Exclusive
20
min

Jewhen Małoletka: „20 dni w Mariupolu” to ból, który pozostanie we mnie na zawsze

W historii pozostanie tylko to, co zapamiętamy. A zapamiętamy historie ludzi właśnie dzięki zdjęciom i filmom, które zrobiły na nas wrażenie. Do historii przejdzie tylko niewielka część chwil, które wydarzyły się podczas tej wojny – przyznaje najbardziej utytułowany ukraiński fotoreporter

Ksenia Minczuk

Jewhen Małoletka na polu pszenicy spalonym przez Rosjan, 2022. Zdjęcie: Mścisław Czernow/AP Photo/East News

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Fotoreporter Jewhen Małoletka, kamerzysta Mścisław Czernow i montażystka Wasylisa Stepanenko uciekli z zajętego i niszczonego przez Rosjan Mariupola w połowie marca 2022 roku. Film, który nakręcili w ciągu pierwszych trzech tygodni okupacji miasta, wywołał ogromny odzew na całym świecie.

Dziś Jewhen Małoletka ma na koncie wiele międzynarodowych i krajowych nagród i wyróżnień, wśród których jest Nagroda Pulitzera, Międzynarodowa Nagroda Dziennikarska Jamesa Knighta, Nagroda Narodowa im. Szewczenki, Nagroda Giorgija Gongadzego oraz Oscar za film dokumentalny „20 dni w Mariupolu”.

Kamera cię nie chroni

Ksenia Minczuk: Jak to się stało, że zacząłeś filmować wojnę?

Jewhen Małoletka: Choć z wykształcenia jestem inżynierem elektronikiem, już jako student fascynowałem się fotografią. Pracowałem w kilku redakcjach. W 2010 roku pojechałem na protesty na Białoruś. Potem fotografowałem różne strony naszej rewolucji: wiece przeciwko i za Janukowyczem, Majdan. Pracowałem w strefach konfliktów, w różnych rejonach Afryki, gdzie odbywały się operacje ONZ. A potem wskoczyłem do pociągu, który przywiózł mnie na tę wojnę.

Pochodzę z Berdiańska. Kiedy spojrzałem na mapę i zobaczyłem, że Rosja staje się coraz bardziej aktywna, zdałem sobie sprawę, że zbliża się wojna na pełną skalę. A gdy zdajesz sobie sprawę, że wydarzy się coś strasznego, jak wojna, zadajesz sobie pytania: „Gdzie chcę być?”, „Co chcę zrobić?”, „Gdzie muszę być, żeby to zrealizować?”.  Kiedy nadchodzi ta „straszna rzecz”, plany mogą spalić na panewce, ale przynajmniej musisz przygotować się technicznie. To właśnie zrobiłem.

A potem najważniejsza jest twoja wiedza i zdolność do szybkiej adaptacji. Im większą wiedzę posiadasz i im szybciej reagujesz, tym więcej możesz zrobić

Jedne z najbardziej przerażających zdjęć, które zrobiłeś, przedstawiają młodych rodziców biegnących przez szpital w Mariupolu ze swoim rannym dzieckiem. Chwilę później dowiadują się, że dziecko nie żyje. Jak radzisz sobie z bólem, który widzisz i uwieczniasz na zdjęciach? A może fotografowanie chroni przed bólem?

Zdecydowanie nie. Aparat cię nie chroni. Patrzysz na tych ludzi na zdjęciach i przeżywasz to wszystko razem z nimi. Widzisz twarze rodziców, a potem lekarzy, widzisz, jak nadzieja znika w ich oczach... i ten ból nie odchodzi, jest w tobie na zawsze. Żyję z tym. Cały czas. Musiałem nauczyć się z tym żyć.

Jedno z serii najbardziej przejmujących zdjęć Małoletki przedstawia rodziców biegnących korytarzami mariupolskiego szpitala ze swoim rannym dzieckiem. Za chwilę dowiedzą się, że nie żyje

Materiał z filmu „20 dni w Mariupolu” to ból, który pozostanie we mnie na zawsze. Oglądałem ten film wiele razy. Już nie płaczę, chociaż mam w sobie bardzo ciężkie i silne emocje. Dla mnie wszystkie zdjęcia wojenne są przerażające. Są jak retrospekcje, jak sen. Jak coś, co mi się nie przytrafiło, ale jest ze mną.

Cały czas muszę patrzeć na żałobę. Edytując, pokazując to światu, patrząc na zdjęcia innych fotografów. Ciała, zniszczone domy, odebrane życia. To są bardzo silne emocje. A o ile straszniejsze rzeczy musisz sfotografować...

Czasem jednak najstraszniejsze jest to, czego nie sfotografowałeś

Napędza mnie świadomość, że wykonuję małą, ale ważną pracę. Mam nadzieję, że to wszystko nie pójdzie na marne. Że świat to zobaczy, zapamięta, bo każde zdjęcie dokumentuje los jakiegoś człowieka. Ważne jest również, abyśmy nie zapomnieli o naszej historii.

Filmowałeś protesty przeciwko Janukowyczowi, które doprowadziły do jego obalenia, potem pandemię, a teraz wojnę. Uważasz swoją pracę za misję?

Czasami jestem rozczarowany, że zdjęcia mają niewielki zasięg – a czasami jakaś historia, którą uwieczniłem, rozsadza internet. Im więcej robisz, im więcej ludzi widzi i reaguje na zdjęcia, tym silniejsze jest poczucie, że to wszystko nie na darmo.

W historii pozostanie tylko to, co zapamiętamy. A zapamiętamy historie ludzi właśnie dzięki zdjęciom i filmom, które zrobiły na nas wrażenie. Do historii przejdzie tylko niewielka część chwil, które wydarzyły się podczas tej wojny.

Mam nadzieję, że nasza praca znajdzie się w książkach i podręcznikach, które posłużą przyszłym pokoleniom do nauki o tym, przez co przeszli nasi ludzie i czym jest wojna.

Czy czujesz satysfakcję z tego, co robisz?

Trudne pytanie. Tak i nie, ponieważ filmuję straszne rzeczy, których ludzie nie chcą oglądać. Ludzie, zwłaszcza poza Ukrainą, na przykład w Europie, chcą oglądać głównie pozytywne rzeczy. Pocisk nie uderzył w nas, uderzył w sąsiedni dom – dzięki Bogu! Tyle że w tym sąsiednim domu zginęli ludzie...

Były momenty, kiedy nie mogłeś robić zdjęć tego, co się działo?

Oczywiście. Zdarzało się, że odkładałem aparat i pomagałem, bo nikogo nie było w pobliżu. Jeśli widzisz, że możesz pomóc i coś zrobić, robisz to.

Chcieliśmy, by nas otoczyli

Przyjechałeś do Mariupola godzinę przed rozpoczęciem wojny. Przeczuwałeś, co cię czeka?

Tak. Nie da się przewidzieć całego scenariusza, ale Mścisław Czernow, Wasylisa Stepanenko i ja rozumieliśmy, że miasto zostanie otoczone. Pojechaliśmy do Mariupola specjalnie po to, by zostać otoczeni. To była świadoma decyzja.

Oczywiście, było strasznie. Jechaliśmy w nocy, było bardzo cicho i spokojnie. Przygotowywaliśmy się na różne scenariusze i nawet żartowaliśmy, że jedziemy do miasta, które stanie się jednym z punktów zapalnych trzeciej wojny światowej...

Ile razy byliście pod ostrzałem w Mariupolu?

Nieustannie. Budziłem się rano w hotelu i szedłem fotografować dom po drugiej stronie ulicy, który właśnie został zniszczony. Nie musiałem daleko chodzić.

Pracowałliście bez prądu, wody, internetu i w ciągłym zagrożeniu. Jakim cudem wyszliście z tego cało?

Pod wieloma względami mieliśmy szczęście. Ale były też konkretne decyzje i ludzie, którzy naprawdę ratowali nam życie.

Przez jakiś czas mieszkaliśmy w szpitalu. Zaprzyjaźniliśmy się z lekarzami, spaliśmy na korytarzach, a gdy trzeba było, pomagaliśmy nosić nosze z rannymi. Któregoś dnia sąsiedni budynek zajęli Rosjanie, na ulicę wjechały czołgi, latały samoloty. Wokół szpitala toczyły się walki uliczne, a my byliśmy w środku. I wtedy przyszło po nas nasze wojsko i powiedziało: „Przygotujcie się i uciekajcie”. Wybiegliśmy razem z nimi i to nas uratowało.

Na pierwszym planie Jewhen Małoletka i Mścisław Czernow, w głębi - pracownicy szpitala w Mariupolu. Zdj. Jewhen Małoletka

Kiedy wydostaliśmy się z otoczonej strefy, mój samochód został zniszczony. Policjant Wołodymyr zgodził się wywieźć nas z Mariupola. Choć poznaliśmy go zaledwie dwa dni wcześniej, zaryzykował życiem swoim i swojej rodziny i zabrał nas do swojego samochodu.

Tak wyjechaliśmy.

Wasylisa opowiedziała mi tę historię, lecz wciąż nie potrafię zrozumieć, jak wam się udało.

Przeszliśmy przez 16 rosyjskich posterunków – przepuścili nas na wszystkich. Być może pomogło nam to, że jechaliśmy inną drogą niż pozostali. Nigdy tak naprawdę nie wiesz, co cię uratowało. Ale gdyby Rosjanie znaleźli nagrany przez nas materiał lub dowiedzieli się, że jesteśmy ukraińskimi dziennikarzami, ucierpielibyśmy wszyscy: my, Wołodymyr i jego rodzina.

Wojna łączy tych, którym zależy

Istnieje coś takiego jak „poczucie winy ocalałego”. To uczucie dobrze znane zwłaszcza tym, którzy uciekli przed wojną za granicę. Czy czuliście coś podobnego, gdy opuszczaliście Mariupol?

Zastanawialiśmy się, czy nie powinniśmy zostać dłużej. Nie sfilmowaliśmy na przykład wydarzeń w teatrze dramatycznym, gdzie zginęło tak wielu ludzi... To był cud, że przeżyliśmy.

Wasylisa mówiła o swoim strachu przed wyjazdem do Mariupola i o tym, jak zainspirowała ją Twoja i Mścisława pewność siebie. Łatwiej wam pracować w zespole czy w pojedynkę?

Nie ma wojownika, który działałby w pojedynkę. W trudnych okolicznościach zawsze powinieneś być z ludźmi, którym ufasz. Ludźmi, z którymi jesteś po tej samej stronie

Jeśli, nie daj Boże, odniesiesz kontuzję, musisz mieć w pobliżu ludzi, którzy wiedzą, co robić. Mścisław miał bogate doświadczenia z różnych wojen, ja mam pewne doświadczenie związane z naszą wojną.

Latem 2021 roku przeszedłem kurs pierwszej pomocy. Wcześniej wiedziałem, jak założyć opaskę uciskową i robić inne rzeczy. Ważne jest jednak, aby aktualizować swoją wiedzę, gdy żyjesz w kraju ogarniętym wojną. Życie nauczyło mnie, jak zachowywać się podczas ostrzału.

Zaczęliśmy pracować z Wasylisą miesiąc przed inwazją. Próbowaliśmy przekonać ją, by nie jechała z nami do Mariupola. Ale dokonała wyboru, bo chciała być z nami. Zaryzykowała.

Kto jest twoją inspiracją?

Mścisław, Wasylisa i ja inspirujemy się nawzajem. Ale przede wszystkim inspirują mnie nasi ludzie.

Ukraińcy są bardzo silni. Cierpią z powodu wojny, ale się nie poddają. Często widzę żołnierzy, którzy zostali ranni, ale nie stracili swojego niesamowitego potencjału życiowego i energii. Na przykład żołnierz, który przeszedł około 60 operacji i miał amputowane obie nogi, mówi: „W porządku. Mam przed sobą całe życie”. Jest zaangażowany w rehabilitację i może już samodzielnie wchodzić i schodzić po schodach. Jego celem jest „postawienie na nogi dwójki swoich dzieci”. Jak coś takiego może nie być inspirujące?

Moja babcia pracowała do 82. roku życia, do swojego ostatniego dnia. Była inżynierem. W dzieciństwie zachorowała na polio i z tego powodu miała pierwszą grupę inwalidzką. A mimo to codziennie chodziła do pracy. Trudno jej było wspiąć się na 3. piętro, ale mówiła, że nie może siedzieć ani leżeć, musi chodzić, ruszać się. Po rozpoczęciu inwazji moi rodzice musieli opuścić swój dom i rodzinne miasto, stali się przesiedleńcami wewnętrznymi. Jednak mój ojciec nie wpadł w depresję. Ma ponad 60 lat i wciąż pracuje.

Nie chcę być pretensjonalny, ale jaki jest sens życia, jeśli wszystko, co robisz, robisz dla siebie?

Dla mnie ważne jest to, by nie stać z boku, branie udziału w tym, co ważne. Rozumiem, że wojna łączy tych, którym zależy.

Ważne jest też, aby się nie wypalić. Biegniemy teraz w takim wielkim maratonie. Musimy być szybcy i mieć siłę, by biec.

Co Ci pomaga?

Staram się nie tylko robić zdjęcia, ale także pomagać rozwijać się moim kolegom, młodym i utalentowanym fotografom. To również jest inspirujące.

Czy są zdjęcia, które sprawiają Ci radość i satysfakcję?

Oczywiście. Uwielbiam robić zdjęcia mojemu synowi. Kocham patrzeć, jak dorasta, dojrzewa i jaki jest fajny.

Co każdy z nas może zrobić, byśmy wygrali?

Musimy robić to, co potrafimy najlepiej. Każdego dnia. Ktoś walczy, ktoś produkuje drony, ktoś protestuje za granicą, my zajmujemy się dziennikarstwem. Wszystko jest ważne. Każde działanie, każda osoba.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy..

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Im więcej kobiet w armii, tym większe ich prawa

Ексклюзив
20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Ексклюзив
20
хв

Ołena Gergel: – Wojna nauczyła mnie żyć teraźniejszością

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress