Exclusive
Oblicza wojny
20
min

Kateryna Brynecka: Ukraina to mój okop, w którym posadziłam ulubioną lawendę

"Na jednym ze szkoleń powiedziano nam, że jeśli kraj zostanie zaatakowany przez wroga, masz trzy opcje: wyjechać, zostać i być gotowym na okupację – albo walczyć. Wybrałam trzecią opcję"

Kateryna Kopanieva

Kateryna Brynecka, ze znak wywoławczy „Greta”. Zdjęcie z prywatnego archiwum

No items found.

Nie przestraszysz skauta nocą pod gołym niebem

Na wojnę poszła jako strzelec, jej mąż był sanitariuszem. Wcześniej nie miała z wojskiem nic wspólnego, ale szybko opanowała niezbędne umiejętności – aż w końcu została dowódcą oddziału. Jej oficjalny znak wywoławczy to „Greta”, a nieoficjalny „Koliber”. – Bo jestem mała, drobna i mam kolorowe włosy – mówi. – No i mam tatuaż z kolibrem.

Kateryna Kopaniewa: Przed inwazją była Pani dyrektorką centrum plastycznego dla dzieci i młodzieży, przez pięć należała też Pani do Płastu*. Umiejętności skautowskie przydały się na wojnie?

Kateryna Brynecka: Oczywiście, zwłaszcza jeśli żyjesz w okopach i często zmieniasz miejsce pobytu. Chodzi o zdolność przetrwania w ekstremalnej sytuacji: rozpal ogień, zrób kawę w puszkach dla swoich towarzyszy, nawiguj w terenie. Niezbędne urządzenia nie zawsze są pod ręką, ale wiem, jak określić swoje położenie, patrząc na Gwiazdę Polarną. Nie przestraszysz skauta perspektywą noclegu w namiocie – chociaż na linii frontu śpi się pod gołym niebem.

Okop wyposażasz w potrzebne rzeczy i maskujesz go.

Namiot może ochronić cię przed deszczem, ale nie przed odłamkami. Obkładasz więc okop agrowłókniną, zatykasz dziury, przez które mogłyby wleźć myszy

A są ich setki, biegają wszędzie, kiedy śpisz, niszczą twoje rzeczy. Dlatego musisz chować wszystko w plastikowych pudełkach, a ubrania przechowywać w beczce... Oczywiście nie byłam na to gotowa, ale się przystosowałam.

Czy o pójściu na wojnę zdecydowała Pani 24 lutego 2022?

Pomysł, że powinnam przynajmniej nauczyć się posługiwać bronią, pojawił się wcześniej – kiedy w 2014 roku zdałam sobie sprawę, że wojna na pełną skalę z Rosją jest możliwa. Ale w tamtym czasie nie postrzegałam siebie jako potencjalnej żołnierki. Mój mąż i ja byliśmy aktywnymi uczestnikami Pomarańczowej Rewolucji, tam się zresztą poznaliśmy. W 2004 r. mogliśmy sobie pozwolić na codzienne przebywanie na Majdanie, ale w 2014 r. już nie, bo mieliśmy półtorarocznego syna. Pojechaliśmy do Kijowa dopiero w lutym, kiedy zaczął się rozlew krwi i nie mogliśmy już dłużej stać z boku.

Kiedy wybuchła wojna w Donbasie, zgłosiłam się na ochotnika. Wpadłam na pomysł dołączenia do jednostki obrony terytorialnej, która powstawała w naszym mieście. Ale mnie odrzucili. Usłyszałam, że „kobiet nie biorą”. Dopiero pod koniec 2021 r., kiedy pojawiła się groźba inwazji, przyjaciel powiedział mi o nowej, dużej rekrutacji do obrony terytorialnej. Postanowiłam spróbować jeszcze raz. Kontraktu jednak podpisać nie zdążyłam – wojna na pełną skalę rozpoczęła się wcześniej.

Rankiem 24 lutego byłam już w wojskowym biurze werbunkowym.

Nie miała Pani żadnych wątpliwości?

W tym czasie mieliśmy już z mężem dwójkę dzieci: dziesięcioletniego Marka i pięcioletnią Melanię. Mimo to nie mieliśmy żadnych wątpliwości.

Na jednym ze szkoleń powiedziano nam, że jeśli kraj zostanie zaatakowany przez wroga, masz trzy opcje: wyjechać, zostać i być gotowym na okupację – albo walczyć. Wybrałam trzecią opcję. Mój mąż wstąpił do wojska nieco później, lecz wcześniej był już w strefie działań wojennych.

Na początku moja jednostka patrolowała miasto. Dowiedziałam się, że w Wielkanoc wysyłają nas na front. Uciekłam więc na kilka godzin, żeby odwiedzić dzieci i poświęcić wielkanocną paschę. W cerkwi dostałam SMS-a: „Katia, jutro wyjeżdżamy”. Dzieci zostały z rodzicami męża, a ja pojechałam.

Wojna była dla Pani szokiem?

To nie był szok. Raczej złość. Bo kiedy po raz pierwszy zabrano nas na pozycje, okazało się, że nie mamy nawet czym kopać okopów. Z siedmiu łopat, które dostaliśmy na całą kompanię, dwie od razu się złamały. Nie wiedzieliśmy, jak i gdzie kopać, nie rozumieliśmy, dlaczego nikt przed wyjazdem nie kazał nam zabrać własnych łopat. Teraz jesteśmy już w tych sprawach ekspertami.

Najtrudniej patrzeć, jak znikają twoi towarzysze

Pamięta Pani swój chrzest bojowy?

To chyba było wtedy, gdy obok mnie spadła 120-milimetrowa mina artyleryjska.

Mój dowódca i ja byliśmy na warcie i już mieliśmy ją przekazać, gdy rozpoczął się ostrzał. Ledwie wskoczyliśmy do okopu, a tuż przed nami spadła mina. To był mój pierwszy raz, więc chciałam wysunąć głowę, żeby zobaczyć, jak wygląda sytuacja – ale dowódca złapał mnie i gwałtownie pociągnął w dół. W następnej sekundzie poleciały odłamki. Dowódca mnie uratował. Nauczyłam się raz na zawsze, jak się zachowywać w takich sytuacjach.

Do dziś pamiętam pierwsze pociski z „Gradów”, które spadły na nas, gdy spaliśmy w okopie. W takich chwilach wszystko wokół się trzęsie, huczy. Wydaje ci się, że to trwa całą wieczność.

Boi się Pani?

Przez większość czasu nie czuję strachu, ale podekscytowanie, przypływ adrenaliny. Po bitwach i ostrzałach wielu moich towarzyszy również odczuwa euforię – mają świadomość, że przeżyli, choć byli o krok od śmierci. Ale czasami zmęczenie zbiera swoje żniwo i czujesz ten rodzaj obojętności, kiedy nieustanny ostrzał przestaje cię już obchodzić. Jedyne, na czym ci zależy, to dotrzeć do miejsca, w którym będziesz mogła się położyć i trochę przespać.

Ale czasami bywa naprawdę strasznie. Tak było, gdy po raz pierwszy zobaczyłam sapera rozbrajającego zardzewiałą minę. Bałam się, że coś pójdzie nie tak

Co jest dla Pani najtrudniejsze na wojnie?

Patrzenie, jak znikają moi towarzysze. Nie mogę tego znieść. Ostrzał 24/7 jest ciężkim przeżyciem, nawet jeśli starasz się traktować go jak rutynę.

Ciężko jest też wtedy, gdy pada. Deszcze na stepach Zaporoża to prawdziwe wyzwanie. Dosłownie toniesz w błocie, ale musisz się jakoś poruszać, na dodatek z całym swoim wyposażeniem.

Ciężko bywa też wtedy, gdy usiłujesz skontaktować się z dowództwem, przekazywać swoją pozycję. Gdy zostałam dowódcą, często musiałam dosłownie wyszarpywać od niego rzeczy, których potrzebował mój oddział.

A co z seksizmem?

W wojsku jest seksizm, ale nie robię z tego wielkiej sprawy. Oczywiście zdarzają się żarty i różne komentarze, ale nie próbuję nikogo do niczego przekonywać. Po prostu wykonuję swoją pracę

Większość żartów to naprawdę tylko żarty. Kiedy żyjesz z ludźmi na pozycji przez kilka miesięcy i znasz ich jak zły szeląg, wolisz śmiać się z ich komentarzy, niż oburzać.

Jako psycholożka z wykształcenia mogę powiedzieć, że humor jest jednym z najlepszych sposobów na rozładowanie napięcia. Na wojnie nie ma zbyt wielu powodów do radości, dlatego te, które istnieją, są szczególnie cenne. To wtedy, gdy możesz się z innymi z czegoś pośmiać, kiedy masz dostęp do wody z kranu, toalety, gdy możesz napić się kawy... Doceniasz takie rzeczy tylko wtedy, gdy ich nie masz przez długi czas.

Kiedy wracasz do źródeł, zdajesz sobie sprawę, że to właśnie tam byłaś w pewnym sensie najszczęśliwsza. Bo kawa, którą twój towarzysz zdobył i zaparzył w spartańskich warunkach, jest najsmaczniejsza. Wschód słońca jest najpiękniejszy. W domu nigdy nie wstawałam o piątej rano, żeby go oglądać. Ale teraz, kiedy spędzam noce na stepach Zaporoża, widzę to piękno każdego dnia. I zachód słońca, który przypomina mi dom – bo słońce chowa się na zachodzie, gdzie są moje dzieci. Albo bukiet słoneczników. Dla mnie najlepszy był ten, który kiedyś przyniósł mi i moim towarzyszom chłopak z innego plutonu. Zerwał te słoneczniki po drodze, do dziś je pamiętam. Takie chwile pomagają wytrwać.

Zmieniła Panią ta wojna?

Wydaje mi się, że zmieniła absolutnie wszystkich – nawet tych, którzy są na tyłach i starają się jej nie zauważać. Jak zmieniła mnie?

Przestałam płakać, chociaż łzy są dobre, bo przynoszą ulgę. Ale nie potrafię już tego robić

Wielu moich chłopców ma ten sam problem: nie płaczą nie dlatego, że sobie na to nie pozwalają, ale dlatego, że już nie potrafią. Może łzy przyjdą później?

Zmieniam się, dostosowuję do nowych realiów. To tak jak z żabą, którą wrzuca się do wody i stopniowo podnosi temperaturę. Żaba dostosowuje się do nowych warunków, ale kiedy zdaje sobie sprawę, że jest już we wrzątku i musi wyskoczyć, nie może, bo nie ma siły. Często porównuję siebie do tej żaby i najbardziej się boję, że nadejdzie moment, w którym nie będę miała już siły wyskoczyć z wrzątku.

Kiedyś powiedziałam sobie, że nie pójdę do psychologa, dopóki wojna się nie skończy. Bo jaki jest sens naprawiania czegoś, skoro i tak wrócę tam, skąd przyszłam? Ale w zeszłym roku, podczas wakacji, poszłam do specjalisty, by dowiedzieć się, jak bardzo źle sobie radzę. I okazało się, że nie jest tak źle. Póki co się trzymam.

Walczę za moje dzieci

Udaje się Pani widywać z mężem?

Kiedy oboje byliśmy na linii frontu, czasami się udawało. I te chwile były prawdziwym szczęściem. Ale teraz on już jest na wojskowej emeryturze. W końcu ktoś musi być z dziećmi.

Zdecydowaliśmy, że zostanę w wojsku, choć to było bardzo trudne dla naszych dzieci. Zwłaszcza dla syna, który rozumiał, że mama i tata są w niebezpieczeństwie. Córka jest jeszcze mała i odbiera to inaczej. Kiedy powiedziałam jej, że mieszkam w lesie i mam ze sobą psa, ucieszyła się: „Ale fajnie! My też chodziliśmy do lasu z naszym psem!”.

Melanka zapoczątkowała rodzinną tradycję wysyłania uścisków w wiadomościach wideo. Jednak ona też dorasta i tęskni za obojgiem rodziców... Po powrocie mojego męża do domu, kiedy przyjechałam na urlop, zdałam sobie sprawę, że dzieci są na mnie obrażone. Nie mogą zrozumieć, dlaczego tata wrócił, a mama nie.

Mam nadzieję, że pewnego dnia to zrozumieją. W końcu jestem w wojsku przede wszystkim dla ich dobra.

Syn ma teraz 12 lat i nie chcę, żeby on też musiał walczyć. Mam nadzieję, że sama to wszystko skończę

Widziałam dzieci w wioskach na linii frontu. Dzieci w wieku mojego syna, żyjące pod ostrzałem, które przychodziły do nas, by naładować swoje telefony z generatora i odrobić lekcje online. Moje dzieci w Iwano-Frankiwsku mogą chodzić do szkoły. I chcę, aby miały taką możliwość także w przyszłości. Nie chcę, by musiały się kiedyś przekonać, jak to jest żyć bez wody, bez możliwości zakupu leków, pod bombami. Dlatego jestem w siłach zbrojnych.

Czym jest dla Pani Ukraina?

To mój okop, w którym zasadziłam ulubioną lawendę. To dom, w którym mieszka mój mąż i dzieci. To jest to, czego nie chcę stracić. A skoro nie chcę tego stracić, muszę to odzyskać i to obronić.

* Płast – Narodowa Organizacja Skautowa Ukrainy, największa w Ukrainie organizacja wychowawcza dla dzieci i młodzieży.

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki

No items found.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Saperka Nina Czyhrina

Możesz umrzeć w każdym kraju

Ksenia Mińczuk: Na początku inwazji wyjechałaś do Włoch. Dlaczego wróciłaś?

Nina Chyhrina: Pochodzę ze Lwowa, ale dwa miesiące przed rozpoczęciam wielkiej wojny przeprowadziłam się do Browarów i tam zastała mnie inwazja. Ale było bardzo niebezpiecznie, więc wyjechałam – najpierw do obwodu dniepropietrowskiego, potem do Zaporoża, by pomóc mojej rodzinie opuścić Mariupol. Przez długi czas moi bliscy byli pod ostrzałem. Wiosną udało nam się ich wydostać i wtedy pojechałam do swojej matki we Włoszech. Mieszkała tam od dawna.

We Włoszech pracowałam zdalnie dla ukraińskiej firmy, ale z czasem pracy było coraz mniej. W końcu pojawiło się pytanie: Potwierdzić dyplom, szukać pracy we Włoszech i zostać tam na zawsze – czy wrócić do Ukrainy i zrobić coś ważnego?

Zostać w innym kraju i zawsze być tam obcą, czy wrócić do ojczyzny i tam żyć, niezależnie od sytuacji? Wybrałam to drugie

Niemal natychmiast po moim powrocie Rosja zaczęła atakować ukraiński sektor energetyczny. Browary były jednym z pierwszych miast, które odczuły to w pełni. Czy to było przerażające? Oczywiście, ale możesz umrzeć w każdym kraju. A jeśli jesteś w domu, to przynajmniej umrzesz na swojej ziemi.

Po powrocie do Ukrainy zajmowałaś się wolontariatam. Jak to się zaczęło?

Kiedy wróciłam, na początku 2023 roku, natrafiłam na czaty dla wolontariuszy, na których różne organizacje pisały o swoich potrzebach, a ludzie odpowiadali. Pracowałam jako członkini zespołów budowlanych. Odbudowywaliśmy szkoły, szpitale itp. Piłowaliśmy, sprzątaliśmy, nosiliśmy, kopaliśmy. Zazwyczaj w jednym miejscu pracowaliśmy jeden dzień, czasem dwa. Jeśli lokalna społeczność zapewniła nam nocleg, a pracy było dużo, zostawaliśmy na dłużej. Jednak gdy zaczęły się przerwy w dostawach prądu, wszystko stało się znacznie trudniejsze.

Saper pracuje na kolanach

Według Ukraińskiego Stowarzyszenia Saperów 39 z 99 saperów humanitarnych w Ukrainie to kobiety. Kto zainspirował Cię do zostania saperką?

Pewnego dnia przypadkowo spotkałam kilku saperów. Byli w drodze do pracy, a my jako wolontariusze jechaliśmy do wsi Jahidne w obwodzie czernihowskim. Zaczęliśmy rozmawiać, zainteresowało mnie to co robią. Pomyślałam, żeby zostać saperką.

Na rozmowie kwalifikacyjnej powiedzieli mi: „To ciężka praca, w polu, na kolanach. Czy śnieg, czy deszczu – będziesz na zewnątrz. Czy to dla ciebie OK?” Odpowiedziałam, że OK, bo i tak ciągle jestem w ruchu, biegam albo wędruję. A kiedy zaczęłam pracować jako saperka, wszyscy wokół byli bardzo zdziwieni, że po 8-godzinnym dniu pracy mam jeszcze siłę na bieganie. „Pewnie leniuchujesz w terenie” – żartowali koledzy.

Jak rodzina zareagowała na Twoją decyzję?

Mama wciąż się martwi. Latem pojechałam do pracy w okolicach Mikołajowa i wtedy martwiła się jeszcze bardziej. W Słowiańsku, gdzie teraz jestam, też jest dość niebezpiecznie, bo zawsze coś może spaść na głowę. Więc każdego dnia, kiedy wracam z pola, piszę do niej, że nic mi nie jest. Zresztą, kiedy idę na pole, to też piszę. Taka nasza tradycja.

Trudno nauczyć się tego fachu?

Najpierw uczyłam się na sapera, potem na ratownika medycznego, a następnie na dowódcę grupy saperów – wszystko w ciągu roku i kilku miesięcy. Już podczas pierwszych praktyk w lutym zdałam sobie sprawę, że nie będzie łatwo. Rzeczywiście – saper większość swojej pracy spędza na kolanach. Zimą ziemia jest zamarznięta, więc nie mogłam się doczekać lata. Ale lato nie było lepsze. Jest bardzo gorąco, a ty w kamizelce ochronnej, spodniach, butach...

Przyszły saper musi przejść rozmowę kwalifikacyjną. Musisz też spotkać się z psychologiem i narkologiem, niektórzy przechodzą nawet badanie wariografem. To wszystko dzieje się jeszcze przed szkoleniem, później każdy zdaje egzamin. Uwielbiam się uczyć, paramedycyna to moja ulubiona dziedzina. Jednak najtrudniej jest zostać liderem zespołu, bo trzeba mieć dużę wiedzę i sporo umiejętności: jak narysować mapę, jak prowadzić raporty, jak prowadzić grupę, trzeba też umieć rozpoznawać ładunki wybuchowe. Szkolenie na lidera trwa 10 dni, a na sapera 30 dni.

Jak wygląda dzień sapera?

Zazwyczaj wstajemy dość wcześnie, bo trzeba być w terenie o 8 rano. Teraz, w Słowiańsku, wstajemy o 5:30, żeby zdążyć na 8. Obiad jemy o 12.00, po nim przez godzinę odpoczywamy. Około 16.00 opuszczamy pole, następnie jemy kolację. Potem robimy, co chcemy – ja idę biegać. Każdy dzień jest taki sam. W niedzielę mamy wolne i mogę więcej biegać.

Co jest najważniejsze w tym zawodzie?

Uważność. Przed rozpoczęciam ręcznego rozminowywania trzeba zbadać teren. Dostajesz działkę i musisz ją zbadać za pomocą drona lub ostrożnie się po niej przejść. Musisz sprawdzić, czy są jakieś widoczne ślady zaminowania (skrzynie, pokrywy, elementy, które mogą eksplodować itp.). Po tym badaniu można mieć nadzieję, że obszar niebezpieczny jest mniejszy. Lider zespołu określa wtedy obszar do oczyszczenia, rysuje jego mapę, identyfikuje potencjalne zagrożenia i składa raport. Następnie obszar jest przygotowywany do ręcznego rozminowania.

Zajmuję się rozminowywaniem humanitarnym, którego zasady są takie same jak w przypadku rozminowania wojskowego – tyle że nasza firma nie ma pozwolenia na niszczenie znalezionych materiałów wybuchowych. To obowiązek Państwowej Służby Ratowniczej. Ale to, co robimy, jest równie niebezpieczne. Dlatego w naszym zawodzie najważniejsza jest uważność.

<add-big-frame>Według Ukraińskiego Stowarzyszenia Rozminowywania Humanitarnego istnieją trzy rodzaje rozminowywania: operacyjne, wojskowe i humanitarne. Pierwsze jest przeprowadzane przez Państwową Służbę ds. Sytuacji Nadzwyczajnych, saperów policyjnych i specjalistów z Państwowej Służby Transportu Specjalnego. Rozminowywanie wojskowe robią żołnierze, by oczyścić drogi dla operacji wojskowych. W tym przypadku miny są usuwane tylko wtedy, gdy blokują szlaki niezbędne do przejścia lub wycofania się żołnierzy. Rozminowywanie humanitarne obejmuje badanie, mapowanie i oznaczanie pól minowych, a także oczyszczanie terenu – żeby cywile mogli wrócić do swoich domów i żyć bezpiecznie. <add-big-frame>

Na polu minowym nie ma płci

Spotkałaś się w pracy z dyskryminacją ze względu na płeć?

Nie, ale czasami faceci mi dokuczają: „To nie jest praca dla kobiet”. Albo: „Pozwól, że ci pomogę, jesteś kobietą”. W 2022 roku jeszcze tak bywało, ale teraz w cywilu jest coraz mniej mężczyzn, a zapotrzebowanie na rozminowywanie rosło. W terenie jestem saperem, na polu nie ma płci.

W niektórych firmach twierdzą, że kobiety są lepszymi saperami niż mężczyźni, bo są bardziej uważne. Kobiety są też lepszymi liderami. Lider musi przewodzić grupie i mówi się, że kobiety są w tym lepsze. Ogólnie rzecz biorąc, wszyscy saperzy wykonują tę samą pracę, jednak lider ma dodatkowe funkcje. Może nie pracować w terenie, lecz musi kontrolować cały zespół i pokazywać mu, jak pracować. Liderzy często współpracują ze wszystkimi. Kiedy pracowałam jako liderka w Chersoniu, kończyliśmy pracę na polu około 16, ale mój dzień pracy trwał do 22.

Gdzie w Ukrainie ziemia jest najbardziej zaminowana?

Dużo min znaleźliśmy w Słowiańsku, Mikołajowie i Chersoniu.

Obwody kijowski, czernihowski i sumski nie są tak zanieczyszczone jak terytoria, które były okupowane przez długi czas. Rosjanie nie zdążyli zaminować ich w takim stopniu. Ale rejon Chersonia to koszmar

Natrafialiśmy tam na wszystko, co można sobie wyobrazić, i to w bardzo dużych ilościach.

Strefy wojenne są zaśmiecone pozostałościami po walkach. Nie znajdziesz tam min przeciwpiechotnych czy potykaczy –  tylko niewybuchy. Są też pola minowe na obszarach przed pozycjami. Rosjanie zaminowali je celowo, by nie można było się do nich zbliżyć. To najbardziej niebezpieczne miejsca. Teraz okupanci tworzą kombinowane pola minowe. Są tam zarówno miny przeciwpiechotne, jak przeciwpancerne. Takie rozminowywanie zajmuje najwięcej czasu. To musi być bardzo ostrożna praca, metr po metrze.

Co czujesz, gdy przechodzisz przez zaminowany teren?

Teraz nic, wcześniej strach. Zwłaszcza w tak niebezpiecznych rejonach jak obwód mikołajowski. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Gdy masz większe doświadczenie, nie jest to już takie straszne. Najbardziej przeraża mnie, gdy nie wiem, z czym mamy do czynienia – bo nie wiadomo, jak się zachować w takiej sytuacji. Kiedy masz wystarczającą wiedzę, jest o wiele łatwiej, jak w każdym zawodzie. Oczywiście nie każdy zawód wiąże się z bezpośrednim zagrożeniem życia, ale w naszym kraju jest teraz wiele niebezpiecznych rzeczy.

Nie da się oczyścić całej Ukrainy

Ile czasu zajmie oczyszczenie Ukrainy z min?

Skoro nadal znajdujemy amunicję z II wojny światowej, to po tej wojnie będziemy oczyszczać terytorium przez bardzo długi czas. Usunięcie wszystkiego jest prawie niemożliwe, nierealne jest oczyszczenie wszystkich terytoriów Ukrainy do zera. Ale nadzieja w technologii. Wiem, że wiele osób zajmuje się teraz produkcją dronów, które działają jak wykrywacze min. Wiem o maszynach specjalnie wyposażonych do tego celu. Za pomocą technologii możliwe jest szybsze rozminowywanie, ale to bardzo kosztowne.

Ręcznie saper oczyszcza 12 metrów kwadratowych w ciągu dnia. Grupa – jakieś 100 metrów kwadratowych dziennie. Ile osób jest skłonnych to robić? No i jest jeszcze kwestia finansowania. Nie wszystkie społeczności mogą sobie na to pozwolić.

Jakie pułapki zastawiają Rosjanie na Ukraińców?

Zostawiają wszystko, co tylko im przyjdzie do głowy: miny, improwizowane ładunki wybuchowe itp.

Pamiętam taką pułapkę: w ziemi był granat, na nim mina przeciwpancerna, a w środku jeszcze jeden granat

Niełatwo oczyścić takie konstrukcje. Z moich obserwacji wynika, że okupanci najczęściej zostawiają miny przeciwpancerne.

Powiedziałaś, że motywacją do zostania saperką była dla Ciebie chęć oczyszczenia okolic Mariupola dla Twojej rodziny. Co jeszcze cię motywuje?

Po tym jak pracowałam w obwodach mikołajowskim i chersońskim, motywują mnie ludzie, którzy przeżyli i nadal tam mieszkają. Opowiadają mi straszne historie: gdzieś wyleciał w powietrze rolnik wraz z traktorem, gdzieś indziej mężczyzna, który spacerował po ogrodzie. W Irpieniu odwiedziłam schronisko, w którym jest wiele zwierząt, które weszły na miny i przeżyły. A ile dzikich zwierząt ucierpiało... Na przykład w rezerwacie Zalissja zginęło wiele dzików. Chciałbym zapobiec temu, co dzieje się z ludźmi i zwierzętami. Dlatego pracuję. Moja praca jest potrzebna i to mnie motywuje.

Nie zasadzę nawet kaktusa, bo by usechł

Jakie historie opowiadali Ci ludzie z terenów deokupowanych?

Straszne. Kiedy pracowałam w obwodzie kijowskim, poznałam 80-letnią kobietę. Powiedziała mi, że okupanci wyrzucili ją z domu i sami się w nim rozpanoszyli. Musiała mieszkać w stodole. Kiedy ukraińskie wojsko zaczęło ich stamtąd wypierać, na odchodnym próbowali spalić ją i dom.

Większość tych historii jest przerażająca. Wszyscy byli maltretowani, szczególnie dzieci.

Bieganie pomaga mi radzić sobie ze wszystkimi okropnościami, o których słyszę. Kiedyś dużo biegałam z tego powodu, teraz biegam mniej, bo rzadziej spotykam się z ludźmi. Ale kiedy się z nimi spotykałam, zawsze słuchałam. Ludzi trzeba słuchać bez względu na to, jak to jest trudne. Przez jakiś czas spotykałam się z psychologiam, bo też potrzebowałam się wygadać. Ale z czasem zrozumiałam, że muszę zaakceptować fakt, że taka jest moja praca – i już zawsze tak będzie.

Co jest najtrudniejsze w byciu saperem?

Życie z dala od domu. Pracujemy w systemie zmianowym, więc prawie nigdy nie ma mnie w domu. Kiedy moi przyjaciele mówią: „Może powinnaś wynająć większe mieszkanie?”, odpowiadam: „Po co? Jestem w domu siedem dni w miesiącu”. Nie mogę nawet posadzić kaktusa, bo uschnie. Ale wiem, że ludzie, którzy pracują strefie zero, są w trudniejszej sytuacji, nie ma ich w domu przez wiele miesięcy. Dlatego nie narzekam i nigdy nie żałowałam swojego wyboru. Nawet przez sekundę.

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki

20
хв

Nina Czyhrina – saperka, która biega

Ksenia Minczuk

Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.

Na froncie

Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?

Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.

Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?

Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.

Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Okopy na cmentarzu

Jak radzicie sobie ze strachem?

Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.

Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać

Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?

Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.

„Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem”

Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?

Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.

Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość

Kiedy niebezpieczeństwo było największe?

Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.

Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów

Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?

Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.

Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?

Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.

Liberowie towarzyszyli swojemu przyjacielowi w narodzinach jego dziecka

Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?

Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.

Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?

Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.

Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.

Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie

Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.

„Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń”

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?

Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.

Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?

Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.

Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia

Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?

Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.

To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.

Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym

Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?

Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.

Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?

Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.

Uwolnieni ukraińscy jeńcy

Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.

Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.

Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej

Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?

Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.

Andrij Smolenski stracił oczy, ręce i ucho

Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.

Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów

20
хв

„Zdjęcia, które krzyczą": jak Liberowie dokumentują wojnę

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Lilia Szewczenko: – Każdej kobiecie mówimy: „Nie jesteś sama”

Ексклюзив
20
хв

Jeśli ciężarna Mariana się trzyma, my też nie możemy się poddać

Ексклюзив
20
хв

Dopiero gdy kobiety będą bezpieczne, wszyscy będą bezpieczni

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress