kijowskiej do współczesności. Każdej piosence towarzyszy krótki film o jej kontekście historycznym. Będzie to teatralne przedstawienie muzyczne. Scenografia i kostiumy są gotowe, szukamy funduszy na inżynierię dźwięku i logistykę. Pracujemy nad tym z moim przyjacielem, który wspiera wszystkie moje kreatywne przygody.

Trzeci projekt to książka dla dzieci poświęcona badaniu i ochronie przyrody. „Kiedy zaczęła się pandemia COVID, dużo spacerowałam po berlińskim parku. Obserwowałam dzikie zwierzęta i ustawiłam kamerę pułapkę, aby badać je w nocy. Jest to szczególnie interesujące w Niemczech: w tutejszych parkach żyją sarny, szopy, lisy i wiele ptaków. Ale współczesne dzieci prawie nie zauważają natury, ponieważ są zanurzone w gadżetach. Jednocześnie zwykła wycieczka do parku może być prawdziwą przygodą, jeśli wiesz, czego szukać i jak to zrobić. Można spędzić godziny tropiąc bobry, badając ślady, zbierając i identyfikując pióra...

Piszę też książkę. Opowiadam historię mitycznego strażnika lasu - małej istoty, która prowadzi dziennik, uczy dzieci obserwacji, ochrony zwierząt, nieśmiecenia i właściwego karmienia ptaków. Chcę ją wkrótce skończyć i zaoferować wydawcom.

Po ukraińskim festiwalu bożonarodzeniowym przygotowujemy również ukraiński festiwal wielkanocny. Potem planuję pojechać do Ukrainy uczyć dzieci z domów dziecka. Ciągnie mnie tam...

Zdjęcia z prywatnego archiwum

Data publikacji:

18.2.2025

20
хв

Wolontariuszka Iryna Razin: „Niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami nawet pytają mnie: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”

Tetiana Wygowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Szybki pokój po amerykańsku. Czy Trump ogra Putina?

Ексклюзив
20
хв

Strategia obronna Europy: co się zmieni

Ексклюзив
20
хв

Rebecca Harms: Polska jest niekwestionowanym celem Rosjan

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress