Exclusive
20
min

Sonia Sotnyk: - Dla obojętnych mam taki znak: „Remont. Przepraszamy za utrudnienia”

„Jesteś na antenie, prowadzisz satyryczny poranny program rozrywkowy ‘Kamtugeza’. A potem nadchodzi ten moment i nie wiesz, czy są jakieś ofiary, czy ludzie ocaleli. I jak tu kontynuować nadawanie? Mam przejść na czarny humor, czy co? Takie audycje zawsze weryfikują cię jako profesjonalistkę”

Oksana Gonczaruk

Sonia Sotnyk

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Sonia Sotnyk, popularna ukraińska prezenterka radiowa, ma na koncie tysiące audycji radiowych, Majdan i wolontariat od 2014 roku. Jej mąż jest na froncie od pierwszego dnia. Ta rozmowa odbyła się po kolejnym zmasowanym ataku rakietowym na Kijów i inne miasta Ukrainy.

Nikt nie jest dziś ze stali – czasami musisz pozwolić sobie na antydepresanty

Oksana Gonczaruk: – Jak się trzymasz po 900 dniach wojny?

Sonia Sotnyk: – Radzę każdemu, by skonsultował się z psychoterapeutą, a następnie udał się do psychiatry, neurologa – i wziął leki przeciwdepresyjne. Biorę je już od dziewięciu miesięcy, inaczej nie dałabym rady. Ale biorę je ostatni miesiąc. Potem spróbuję wymyślić, co dalej.

Myślisz, że wszystko jest w porządku, nie wpadasz w histerię, oddychasz równomiernie, ale twoje ciało się rozpada. Stres sprawia, że odczuwasz silny ból. Miałam problemy fizjologiczne, poszłam do gastroenterologa, a on powiedział, że nic nie poradzi. Mózg i żołądek są ze sobą silnie połączone, dlatego stres wpływa przede wszystkim na żołądek.

I wyobraź tylko sobie: drugiego dnia przyjmowania antydepresantów wszystkie moje problemy fizjologiczne zniknęły, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki!

Na YouTube ktoś napisał o Tobie: „Sonia jest ze stali”, bo naprawdę robisz takie wrażenie. Tyle że wcale nie jesteś taka stalowa...

Nie ma co udawać: nikt z nas nie jest ze stali. Gdybym nie brała antydepresantów, miałabym tachykardię, nadciśnienie i ataki paniki.

To dlaczego nie wyjechałaś z kraju?

Po pierwsze, nie musiałam ratować swoich dzieci, bo ich nie mam. Gdybym je miała, serce matki powiedziałoby mi, bym zabrała je z tego horroru. Po drugie, mój mąż jest żołnierzem.

Żyję tych realiach od dłuższego czasu i mniej więcej wiem, gdzie się udać i co zrobić, żeby być użyteczną. Dlatego nawet nie myślałam o opuszczeniu Kijowa

Jesteśmy krwiobiegiem

Ludzie znają Cię nie tylko jako popularną prezenterkę radiową, ale także jako aktywną wolontariuszkę. Jak długo się tym zajmujesz?

Od 2014 r. Niedawno pomyślałam, że wolontariat można metaforycznie porównać do układu naczyniowego ludzkiego ciała. Tak jak naczynia krwionośne są wypełnione krwią, tak wolontariusze wypełniają wykrwawiany przez wrogów kraj wszystkim tym, co jest potrzebne. Jesteśmy krwiobiegiem, w którym wszyscy się wspierają. Są duże żyły – to społeczne fundamenty, i są małe naczynia – czyli my. I wszystko to pracuje dla jednego wielkiego organizmu.

Ja i moi przyjaciele przeżyliśmy Majdan. Istnieliśmy w idealnym, małym świecie, w którym każdy starał się być użyteczny. I to właśnie tam nasze stare bractwo wolontariuszy stało się silniejsze. Od dziesięciu lat nikt nie odszedł. Trwamy.

Kiedy pierwsi ochotnicy poszli na front, miałam wrażenie, że znam ich wszystkich. Bo wszyscy byli moimi przyjaciółmi. Wtedy oczywiście automatycznie zaczynasz pomagać swojemu przyjacielowi i bratu. A oni poszli naprawdę boso, w klapkach i szortach.

Ta szalona motywacja powtórzyła się w 2022 roku. Uwierz mi, wielu ochotników, którzy walczyli od 2014 roku, było sceptycznie nastawionych do tego, że Ukraina powstanie. I byli zdumieni, że Ukraińcy stanęli w jej obronie. To było motywujące i inspirujące.

Często można usłyszeć, że wolontariusze pracują zamiast państwa.

W 2022 roku państwo było przytłoczone skalą tragedii. Była tak wielka, że żadne państwo nie mogłoby jej podołać. Przygotowanie mechanizmów pomocy zajęło trochę czasu. Było wielu ochotników, którym należało zapewnić broń, nie było wystarczających zasobów. Wtedy do akcji wkroczyli ochotnicy.

To jest to, czego Rosjanie nie wzięli pod uwagę – że bataliony ochotnicze miały broń zakopaną w lasach w pobliżu Kijowa. I ochotnicy nie przerwali swojej pracy od 2014 roku, więc zareagowali natychmiast.

Kiedy jesteś online 24/7 i łączysz ludzi z ludźmi, gromadzisz numery telefonów, pod które w normalnym życiu nigdy byś nie zadzwoniła. Pewnego dnia, za 20 lat, opowiem ci o tym – teraz jest jeszcze za wcześnie. Cóż, dostajesz ofertę od służb wywiadowczych, słuchasz, kiwasz głową i myślisz: dlaczego ja?

Na tyłach każdy toczy trzy prywatne wojny

Jakie są dziś problemy związane z pomaganiem armii?

Dziury trzeba zapełniać wszędzie, ale na szczęście nie brakuje już wszystkiego, jak na początku. Jest jednak coś, na co wolontariusze nie mają wpływu: brak broni i amunicji.

Zajmujemy się teraz wszystkim, co jest związane z medycyną. Możemy też wpływać na procesy w ministerstwach i wyspecjalizowanych agencjach. Chłopaki toczą na froncie wojnę z wrogiem, a na tyłach każdy ma trzy osobiste wojny.

Pierwszą wojnę toczysz z samą sobą – żeby pracować bez przerwy

Druga jest z rządem, ponieważ rząd czasami zapomina – to jego cecha – że jest dla ludzi. Więc ludzie muszą zmuszać rząd do robienia różnych rzeczy, by zdobyć to, czego potrzebują.

Ostatnio odnieśliśmy duże zwycięstwo: kilka fundacji zjednoczyło się i przeforsowało kwestię zapewnienia nieopodatkowanej pomocy wolontariuszy nie tylko tym, którzy mają legitymacje kombatanta, ale wszystkim żołnierzom, którzy walczą teraz w Ukrainie. Bo nie każdy ma legitymację kombatanta. Dziś, zapewniając apteczkę pierwszej pomocy osobie, która właśnie się zmobilizowała i jedzie na front, fundacja musi zapłacić podatek.

Trzecia wojna dotyczy wroga wewnętrznego. Wiadomo, kto jest kim na froncie, ale znacznie trudniej ustalić to na tyłach. Znamy wiele postaci, które w 2014 roku były na przykład burmistrzami i poddały swoje miasta, a teraz żyją sobie spokojnie i nawet wygrywają procesy [z państwem ukraińskim – red.] w niektórych europejskich sądach, otrzymując odszkodowania. Niektórzy przenieśli się już za granicę i tam cieszą się życiem.

Pewnego dnia to wszystko się skończy. Będziesz mogła pracować w radiu – i czasami śpiewać.

Czasami moja mama narzeka, dlaczego musimy to wszystko robić. A ja jej mówię, że dostaliśmy to życie w niebiańskim urzędzie i musimy być użyteczni na tej ziemi, albo... nie. Jeśli ludzie są obojętni i nie chcą nic robić – proszę bardzo, nie róbcie nic. Ale przynajmniej nie przeszkadzajcie. Mamy dla was taki znak: „Remont. Przepraszamy za niedogodności”.

„NaCzapkę” to miejsce siły

Mówiąc o wolontariuszach, nie możemy nie wspomnieć o waszym projekcie „NaCzapkę”, który łączy rock, jazz, zespoły klasyczne i działalność charytatywną. W jego ramach na scenie występowali najlepsi muzycy w kraju. Ile wydarzeń już się odbyło?

Od 2015 roku robimy ten projekt każdego lata, w każdy czwartek od maja do września. Po 24 lutego nigdy nie odwołaliśmy żadnego koncertu, nawet jeśli był ciężki ostrzał. Bo tu nie chodzi tylko o muzykę. „NaCzapkę” to miejsce mocy, w którym ludzie mogą się zobaczyć, porozmawiać, spotkać, zakochać, a nawet wziąć ślub (śmiech).

Czyj koncert przyniósł projektowi najwięcej pieniędzy?

Zespołu Żadan i Sobaki. Zebraliśmy około 400 tysięcy hrywien na implanty kości dla naszych rannych; to rekord. Wtedy nawet nie reklamowaliśmy Żadana. Powiedzieliśmy tylko, że pojawi się tajemniczy gość.

Z Serhijem Żadanem na estradzie

Żołnierze często przyjeżdżają na koncerty organizowane w ramach „NaCzapkę”. Co ich interesuje? Co cieszy?

Nie zawsze wiem, którzy z widzów są wojskowymi, bo przychodzą w cywilnych ubraniach. Ale na przykład ostatnio podczas koncertu podszedł do mnie mężczyzna i powiedział, że od dawna słucha Radia ROKS. Okazało się, że jest strażnikiem granicznym z Mariupola, zwolnionym z niewoli w lutym 2024 roku. Powiedział mi też z uśmiechem, że ma się dobrze i trochę przytył. Cóż mogłam na to odpowiedzieć? Więc po prostu staliśmy tam, przytulając się do siebie – i to wszystko. Jego żona dodała później, że chłopaki w Mariupolu słuchali Radia ROKS, zanim zostali wzięci do niewoli.

To było jak eksplozja w mojej głowie. Bo kiedy pracujesz, nawet nie zdajesz sobie sprawy, że ktoś może potrzebować twojej pracy

Potrzebujemy różnej ukraińskiej muzyki. Złej też

Od początku wojny pojawiło się wielu nowych, interesujących muzyków. Czy któryś z nich zwrócił Twoją uwagę?

Podoba mi się wszystko, ponieważ potrzebujemy ilości, aby przerodziła się w jakość. Potrzebujemy dużo różnej ukraińskiej muzyki – w tym złej, byśmy wiedzieli, czym jest dobra. Tylko najbardziej utalentowani i autentyczni przetrwają. Wiele projektów rodzi się nie tylko w muzyce pop i rock, ale także w muzyce klasycznej i jazzowej. Piana opadnie, wartościowe rzeczy pozostaną. Niedawno zapytano mnie, dlaczego ukraińska muzyka nie jest powszechnie grana za granicą. Wydaje mi się, że powinniśmy bardzo poważnie potraktować pomysł, by nauczyć się pisać muzykę przynajmniej dla siebie.

Jaką muzykę możesz nazwać swoją?

Przysyłają mi dużo muzyki i słucham wszystkiego. Dzięki kolegom, którzy wciąż podrzucają mi coś nowego, tylko podczas jednej audycji poznaję co najmniej 14 nowych utworów.

Ostatnio wciągnęła mnie nowa płyta „Zmęczenie” Żeni Galicza i O.Torvalda. To reinkarnacja Galicza jako muzyka, jako osoby. To, co pisał kiedyś, i to, co robi teraz, to zupełnie różne rzeczy. Interesuje mnie, jak zmieniają się muzycy, jak wpływa na nich sytuacja. Żenia poszedł na front, gdzie pracował z „dwusetnymi” [chodzi o żołnierzy poległych w walce – red.]. Ciekawie jest zobaczyć, jak udało mu się wyprzeć to wszystko w swojej duszy.

Im dłużej żyję, tym częściej wracam do muzyki, którą kocham od dawna. Mówiąc metaforycznie, mój stan emocjonalny jest taki, że chcę być cały czas w swoim starym towarzystwie, gdzie wszystko jest jasne. Dlatego często wracam do muzyki, którą kochałam, gdy miałam 20, a nawet 14 lat.

Dlatego czekam na przykład na nowy album Sade, którego ona nie może skończyć.

Wielu znanych muzyków i liderów opinii jest dziś na froncie. Niedawno poszedł na wojnę Serhij Żadan. Ci ludzie są bezcenni dla milionów innych, więc być może nie powinniśmy ich narażać?

Możesz zrobić milion dobrych i miłych rzeczy, ale jest coś, co nazywa się refleksją. Oni myślą: „Dziewczyny poszły na wojnę – a co ze mną?” To jest wewnętrzna historia człowieka, który musi sobie odpowiedzieć na pytania. Ludzie tej rangi muszą podejmować odpowiednie decyzje.

Ważne jest to, że idą na front jako ochotnicy, że nie są do tego zmuszani. I że to ich akt godności

W naszym życiu zawsze była wojna

Twój mąż jest na wojnie od 2014 roku. Przeszedł przez kocioł iłowajśki i został wzięty do niewoli. Poznaliście się dwa lata później. Nadal walczy. Jedyna różnica polega na tym, że teraz ktoś czeka na niego w domu. Jakie to uczucie dla kobiety – wciąż czekać? Do czego możesz się przyzwyczaić, a do czego nie?

Jest mi chyba łatwiej, bo poznaliśmy się, gdy Mychajło był już na wojnie. Po prostu nie znam żadnego innego Mychajły, znam tylko tego jednego. O wiele trudniej jest, gdy twój mąż, który miał normalną cywilną pracę, wychowywał dzieci i był całkiem spokojną osobą, nagle zostaje wyrwany z tego spokojnego życia. Takie doświadczenie jest trudne dla każdej kobiety, na przykład gdy odruchowo kładzie na stole dwa talerze. Albo przyłapuje się na myśleniu, że twój mąż wróci do domu z pracy i powiesi tę półkę lub wyniesie śmieci. A on nie przyjdzie, bo jest daleko.

I ta oś, na której opiera się rodzina, rozpada się, a ty musisz sama poradzić sobie ze wszystkim, musisz odbudować swoje życie i być dorosła

To trudne. W naszym życiu z mężem zawsze była wojna, a strach o niego był częścią mnie przez wiele lat.

Z mężem Mychajłą

Ile dni po 24 lutego spędził z Tobą na przepustce?

Jeśli zsumować wszystkie jego wizyty, najwyżej półtora miesiąca. Nie liczę dni, bo kiedy przyjeżdża, zaczynają się moje wakacje. A potem wyjeżdża.

Jak się poznaliście?

Zapoznała nas nasza wspólna znajoma Łarysa Pokalczuk, która kiedyś nakręciła film „Ochotnicy” o batalionie Donbas i Iłowajśku. To historie o wyrwaniu się z okrążenia, o niewoli i o tych, którzy tam zginęli. Ten film opowiada również historię Mychajły. Po którejś „Czapce” poszłam z przyjaciółmi do kawiarni, a Łarysa zaprosiła nas do swojego stolika, gdzie siedziała pstrokata grupa ludzi. Z entuzjazmem zakomunikowaliśmy, że właśnie zebraliśmy pieniądze na budowę strzelnicy. Wtedy jeden z mężczyzn przy stoliku powiedział, że z powodu takich wolontariuszy jak my ukraińska armia nigdy nie stanie się silna i piękna. Bo wolontariusze pomagają jej, zaspokajają wszystkie jej potrzeby, a państwo siedzi z założonymi rękami i nic nie robi. Ten człowiek miał na imię Mychajło. Od razu się pokłóciliśmy, chociaż do pewnego stopnia miał rację.

Jak się okazało, Misza słuchał Radia ROKS, zanim mnie poznał. A kiedy już się poznaliśmy, przestał – tak go wkurzyłam. I tyle. Bóg go za to ukarał, bo teraz „wkurzam go” 24/7 (śmiech).

Jaka to było, że mu się oświadczyłaś?

Wylądował w szpitalu. I wtedy zdałam sobie sprawę, że jeśli coś, nie daj Boże, się z nim stanie, będę nikim. Że jeśli nie pójdę do szpitala i nie będzie mnie przy nim, to nie będę w stanie rozwiązać żadnych problemów. Poprosiłam go więc o rękę. Pobraliśmy się w ciągu doby.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Ihor Florko, "Anioł Instytuckiej": - Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość

Ексклюзив
20
хв

Jesteśmy nadludźmi, mamy supermoce

Ексклюзив
20
хв

Ta walka to dla mnie kwestia honoru

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress