Siedmiu zabitych, trzydziestu rannych - to bilans rosyjskiego ataku, do którego doszło 29 grudnia w Dnieprze. Rosjanie uderzyli w centrum handlowe i szpital położniczy. Uszkodzonych zostało też 14 wieżowców, 7 domów prywatnych, 35 samochodów i 12 budynków administracyjnych. Więcej informacji na temat odbudowy miasta po ataku można znaleźć na stronie Sestry.
Mojemiasto i moi ludzie przy dźwiękach eksplozji
Rano 29 grudnia Ukraińcy przeczytali alarmującą wiadomość na czatach: "Zarejestrowano start bombowców strategicznych 11 samolotów TU-95MS z Ołenki". Na kolejną wiadomość nie trzeba było długo czekać: "Pociski weszły w ukraińską przestrzeń powietrzną o 6:00".
Na zegarze jest 6:35. Dniepr. Eksplozje. Ciężkie, tępe uderzenia. Wydaje się, że rozlegają się wszędzie. Kanonada. 3-5-7. Nie da się policzyć. Jest przerażająco. Popadasz w odrętwienie, grudka strachu dławi cię gdzieś w okolicy przepony. To już wszystko czy będzie coś więcej? Zestrzelili samolot czy dopiero przyleciał? Co z rodziną? Pytania pulsują w mojej głowie.
Na czatach pojawiają się pierwsze informacje:
- Na ulicy Titowa wyleciały okna.
Piszę do mojej rodziny, jest w pobliżu.
- U nas normalnie.
Dziś tyle wystarczy, by odetchnąć.
Jednak kilka sekund później jej przyjaciółka wysyła film i zdjęcie. Natalia znalazła się w samym środku eksplozji, biegła do pracy w aptece. Centrum handlowe już płonęło, kilka osób leżało na chodniku, krwawiąc, w aptece nie było szyb. Powiedziała, że siedziała na podłodze apteki, czekając na policję. Głos jej się trząsł, płakała. W słuchawce słyszę syreny karetek.
Około 7:35 stało się jasne, że główne uderzenie poszło na centrum handlowe, są zabici i ranni. Ale około 8:00 nowa informacja: uderzyli w szpital położniczy... I pierwsze ujęcia płonącego szpitala. Krew uderza mi do skroni. Moja wyobraźnia kreśli straszne obrazy...
Cały blok mieszkalny wygląda jak scenografia filmu wojennego, chociaż chrzęst szkła pod stopami przypomina, że to rzeczywistość. Budynki pozbawione okien. Ludzie jak mrówki usuwają góry śmieci i szkła. Okna zakryte płytami wiórowymi. Domy bez oczu.
W czepkach urodzeni
Pawło i Olja Szczur sprzątają swoje mieszkanie ze szkła i kurzu. Olja czyści miotłą ulubioną zabawkę swojego syna Makarczyka - klocki do sortowania. Ich mieszkanie znajduje się na czwartym piętrze budynku naprzeciwko szpitala położniczego.
- Poszłam do pracy wcześnie rano. Zostawiłam chłopców, żeby spali - mówi młoda matka.
Pawło i jego syn siedzieli na kanapie. Półtoraroczny Makar nie lubi spać w łóżeczku przy oknie. Zawyła syrena, Pawło przeglądał czaty:
- To był prawdopodobnie instynkt. Kilka sekund przed eksplozją chwyciłem syna i wybiegłem na korytarz.
Fala uderzeniowa wyważyła frontowe drzwi, poleciało szkło. Pawło osłonił syna własnym ciałem, coś uderzyło go w czoło. Przerażony Makarczyk płakał, głowa Pawło krwawiła. Torbą na zakupy starł krew z czoła.
W mieszkaniu unosił się kurz, wszystko było jak we mgle. Przybiegli sąsiedzi, pomogli im wyjść na zewnątrz. Wtedy Pawło zauważył, że Makarczyk też ma rozciętą głowę, więc z dzieckiem na rękach pognał do pobliskiego szpitala. Tam obu zabandażowali głowy. Chłopczyk nie odniósł poważnych obrażeń, ale rana wymagała założenia szwów.
- Moi chłopcy urodzili się w czepkach - mówi Olja.
Palenie naprawdę może zabić
Tak twierdzi teraz 25-letni Oleksandr Didenko. 29 grudnia szedł na poranną zmianę. Po drodze kupił chleb i chciał jeszcze skoczyć po papierosy. Matka przez telefon poprosiła go, by zadzwonił do niej, gdy dotrze do pracy, bo trwał alarm i zewsząd leciały pociski. Gdy się rozłączył, nad głową usłyszał gwizd, a potem huk. Raz, dwa, trzy... Gdy pocisk eksplodował, był w pobliżu oddziału położniczego:
- Poczułem ból w nodze, potem zacząłem się dusić. Zobaczyłem jakiegoś faceta, zacząłem czołgać się w jego kierunku. Krzyczałem: "Pomóż mi, bracie, chcę żyć!".
To był żołnierz. Miał cztery opaski uciskowe i założył je Saszy, by zatamować krwawienie. Potem przyjechała karetka. Już na noszach Sasza odebrał kolejny telefon od matki:
- Podjąłem tytaniczny wysiłek, by się opanować. Powiedziałem mamie, że nic mi nie jest, że jestem już w pracy. Kiedy nacisnąłem przycisk "rozłącz się", straciłem przytomność.
Obrażenie były poważne, Saszę operowały trzy zespoły lekarzy: neurochirurgów, chirurgów i traumatologów.
- Rozbita głowa, krwiak czaszkowo-mózgowy, wyrwane części ciała, ogromny przedmiot w żołądku, który rozerwał jelita, złamana kość piszczelowa i wiele innych obrażeń - podsumowuje Ołeksandr Tołubajew, zastępca dyrektora ds. ratownictwa medycznego w regionalnym szpitalu im. Miecznikowa w Dnieprze.
Saszę czeka jeszcze kilka operacji i rehabilitacja. Jego dziewczyna poznała już przypadkowego wybawcę - żołnierza Bohdana.
A Sasza zarzeka się, że rzuci palenie. Ten nawyk kosztował go już zbyt wiele.
Szczęśliwy dom: kiedy znów ktoś się tu urodzi?
Iryna Kulbacz, ordynatorka oddziału położniczego, spotyka się ze mną przed swym oddziałem. Jest bohaterką: uratowała 12 rodzących kobiet, 4 dzieci i cały personel.
- Mamy instrukcję: gdy tylko rozlegnie się ostrzeżenie o nalocie, wszyscy muszą udać się do schronu. Ale wiesz, jak reagowaliśmy na ostrzeżenia o nalotach w drugim roku wojny... Ja jednak czytałam czaty i rozumiałam, jaki jest poziom zagrożenia, więc z uporem maniaczki tłumaczyłam kobietom, że gdy jest alarm, muszą iść do schronu. Dzięki Bogu, na kilka minut przed pierwszym uderzeniem wszystkie nasze matki i dzieci były w schronie.
Iryna chce pokazać spalony budynek, ale dzwoni Katia Łysenko. Trzy dni przed atakiem rakietowym miała cesarskie cięcie.
- Jak twoje piersi, Katia? Jak szew?
Katia i Wiaczesław wysiadają z samochodu. Nie mogą zbadać dziecka na oddziale położniczym, szczepienia zostały wykonane w pobliskim szpitalu. Zatrzymali się w szpitalu, by jeszcze raz podziękować: za przyjęcie na świat ich syna Wiktora - i za uratowanie życia im wszystkim.
- Na początku naprawdę nie chcieliśmy iść do schronu. To był trzeci dzień po cesarskim cięciu, wciąż miałam trudności z chodzeniem. Ale personel medyczny nalegał. Gdy tylko zeszliśmy do schronu, nastąpiła pierwsza eksplozja - mówi Katia Łysenko.
To był poród rodzinny, przez trzy dni mąż był z Katią na oddziale. Do schronu poszli we trójkę: on, ona i dziecko.
- Zasłoniłem sobą żonę i syna. Druga i trzecia eksplozja były bardzo silne, słychać było pękające szkło, coś się rozbijało i spadało. Straciłem słuch w jednym uchu - wspomina Wiaczesław.
Po serii wybuchów w schronie wybuchła panika. Wtedy Iryna Kulbach wzięła sprawy w swoje ręce.
Oddział położniczy już płonął, więc zorganizowała ewakuację: personel zaczął wyprowadzać pacjentki ze schronu. Na jej polecenie lekarze, pielęgniarki i ratownicy wybiegli na drogę i zatrzymywali wszystkie przejeżdżające obok szpitala samochody. Przekonywali kierowców, by ewakuowali ciężarne i matki z nowo narodzonymi dziećmi spod ostrzału.
- Jestem bardzo wdzięczna tym ludziom za to, że choć byli zupełnie obcy, wywieźli nasze kobiety i dzieci z płonącego oddziału - mówi Iryna.
Wchodzimy do budynku położniczego. Okna bez szyb, szyby wind puste: kable pękły, kabiny spadły na dół. Podążamy za Iryną, oświetlając drogę telefonami, pod nogami mamy czarne śmieci i kawałki płytek, nad głowami zwisają nam zwęglone panele sufitu. Docieramy do sterty metalu: kawałki rakiety. Tu był oddział dziecięcy. Zniszczony inkubator. Uderzenie było tak silne, że zawaliła się podłoga - pod naszymi nogami zieje czeluść. Iryna zaprasza mnie do swojego gabinetu. Zręcznie balansuje przy drzwiach - bo w tej części budynku też nie ma podłogi.
Dalej są oddziały. Kiedyś były wygodne, z dużymi łóżkami, telewizorami i szwedzkimi ściankami. Teraz - wybite okna, popękane ściany, wszędzie popiół i kurz. W kącie stoi bukiet czerwonych róż - podziękowanie dla syna lub córki. Płatki kwiatów poczerniały.
- Ból, odczuwam wiele bólu, bo te okropności wydarzyły się w naszym szpitalu. Ale mam też nadzieję w sercu. Nasz zespół jest zjednoczony. Od kilku dni usuwamy gruzy. I każdy zadaje sobie pytanie: Kiedy tu będzie kolejny poród? Nasi żołnierze są teraz w okopach, potrzebują broni i dronów, ale wiem, że każdy z nich marzy o tym, by po zwycięstwie przyjść na taki oddział i urodzić syna lub córkę ze swoją ukochaną. Bo nie ma większego szczęścia. Dlatego proszę wszystkich o pomoc - rękami lub groszem - byśmy mogli ożywić nasz szpital - mówi Iryna Kulbacz.
Pod koniec "wycieczki" Iryna dzieli się ze mną sekretem. Podnosi sweter - na plecach ma duże, fioletowe siniaki.
- Nie wiem, kiedy i co mnie uderzyło. Kiedy biegłam, coś na mnie poleciało. Wtedy nie czułam bólu ani strachu, ale teraz bolą mnie całe plecy.
Chcę ją przytulić:
- Dziękuję za moją siostrzenicę. Moja siostra urodziła ją u was w 2021 roku - mówię. - Ma taki oryginalny tatuaż pod piersią: imię babci, która wychowywała ją samotnie.
- Aniczka?
- Tak, Ania!
Doktor Iryna przytula mnie. Boję się dotknąć jej zranionych pleców. Zastanawiam się, jak dobrze pamięta kobiety, które rodziły w jej szpitalu.
W sali wypisów stoi choinka, niektóre bańki są nienaruszone. Matka Boska spogląda w dół z ikony...
Doświadczona dziennikarka i redaktorka. Pracowała w wiodących ukraińskich kanałach telewizyjnych (New Channel, UBR i Hromadske TV). Pracowała również jako specjalna korespondentka w Institute for War & Peace Reporting (IWPR) oraz jako dziennikarka w projekcie „Sukhanov Speaks”. Prowadzi autorską kolumnę w ukraińskich mediach internetowych „Mirror of the Week”. Kieruje działem komunikacji ogólnoukraińskiego ruchu „United”.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!