Exclusive
20
min

Zdjęcia w windzie – mój osobisty pamiętnik z waszej wojny

„Mamy w głowach stereotyp tego, jak wygląda uchodźca. Przede wszystkim jest nieszczęśliwy. Ale ukraińskie kobiety przełamały ten stereotyp. Były zszokowane i zdezorientowane, lecz jednocześnie bardzo aktywne i silne. Byłem pod ogromnym wrażeniem. Szanuję każdą Ukrainkę, która musiała opuścić Ukrainę z powodu wojny – mówi niemiecki stylista i projektant Frank Peter Wilde

Ksenia Minczuk

Frank Peter Wilde. Zdjęcie: @frankpeterwilde

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Gdy niektórzy są coraz bardziej zmęczeni wojną w Ukrainie, niemiecki stylista Frank Wilde niestrudzenie każdego dnia robi kolejne zdjęcie, by wesprzeć Ukrainę. Wytrwałość, z jaką pracuje, a także styl i trafność jego fotografii przyciągają uwagę tysięcy ludzi na świecie. Nie pozwalają im zapomnieć o ukraińskiej żałobie i sprawiają, że chcą dołączyć do walki, która może być piękna. Co łączy Wilde'a z Ukrainą? Dlaczego płacze, gdy podróżuje ukraińskimi pociągami? Czy sąsiedzi projektanta irytują się, kiedy okupuje windę, robiąc kolejne fotografie? Odpowiedzi na te i inne pytania – w jego wywiadzie dla Sestr.

Frank w Kijowie

Cyrylica jest bardzo trudna, ale i tak nauczę się ukraińskiego

Ksenia Minczuk: Na pytanie: „Dlaczego Pan wspiera Ukrainę?” – odpowiada Pan: „Jak mógłbym jej nie wspierać?”. Darzy Pan Ukrainę jakimś szczególnym uczuciem?

Frank Peter Wilde: Przed wojną nie miałem specjalnych związków z Ukraińcami. Raz, w 2004 roku, spędziłem w Ukrainie dwa dni. Kijów był wtedy zupełnie inny. Pamiętam, że na stole stała butelka wody. Podniosłem szklankę, żeby się napić, i okazało się, że to... wódka. A było południe! Wtedy zrobiło to na mnie duże wrażenie. Następnym razem w Kijowie byłem już po rozpoczęciu inwazji. I poznałem zupełnie inne społeczeństwo.

Moje wsparcie dla Ukrainy zrodziło się w sposób naturalny, widać to na moim Instagramie. Pierwszy mój post o agresji Rosji pojawił się dwa dni przed inwazją na pełną skalę, 22 lutego 2022. Zrobiłem sobie zdjęcie w masce Putina, z nożem i w czarnym skórzanym płaszczu. To nawiązanie do horroru „Nie oglądaj się teraz” z 1973 roku w reżyserii Nicholasa Roega, który opowiada o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Pomyślałem, że będzie to dobra ilustracja zagrożenia, jakie Putin stanowi dla Ukrainy i Europy.

Jako aktywista queer zawsze walczyłem o równe prawa i sprawiedliwość. Kiedy więc Rosja rozpoczęła agresję, nie mogłem nie interweniować. Nie mogę milczeć, gdy łamane są prawa człowieka, a ludziom odbierana jest wolność.

W listopadzie lub grudniu 2021 r. zdałem sobie sprawę, że Rosja przygotowuje się do inwazji na pełną skalę. W niemieckiej telewizji politycy mówili: „Putin nigdy tego nie zrobi”, „Putin się nie odważy”. Ale ja czułem, że on jest gotowy. Zrobił to z Krymem w 2014 r., z Gruzją w 2008 r. – i zrobi to ponownie. Bo taka jest historia rosyjskiego imperializmu. Proszę zapytać o to na przykład ludzi w Mołdawii. Dlatego opowiedzenie się po stronie Ukrainy było dla mnie logiczne.

Od czego zaczęło się to Pana szczególne nastawienie do Ukrainy?

Na początku wojny byłem w Warszawie, w pracy. Widziałem tam ogromną liczbę uchodźców, miasto było pełne Ukraińców uciekających przed wojną. Chciałem pojechać do Niemiec nocnym pociągiem, ale powiedziano mi, że to niemożliwe, bo wszystkie pociągi są pełne Ukraińców. Musiałem pojechać samochodem.

Wszędzie po drodze widziałem autobusy pełne uchodźców z Ukrainy. Było wtedy dość zimno, patrzyłem na przerażone dzieci w samochodach. Wyglądały przez okna, rozglądając się wokół ogromnymi, zdezorientowanymi oczami. Oczy ich matek były nie mniej zdezorientowane

Kiedy wróciłem do Berlina, postanowiłem, że zrobię wszystko, by wesprzeć Ukrainę.

To był kolejny etap wsparcia, które pojawiło się dzięki moim emocjom i głębszemu zrozumieniu tego, co się dzieje. Dostałem pracę jako wolontariusz na głównym dworcu kolejowym w Berlinie.

Następnym krokiem był film. Agencja ONZ ds. Uchodźców zaproponowała mi pracę nad filmem o ukraińskich uchodźcach. Natychmiast się zgodziłem. „Ale Frank, to jest darmowa praca, trzy noce zdjęć. Może masz asystenta, który mógłby to zrobić?”. Odpowiedziałem: „Przepraszam, czego nie zrozumiałeś z mojej odpowiedzi? Jestem gotów zrobić to za darmo”. I z ukraińską ekipą liczącą 60 osób stworzyliśmy film „Uprooted”. Udział w tym projekcie otworzył mnie na Ukraińców.

Słuchałem ich historii, przyglądałem się im. Mamy w głowach stereotyp tego, jak wygląda uchodźca. Na przykład powinien być nieszczęśliwy. Tyle że Ukrainki takie nie są. Oczywiście, były zszokowane i zdezorientowane, ale z nastawieniem: „OK, jesteśmy tutaj. Co możemy z tym zrobić?”. Pewne siebie i silne. Byłem pod ogromnym wrażeniem. Szanuję każdą Ukrainkę, która musiała wyjechać z powodu wojny.

Potem zacząłem uczestniczyć w demonstracjach, na których poznałem ukraińską społeczność w Berlinie. Zacząłem studiować ukraińską kulturę – okazała się bardzo interesująca.

Stopniowo Ukraina stała mi się bardzo bliska. Niestety, nie mówię jeszcze po ukraińskum – cyrylica okazała się dla mnie bardzo trudna. Mam jednak nadzieję, że jakoś sobie z tym poradzę. Posiadam już zaproszenie od internetowej szkoły językowej. Chcę się nauczyć tego języka, by być jeszcze bliżej Ukrainy.

Ukraiński jest uważany za jeden z najtrudniejszych języków do nauki...

Proszę mi tego nie mówić! (śmiech)

...ale także jeden z najpiękniejszych! Czy nasz następny wywiad będzie po ukraińsku?

Być może. Na pewno powiem: „Cześć! Jak się Pani ma? Bo ja mam się świetnie!”

Czasami musisz zaszokować ludzi, by coś zmienić

Wiece, protesty, spotkania, filmy. Jak Pan teraz pomaga?

Przeprowadziłem już dwie duże kampanie fundraisingowe. Teraz rozpocząłem trzecią, tym razem dla NAFO [wirtualnej społeczności przeciwdziałającej rosyjskiej propagandzie i dezinformacji podczas wojny rosyjsko-ukraińskiej – red.].

Jesienią 2023 roku w Kijowie wręczono mi nagrodę „Międzynarodowy Sojusznik Roku”. Przedstawiciele NAFO zapytali, czy byłbym zainteresowany przeprowadzeniem dla nich zbiórki na lekarstwa. Odpowiedziałem: „A co ze zbiórką na broń?”. Byli zaskoczeni: „Myślisz, że w Niemczech można zrobić taką zbiórkę?” Byłem pewien.

Wspieranie wojska jest teraz bardzo ważne. Szczerze chcę, aby Siły Zbrojne Ukrainy pokonały Rosjan. I chcę zebrać pieniądze na ich zwycięstwo

Jestem Niemcem, a Niemcy dużo mówią o pokoju, pokojowych sposobach zakończenia wojny. Jednak od samego początku mówiłem, że Ukraina powinna otrzymać broń. Zrobiłem sobie nawet tatuaż przedstawiający ukraińskiego „szopa z Chersonia” z bronią. To mój symbol niemiecko-ukraińskiej solidarności.

Teraz mam nową zbiórkę dla NAFO. Zbieramy na dwa funkcjonalne pojazdy specjalnie wyposażone do pracy w warunkach wojennych. Cel to 38 tysięcy dolarów. Zawsze dołączam do fundraiserów, którym ufam, i osobiście znam ludzi, którzy za nimi stoją. Dla mnie ważna jest świadomość, że każde euro trafi do wojska.

Mogę wykorzystać swoją popularność i wpływy. I widzę, że to działa. Jeśli jestem w stanie coś zmienić, na pewno to zrobię. Czasami mogę być prowokacyjny, czasem ostry i natrętny. Myślę, że to właściwa droga. Bywa, że musisz zaszokować ludzi, bo łagodność i ostrożność nie zawsze działają.

Teraz chodzę na protesty, wygłaszam przemówienia, rozmawiam z ludźmi, podpisuję petycje i spotykam się z niemieckimi politykami. Kiedy widzę, że ludzie rozumieją, jak ważne jest wspieranie Ukrainy, jestem szczęśliwy.

Czy Niemcy robią wystarczająco dużo dla Ukrainy?

Wielu polityków w Niemczech mówi: „To nie nasza wojna. Nie powinniśmy dostarczać Ukrainie broni”. Cóż, wszyscy ci, którzy tak mówią, nigdy w życiu nie byli w Ukrainie i nigdy nie rozmawiali z Ukraińcami

Jak więc możecie mówić, że Ukraina powinna oddać swoje terytoria, jeśli nigdy nie rozmawialiście z ani jednym Ukraińcem? Jak śmiecie?

Kiedy masz kontakt z Ukraińcami, rozumiesz rzeczywistość. Od początku inwazji byłem w Ukrainie trzy razy. Jestem w stałym kontakcie z różnymi tamtejszymi organizacjami charytatywnymi: United24, Kyiv Defenders, Głosy dzieci, UAnimals itp. Utrzymuję kontakty z wieloma Ukraińcami.

Dlatego rozumiem, że Niemcy nie robią dla Ukrainy wystarczająco dużo. Tak, mój kraj bardzo pomaga uchodźcom, ale musimy też pomagać z bronią. Powinniśmy wspierać ludzi, którzy bronią Ukrainy – czyli jej wojsko. Nie powinniśmy bać się Rosji. Przez pierwsze dwa lata wojny Niemcy bały się sprowokować Rosję do jeszcze większej agresji. Ciągle rysowali czerwone linie. Myśleli, że Rosja nigdy ich nie przekroczy. Widzimy jednak, że dla Rosji nie ma żadnych czerwonych linii. To wszystko nonsens. Dlatego musimy wspierać Ukrainę wszystkim, co mamy, by zwyciężyła.

Płaczę, kiedy podróżuję ukraińskimi pociągami

Proszę opowiedzieć o swoich podróżach do Ukrainy. Jaki jest ich cel?

Zawsze podróżuję do Ukrainy z własnej woli i na własny koszt. I za każdym razem, gdy jeżdżę ukraińskimi pociągami, jestem zachwycony. Dla mnie najbardziej romantyczną rzeczą, jaką możesz zrobić, jest wybranie się w długą podróż ukraińskim pociągiem. Podoba mi się wszystko: wagony sypialne, krajobrazy za oknem, specjalna herbata. Kiedy widzę te pociągi, chce mi się płakać ze szczęścia. I mi się płakać, ilekroć o tym mówię. Mam też wszystko, co można ukraść z pociągu (śmiech). W domu zgromadziłem już prawdziwe muzeum ukraińskich kolei.

W Ukrainie czuję się absolutnie bezpiecznie. Wiem, to dziwne, bo przecież Ukraina nie jest bezpieczna. Ale ufam waszej obronie powietrznej.

Pamiętam, jak we Lwowie stałem przed niesamowicie pięknym hotelem w centrum miasta. Petunie, spokój, 6 rano. I wtedy zaczął wyć alarm. Pomyślałem: jak można chcieć zniszczyć to piękno? Co jest nie tak z Rosjanami?

Ukraina chce żyć i kochać. A Rosja chce tylko niszczyć.

Miałem kiedyś w Berlinie rosyjskich przyjaciół – lecz kiedy zdałem sobie sprawę, że nie przyjmują do wiadomości tego, co się naprawdę dzieje, przestałem z nimi rozmawiać. Nie czuję już tych ludzi. I nie chcę czuć.

Podczas wojny zrobił Pan prawie tysiąc zdjęć w windzie, by wesprzeć Ukrainę. Jak wygląda proces przygotowań do takiej sesji zdjęciowej?

Tak, mam dokładnie tyle zdjęć z ukraińskiej windy, ile dni trwa ta wielka wojna. To mój pamiętnik z waszej wojny.

Zwykle rano decyduję, co będę fotografował. Kiedy mam ważne rzeczy do zrobienia, myślę z wyprzedzeniem, ale zazwyczaj nie mam planu. Gdy dzieją się jakieś ważne wydarzenia, reaguję na nie. Wybuch elektrowni wodnej w Kachowce, zmasowany ostrzał, ofensywa ukraińskich sił zbrojnych na Kursk.

Albo na przykład zabicie przez Rosję Iryny Cybuch. Albo tragedia w szpitalu dziecięcym. Takie rzeczy mnie dotykają, łamią mi serce, więc nie mogę nie reagować

Moje fotografowanie w windzie to cała przygoda: muszę przynieść rekwizyty, i wszystko zawczasu ustawić, by zrobić zdjęcie. Najpierw przygotowuję wszystko w mieszkaniu, a potem przenoszę to do windy – i robię szybkie zdjęcie bez jej zatrzymywania. Jeśli akurat winda jest przez kogoś ściągana, jadę nią do tej osoby.

Ale są też trudne ujęcia. Na przykład to, które chciałem zrobić bez światła – potrzebowałem świec, latarki albo lampy. Musiałem pomyśleć, jak wszystko zaaranżować. Albo zdjęcie na Boże Narodzenie: w jednej ręce trzymałem lalkę, niczym dziecko, a w drugiej siedem świeczek. I jakoś musiałem to zdjęcie zrobić. Zabrało mi to trzy godziny, ale się udało.

Moi poprzedni sąsiedzi nie byli z tego szczególnie zadowoleni. Poprosili zarządcę budynku, żeby ze mną porozmawiał. Ale potem się wyprowadzili. Nowi są bardzo mili, nie ma z nimi żadnych problemów

Pytają mnie: „Skąd bierzesz pomysły na te wszystkie zdjęcia i siłę, by je robić?”. A ja jestem po prostu uparty. Zawsze kończę, co zaczynam. Tak właśnie ludzie zmieniają świat

Jestem najlepszym przykładem na to, że zwykła, bezstronna osoba, nie polityk czy biurokrata, może mieć wpływ. Może przekonać ludzi, zmienić ich nastawienie do wojny w Ukrainie. Bo ta wojna nie jest zwykłą wojną. To także wojna informacyjna, czasami bez słów. Moje zdjęcia w windzie są językiem, który ludzie rozumieją bez słów.

Czego chciałby Pan życzyć Ukraińcom?

Widzę to tak: Ukraina wygrywa, dołącza do UE i NATO, Krym wreszcie powraca do macierzy, wszyscy więźniowie wracają do swoich rodzin, a Rosja płaci za wszystkie swoje zbrodnie.

To jest moje życzenie dla Ukrainy. I dla całej Europy. Bo jeśli ta wojna nie zostanie powstrzymana, rozprzestrzeni się na inne kraje Unii. A na to nie możemy pozwolić.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy..

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

No items found.

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress