Wojna w Ukrainie
Фоторепортажі, новини з місця подій та розмови з тими, хто щодня бореться за нашу перемогу
Ranni żołnierze miesiącami czekają na rehabilitację. Trzeba to szybko zmienić
Olena Tołkaczowa, z wykształcenia matematyczka w maju 2014 roku wstąpiła do batalionu Azow, w ramach której stworzyła jednostkę medyczną i ochotniczą – Służbę Patronacką Pułku Azow. Nie ma ona odpowiednika ani w agencjach rządowych, ani w innych formacjach wolontariackich. Pod kierownictwem Oleny Tołkaczowej zajmuje się leczeniem i rehabilitacją chorych żołnierzy, pochówkiem i wspieraniem rodzin zmarłych.
W 2022 roku służba otrzymała oficjalny status Fundacji Charytatywnej Patronacka Służba „Azowski Anioł”. Szpitale Fundacji znajdują się m.in. w Kijowie, Lwowie, Iwano-Frankiwsku.
Natalia Żukowska: Tylko w zeszłym roku, wraz ze swoim zespołem, postawiliście na nogi 4500 rannych żołnierzy. Jak wygląda sytuacja z państwową rehabilitacją żołnierzy?
Olena Tołkaczowa: Nie ma problemów z leczeniem, ale jest problem z rehabilitacją. Są ośrodki rehabilitacyjne, które się otwierają i rozwijają, ale nie są to instytucje państwowe. Niestety, nadal nie ma systematycznego podejścia państwa do rehabilitacji. Dlatego jesteśmy zmuszeni do korzystania z zasobów i potencjału dostępnego w prywatnym sektorze opieki zdrowotnej. A to dużo kosztuje.
NŻ: Dlaczego tak jest?
OT: Państwo reformując Ministerstwo Zdrowia przygotowało je pod ochronę zdrowia cywilów, mniej żołnierzy. Biorąc pod uwagę, że jesteśmy w stanie wojny od 10 lat, mogli też pomyśleć o wojsku. Nie zrobili tego.
Nie ma procedur, a w efekcie mamy rannych żołnierzy czekających miesiącami na rehabilitację, - zauważyła Olena Tołkaczowa
NŻ: Co w pierwszej kolejności należałoby zmienić w państwowym systemie rehabilitacji wojskowych?
OT: Przynajmniej tymczasowo musimy wprowadzić specjalne pakiety rehabilitacyjne dla wojskowych i weteranów w Narodowej Służbie Zdrowia Ukrainy (NHSU). Są to płatne usługi opłacane przez państwo. Obecnie mamy tylko dwa rodzaje pakietów objętych przez NHSU. Są to płatności za leczenie lub rehabilitację dorosłych i dzieci. Narodowa Służba Zdrowia kategorycznie sprzeciwia się przyznawaniu oddzielnych pakietów dla wojska.
Faktem jest, że rehabilitacja personelu wojskowego trwa znacznie dłużej niż w przypadku osób cywilnych. Mówimy o 14-21 dniach. To za mało. Rehabilitacja w wojsku powinna trwać 48-90 dni. Dlatego zwykle pojawia się pytanie, skąd wziąć pieniądze na dalszą rehabilitację? Tak, to prawda - od wolontariuszy, zwykłych ludzi, zagranicznych darczyńców. Ale to państwo powinno zbudować ten system.
NŻ: Jakie są mechanizmy dwustronnej współpracy między Służbą Patronacką Azow a państwem? Na przykład przy zapewnianiu opieki medycznej w szpitalach państwowych?
OT: Łatwiej jest nam współpracować ze szpitalami, zwłaszcza wojskowymi. Zawsze mają niezbędne leki, wózki inwalidzkie, kule, pieluchy i dobre jedzenie. Gorzej jest z cywilnymi placówkami medycznymi np. gdy w szpitalach wojskowych przeznacza się 150 hrywien na dzień jedzenia dla pacjenta, w cywilnych – 50.
Szkoda, że kierownictwo tych cywilnych placówek medycznych nie robi nic, aby to zmienić.
NŻ: A co z socjalizacją i wsparciem psychologicznym dla wojskowych, w tym tych, którzy wrócili z niewoli? Z jakimi problemami się borykacie? Czy brakuje specjalistów?
OT: Mamy problem z brakiem systemu leczenia i resocjalizacji osób, które powróciły z niewoli. Mimo że Centrala Koordynacji Leczenia Jeńców Wojennych opracowała go dawno temu i przedłożyła Ministerstwu Zdrowia oraz Gabinetowi Ministrów.
Problemem jest też katastrofalny niedobór psychologów i psychiatrów. Specjaliści ci są potrzebni nie tylko tym, którzy wrócili z niewoli. Potrzebują ich także ranni żołnierze, a nawet ci przebywający na przepustkach. W końcu prowadzimy bardzo trudną i straszną wojnę.
Nie spotkałem nikogo z sił szturmowych, kto nie przeszedłby wstrząsu mózgu. Na dłuższą metę będzie to miało ogromny wpływ na zdrowie psychiczne, - mówi Olena Tołkaczowa
Być może widzieliście w Internecie film, na którym żołnierz z powikłaniami po wstrząsie mózgu leży na podłodze w kijowskim metrze. W pobliżu stali ratownicy medyczni, którzy nie wiedzieli, co z nim zrobić. Wezwali zespół psychiatryczny i tylko przyglądali się z boku. Przez te dwa lata wojny na pełną skalę powinni byli nauczyć się, jak pomagać takim ludziom. Czy w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, co nas czeka? Co się stanie, gdy przyjedzie cały pociąg zdemobilizowanych żołnierzy? A będą ich dziesiątki tysięcy. I kto im pomoże? Ta historia o żołnierzu w metrze opisuje dzisiejszy stan naszej służby zdrowia. Musimy tworzyć grupy pomocy wśród ludności i stale wysyłać lekarzy na zaawansowane szkolenia.
NŻ: Jaka jest kondycja fizyczna i psychiczna chłopaków i dziewczyn, którzy wracają z niewoli?
OT: Oprócz ciężkiej depresji, istnieje wiele specyficznych chorób i urazów. Na przykład nieprawidłowo zrośnięte złamania lub konsekwencje obrażeń odniesionych podczas działań wojennych lub tortur. Wielu ma problemy z nerkami. Istnieje wiele chorób zakaźnych i problemów z układem rozrodczym, zwłaszcza wśród dziewcząt. Z powodu stresu, niedożywienia i tortur niektóre kobiety nie będą już mogły mieć dzieci. Mieliśmy jednego faceta, który wrócił z 4-letniej niewoli z prawie całkowicie utraconymi zębami. Był torturowany, zęby wyrwano mu kleszczami. Ale tortury bywają znacznie bardziej przerażające. Są rzeczy, których świat nie widział.
NŻ: Jak długo trwa powrót do zdrowia i jaki procent tych, którym udzielono pomocy, wraca do służby?
OT: Około 80% wraca do służby. Opieka i dobra rehabilitacja nie zniechęcają wojskowych do ponownej walki. To ich bardzo motywuje. Zdarzają się oczywiście skomplikowane przypadki, w których wojsko może być leczone dłużej niż rok - szczególnie w przypadkach podwójnej lub nawet potrójnej amputacji. Mamy chłopaków, którzy są leczeni od czasu obrony Kijowa. Ale generalnie od momentu urazu do pełnej rehabilitacji mija kilka miesięcy.
NŻ: Leczenie, rehabilitacja, pochówek i wspieranie twoich towarzyszy i ich rodzin jest kosztowne. Jaki jest miesięczny budżet służby patronackiej? Kto pomaga Wam finansowo?
OT: Na początku inwazji na pełną skalę i do lata 2023 roku naszym głównym dochodem były darowizny od zwykłych Ukraińców. Potem kilku biznesmenów zaczęło nam regularnie pomagać. Jeden z nich mógł co miesiąc przekazywać od 5 do 10 milionów hrywien. Teraz już nie może. Darowizny nieco spadły i zaczęliśmy zwracać się do agencji rządowych.
Ukrnafta pomaga nam teraz, podobnie jak Ministerstwo Energetyki. Wszystko to odbywa się w ramach subwencji rządowych. Jeśli chodzi o koszt rehabilitacji, jest on indywidualny. Może to być 10 000 hrywien, ale zdarzały się przypadki, gdy koszt rehabilitacji jednej rannej osoby przekraczał milion. Udało mu się pomóc. Jeśli chodzi o leczenie, lekko ranny żołnierz kosztuje średnio od 30 do 60 tysięcy hrywien za 21 dni pobytu w szpitalu.
NŻ: Masz wystarczająco dużo pieniędzy na dziś?
OT: W tym miesiącu wystarczy, ale nie wiemy co będzie w przyszłym. Szukamy sponsorów i dotacji. Ponadto chcielibyśmy się rozwijać. Chcemy pomóc nie tylko 3 Oddzielnej Brygadzie Szturmowej Sił Zbrojnych Ukrainy i 12 Brygadzie Sił Specjalnych Azow Gwardii Narodowej Ukrainy. Chcielibyśmy zająć się kolejną brygadą na linii frontu. Wiem, że są tacy, którzy od dwóch lat nie opuszczają linii frontu. I, oczywiście, dobrze byłoby, gdyby mogli odzyskać siły.
Rozmawiamy ze Sztabem Generalnym i Ministerstwem Obrony o wprowadzeniu służby patronackiej we wszystkich Siłach Zbrojnych, która zajęłaby się kwestią opieki i rozwiązała problemy z rehabilitacją, - zaznaczyła Olena Tołkaczowa
NŻ: Służba Patronacka Azow jest organizacją działającą na bardzo dużą skalę, która pomaga żołnierzom w powrocie do zdrowia i wspiera rodziny poległych. Olena, a co z oficjalnym uznaniem waszej organizacji jako struktury wojskowej, która służy w Siłach Zbrojnych Ukrainy? Czy są jakieś postępy w tym kierunku?
OT: Jest postęp, ale nie ma jeszcze konkretów. Wiem jednak, że Ministerstwo rozpoczęło prace w tym kierunku. My z kolei opracowaliśmy już listę pracowników i regulamin służby. Takie uznanie pozwoliłoby nam przyciągnąć zagranicznych darczyńców. Zrozumieliby lepiej, na co i komu przekazują pieniądze. Kiedy widzą, że nie jest to jednostka strukturalna armii, mogą mieć wątpliwości. Tak więc, gdybyśmy zostali uznani za strukturę wojskową Sił Zbrojnych Ukrainy, byłoby nam znacznie łatwiej pracować i rozwiązywać wewnętrzne problemy w armii.
NŻ: Co zrobić, żeby osoby niepełnosprawne szybko zyskały status i prawo do świadczeń? Teraz przechodzą przez komisje jak przez kręgi piekła.
OT: Kiedy jesteś w szpitalu wojskowym, wszystko jest jasne. Na pewnym etapie leczenia przyjdzie do ciebie wojskowa komisja lekarska. I tak powinno być. A ci, którzy muszą przejść przez wojskową komisję lekarską po leczeniu, powinni przyjść, wziąć kupon lub umówić się z wyprzedzeniem i przejść przez nią bez kolejek. To powinna być idealna sytuacja. Ale w rzeczywistości wojskowi muszą biegać po różnych placówkach medycznych w mieście. Zdarzają się przypadki, kiedy przychodzisz do neurologa, on chce wykonać dodatkowe badanie, ale niezbędny sprzęt nie jest dostępny, na przykład rezonans magnetyczny. I człowiek musi go gdzieś szukać. Tak nie powinno być w wojsku.
NŻ: Jak zmieniła się Twoja praca od początku wojny na pełną skalę? Z jakimi nowymi wyzwaniami musieliście się zmierzyć?
OT: Skala stała się ogromna. Nigdy nie mieliśmy tylu zabitych i rannych w tym samym czasie.
Na przykład, nigdy nie spotkaliśmy się z repatriowanymi ciałami. Gdy przyjechały duże ciężarówki z ciałami z Mariupola, z kierunku Doniecka, razem z kostnicą musieliśmy zorganizować przyjęcie tych ofiar. Trzeba było to zrobić szybko. Wyobraź sobie, że przyjechała ciężarówka ze 152 ciałami, które musieliśmy rozładować i zbadać. Aby uniknąć badań genetycznych, musieliśmy spróbować zidentyfikować przynajmniej część z nich. Szukaliśmy rzeczy osobistych, tatuaży. Nawiasem mówiąc, stworzyliśmy własną bazę danych tatuaży. Doszło do tego, że kostnice po prostu nie miały miejsca na przechowywanie ciał. Znaleźliśmy dwie duże ciężarówki-chłodnie. Były one napędzane olejem napędowym i stale chłodzone. Z czasem pojazdy te zaczęły się psuć. Szukaliśmy wagonów kolejowych do przechowywania. To wszystko było bardzo trudne.
NŻ: Twoim zadaniem jest informowanie rodzin o śmierci żołnierza. Jak w ogóle zaczyna się taka rozmowa? Czy są jakieś zasady jej prowadzenia?
OT: Opowiem o naszych doświadczeniach. Systematycznie zgłaszaliśmy zgony od 2014 r. i tak długo, jak trwały działania wojenne w Azowstalu. Następnie zaangażowaliśmy wojskowe biura rekrutacyjne ponieważ jest to wymagane przez prawo. Oficer wojskowy musi osobiście powiadomić rodzinę o śmierci żołnierza. Musi mu towarzyszyć zespół lekarzy i kapelan. Ponieważ, oczywiście, wszystko może się zdarzyć człowiekowi, a pierwsza pomoc powinna być udzielona natychmiast.
Jak rozpocząć rozmowę? Nie ma od czego zacząć. Niemożliwe jest przekazanie tej informacji tak, aby osoba nie wpadła w rozpacz. Nie ma takiego zestawu słów. Efekt będzie taki sam: straszny smutek. Najważniejsze jest to, aby jasno powiedzieć, że będziesz w kontakcie, że można na Ciebie liczyć, - mówi Olena Tołkaczowa
Oczywiście, gdy ogłaszam tak przykrą wiadomość telefonicznie, pierwszą rzeczą, o którą zawsze pytam, jest imię, nazwisko i patronimik zmarłego. Od razu też mówię, co się stało. Bo to kpina, gdy zaczynasz szukać słów, gdy zwlekasz. Wydaje mi się, że pamiętam wszystkich, do których dzwoniłem lub z którymi się spotkałem, aby powiedzieć im o śmierci bliskiej osoby. To trudne, gdy spotykasz się z rodzicami poległego żołnierza w kostnicy i idziesz na identyfikację. Nie da się być obojętnym.
NŻ: Komunikowanie się z krewnymi zmarłych i poszukiwanie ciał jest bardzo stresujące. Jak osobiście radzisz sobie z tym obciążeniem psychicznym?
OT: Oczywiście ta praca jest bardzo stresująca, ale z czasem się do niej przyzwyczajasz. Gdybym zaczęłą to robić w 2022 roku, moja psychika by tego nie przetrwała. Ale najpierw była Rewolucja Godności, a potem wojna w 2014 roku, więc miałam czas na przystosowanie się. Oczywiście jestem człowiekiem, to może być dla mnie bardzo trudne, ale doskonale wiem, dla kogo i dlaczego to wszystko robię. W naszej służbie pracują dziewczyny, których mężowie zginęli, których bracia dostali się do niewoli, których synowie są już weteranami - nie mam prawa być słaba ani poddawać się emocjom, gdy w pobliżu są tak nieustępliwi ludzie.
Mój zięć również pracuje w naszej służbie patronackiej. Jest na pierwszej linii frontu, w punkcie ewakuacji ciał. Zawsze stara się zrobić wszystko, żeby rodziny tych, którzy zginęli dowiedzieli się o ich śmierci. Wie, jak długi jest ten proces - od przekazania materiałów DNA krewnych do oczekiwania na wyniki. Czy to dla niego trudne? Bardzo trudne. Ale teraz jest to bardzo trudne dla nas wszystkich na Ukrainie, ponieważ jesteśmy w stanie wojny. I to jest cena naszej przyszłości i pokoju.
NŻ: Ile osób pracuje w służbie patronackiej? Kim oni są?
OT: Obecnie zatrudniamy prawie 60 osób. Oprócz żon poległych żołnierzy w zespole są także ranni żołnierze, którzy nie mogli wrócić do swojej jednostki bojowej. Pracują tu rodzice poszkodowanych i studenci. Wszyscy tutaj są zaangażowani i wiedzą, dlaczego tu są.
NŻ: Jak to się stało, że zaangażowałaś się w Azov?
OT: Do Azowa trafiłam z Majdanu. Było to wiosną 2014 roku. Razem z przyjaciółmi, których poznaliśmy podczas Rewolucji Godności, przyszliśmy do siedziby Azowa i zaoferowaliśmy swoje usługi. Mieliśmy samochód i zgłosiliśmy się na ochotnika. Chłopaki, którzy byli ze mną, poszli do jednostek bojowych. A ja zaczęłam od ustalenia, gdzie są ranni, dokąd zostali ewakuowani i czego potrzebują. Znalazłem wolontariuszy, którzy odwiedzali szpitale w Charkowie i Dnieprze.
Potem mieliśmy pierwsze ofiary i stało się jasne, że naszym obowiązkiem jest powiadamianie, transportowanie i organizowanie pochówków. Nadal jesteśmy w kontakcie ze wszystkimi rodzicami, których synowie i córki zginęli od 2014 roku. Pomagamy im w każdy możliwy sposób. Leczymy rodziców, zapisujemy dzieci do przedszkoli, pomagamy znaleźć pracę. Nie zostawiamy ich samych.
NŻ: Co uznasz za zwycięstwo?
OT: Gdy po wygranej społeczeństwo się zjednoczy i wszyscy zaczną pracować nad odbudową kraju. Zbudujemy, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało, nową i świetlaną przyszłość dla naszych dzieci.
Naprawdę mam nadzieję, że ludzie zrozumieją cenę wolności i że nie oblejemy tego egzaminu, - powiedziała Olena Tołkaczowa
NŻ: O jakiej Ukrainie marzysz?
OT: Widzę Ukrainę jako spichlerz całej Europy. Myślę, że będziemy mieli dość zaawansowany technologicznie kraj. Mam nadzieję, że nie przegapimy tego momentu i przyciągniemy inwestycje. Będziemy budować innowacyjne przedsiębiorstwa i fabryki z nowoczesnymi technologiami. Jestem przekonany, że przezwyciężymy wszystko. Ukraińcy mogą zrobić wszystko.
Rosyjski atak dronów na Odessę: nie żyje troje dzieci, ratownicy nadal wydobywają ludzi spod gruzów
Do tej pory jest dziewięć osób rannych i dziesięcioro zabitych, w tym troje dzieci. Marko przygotowywał się do świętowania swoich trzecich urodzin. Pod gruzami znaleziono również ciała dwóch matek i ich dwójki dzieci. Obie kobiety próbowały chronić swoje dzieci. Anna Gaidarzhy przytula swojego synka Timothy'ego, który właśnie skończył cztery miesiące.
Anna Gaidarzhy była córką Mykoły Sidaka, pastora kościoła Peresypska w Odessie. Prowadziła stronę na Instagramie, gdzie dzieliła się z ludźmi chwilami rodzinnego szczęścia i uczyła ich doceniać każdy dzień życia.
Psy pomagają ratownikom szukać ludzi. Jedna z nich, Tara, znalazła ciało martwego dziecka, a następnie położyła się i płakała.
Gruzy wciąż są usuwane, a pod nimi może znajdować się więcej osób. Z co najmniej siedmioma osobami, które mieszkały w tym dziewięciopiętrowym budynku, nie ma kontaktu. W szczególności nie potwierdzono miejsca pobytu dwójki dzieci w wieku ośmiu i dziesięciu lat.
- W tej części miasta budynki mieszkalne są bardzo zaludnione - powiedział Serhiy Bratchuk, rzecznik Ukraińskiej Armii Ochotniczej "Południe". "Okupanci z wyprzedzeniem wytyczyli trasy dla dronów, które krążyły między domami, szukając celu. Rosyjscy najeźdźcy wystrzeliwują swoje drony kamikadze od strony morza. Dzięki temu " tłumią" punktualne pojawianie się celów powietrznych w naszych systemach. Wróg stara się skrócić czas przygotowania sił obrony powietrznej do zestrzelenia dronów.
Zabijanie cywilów, zwłaszcza dzieci, to nie tylko straszna tragedia dla rodzin, ale przygnębia również ukraińskie społeczeństwo.
Dla nich moja matka jest tylko numerem na liście. Historie jeńców cywilnych
Krewni muszą krok po kroku zbierać informacje o swoich bliskich przetrzymywanych w areszcie. Ani przedstawiciele Ukrainy, ani międzynarodowe organizacje praw człowieka nie mają dostępu do rosyjskich więzień. Państwo nie ma również jednej metody ich uwalniania. Rosja z kolei zaprzecza, że przetrzymuje cywilów w niewoli. Rozmawiamy z krewnymi więźniów o walce o ich uwolnienie.
Isabella Pech: "Moja matka ma 52 lata, a przez prawie sześć z tych lat była zakładniczką Rosjan"
Moja matka, Olena Piekh, pracowała jako starsza pracowniczka naukowa w muzeum sztuki w Horlivce w obwodzie donieckim. Oprowadzała wycieczki, otwierała wystawy, uczestniczyła w konferencjach i pisała artykuły naukowe. Żyliśmy dobrze, dopóki Rosja nie najechała naszej ziemi 10 lat temu. Podczas okupacji moja mama i ja natychmiast podjęłyśmy decyzję o przeprowadzce na terytorium kontrolowane przez Ukrainę. W czerwcu 2014 roku osiedliliśmy się w Odessie.
Jednak inni nasi krewni, w tym moja babcia, pozostali na okupowanym terytorium. W 2016 roku babcia doznała udaru mózgu. Moja mama wzięła pełną odpowiedzialność za jej leczenie i rehabilitację. Od czasu do czasu jeździła do okupowanej części obwodu donieckiego, aby pomóc matce. Po drodze mijała punkty kontrolne okupantów.
Podróż w sierpniu 2018 r. zakończyła się fatalnie. Moja matka została zatrzymana w Horlivce. Podczas rewizji w jej mieszkaniu znaleziono antyrosyjską literaturę, w tym książki o Banderze. Powiedzieli: "Koniec, masz kłopoty". Założyli jej worek na głowę, wepchnęli do samochodu i zawieźli do Doniecka — na teren jednej z jednostek wojskowych.
Przesłuchania trwały co trzy dni przez dwa i pół miesiąca. Torturowano ją przez co najmniej 5-7 godzin
Natychmiast została umieszczona w izolatce, gdzie była przetrzymywana przez ponad dwa i pół miesiąca. Życie mojej matki zamieniło się w piekło. Zmuszano ją do przyznania się do winy i składania zeznań.
Czasami w pokoju przesłuchań było do 15 krzepkich mężczyzn. Nosili kominiarki i broń. Niektórzy z nich byli miejscowymi. Procesem kierował Rosjanin. Ci ludzie byli sadystami, którzy lubili tortury. Dokładnie wiedzieli, kiedy przestać. Wielokrotnie mówili temu, który bił za mocno: "Przestań, bo on umrze".
Za każdym razem tortury wyglądały inaczej. Dusili moją matkę, bili ją, ciągnęli po podłodze i spychali ze schodów. Wkładali jej śruby w kolana. W rezultacie ledwo chodzi. Opieka medyczna nie wchodziła w grę. Moja matka była wielokrotnie gwałcona. W rezultacie często miała obfite krwawienia. Nie podała żadnych szczegółów, ale wielokrotnie podkreślała, że potrzebuje ginekologa.
Kobiety, które zostały uwolnione z niewoli, opowiadały o sadystycznych metodach gwałtu. Bojownicy często używali między innymi pałek
Długo znęcali się nad moją matką, zmuszając ją do podpisania przyznania się do szpiegostwa na rzecz Ukrainy. Grozili, że ją zabiją. Doprowadzili ją do próby samobójczej. Aby po prostu zakończyć swoje męki, znalazła w celi zardzewiały, tępy przedmiot i dosłownie rozerwała nim żyły nadgarstka. Znaleziono ją w kałuży krwi. Wezwano karetkę, ale medykom nie pozwolono wejść na teren jednostki wojskowej. Cudem udało jej się przeżyć.
Po próbie samobójczej dali jej przez jakiś czas spokój. Ale pewnego dnia ponownie zmuszono do podpisania zeznań. Zagrozili, że ją zabiją. Pod presją moja matka to zrobiła.
Tak zwane czynności śledcze trwały 8 miesięcy. Nie było żadnych dowodów. Oskarżono ją o zdradę. Mama została skazana na 13 lat więzienia, które ma odbyć w kolonii karnej dla kobiet nr 127 w Sniżnym w obwodzie donieckim. Nadal tam przebywa. Odsiedziała już prawie 6 lat. Nie mamy z nią kontaktu.
"Ludzie, którzy byli w tej samej kolonii, opowiadali mi o niej. Wszyscy mówili: "Jaką masz silną mamę. Marzy o tym, by cię zobaczyć i połączyć się z tobą. Trzyma się tylko ze względu na ciebie". Jej stan zdrowia jest straszny. Ma padaczkę i nie dostaje żadnych leków.
Z powodu nieznośnego bólu moja matka śpi 2-3 godziny na dobę
"Żebyście zrozumieli, jestem jedyną osobą w naszej rodzinie, która się od niej nie odwróciła. Wszyscy wspierają Rosję. Walczę o uwolnienie mojej matki od ponad 5 lat. Niestety, różne akcje publiczne, spotkania z urzędnikami państwowymi, publikacje w mediach i rozmowy z dyplomatami nie przyniosły żadnych rezultatów. Jestem zdesperowana. Widzisz, dla mnie matka jest moim wszechświatem, ale dla kogoś innego jest tylko numerem na liście. Gdzie jeszcze mogę się udać, by ją uratować? Nie wiem. Bardzo się boję, że ją stracę.
Tatiana Matyushenko: "Mój mąż został skazany na 10 lat więzienia"
Pochodzimy z małego miasteczka Kalmiuske w obwodzie donieckim (dawniej Komsomolsk — przyp. autora). Było ono jednym z pierwszych zajętych przez Rosjan. Następnie, w 2014 roku, utworzyli oni zamknięte osiedle wojskowe. Ani Czerwony Krzyż, ani żadna inna międzynarodowa organizacja praw człowieka nie miała do niego dostępu. Od tego czasu sytuacja się nie zmieniła. Od początku rosyjskiej okupacji nie ukrywaliśmy naszego poparcia dla Ukrainy. Nie wstydziliśmy się i nie baliśmy mówić o tym głośno. Dlatego cierpieliśmy.
15 lipca 2017 r. mój mąż, Valeriy Matyushenko, został złapany w biały dzień przez funkcjonariuszy tak zwanego Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego DRL. Założyli mu worek na głowę i wepchnęli do samochodu. Trzy dni po jego aresztowaniu nasz dom został przeszukany. Pokazali mi rezolucję stwierdzającą, że został zatrzymany i rzekomo przyznał się do współpracy z SBU. Oznacza to, że został oskarżony o szpiegostwo na rzecz Ukrainy.
Zaledwie kilka dni później dowiedziałem się, że przebywał w "Izolacji" (rosyjska izba tortur założona w 2014 r. w Doniecku, znana z torturowania więźniów — red.). Valeriy przebywał tam przez 10 miesięcy.
W tym czasie był nieustannie torturowany. Przeszedł przez wszystkie możliwe formy znęcania się Ci, których wypuszczono, mówili, że nawet wsadzono go do "kieliszka". I nie mówię tu o naczyniach
To jest rodzaj tortury. To pokój o wymiarach metr na metr, w którym wszystko jest przesiąknięte krwią. Jest tam butelka z trującym płynem. Są przetrzymywani w takich warunkach przez kilka dni. Nie masz pojęcia, gdzie jesteś i ile czasu minęło.
Był bity, miał połamane żebra. Torturowali go prądem, "wypalili" mu wszystkie wnętrzności. Ledwo mógł oddychać
Tortury są identyczne dla wszystkich. Jedyna różnica polega na tym, że niektórzy byli również gwałceni. Mój mąż cudem przeżył. Był cały połamany, prawie nie oddychał. Po 10 miesiącach został skazany na 10 lat więzienia. Sześć z nich odsiedział w 32. kolonii w Makijiwce. Po jego aresztowaniu ostrzegano mnie: "No, teraz twoja kolej. Przygotuj się".
Wiedziałam, że jestem śledzona, bałam się wychodzić z domu. Pewnego dnia założyłam męskie ubranie i dzięki moim przyjaciołom wyjechałam na terytorium kontrolowane przez Ukrainę. Od tamtej pory nie wróciłam do Kałmucji. Nadal walczę o mojego męża, ale już na odległość.
"Mieliśmy nadzieję, że zostanie uwolniony jeszcze w grudniu 2017 r. (kiedy Ukraina przekazała 233 zatrzymanych tzw. ŁRL/DRL w zamian za uwolnienie 73 osób — red.). W tym czasie otrzymaliśmy nawet telefon z SBU z pytaniem, kto spotka się z mężczyzną i gdzie będzie mieszkał. A w przeddzień wymiany powiedzieli, że nie zostanie zabrany, ale zostanie włączony do drugiego etapu, który jest planowany na 2018 rok.
Ale mój mąż nie został uwolniony. Nie było go na liście. Należy do kategorii zakładników cywilnych. Od wielu lat mówi się nam, że kwestia jego uwolnienia jest poruszana, ale wciąż bez rezultatu. GUR, SBU i Rzecznik Praw Obywatelskich zajmują się naszą sprawą. Apelowaliśmy nawet do prezydenta. Ciągle jesteśmy uspokajani i mówi się nam: "Po prostu poczekajcie".
Wiem, że mój mąż jest już w poważnym stanie. W wieku 59 lat waży 50 kg, ma problemy z tarczycą, przepuklinę i podejrzewa się u niego raka. Ma również zespół Tourette'a, genetycznie uwarunkowane zaburzenie układu nerwowego.
Nie wiemy, co robić dalej. Będziemy uczestniczyć w wiecach, aby upewnić się, że państwo nie zapomni o cywilnych zakładnikach
Tatiana Katrychenko, dyrektor wykonawczy Media Initiative for Human Rights: "Nadal nie ma wypracowanego mechanizmu uwolnienia cywilnych więźniów"
Jeśli mówimy o osobach, które my, Inicjatywa Medialna na rzecz Praw Człowieka, śledzimy od 24 lutego 2022 r., to obecnie mamy 1332 cywilnych więźniów. Nie jest to jednak dokładna liczba. Są to ci, o których wiemy lub mamy zeznania od tych, którzy zostali zwolnieni. Według naszych szacunków liczba ta może być 3-4 razy wyższa.
Niestety, państwo nie posiada nawet przybliżonej listy tych osób. Ponieważ nadal nie ma informacji o wielu z nich, gdzie się znajdują, co się z nimi stało? Jeśli mówimy o regionie Kijowa, gdzie okupacja trwała miesiąc, zaginionych podzielono na następujące kategorie: zakładnicy; wywiezieni na terytorium Federacji Rosyjskiej; zaginieni i martwi.
A co z obszarami, które nadal znajdują się pod okupacją? W dodatku Rosja ciągle zatrzymuje ludzi.
W momencie inwazji na pełną skalę było jeszcze 300 zatrzymanych po 2014 roku. Są to obywatele Ukrainy z terytorium obwodów donieckiego i ługańskiego. Niewielu zwolniono w ciągu tych dwóch lat wojny na pełną skalę, niektórych pod warunkiem, że nie wyjadą, podczas gdy innym po prostu zmieniono środek zapobiegawczy.
Ale cywile stanowią problem. Nie ma jednego organu, który by się nimi zajął
Do 24 lutego 2022 r. podejmowano próby wymiany cywilów, w szczególności w 2017 i 2019 roku. W przypadku jeńców wojennych wszystko jest jasne. Istnieje konwencja genewska, centrala koordynacyjna i księgowość.
Państwo nadal nie ma jednego mechanizmu uwalniania więźniów cywilnych. Konwencja genewska stanowi, że podczas konfliktu zbrojnego strony mają prawo brać do niewoli tylko personel wojskowy. Zarówno Rosja, jak i Ukraina mogą przetrzymywać jeńców wojennych do końca wojny, a następnie wymieniać ich między sobą. Ale Międzynarodowy Czerwony Krzyż musi mieć możliwość widzenia się z jeńcami. Przede wszystkim, aby zapewnić, że cały personel wojskowy przetrzymywany w niewoli jest rozliczony.
Co robi Federacja Rosyjska? Nadal przetrzymuje cywilów. W ten sposób popełnia zbrodnię wojenną
Ale kompetencje tych struktur nie obejmują cywilów. Żadna ze stron nie może ich przetrzymywać. Chyba że popełnili jakieś przestępstwa np. kradzież lub morderstwo.
Myślę, że na początku inwazji na pełną skalę Rosja obawiała się, że nie będzie miała wystarczających środków na wymianę i dlatego przetrzymywała zarówno wojskowych, jak i cywilów. Ale za kogo i w jaki sposób powinni oni zostać wymienieni? Nie mamy rosyjskich cywilów w niewoli. Bierzemy tylko wojskowych. Nie mamy mechanizmu ich zwrotu. Dopiero teraz zaczynają pracować nad uporządkowaniem informacji i stworzeniem przynajmniej kilku list.
Często jestem pytana, co mogą zrobić ludzie, których krewni są w niewoli. Radziłbym im natychmiast skontaktować się z organami ścigania. Przekażcie dowody, uzyskajcie status ofiary. Wtedy łatwiej będzie udowodnić fakt niewoli.
W końcu rejestr ofiar zostanie wkrótce utworzony, a zatem w przyszłości nie będzie potrzeby udowadniania faktu niewoli twojej ukochanej osoby
I oczywiście nie powinniśmy milczeć. Musimy jednak działać konstruktywnie, bez obelg i histerii. Ponieważ czasami może to być nawet szkodliwe. Nie powinniśmy też dzielić tych, którzy zostali zatrzymani wcześniej i tych, którzy zostali zatrzymani później. Mierzenie czasu jest błędem. Musimy sprowadzić wszystkich do domu.
Szpital już nie woła o pomoc, bo wołanie zagłusza huk wystrzałów
Marcin Banasiak jest wolontariuszem polskiej fundacji Be a Hero. O charkowskim Instytucie Chirurgii Ogólnej i Naglącej wie z pierwszej ręki. Mieszka w tym mieście od prawie roku. Filmuje rosyjskie zbrodnie jako operator i reżyser, zbiera też informacje o potrzebach wojskowych i cywilów, by dostarczyć to, co niezbędne.
— Tym razem chcemy pomóc szpitalowi, który działał i działa nieprzerwanie. Miałem okazję porozmawiać z Ołeksijem Tkaczukiem, głównym anestezjologiem Instytutu. To nie tylko lekarz w białym kitlu, ale prawdziwy bohater. Człowiek, który znalazłszy się w bardzo trudnej sytuacji, poradził sobie zadziwiająco dobrze — mówi Marchin.
Wszyscy wrócili
Ołeksij Tkaczuk wspomina, że już przed wojną obciążenie pracą w placówce medycznej było znaczne. Zespoły chirurgiczne były w pełni obsadzone, a leków i sprzętu było pod dostatkiem. A potem nadszedł 24 lutego 2022 roku.
— Przyjechaliśmy do Instytutu rano — i zostaliśmy w nim na trzy miesiące. Niestety nie wszyscy członkowie naszego zespołu byli w stanie dotrzeć tego dnia do pracy. W chwili wybuchu wielkiej wojny niektórzy znaleźli się pod okupacją i musieli znaleźć sposób na wyjazd. Odbyli trudną podróż przez Rosję, Białoruś, kraje bałtyckie czy Polskę. Jednak nie pozostali za granicą. Wrócili do Charkowa, by ratować pacjentów. To bardzo motywujące. Jesteśmy dumni, że mamy takich pracowników — mówi Tkaczuk.
Mimo ciągłego ostrzału, szpital pracował przez całą dobę. Trafiali do niego i cywile, i żołnierze.
— Pewnego razu bomba lotnicza uderzyła w pobliską szkołę. Krater miał 15 metrów szerokości. Wyleciały nasze drzwi i okna. W sumie z powodu ostrzału zniszczonych zostało prawie 40% naszych okien. Zakryliśmy je deskami i folią. Był luty-marzec, dość zimno. Teraz pracujemy na poziomie 90% tego, co było przed rozpoczęciem wojny na pełną skalę — mówi anestezjolog.
By znów w pełni funkcjonować, laboratorium oddziału mikrobiologii potrzebuje pieniędzy. Przede wszystkim trzeba kupić automatyczny analizator mikrobiologiczny. Analizy, które można wykonać za jego pomocą, pozwalają uniknąć zakaźnych powikłań pooperacyjnych. Konieczne jest również odtworzenie całego bloku żywieniowego, który został zniszczony w wyniku ostrzału.
Wolontariusze z fundacji Be a Hero pomagają Ukrainie od pierwszych dni rosyjskiej inwazji. Tylko w ubiegłym roku wysłali 108 konwojów z pomocą
W 2024 roku odbyli już 9 podróży do Ukrainy i przekazali karetkę pogotowia, przyczepę, quada, pojazdy wojskowe i drony. Oprócz pomagania żołnierzom fundacja aktywnie wspiera też cywilów i szpitale.
Teraz Be a Hero chce pomóc szpitalowi w Charkowie.
Oni bronią także Polski
– Druga rocznica inwazji jest momentem, w którym musimy jeszcze raz przypomnieć sobie, że ta straszna i krwawa wojna jeszcze się nie skończyła. Przypomnieć, że w Ukrainie są ludzie, którzy zdecydowali się zostać i bronić nie tylko swojej ziemi, ale także bezpieczeństwa Polski. A my musimy pomóc Ukrainie. Kiedy zastanawialiśmy się, który szpital wesprzeć i dlaczego, w 100% polegaliśmy na rekomendacjach naszego wolontariusza Marcina. Dlatego od 22 lutego ruszamy z wielką zbiórką, która potrwa miesiąc. Mamy zadanie do wykonania — mówi Marta Małecka, założycielka fundacji.
Celem minimum jest zebranie 100 tysięcy złotych. Wolontariusze wierzą jednak, że będzie to kwota nie mniejsza niż w ubiegłym roku, kiedy zbierali pieniądze na agregaty prądotwórcze i stacje ładowania dla domów dziecka i osób wewnętrznie przesiedlonych. Wówczas udało im się zebrać 350 tysięcy złotych.
— Wojna trwa i niestety będzie trwać jeszcze długo. Zawsze powtarzam, że każdy może zostać bohaterem. Nawet jeśli wpłacisz 5 złotych, to też jest pomoc. Dołączysz do drużyny, a za półtora miesiąca ten szpital otrzyma niezbędny sprzęt. To realne — podkreśla Małecka.
Marta Małecka, polska wolontariuszka: Nie każdy jest bohaterem, ale każdy może nim zostać
Ołeksij Tkaczuk już dziękuje wszystkim za pomoc i wsparcie. Jest przekonany, że tylko jednocząc się możemy pokonać tak potężnego wroga jak Rosja.
— To, co robią Rosjanie, to faszyzm — ocenia. — Giną całe rodziny, z małymi dziećmi. Mogę tylko podziękować Polsce i wszystkim tym, którzy pomagają nam od początku wojny i pozostają optymistami. Nie ma wystarczających słów, by wyrazić, jak bardzo jesteśmy Wam wdzięczni. Razem do zwycięstwa!
Zdjęcia wojny, która rozpoczęła się dziesięć lat temu
Krym stał się pierwszym celem rosyjskiej agresji przeciwko Ukrainie. 20 lutego 2014 r. na półwyspie po raz pierwszy zauważono "zielonych ludzików", a także rosyjskich żołnierzy przekraczających ukraińską granicę państwową przez Cieśninę Kerczeńską. Miesiąc później, w marcu, Rosja przeprowadziła na Krymie referendum, które nie zostało uznane przez demokratyczny świat. A w kwietniu 2014 r. rozpoczęła się inwazja na obwody doniecki i ługański. "Sestry" zebrały zdjęcia ilustrujące 10 lat rosyjskich działań wojennych.
26 lutego 2014 r. Medżlis, czyli organizacja reprezentująca naród krymskotatarski wezwał mieszkańców półwyspu, by przybyli do krymskiego parlamentu na wiec przeciwko separatyzmowi. W tym czasie tysiące Tatarów krymskich zebrało się w pobliżu Rady Najwyższej Autonomicznej Republiki Krymu. W tym samym czasie przybyli sympatycy "ruskiego miru". Obie strony trzymały flagi, różne plakaty i transparenty. Obok niebiesko-żółtych i krymskotatarskich flag powiewały rosyjskie trójkolorowe flagi. Na zdjęciu starcie policjanta z Tatarami krymskimi. Symferopol, 26 lutego 2014 r.
20 lutego 2014 roku był najkrwawszym dniem Rewolucji Godności — na Majdanie zginęło 47 osób, a 157 zostało rannych. Według Prokuratury Generalnej podczas Rewolucji Godności rannych zostało łącznie 2500 osób, z czego 104 zginęły. Później zabitych protestujących nazwano Niebiańską Setką.
Zdjęcie przedstawia ciało zmarłej Tatyany Medvedevej, przykryte kurtką. Autobus, w którym podróżowała kobieta, został ostrzelany przez Rosjan 16 września 2014 r. w Doniecku.
Kobieta nazywa się Olena Kuryło. Zdjęcie jej zakrwawionej twarzy pojawiło się na okładkach światowych mediów. Kobieta została ranna pierwszego dnia inwazji na pełną skalę, kiedy Rosjanie wystrzelili pocisk rakietowy 30 metrów od jej domu w Czuhuwie. Zdjęcie zostało zrobione przez amerykańskiego fotografa dokumentalnego Wolfganga Schwana, który zdobył nagrodę dla Fotografa Prasowego Roku w konkursie The International Photography Awards. Olena Kuryło, która wyjechała za granicę po rozpoczęciu Wielkiej Wojny, wróciła do Ukrainy. Kobieta przeszła kilka operacji oczu. Po leczeniu na prawe oko widzi 30%, a lewe — 80%.
9 marca 2022 r. rosyjska armia po raz kolejny ostrzelała Mariupol. Rosjanie przeprowadzili nalot na szpitale położniczy i dziecięcy. Tego dnia rannych zostało 17 osób, w tym dzieci, a trzech mieszkańców Mariupola zginęło. Fotoreporter Jewhen Małolietka, autor tego zdjęcia, zdobył nagrodę Georgija Gongadze w 2022 roku, otrzymał główną nagrodę na World Press Photo i został uznany za najlepszego fotografa 2022 roku przez The Guardian. W maju 2023 r. amerykańska agencja prasowa Associated Press zdobyła nagrodę Pulitzera za pracę ukraińskich fotoreporterów Mścisława Czernowa, Jewhena Małolotki i Wasylisy Stepanenko w Mariupolu.
Zdjęcie przedstawia ukraińskiego żołnierza i jego psa w Irpiniu, 29 marca 2022 roku. Dzień wcześniej, 28 marca, ukraińscy obrońcy wyzwolili Irpień w obwodzie kijowskim. Rosyjscy najeźdźcy przebywali w mieście przez 23 dni. W wyniku zaciętych walk zniszczeniu uległo 70% infrastruktury społecznej i mieszkalnej miasta.
2 kwietnia 2022 r. Ministerstwo Obrony Ukrainy ogłosiło wyzwolenie całego obwodu kijowskiego od wojsk rosyjskich. Po wycofaniu się okupantów pojawiły się liczne doniesienia o masowych ofiarach wśród ludności cywilnej, zwłaszcza w Buczy. Na tym zdjęciu mężczyzna i jego dziecko jadą rowerem przez miasto, podczas gdy ciało martwego mieszkańca Buczy leży na poboczu drogi.
We Lwowie wzniesiono ścianę upamiętniającą tych, którzy zginęli w wyniku inwazji na pełną skalę. Od początku wielkiej wojny zginęło 10 233 cywilów, a 19 289 zostało rannych. Zostało to ogłoszone 10 stycznia przez podsekretarz generalną Organizacji Narodów Zjednoczonych (ONZ) Rosemary DiCarlo.
Funkcjonariusze organów ścigania znaleźli 10 izb tortur na wyzwolonych terytoriach obwodu charkowskiego, sześć z nich w mieście Izium. Zdjęcie przedstawia dwa materace leżące na podłodze, w posterunku policji, gdzie Rosjanie przetrzymywali mieszkańców. Urządzili tam więzienie i salę tortur. Funkcjonariusze organów ścigania znaleźli magazyny z listą zatrzymanych przez Rosjan, a także narzędzia tortur. Po zajęciu Iziumu w lesie znaleziono masowe groby. Znaleziono tam ponad 450 ciał. Wśród zabitych było wiele kobiet i dzieci.
Veronika Tkachenko, lat 7, trzyma fragment rakiety Grad, która uderzyła w dom jej rodziny w Iziumie, w obwodzie charkowskim, 22 września 2022 roku.
Widok z lotu ptaka na zniszczony Bachmut. Przed inwazją na pełną skalę Bachmut był małym, malowniczym miastem z pięknymi ulicami i zabytkową architekturą. Mieszkało w nim ponad 70 tys. osób.
2 stycznia 2024 r. Rosja przeprowadziła zmasowany atak na Ukrainę, wystrzeliwując 99 pocisków rakietowych różnych typów i 35 bezzałogowych statków powietrznych Shahed na ukraińskie miasta. Tego dnia 49 osób zostało rannych w Kijowie, a trzy kolejne zginęły w wyniku ataku rakietowego. Uszkodzona została infrastruktura cywilna w dzielnicach Obolon, Pechersk, Podil, Solomianskyi, Sviatoshynskyi i Desnianskyi, ukraińskiej stolicy.
Tekst Natalia Ryaba, zdjęcia Beata Łyżwa-Sokół
Zdjęcie główne: Evgeniy Maloletka/AP/East News
Tetiana Hrubeniuk: "Dla mnie ludzie, którzy świadomie poszli na wojnę, są nadludźmi (albo superludźmi). Oni bardzo motywują i inspirują"
Od 2014 roku Tetiana Hrubeniuk pomaga ukraińskiej armii, rodzinom wojskowym, weteranom i ofiarom wojny. Od pierwszego dnia rosyjskiej inwazji wraz z innymi wolontariuszami zbiera i wysyła na linię frontu wszystko, czego potrzebują, od ubrań po drony. Jako dyrektorka fundacji charytatywnej Revived Soldiers Ukraine robi wszystko, by jak najwięcej okaleczonych ukraińskich żołnierzy dostało wysokiej jakości bezpłatne protezy z USA lub trafiło do centrum rehabilitacji NextStep Ukraine. Tetiana została nominowana do pierwszej nagrody Portrety Siostrzeństwa, ustanowionej przez redakcję międzynarodowego magazynu Sestry. Poprzez tę nagrodę chcemy wyróżnić kobiety, które najbardziej wspierają Ukrainę w walce z rosyjską agresją.
Oksana Szczyrba: Czym zajmuje się fundacja Revived Soldiers Ukraine?
Tetiana Hrubeniuk: Głównie pomocą żołnierzom z ciężkimi obrażeniami i po amputacjach. Szefowa fundacji Iryna Waszczuk zaczęła zabierać żołnierzy do Ameryki na rehabilitację i dopasowanie protez. Jednak z biegiem czasu potrzeby rosły, a takie wyjazdy są bardzo kosztowne. Dlatego w 2018 roku otworzyliśmy centrum rehabilitacji medycznej w Irpieniu dla ciężko rannych żołnierzy. Wybraliśmy sprzęt w Stanach Zjednoczonych, przywieźliśmy go do Ukrainy i rozpoczęliśmy pracę. W naszym centrum rehabilitujemy chłopaków i dziewczyny całkowicie bezpłatnie. Zapewniamy im pełen zakres usług: zakwaterowanie, wyżywienie i odzież. Od naszych obrońców wymagamy jedynie chęci rehabilitacji. Całkowicie odeszliśmy od biurokracji, wystarczy nam zaświadczenie lekarskie, że dana osoba została ranna, broniąc ojczyzny, i książeczka wojskowa.
Nie jesteśmy tylko ośrodkiem rehabilitacyjnym. Jesteśmy otwartą przestrzenią dla naszych obrońców
Jednak nadal zawozimy do Stanów Zjednoczonych chłopaków po bardzo ciężkich amputacjach. Państwowy program protetyki w Ukrainie działa, są jednak szczególnie ciężkie przypadki, z którymi nie spotykałam się do 2022 roku. Dlatego każdy z nich rozpatrujemy osobno, konsultując się najpierw z ukraińskimi lekarzami.
OSz: Ilu żołnierzy przeszło już rehabilitację w ośrodku?
TH: W 2023 r. pełną rehabilitację przeszło 151 żołnierzy.
OSz: To tylko chłopcy, czy są też dziewczyny?
TH: Głównie chłopcy, choć mieliśmy też dziewczyny. Jednak 99% to mężczyźni o różnym statusie i w różnym wieku.
OSz: Czy planujecie rozszerzyć swoją działalność?
TH: Pod koniec roku pilotażowo uruchomiliśmy ośrodek we Lwowie. Kupiliśmy dla niego najnowszy sprzęt, rehabilitację przechodzi już 10 żołnierzy. Jednak wciąż jest kilka drobiazgów, które muszą zostać sfinalizowane. Oficjalne otwarcie planujemy nieco później.
OSz: Jest Pani wolontariuszką od 2014 roku, kiedy Rosja rozpoczęła wojnę z Ukrainą. Czy była Pani przygotowana na rosyjski atak na pełną skalę?
TH: Pod koniec 2021 roku odwiedziła mnie mama.
W styczniu 2022 r. spakowałyśmy plecak ewakuacyjny i zabrałam ją na kurs pierwszej pomocy. Ciągle mnie pytała: "Naprawdę jest aż tak źle?". Nie mieliśmy wątpliwości, że coś się wydarzy. Powiedziałam jej: "Nieważne na jaką skalę będzie ta wojna. Powinnaś umieć pomóc komuś innemu i sobie".
Od stycznia miałyśmy na korytarzu walizkę, w której były tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Zabrałam swoje odeznaczenia, dokumenty i apteczkę pierwszej pomocy. Kiedy zaczęła się wojna na pełną skalę, bardzo chciałam wysłać mamę do domu, do zachodniej Ukrainy, ale odmówiła. Mój 21-letni brat był już wtedy na wojnie, a kiedy zaczęła się inwazja na pełną skalę, wiedziałyśmy już, że w okolicy, w której walczył, nastąpił przełom i oni wycofują się do Mariupola. Mama powiedziała: "Będę z wami i pomogę wam, jak tylko będę mogła. Będę miała przynajmniej jakieś informacje o tym, co się tam dzieje". Przeprowadziłyśmy się z lewego brzegu Dniepru na prawy. Wraz z trzema innymi rodzinami zamieszkałyśmy w domu, w którym wcześniej mieszkała pani konsul z ambasady kanadyjskiej - wyjechała z Ukrainy wraz z rodziną. Za dnia przynosiliśmy całą pomoc do tego naszego domu, a w nocy wszystko pakowaliśmy i wysyłaliśmy do brygad na froncie. Osiem lat wolontariatu pozwoliło nam zdobyć wszystkie potrzebne kontakty.
Dobrze wiedzieliśmy, gdzie możemy uzyskać pomoc. Fakt, że jestem bikerką bardzo mi pomógł - my, bikerzy, mamy wiele zamkniętych grup. Pierwsi zareagowali bikerzy z Kuwejtu. Prezes tamtejszego klubu napisał do mnie: "Wyjeżdżajcie, jesteśmy gotowi wspierać was w każdym kraju, do którego możecie się udać". Odpisałam, że nie mogę wyjechać, bo muszę pomóc naszym obrońcom. Później skontaktowali się ze mną bikerzy z Polski i Ameryki.
Ludzie, którzy mogli wyjechać, wspierali wszystkie zbiórki. Na przykład zrzutkę na pickupa wartego piętnaście tysięcy dolarów udało się zamknąć w cztery godziny. Pewien mężczyzna zadeklarował, że przywiezie sto pięćdziesiąt kompletów izraelskich hełmów i kamizelek kuloodpornych - choć nie wiedział, kim jestem. Spotkaliśmy się dopiero wtedy, gdy przyjechała ciężarówka z zestawami wartymi dziesiątki tysięcy dolarów. To było niesamowite, że zupełnie obcy ludzie pomagali naszym chłopcom i dziewczętom. Później ten mężczyzna przysłał również bardzo drogie noktowizory. Jedno takie urządzenie kosztowało 3,5-4 tysiące dolarów.<br>
Z zagranicy nadeszło dużo pomocy. Myślę, że świat nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego.
Zagraniczny dziennikarz powiedział mi w zeszłym roku: "Czy zdajecie sobie w ogóle sprawę z tego, że jesteście wyjątkowi? Nigdy nie było na świecie czegoś takiego"
OSz: Jest Pani wolontariuszką od wielu lat. Co to oznacza dla Pani osobiście?
TH: To nie jest ani praca, ani hobby. To normalne pragnienie każdego świadomego Ukraińca, by zrobić wszystko, aby wywalczyć naszą niepodległość. Doskonale zdajemy sobie sprawę, że ta wojna nie zaczęła się w 2014 roku. Oni próbują nas zniszczyć od wieków. A mimo wszystko żyjemy, stajemy na nogi, wszystko się odradza. Jest mi bardzo przykro, że wciąż są ludzie obojętni na wszystko. Tacy, którzy mówią, że jeśli nie padło na moje miasto, to jest w porządku.
Kiedy po raz pierwszy wchodzisz do szpitala wojskowego lub trafiasz na front, wszystko się w tobie zmienia. Dobrze pamiętam pierwszy raz, kiedy trafiłam do szpitala. Razem z moimi bikerami postanowiliśmy zorganizować piknik. Zwróciliśmy się do dyrekcji szpitala o pozwolenie. Kiedy zaczęli przywozić chłopaków na wózkach inwalidzkich z obrażeniami, zrobiło mi się nieswojo. Chłopaki mieli po 19-20 lat. Wstydziłam się tak bardzo, że przez cały piknik stałam przy stole, krojąc ogórki, pomidory i chleb. Wstydziłam się spojrzeć im w oczy. Po pikniku siedziałam w domu mojej przyjaciółki i płakałam, bo to było straszne. Od tego momentu wszystko się zmieniło. Wielu moich znajomych przestało mnie wtedy obserwować. "Po co ci wolontariat?" - pytali.<br>
Zaniosłam pomoc do szpitala. Jednak tam nie weszłam - przekazałam ją dziewczynom. Aż pewnego dnia wojownik, który był na pikniku, rozpoznał mnie i zapytał, dlaczego nie poszłam na oddział, żeby zobaczyć się z chłopakami.
OSz: Dlaczego nie poszła Pani na oddział?
TH: Nie wiedziałam, o czym rozmawiać z chłopakami... Ale po tej rozmowie poszłam do nich. To była traumatologia, pierwsze piętro, piąty oddział. Kiedy weszłam, jedli obiad. Po cichu wstałam i zaczęłam zmywać naczynia na oddziale. Potem poprosili mnie o zrobienie kanapek i herbaty, a później zaczęliśmy rozmawiać.
OSz: O czym chłopaki rozmawiają?
TH: Niektórzy w ogóle nie chcą rozmawiać, inni ciągle opowiadają o swoich wspaniałych rodzinach. Jeden np. mówi, że ma nieobsadzone dwa hektary ogrodu, a on leży tutaj, bo odcięli mu nogę. Z czasem, gdy przychodzisz regularnie, chłopaki otwierają się i traktują cię jak jednego ze swoich. Czasami opowiadają przerażające rzeczy: o własnych doświadczeniach, męczarniach czy torturach podczas niewoli. Jeden z żołnierzy powiedział: "Nie mogę opowiedzieć o tym mojej żonie i synom, bo nie chcę ich traumatyzować. Ty nie wydajesz się mi kolegą z wojska, ale jesteś mi bliską osobą, mimo że nie łączą nas więzy krwi". Wydaje mi się, że bojownicy najbardziej otwierają się na siebie nawzajem i na wolontariuszy, ponieważ my, wolontariusze, jesteśmy według nich wyjątkowi.
Wiele osób, które nie zauważają tej wojny, zachowuje się tak, jakby było u nas wszystko dobrze. Jedna kobieta powiedziała mi kiedyś: "Jak długo można zbierać pieniądze na drony?". Odpowiedziałam: "Potrzebujemy ich, ponieważ to są materiały eksploatacyjne". Potrzebujemy setek dronów, zwłaszcza w czasach wojny. Kiedy ludzie zaczynają narzekać, że nie mają nic do przekazania, wierzę w to. Nie mówię, że nie powinieneś świętować. Ale nie zapomnij pomóc tym, którzy chronią nasze niebo.
Kiedyś podczas wywiadu zapytano mnie o to, jak przygotować naszych chłopaków do powrotu do społeczeństwa po wojnie. Najpierw musimy przygotować cywilów do rozmowy z wojskowymi, gdy wrócą. Ogólnie jestem zaskoczona zachowaniem niektórych Ukraińców.
Jestem bardzo emocjonalną osobą, zawsze stoję po stronie sprawiedliwości. Cywile nadal żyją tak, jakby wszystko było normalnie. Ale po zwycięstwie wojsko wróci i nastąpi fala przemocy
Mamy wiele osób niepełnosprawnych. Wszędzie, gdzie jeżdżę po Kijowie, widzę, że wszystkie miejsca dla osób niepełnosprawnych są zajęte. Kiedy zgłaszam uwagi, ludzie często są wobec mnie nieuprzejmi. "Co, miejsca ci brakuje?" - mówią.
OSz: Co możemy zrobić dzisiaj, aby zmienić świadomość ludzi?
TH: Mój brat był w niewoli czternaście miesięcy. Kiedy wrócił, nastąpiła fala euforii, a potem wszystko zaczęło go denerwować. Czasami dzwonił i prosił o podwiezienie samochodem, bo nie mógł korzystać z transportu publicznego, nie mógł patrzeć na ludzi. Pewnego dnia on i jego dziewczyna spacerowali z psem i podeszło do nich kilku pijanych mężczyzn. Zaczęli dosiadać tego psa, to duży owczarek. Mój brat spokojnie poprosił ich, by nie dotykali zwierzęcia, na co oni agresywnie odpowiedzieli: "Hej, ty, ważniaku, dlaczego siedzisz tutaj, a nie w Bachmucie?". Potem brat powiedział mi: "Zacisnąłem pięści tak mocno, że gdybym miał paznokcie, przebiłbym sobie skórę". Rozumie, że musi nauczyć się nad tym panować, ponieważ jest wielu takich ludzi. Ale ludność cywilna powinna być przygotowana na to, że chłopakom trudno będzie się kontrolować. Bo na wojnie wszystko jest jasne: tu są twoi, a tam obcy. A kiedy żołnierze wracają do cywilnego życia, są zszokowani tym, co się dzieje. Naprawdę chcę, aby każdy świadomy Ukrainiec zadał sobie pytanie: "Co mogę zrobić?" - i zaczął działać.
Pewnego dnia spotkałam żołnierza. Podeszłam do niego i powiedziałam, że chciałabym pomóc - może jego oddział zbiera na coś? Odpowiedział, nie podnosząc wzroku: "Niczego od was nie potrzebuję". Zaczęłam wyjaśniać, że jestem wolontariuszką pomagającą wojsku. Powiedział: "W takim razie wiecie, gdzie to wysłać. Niczego od was, cywilów, nie potrzebujemy". Poczułam się bardzo urażona. Ale rozumiem, dlaczego tak powiedział.
Wyobrażam sobie, jak bardzo ich to boli, kiedy wracają z frontu i spotykają się z niesprawiedliwością. Kiedy widzą bogacących się urzędników, kiedy patrzą, jak cywile głośno świętują. Rozumiem to wszystko...
OSz: Jak bardzo zmęczeni są wolontariusze i ludzie, którzy przekazują datki?
TH: Wielu ludzi jest zmęczonych, wielu straciło wszystko. Z drugiej strony, po masowym ostrzale widzę, jak ludzie znów się jednoczą. Szkoda jednak, że musi wydarzyć się wielka katastrofa, aby ludzie znów zaczęli trzymać się razem. Bo tak powinno być cały czas. W mojej bańce wolontariatu wszystkie dziewczyny i chłopcy nadal pracują i jednoczą się. Jedynym problemem jest to, że trudniej zbierać fundusze.
OSz: Jest Pani często nazywana Rudą lub siostrą. Dlaczego?
TH: W wojsku każdy ma swój pseudonim. Pamiętam sierpień 2014 roku, kiedy przyjechałam do szpitala. Moje włosy miały wtedy kolor jasno-rudy. Na początku ludzie zaczęli nazywać mnie Ryża, a potem Ruda. Mam listy z podziękowaniami i zaświadczenia o zasługach, gdzie wpisywali Tetiana Rudenka, bo myśleli, że to moje nazwisko.
OSz: Skąd wzięła się Pani miłość do motocykli?
TH: Wychowywałam się bez ojca i spędzałam dużo czasu z dziadkiem, który miał motocykl. W Kijowie jeździłam na wyścigi na tor motocyklowy Czajka. Spotkałam facetów, którzy na motocyklach robili różne sztuczki. Byłam zafascynowana. Przyjaciele mówili do mnie: "Boże, nie bądź głupia. Kup sobie samochód, a nie motocykl". Kupiłam motocykl, ale w zeszłym roku go sprzedałam. Był bardzo głośny, wstydziłam się nim jeździć. Zdaję sobie sprawę, że wokół mnie może być wielu ludzi z terenów okupowanych, którzy byli pod ciągłym ostrzałem, siedzieli w piwnicach. Oni są bardzo wrażliwi na głośne dźwięki.
OSz: Co dla Pani oznacza zwycięstwo?
TH: Chciałbym, aby każdy, kogo znam, wrócił po zwycięstwie do domu. Niestety w mojej książce telefonicznej jest wiele numerów, które już nigdy nie zadzwonią. Ale nigdy ich nie skasuję. Dla mnie będą to łzy i ból, bo zbyt wielu moich bliskich zginęło, a wielu z nich nie zostało nawet pochowanych. Chciałabym, aby wszyscy, którzy polegli, zostali odnalezieni, a ich szczątki pochowane z honorami. Po zwycięstwie nie będę miała ochoty na huczną imprezę. Ale wiem, gdzie pójdę na cmentarz w Kijowie i komu przyniosę kwiaty.
OSz: Skąd Pani czerpie siłę i motywację?
TH: To jest moja praca, codziennie komunikuję się z chłopakami. Mam wspaniały zespół. Wspieramy się jak rodzina i dokładnie wiemy, co robimy i dla kogo to robimy. Gdy widzisz efekty swojej pracy, inspiruje cię to do tego, by pracować jeszcze ciężej i iść naprzód. Nasi obrońcy są bardzo wyjątkowi.
Dla mnie ludzie, którzy świadomie poszli na wojnę, są nadludźmi. Oni bardzo motywują i inspirują
Ukraina ma nowego głównodowodzącego sił zbrojnych. Prezydent odwołuje Walerija Załużnego
Walerij Załużny ma niekwestionowany autorytet w kręgach wojskowych, jest też szanowany przez Ukraińców i przedstawicieli innych krajów. Amerykańskie Politico nazwało go "żelaznym generałem" i określiło jako legendarną postać w historii Ukrainy. Po mianowaniu na stanowisko głównodowodzącego Załużny oświadczył, że jego celem jest przekształcenie sił zbrojnych zgodnie ze standardami NATO. Udało mu się osiągnąć pewną decentralizację wojska: dowódcy w terenie mogą podejmować decyzje w oparciu o sytuację bojową, nie czekając na rozkazy z góry. To wzmocniło obronność Ukrainy.
Podczas swojej kadencji na stanowisku głównodowodzącego był odpowiedzialny za plan odparcia rosyjskiej inwazji na pełną skalę i bezpośrednio dowodził siłami zbrojnymi w najtrudniejszych momentach. To pod jego dowództwem żołnierze obronili Kijów, Czernihów, Sumy i wiele innych miast, które zostały zaatakowane przez Rosjan. Decyzje Załużnego pomogły wyprzeć wroga z północnej Ukrainy, rozpocząć kontrofensywę w Charkowie i odbić Chersoń. Dowodził ukraińską armią od pierwszych dni największej wojny w Europie od czasów II wojny światowej - do 8 lutego 2024 roku.
Walerij Załużny nie mieszał się do polityki i wielokrotnie podkreślał, że interesuje go tylko służba wojskowa. Nie uchroniło go to jednak przed politycznymi intrygami - nawet podczas wojny. Dziś media społecznościowe pełne są smutnych wpisów Ukraińców i obcokrajowców, ludzi dziękujących głównodowodzącemu i żałujących jego dymisji. Cytują słowa Załużnego, które stały się popularne: "Bez względu na to, jak będzie ciężko, na pewno nie będziemy się wstydzić".
Ołeksandr Syrski został nowym głównodowodzącym ukraińskich sił zbrojnych. Podczas wojny na pełną skalę stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy ukraińskiego dowództwa wojskowego. Urodził się we wsi Nowiki w obwodzie włodzimierskim w Rosji i w 1986 roku ukończył Wyższą Szkołę Dowodzenia Bronią Połączoną w Moskwie, co "Der Spiegel" określił jako "jedną z gorzkich ironii obecnej wojny".
Po ogłoszeniu przez Ukrainę niepodległości Syrski wstąpił do Gwardii Narodowej, a następnie do Sił Zbrojnych Ukrainy. Od 2014 r. brał aktywny udział w walce z okupantami w Donbasie i kierował sztabem sił ATO. Dowodził obroną Debalcewa w 2015 roku. Stał na czele Wojsk Lądowych Sił Zbrojnych Ukrainy. Został odznaczony Orderem Bohdana Chmielnickiego II klasy. Brał udział w bezpośredniej obronie Kijowa i 5 kwietnia 2022 r. otrzymał tytuł Bohatera Ukrainy. Dowodził Operacyjno-Strategiczną Grupą Wojsk "Chortyca", odpowiedzialną za wschodni odcinek linii bojowej. Był jednym z dowódców kontrofensywy Sił Zbrojnych w obwodzie charkowskim. Jesienią 2022 r. i wiosną 2023 r. dowodził obroną Sołedaru i Bachmutu. "The Economist" twierdzi, że Ołeksandr Syrski "ma reputację gotowego do walki z wrogiem nawet kosztem ciężkich strat ludzkich i w sprzęcie".
Stany Zjednoczone już zareagowały na dymisję Załużnego, zapewniając, że będą kontynuować współpracę z Ukrainą pomimo wszelkich zmian w kierownictwie wojskowym kraju.
"Prezydent Zełenski jest głównodowodzącym sił zbrojnych, to on decyduje o tym, jak będzie wyglądało dowodzenie armią. To jest cywilna kontrola. Wiemy o tym. I będziemy współpracować z każdym, kto stoi na czele sił zbrojnych" - powiedział John Kirby, koordynator ds. komunikacji strategicznej w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego USA.
Генеральний секретар НАТО Єнс Столтенберг на спільній пресконференції з радником президента США з нацбезпеки Джейкобом Салліваном також запевнив, що відставка Залужного не вплине на відносини між парнерами. «Ми продовжимо підтримку — ось що має значення — і ми продовжимо це робити», — сказав Столтенберг. Втім, це офіційна позиція, а що західні партнери України думають насправді, покаже час.
Rosja ponownie zaatakowała Ukrainę. Są ofiary śmiertelne. Polski minister mówi, że czas wyciągnąć wnioski
O 5.54 rano w Ukrainie ogłoszono alarm przeciwlotniczy, godzinę później nastąpiła pierwsza seria eksplozji. Siły obrony powietrznej nad Kijowem i w jego okolicach zniszczyły około dwóch tuzinów pocisków, lecz spadające odłamki i tak spowodowały tragedię.
W wyniku rosyjskiego ataku wybuchł pożar w 18-piętrowym bloku w Kijowie. Zapaliło się pięć pięter, od dziesiątego do piętnastego. Spod gruzów wydobyto cztery ciała. Uratowano kilka osób, ewakuowano 60.
Uszkodzony został również budynek w dzielnicy Dnieprowskiej w stolicy, zapaliła się też stacja paliw. Ponadto fragmenty zestrzelonej rakiety uszkodziły dwie linie wysokiego napięcia. Spowodowało to przerwę w dostawie energii elektrycznej. Zasilanie zostało przywrócone tego samego dnia.
W Mikołajowie w wyniku rosyjskiego ataku rakietowego zostały uszkodzone 74 domy prywatne, a trzy zostały doszczętnie. Sześć osób odniosło rany, jedna zmarła. Psychologowie udzielili pomocy ponad 60 osobom.
Rankiem 7 lutego Rosja zastosowała dobrze znaną taktykę łączenia różnych rodzajów broni. Pierwszą falę stanowiły drony Shahed-131/136 (zestrzelono 15 z 20), a następną pociski manewrujące X-101/555/55 (zestrzelono 26 z 29), a także Kalibr SLCM (trzy z trzech zostały zestrzelone). Zostały też wystrzelone rakiety X-22/32, Iskander i S-300. Żadnej nie udało się zestrzelić z powodu braku odpowiedniej obrony przeciwlotniczej w terenie.
- Odpowiemy Rosji zdecydowanie, terroryści zawsze będą odczuwać konsekwencje swoich działań - zapowiedział prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski.
Polska, która aktywowała protokół ochrony własnej przestrzeni powietrznej i w związku z rosyjskim atakiem poderwała w powietrze swoje samoloty, również skomentowano atak rakietowy z 7 lutego. Minister koordynator służb specjalnych Tomasz Siemoniak zauważył, że zmasowany atak rakietowy na Ukrainę pokazuje, że nie ma tendencji do zmiany polityki Rosji i jej sposobu prowadzenia wojny.
- Jeśli ktoś myślał, że nastąpi jakieś złagodzenie kursu, to nic z tego nie wyszło. Trwa wojna i nic się nie zmienia - powiedział Tomasz Siemoniak. - Zachód powinien wyciągnąć z tego wnioski: wspieramy Ukrainę, głosujemy w USA za pakietami pomocowymi, bo nie ma końca tej wojny i Ukraina potrzebuje tego wsparcia w interesie wolnego świata. A Rosja nam o tym okrutnie przypomina.
Tata Kepler, wolontariuszka: Jeśli możemy uratować jedną osobę, już uratowaliśmy świat
Przed inwazją na pełną skalę Tata zarządzała popularnym barem w kraju, dużo podróżowała, interesowała się muzyką i sztuką. Wolontariuszką była od 2014 roku, zajmowała się medycyną taktyczną. 24 lutego 2022 roku jej życie zmieniło się radykalnie - całkowicie poświęciła się wolontariatowi. Przez prawie dwa lata wraz ze swoim zespołem odwiedziła ponad 700 opuszczonych osad. Dostarczyła tony pomocy zarówno wojskowym, jak cywilom. 21 sierpnia 2022 r. Wołodymyr Zełenskij przyznał jej odznaczenie "Narodowa Legenda Ukrainy", a w grudniu 2023 r. otrzymała nagrodę Złote Serce. Tata Kepler jest również jedną z nominowanych do pierwszej nagrody "Portrety Siostrzeństwa", ufundowanej przez redakcję międzynarodowego magazynu Sestry. Tą nagrodą chcemy wyróżnić kobiety, które od początku wielkiej wojny wniosły nieoceniony wkład we wspieranie Ukrainy w walce z rosyjską agresją.
Natalia Żukowska: Przed wojną była Pani menadżerką popularnego baru w Kijowie, producentką telewizyjną, artystką i muzyczką. A teraz, od prawie 2 lat, nie robi Pani nic poza wolontariatem. Dlaczego?
Tata Kepler: Właściwie to jestem wolontariuszką od 2014 roku, ale t było nie na taką skalę jak teraz. Od 24 lutego 2022 r. moja działalność rozwinęła się tak bardzo, że porzucenie tego wszystkiego byłoby zdradą. W ciągu tych prawie 2 lat zebrałam ponad 8,5 miliona dolarów. Dla osoby, która nie działa w międzynarodowej fundacji i nie otrzymuje grantów, to bardzo duża suma. Jeśli policzyć kołowroty i apteczki, które dostarczyliśmy, to pomogliśmy prawie 100 tysiącom żołnierzy. Oficjalnie dostarczamy medycynę taktyczną na przykład do Azowa, 3 Brygady Szturmowej, "Wilków da Vinci" i wielu innych brygad i jednostek. Mamy ogromne zapotrzebowanie. Dla sześcioosobowego zespołu to dużo pracy. Podróżowaliśmy do ponad 700 deokupowanych terytoriów. Pracujemy 25/8. Poziom wyczerpania jest taki, że czasami nie rozumiesz nawet samej siebie. Nieustannie staram się pozyskiwać nowe fundusze. Mam wielu prywatnych darczyńców. Na przykład niedawno byłam w Wiedniu i poszłam zobaczyć się z jednym z nich. To znajomy mojego przyjaciela, który cały czas mi pomaga, przekazuje pieniądze na antybiotyki, ale nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy. W pewnym momencie zadzwonił do mnie i powiedział: "Jestem bardzo chory, ale chcę zrobić coś dobrego - zapewnić chłopcom protezy". Zapłacił 53 000 euro za bardzo fajną bioniczną protezę dla 23-letniego żołnierza. Wiesz, naprawdę tęsknię za swoim dawnym życiem. Tęsknię za wieloma rzeczami z mojego życia przed wojną na pełną skalę, ale teraz nadal tak jest.
NŻ: Czy wojna na pełną skalę była dla Pani zaskoczeniem? Co było dla Pani największym szokiem w pierwszych miesiącach wielkiej wojny?
TK: Myślałam, że to będzie tylko eskalacja w Donbasie. Nie sądziłam, że miasta zostaną zbombardowane. To był szok. Po Buczy nie mogłam mówić. Wtedy wydawało mi się, że nigdy w życiu nie widziałem nic gorszego. Ale potem przyszedł Irpień, Hostomel, Borodianka - i kolejne miejscowości.
NŻ: Odwiedza Pani najbardziej odległe wioski na froncie i spotyka ludzi, którzy dopiero co zostali wyzwoleni. Przeżyli piekło i dzielą się z Panią swoimi historiami. O czym opowiadają?
TK: Jestem zdumiona każdą historią, którą słyszę. Ci ludzie naprawdę przeszli przez piekło. Słyszałam o gwałtach i torturach. Widziałam ludzi czołgających się na łokciach po trupach, do swoich rodzin.
Spotkałam takich, którzy przenosili swoje 10-letnie dzieci z podwórka na cmentarz. Słyszałam historie o tym, jak Rosjanie zabierali majątek, a rodzice ukrywali swoje córki w lesie, by uniknęły gwałtu
Spotkałam dziadków, którzy przenosili naszych rannych żołnierzy przez punkty kontrolne na rękach i cudem udało im się ich uratować. Widziałam ludzi ukrywających flagi i haftowane koszule, bo nie chcieli być rozstrzelani. Pamiętam też, jak ludzie podchodzili i krzyczeli: "Miał na imię Maksym. Powiedz jego imię światu. Był torturowany w Iziumie, powieszony na rurach". Świat powinien wiedzieć o tych wszystkich historiach.
NŻ: Czego się Pani nauczyła przez te dwa lata wojny?
TK: Zdałam sobie sprawę, że mam bardzo plastyczną psychikę. Przetrwanie dwóch lat bez antydepresantów i środków uspokajających jest wewnętrznym osiągnięciem. Najważniejszą zmianą u mnie było to, że przestałam się śmiać. A mój śmiech był kiedyś tak głośny, że przyjaciele nagrywali go na swoje telefony. Naprawdę za nim tęsknię. Myślę też, że stałam się bardziej cicha w środku. Komunikacja z ludźmi bardzo mnie wyczerpuje.
NŻ: Założyła Pani organizację "Ptaki", która dostarcza leki i organizuje usługi medyczne dla wojska i cywilów. Czy udaje wam się zaspokoić istniejące potrzeby?
TK: Oczywiście to nie zawsze jest możliwe. W tej chwili mam prośbę od jednej brygady o prawie 300 plecaków medycznych, ca to kosztuje około pół miliona dolarów. Staramy się stopniowo, w miarę możliwości wypełniać lukę w zaopatrzeniu. Niestety są rzeczy, które na wojnie kończą się bardzo szybko.
NŻ: Wielokrotnie podnosiła Pani kwestię zawartości apteczek pierwszej pomocy i słabej jakości kołowrotów na froncie. Jak to wygląda obecnie?
TK: Dziś mamy nowe dowództwo sił medycznych, oni starają się oni komunikować z ochotnikami, za co jesteśmy wdzięczni. W drugim roku wojny na pełną skalę zaczęli nas słuchać. To straszne, że zajęło nam to tyle czasu, że trzeba było skandali, oburzenia i ofiar śmiertelnych. Obiecują zmiany, ale na razie nie będę ich ani chwalić, ani ganić. Na razie widzę dialog. Zobaczymy. Ale dobrze, że ta rozmowa w ogóle ma miejsce. Na szczęście nasi medycy bojowi w końcu otrzymali pozwolenie na przeprowadzanie transfuzji krwi na froncie. To ważne, ponieważ ratuje życie. Musimy się na tym skupić.
Bo ci najlepsi nam się kończą. I tak długo, jak nie walczymy środkami, ale walczymy ludźmi, musimy skupić się na ratowaniu życia, ewakuacji i udzielaniu pomocy tak skutecznie, jak to możliwe
Od dawna było jasne dla wszystkich, że nie ma tak zwanej "złotej godziny" na uratowanie żołnierza. Chłopaki często czekają 6-12 godzin na ewakuację. Medycyna jest bardzo ważna. Jeśli możemy uratować jedną osobę, uratowaliśmy już cały świat.
NŻ: Jak widzi Pani przyszłość wolontariatu? Czy będziecie mieli wystarczająco dużo środków, aby pracować przez dłuższy czas?
TK: Moim kierunkiem studiów jest medycyna. Nie wiem więc, co będzie dalej. Coraz trudniej jest zebrać pieniądze. Nie mogę powiedzieć, że państwo nic nie robi. Jest pomoc, ale niewystarczająca. Ważne jest wsparcie wolontariuszy. Jesteśmy bardzo wdzięczni tym, którzy przekazują nawet 5 hrywien. Nie ma małych datków. Wszyscy powinni pamiętać, że nie mamy żadnych frontów ekonomicznych ani kulturalnych. Jest tylko jeden - wojskowy. I jakiekolwiek zmęczenie moje lub społeczeństwa nigdy nie będzie porównywalne ze zmęczeniem, które odczuwają żołnierze w ziemiankach, pod ostrzałem, w błocie lub śniegu.
My, wolontariusze, jesteśmy wspaniali, ale to, co nasi chłopcy i dziewczęta robią na linii frontu, jest nierealne. Wyobraź sobie, że na linii frontu jest człowiek, który jest gotów za mnie i za ciebie umrzeć
Jednocześnie ani ty, ani ja o tym nie wiemy. Dlatego muszę walczyć o nich tak mocno, jak oni walczą o mnie. Takie jest moje stanowisko i chcę, aby każdy cywil to zrozumiał.
NŻ: Kolejny obszar, w który jest Pani zaangażowana, to pomoc ofiarom gwałtów. To tak zwany "cichy" projekt ukierunkowanej pomocy rodzinom dotkniętym przemocą seksualną. Prawie nigdy Pani o tym nie mówi. Dlaczego?
TK: Nie mówię o tym zbyt wiele, ponieważ jest to bardzo małe i sytuacyjne. Pomogliśmy tym rodzinom, których kontakty zostały nam przekazane. Teraz mamy 1 czy 2 rodziny pod stałą opieką. Tak naprawdę nie chcę o tym mówić, żeby nikogo nie prowokować.
NŻ: Jak rozmawiać o przemocy seksualnej?
TK: Niestety w naszym kraju wciąż nie ma zwyczaju mówienia o tym, ponieważ to jest "wstydliwe". Ale musimy o tym mówić. Najważniejsze to powiedzieć ludziom, że jakakolwiek przemoc jest zła. Wyjaśnić im, gdzie mogą szukać pomocy. Na szczęście mamy wiele infolinii i programów, które pomagają nie tylko kobietom. Ważne jest, aby mieć kogoś, kto po prostu cię wysłucha.
NŻ: Jeśli chodzi o powroty poległych żołnierzy do domu: z Pani inicjatywy na ciężarówkach-chłodniach przewożących ciała bohaterów widnieje teraz napis "Na tarczy" zamiast radzieckiego "Ładunek 200". Proszę nam o tym opowiedzieć.
TK: Kiedyś kupowaliśmy taką chłodnię dla 30 Brygady i było na niej napisane "Ładunek 200". Staliśmy z kolegami i jeden z nich powiedział: "Ile razy można pisać te sowieckie bzdury? Nasi nie są ładunkiem. Wracają albo z tarczą, albo na tarczy". Obok była moja mama, która jest artystką, więc ją zapytałam: "Możesz mi tu namalować 'Na tarczy'?". Mama się zgodziła. Wymyśliła czcionkę, zrobiła szablon i następnego dnia wszystko było gotowe. Opublikowaliśmy zdjęcie na portalu społecznościowym i ktoś wysłał je do generała Załużnego. Spojrzał na nie i powiedział: "Świetny pomysł. Teraz wszystkie jednostki zaangażowane w ewakuację zmarłych będą oficjalnie nazywane "na tarczy"". Otrzymałam wiele wiadomości takich jak: "Tata, dziękuję. Dzięki Pani mój brat wrócił nie jako ładunek, ale na tarczy". Musimy kultywować postawę szacunku wobec żołnierzy, bo żyjemy dzięki nim.
NŻ: W styczniu tego roku wróciła Pani ze Światowego Forum Ekonomicznego w Davos, gdzie przez 3 dni światowi przywódcy polityczni, myśliciele i aktywiści omawiali kluczowe aspekty ochrony życia i wolności Ukraińców. Jakie wnioski wyciągnęła Pani z tego wydarzenia?
TK: W zeszłym roku uczestniczyłam w Europejskim Szczycie Bezpieczeństwa w Monachium. Odbyło się tam wiele spotkań, w tym kilka za zamkniętymi drzwiami. Pamiętam, że wróciłam stamtąd bardzo zła, ponieważ ciągle słyszałam od znanych polityków i aktywistów, jak bardzo są zaniepokojeni wojną w Ukrainie. A w Davos miałam wrażenie, że nie są już tylko zaniepokojeni, ale naprawdę rozumieją, że to bardzo poważna sprawa i że walczymy dla nich i w ich imieniu. I nie były to tylko słowa. Ogólnie rzecz biorąc mogę powiedzieć, że jestem zadowolona z podróży do Davos i spotkań, które się tam odbyły. Wydaje mi się, że każdy członek naszej delegacji był w stanie przekazać coś osobistego i ważnego. Przemawiałam podczas panelu dyskusyjnego na temat "Życia z wojną". Mówiłam, że sposób, w jaki żyją teraz Ukraińcy, to dla mnie imitacja życia. Starałam się przekazać ideę, że ludzie obecni na forum raczej nie byliby w stanie nas zrozumieć. Bo trudno jest zrozumieć, jeśli nie żyje się pod ostrzałem, jeśli nie jest się ciągłym świadkiem tych tragedii. Powiedziałam, że wydaje mi się, że cały świat patrzy na nas jak na program telewizyjny.
NŻ: Usłyszeli Panią?
TK: Jestem bardzo emocjonalna, trudno mnie nie usłyszeć. Swoje przemówienie zakończyłam słowami: "Jeśli nie zatrzymamy wojny w Ukrainie, to ona przyjdzie do waszych domów". To nie zło zabija, ale bezczynność
NŻ: Jakie wyzwania stoją dziś przed Ukrainą i jej międzynarodowymi partnerami?
TK: Trudno powiedzieć. Nie jestem polityczką, nie mam ambicji politycznych. Mam serce i uczucia. A także, jak każdy, wyczerpanie, w którym po prostu dalej funkcjonuję.
Myślę, że jedynym wyzwaniem dla całego świata jest Rosja. Musimy wygrać i nie ma innych opcji
Ona chce pożreć nie tylko nas, ale połowę świata. To okrutna imperialna ambicja. I problemem nie jest tylko Putin. Nie wierzę w historię o dobrych Rosjanach. Oni zabijają ludzi na mojej ziemi.
NŻ: Korupcja w czasie wojny: czy to kwestia na czasie? Jak możemy walczyć z tym wewnętrznym wrogiem?
TK: Nie wiem, jak to przezwyciężyć. Wydaje mi się, że musimy skończyć z paniką. Nie wiem, co jeszcze musi się wydarzyć, by ludzie zdali sobie sprawę, że trumna nie ma kieszeni. Czasami myślę, że powinniśmy ogłosić: 10% można ukraść i ani grosza więcej. Oczywiście, nie można kraść niczego w ogóle, ale... Ale to też nikogo nie powstrzyma.
Nie rozumiem: bomba leci na twój dom, a ty w tym czasie kradniesz miliardy hrywien. Co z tobą nie tak?
Nie rozumiem kładzenia nowego chodnika w centrum miasta podczas wojny. Nie rozumiem, dlaczego wszyscy mówimy o wojskowych szynach, ale wciąż ich nie mamy. To jest kwestia naszego przetrwania. Nie wiem, co z tym zrobić.
NŻ: Niedawno napisała Pani w mediach społecznościowych, że ma oficjalną diagnozę wypalenia zawodowego i zespołu lękowo-depresyjnego. Jak Pani sobie z tym radzi? Jaka jest Pani osobista recepta?
TK: Zdecydowanie należy szukać pomocy u lekarzy i psychiatrów, nie leczyć się na własną rękę. Mam psycholożkę, z którą pracuję. Zaleciła mi między innymi przywrócenie rzeczy, które kiedyś uwielbiałam. Na przykład uwielbiałam czytać, przed inwazją czytałam 7 książek miesięcznie. Kazała mi ustawić alarm i czytać przez 15 minut każdego dnia. I robić to przez 2 miesiące, aż znowu stanie się to stałym nawykiem. Trzeba też dbać o siebie. Bóg dał mi niesamowitych przyjaciół i rodzinę, którzy ciągle wysyłają mnie na masaż albo po prostu spać. Jestem im za to bardzo wdzięczna.
NJ: Czego chce wolontariuszka Tata Kepler?
TK: Zwycięstwa, zemsty i pokoju.
NŻ: Czym jest dla Pani wolność i zwycięstwo?
TK: Kiedyś uczyłam hebrajskiego w szkółce niedzielnej. Była Pascha i zapytałam słuchaczy, czym jest wolność. Odpowiedział mi 5-letni chłopiec: "Wolność to zabawa w pokoju z zamkniętymi oknami. Ponieważ kiedy je otwierasz, połówki twoich okien przechodzą do innego pokoju i tam jest wolność kogoś innego". To bardzo głęboka myśl. Wolność oznacza swobodę wyrażania siebie. Pamiętaj, że wszystko jest dozwolone, ale nie wszystko jest słuszne. Nauczyła mnie tego moja matka. Ludziom trzeba mówić prawdę, inaczej umrą jako idioci. Trzeba mówić dobrze o ludziach, nawet jeśli jeszcze żyją. Co do zwycięstwa, to niestety jest wielu ludzi, bez których nie będzie ono zwycięskie, bo oni już nie żyją. Oczywiście, podobnie jak wielu ludzi, wyobrażałam sobie, że w dniu zwycięstwa zostanie odegrany hymn narodowy, a na Majdanie odbędą się publiczne uroczystości. A także ogłoszenie zawieszenia broni i podpisanie przez Rosję kapitulacji. Ale wszyscy rozumiemy, że takie utopijne, filmowe zwycięstwo niestety nie nastąpi. Ale ja chcę, żeby oni po prostu zniknęli. Żeby opuścili wszystkie nasze terytoria.
Myślę, że odniesiemy całkowite zwycięstwo, gdy każdy Ukrainiec będzie miał pokój w swoim sercu
I to się już nigdy nie powtórzy. To jak Hołodomor. Ta wojna jest wieczna. Powtarzam, że z wojny można wyjść, ale nie można wrócić.
NŻ: Jak Pani widzi Ukrainę po wojnie?
TK: Chciałbym zobaczyć, jak o siebie dba. Kraj, który dba o siebie. Musimy zrozumieć, że bez względu na to, jak jest nam ciężko, każdy przeżywa swoją własną tragedię wewnątrz kraju. Niestety poziom agresji tylko rośnie. Dlatego musimy nauczyć się cierpliwości, tolerancji i delikatności wobec siebie nawzajem. Pokój też można utracić. Potrzebujemy pokoju wysokiej jakości i tylko my możemy go stworzyć. Nikt inny. Wszyscy musimy zrozumieć, że potrzebujemy tylko siebie. Nikt poza nami nie może zdobyć naszej wolności i zwycięstwa. Błędem jest wierzyć, że chłopaki coś tam gdzieś zrobią, podczas gdy ja będę siedziała w ciepełku.
Nikt nie może siedzieć z założonymi rękami. Każdy musi coś robić. Albo jesteś na froncie, albo dla frontu. Nie ma trzeciej opcji.
Jak będzie wyglądać prawo dotyczące mobilizacji?
Po dyskusjach w odpowiednich komisjach ukraiński parlament postanowił nie poddawać pod głosowanie projektu ustawy o mobilizacji. Rząd, jako inicjator projektu ustawy, wycofał go i musi teraz zrewidować najbardziej kontrowersyjne zapisy w oparciu o propozycje deputowanych. Następnie dokument zostanie ponownie przedłożony Radzie Najwyższej. Parlament będzie mógł powrócić do jego rozpatrywania nie wcześniej niż na początku lutego, kiedy planowany jest kolejny tydzień sesji. Projekt ustawy o mobilizacji wywołał wiele dyskusji w ukraińskim społeczeństwie, głównie ze względu na surowość niektórych jej przepisów, które zdaniem ekspertów doprowadziłyby do poważnych naruszeń praw obywateli. Jak ostatecznie powinna wyglądać ustawa o mobilizacji? Sestry zebrał opinie wojskowych, ekspertów i prawników.
Armia potrzebuje ludzi
19 grudnia Wołodymyr Zełenski powiedział, że Sztab Generalny zaproponował mobilizację dodatkowego pół miliona ludzi. Jednak głównodowodzący Sił Zbrojnych Ukrainy Walerij Załużnyj zaprzeczył, że dowództwo zażądało konkretnej liczby zmobilizowanych osób. Stwierdził, że armia potrzebuje ludzi zdolnych do wykonywania określonych zadań.
- System mobilizacji jest dość złożony. Jak każdy system, który opiera się na przymusie, nazywając rzeczy po imieniu - mówi emerytowany młodszy sierżant sił zbrojnych Jurij Hudymenko. Jego zdaniem ustawa o mobilizacji powinna nie tylko zawierać obowiązki, ale także gwarantować prawa żołnierzy:
- Na przykład to, że państwo zobowiązuje się do szkolenia obywatela przez określony czas. A także zapis, że jako żołnierz Sił Zbrojnych Ukrainy po przeszkoleniu będzie stopniowo zbliżał się do linii frontu. To bardzo ważne. Znam wiele historii, kiedy brakowało ludzi i całe bataliony były wysyłane prosto na linię frontu, chociaż nigdy wcześniej nie były nawet sto kilometrów od frontu. To prowadziło do bardzo ciężkich strat. Rekrut nie powinien zbliżać się do linii kontaktu bliżej niż na pięćdziesiąt kilometrów przez dwa tygodnie, potem na dziesięć kilometrów, potem na pięć kilometrów. I dopiero wtedy, gdy zrozumie, co lata, co nie lata, co wybucha, jak się zachować, gdy przyzwyczai się do odgłosów wojny, gdy przyzwyczai się do tego, co go otacza, może udać się na pierwszą linię. To znacznie zwiększa przeżywalność żołnierzy. Oczywiście ta ustawa musi spełnić swoje główne zadanie: sprawić, że ponad milion ludzi zostanie zmobilizowanych do armii. I spowodować, że ludzie, którzy walczyli przez dwa lub więcej (jeśli walczyli podczas ATO) lat, mogą zrobić sobie przerwę. To jest główne zadanie.
25 grudnia 2023 r. Gabinet Ministrów przedłożył Radzie Najwyższej 200-stronicowy projekt ustawy o mobilizacji. Wywołało to lawinę krytyki zarówno ze strony rządu, jak opozycji, a także ogromne oburzenie w społeczeństwie. Potem w parlamencie zostały zgłoszone cztery kolejne, alternatywne projekty ustaw.
- Opór społeczny pojawia się, gdy ludzie odczuwają brak przejrzystości i sprawiedliwości - mówi generał-major Wiktor Jahun, zastępca szefa Służby Bezpieczeństwa Ukrainy w latach 2014-2015. Wszystko zaczyna się od braku przejrzystości, kiedy zaczynają pokazywać jakieś filmy, na których ktoś został gdzieś złapany. Jahun podkreśla, że nie ma potrzeby łapać ludzi. Trzeba tylko podchodzić do tej pracy systematycznie:
- Wydaje mi się, że wszystkie te ustawy są, wiesz, bardzo złą polityką, ponieważ każdy chce być dobry. A kiedy chcesz być dobry i kiedy nie chcesz, jak to mówią, podburzać społeczeństwa, to co pozostaje? To wszystko jest bardzo złe, bo albo musimy ściśle wypełniać wymogi stawiane przez wojsko i zapewniać mu rezerwę mobilizacyjną, albo będziemy się bawić w bycie dobrymi politykami, którzy dbają o pewną kategorię ludzi. Myślę, że jeśli będą kompromisy, to tylko ze szkodą dla tego projektu ustawy.
4 stycznia specjalna komisja ds. bezpieczeństwa i obrony rozpoczęła rozpatrywanie propozycji rządu na zamkniętym posiedzeniu. W posiedzeniu komisji uczestniczyli minister obrony, szef sztabu generalnego i dowódca armii. Powołując się na własne źródła w komisji serwis The New Voice of Ukraine poinformował, że Walerij Załużny sprzeciwił się przepisowi o mobilizacji więźniów i skazanych i wezwał deputowanych do jak najszybszego zapewnienia armii nowych ludzi. A jeśli nie, to do pójścia na wojnę samemu.
Mobilizacja, loteria i "rezerwacja" dla bogatych
Podczas gdy projekt ustawy o mobilizacji był omawiany w parlamencie, w mediach regularnie krążyły różne plotki na temat przepisów, które mogą pojawić się w tym dokumencie. Na przykład "rezerwacja" mobilizacji dla mężczyzn, którzy płacą podatki w wysokości 6000 hrywien lub więcej. Takie rozwiązanie zostało rzekomo zaproponowane przez Kancelarię Prezydenta. Później zdementowane poseł Jarosław Żelezniak powiedział, że Kancelaria zrezygnowała z tego pomysłu.
Inny egzotyczny pomysł wyszedł od byłego ministra gospodarki, a obecnie niezależnego doradcy administracji prezydenckiej Tymofija Miłowanowa, który zaproponował mobilizację poprzez loterię: mobilizowano by osoby urodzone w wylosowanym dniu. Miłowanow stwierdził, że metoda ta była z powodzeniem stosowana w armii Stanów Zjednoczonych.
Mobilizacja za granicą
W przyszłym roku Ukraina chce powołać do służby wojskowej mężczyzn mieszkających za granicą. Oświadczył o tym minister obrony Rustem Umerov w wywiadzie dla Welt TV, Bild i Politico. Według niego wszyscy mężczyźni w wieku poborowym muszą zgłosić się do centrów rekrutacyjnych Sił Zbrojnych po otrzymaniu wezwania. Tym, którzy odmówią, grożą sankcje. Nie sprecyzował jednak, jakiego rodzaju będą to sankcje. Później służba prasowa Ministerstwa Obrony musiała wyjaśnić, że minister mówił ogólnie o rekrutacji i potrzebie przekazania Ukraińcom za granicą znaczenia wstąpienia do Sił Zbrojnych, bo mechanizmy rekrutacji z zagranicy nie zostały jeszcze opracowane.
Pomysł ten nie zniknął jednak z przestrzeni informacyjnej. W wywiadzie dla ukraińskiego kanału telewizyjnego Mychajło Podolak, doradca szefa Kancelarii Prezydenta, skrytykował mężczyzn, którzy ukrywają się przed mobilizacją za granicą. Jego zdaniem należy przeprowadzić konsultacje z innymi krajami, aby przebywający w nich Ukraińcy zostali pozbawieni zezwoleń na pobyt i preferencji dla uchodźców.
Problem z mobilizacją rzeczywiście częściowo wynika z tego, że wiele osób wyjechało z Ukrainy, mówi Paweł Kowal, poseł na Sejm RP:
- Według niektórych źródeł w waszym kraju jest teraz mniej niż 30 milionów ludzi. Trzeba zastosować takie mechanizmy, by młodzi Ukraińcy, którzy mogą walczyć, którzy chcą walczyć, wracali na Ukrainę. I moim zdaniem na tym powinny skupić się działania krajów, w których przebywa wielu Ukraińców. Innymi słowy, musimy upewnić się, że kiedy ludzie otrzymują pozwolenia na pracę, przedłużają swój pobyt i na zasadzie partnerstwa są sprawdzani, czy mogą zostać zmobilizowani na Ukrainie. W ten sposób można by również dać odpór tym, którzy twierdzą, że Ukraińcy wyjechali, zamiast bronić swojego kraju.
Czytaj także: "Konieczne jest wykorzystanie mechanizmów, aby młodzi Ukraińcy, którzy mogą walczyć, wrócili na Ukrainę" - Paweł Kowal
- Jeśli jesteś za granicą, jesteś w wieku mobilizacyjnym, nie jesteś na froncie, nie płacisz podatków i wyjechałeś nielegalnie, to są pytania - odpowiedział Wołodymyr Zełenski na pytanie o możliwość powrotu ukraińskich mężczyzn z zagranicy na konferencji prasowej podczas wizyty w Estonii.
Prawnik Andrij Trembicz podkreśla, że niemożliwe jest mobilizowanie mężczyzn za granicą, jeśli tego nie zechcą:
- Gdyby to było realne, to już dawno by się stało. W rzeczywistości nie istnieje żaden mechanizm prawny. Nie można pójść do konsula i zapytać, którędy do komisji. Nie mamy warszawskiego czy praskiego TCC (Terytorialnego Centrum Rekrutacji). Jeśli człowiek pójdzie do sądu i powie, że powrót na Ukrainę zagraża jego życiu, żaden europejski sąd nie weźmie na siebie takiej odpowiedzialności. Być może będą jakieś grzywny, ale to maksimum - i jest to odpowiedzialność administracyjna, a nie karna.
Co ukraiński rząd zaproponował w projekcie ustawy o mobilizacji
Oto najważniejsze punkty:
- Obniżenie wieku mobilizacji z 27 do 25 lat.
- Zniesienie pojęcia "ograniczonej sprawności" i umożliwienie mobilizacji osobom niepełnosprawnym z grupy 3.
- Wprowadzenie koncepcji "elektronicznego biura poborowego". Zaproponowano, aby wszyscy potencjalni poborowi, zarówno w Ukrainie, jak za granicą, aktualizowali swoje dane osobiście lub online w ciągu 30 dni w TCK.
- Doręczanie wezwań za pośrednictwem urzędu elektronicznego lub poczty elektronicznej. Wezwania mogą być doręczane osobiście zarówno przez przedstawicieli TCC, jak funkcjonariuszy policji, także w dowolnym miejscu publicznym. Wszyscy obywatele w wieku od 18 do 60 lat muszą zawsze mieć przy sobie wojskowy dokument rejestracyjny i dokument tożsamości. Muszą okazać te dokumenty na żądanie pracownika wojskowego biura rejestracji i poboru lub funkcjonariusza policji. Osoby naruszające przepisy mogą zostać zatrzymane w celu sporządzenia raportu i identyfikacji.
- Ograniczenie prawa do odroczenia mobilizacji dla studentów, urzędników służby cywilnej oraz osób opiekujących się osobami niezdolnymi do pracy i osobami niepełnosprawnymi.
- Zakazać Ukraińcom przebywającym za granicą korzystania z niektórych usług konsularnych (np. starania się o nowy paszport) bez wojskowych dokumentów rejestracyjnych.
- Wprowadzenie sankcji dla osób uchylających się od płacenia podatków i umożliwienie TCK wpisywania ich do Jednolitego Rejestru Dłużników, co obejmowałoby zakaz podróżowania za granicę, transakcji z ruchomościami i nieruchomościami oraz ograniczenia w prowadzeniu pojazdów.
- Zniesienie poboru do wojska i wprowadzenie podstawowej służby wojskowej dla obywateli w wieku od 18 do 25 lat.
- Prawo do demobilizacji dla osób zwolnionych z niewoli i personelu wojskowego z grupami niepełnosprawności 1 i 2.
- Prawo do demobilizacji dla osób, które służyły nieprzerwanie w wojsku podczas stanu wojennego przez ostatnie 36 miesięcy.
Wezwania za pośrednictwem poczty elektronicznej i anulowanie odroczenia niepełnosprawności znalazły się wśród propozycji, które zostały odrzucone na etapie dyskusji w Komisji Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony. Zostało to ogłoszone przez wiceprzewodniczącego Komitetu, Jehora Czernewa:
- Uporządkowaliśmy projekt ustawy. Na przykład wezwania do sądu nie powinny być wysyłane pocztą elektroniczną, bo w takim przypadku nie można skontrolować, czy dana osoba wezwanie otrzymała. Zdecydowanie nie powinno być takiego przepisu. Albo kwestia usunięcia z odroczenia niepełnosprawności. Nalegamy, aby osoby niepełnosprawne z grup 1-3 otrzymały odroczenie lub w ogóle nie podlegały mobilizacji.
Niekonstytucyjne ograniczenia
Przepisy dotyczące ograniczeń i sankcji dla osób uchylających się od płacenia podatków wywołały najwięcej skarg w tym projekcie ustawy.
- To podobne do eksperymentów w Chinach związanych z tzw. ratingiem społecznym. Oni uważają, że uchylanie się od mobilizacji i poboru do wojska obniża ocenę społeczną - mówi prawnik Andrij Trembicz. Według niego większość z tych środków jest niezgodna z prawem:
- Te nakazy są w rzeczywistości ograniczeniem zdolności prawnej danej osoby. Oznaczają zakaz rozporządzania własnym majątkiem, a nawet korzystania z niego. I zakaz swobodnego przemieszczania się. Na przykład zakaz wyjazdów mężczyzn za granicę jest czymś, do czego jesteśmy przyzwyczajeni i jest już akceptowany przez społeczeństwo, choć jest również wątpliwy z punktu widzenia konstytucji. Ale w czasie wojny wszyscy milczeli i akceptowali to. Kolejna sprawa to ograniczenia w prawie do prowadzenia pojazdów i uzyskania prawa jazdy. Wydaje mi się to nieadekwatne, ponieważ oznacza, że policja drogowa może po prostu zatrzymać mężczyznę za kierownicą i powiedzieć: "Sprawdzamy, czy masz prawo do prowadzenia pojazdu. A jeśli tak, to nasza działka". Ograniczenie prawa do korzystania i dysponowania środkami finansowymi i innymi cennymi przedmiotami jest wskazówką do blokowania kont. To niezgodne z konstytucją.
Po przeanalizowaniu rządowego projektu ustawy Komitet Antykorupcyjny Rady Najwyższej stwierdził, że dokument zawiera ryzyko korupcji. Ponadto zalecił rezygnację z przepisu, zgodnie z którym władze lokalne powinny zapewnić przybycie osób podlegających obowiązkowi służby wojskowej do TCK. Takie funkcje leżą poza ich kompetencjami i mogą prowadzić do arbitralności.
Nowa wersja ustawy
11 stycznia Rada Najwyższa odmówiła poddania projektu ustawy pod głosowanie. Tego samego dnia Ministerstwo Obrony poinformowało, że nowa wersja ustawy o mobilizacji jest gotowa. "Jesteśmy gotowi przedstawić ją rządowi do zatwierdzenia w najbliższej przyszłości. Poprzednia wersja projektu ustawy została wycofana. Ta ustawa jest niezbędna dla obrony naszego kraju i dla każdego żołnierza, który jest teraz na froncie. Potrzebujemy jej jak najszybciej" - napisał na Facebooku minister obrony Rustem Umerow.
Ustawa jest potrzebna, ale jak dotąd za dużo czasu poświęcono na omawianie niepotrzebnych szczegółów, mówi emerytowany młodszy sierżant sił zbrojnych Jurij Gudymenko:
- Przede wszystkim mobilizacja powinna być dla wszystkich. Żadna kwota pieniędzy, bez względu na to, ile zarabiasz, nie powinna odgrywać istotnej roli, ponieważ prowadzi to do napięć społecznych. Może, ale nie musi dojść do losowania - wszystko zależy od tego, jak wszystko zostanie wdrożone. Musimy zmobilizować milion osób. Nie możemy jednak tego zrobić przy obecnym systemie mobilizacji. Dlatego zaproponujemy również system losowania oparty na amerykańskiej zasadzie, w myśl której tylko osoby urodzone na przykład 13 kwietnia są dziś mobilizowane, co dodatkowo zmniejsza bazę mobilizacji. Jest kilka absolutnie dziwnych rzeczy i wszystkie one doprowadzają mnie i moich przyjaciół, którzy są teraz na wojnie, do absolutnego katharsis. Zamiast rozmawiać o całym samochodzie, będziemy rozmawiać o jednej części, nie wiedząc nawet, jak ona się ma do wszystkich innych. Ale prędzej czy później ustawa o mobilizacji i tak zostanie uchwalona. To kwestia przetrwania państwa. Mam nadzieję, że będzie całościowa. Teraz niestety widzimy tylko, że ta ustawa jest niepopularna. Politycy i instytucje próbują przekazywać ją sobie jak gorący kartofel z rąk do rąk. I w pewnym momencie wygląda to, szczerze mówiąc, obrzydliwie.
Ann Applebaum. Wskazówki dla Ukrainy i ostrzeżenia dla Zachodu
Ostatnie zmasowane ataki rakietowe Rosji na ukraińskie szpitale, osiedla i szkoły są według Anne Applebaum, znanej amerykańskiej pisarki i publicystki, dowodem na to, że Putin wcale nie myśli o negocjacjach ani tym bardziej o pokoju. Gospodarz Kremla doskonale zdaje sobie sprawę, że w polu Ukrainy nie pokona. Liczy jednak na zmęczenie jej sojuszników i zwrócenie się wyczerpanych wojną Ukraińców przeciw swej władzy.
Komunikat Kremla do świata – głównie Zachodu i Ukrainy, ale też własnej opinii publicznej – jest prosty: jesteśmy gotowi na każde straty w ludziach i sprzęcie, zniszczymy ukraińską infrastrukturę, sami wytrzymamy, a pieniądze na dalszą wojnę znajdziemy.
Systemy, instytucje, zasady
Według Applebaum ta narracja jest jedynie czystą propagandą, bo w rzeczywistości Rosjanie są militarnie dużo słabsi, niż utrzymują, sankcje działają, zaś rosyjskie społeczeństwo, ubożejące z każdym dniem, też jest już wojną bardzo zmęczone. Tyle że moskiewska propaganda okazuje się skuteczna. W USA Republikanie odwołują się do niej, opisując Ukrainę jako kraj skorumpowany, politycznie skłócony i wątpiący w zwycięstwo – i blokują amerykańskie wsparcie dla broniącego się kraju. W Europie swoistym odpowiednikiem Republikanów w tej materii jest Viktor Orban, który, stosując podobną retorykę, paraliżuje wsparcie unijne.
Applebaum uważa, że to, co wystarczyło do odrzucenia rosyjskiej inwazji i zaskarbienia sobie sympatii wolnego świata: oddolna mobilizacja do obrony kraju, masowy wolontariat, dzielność i ofiarność zwykłych ludzi, entuzjastyczny patriotyzm i energia – teraz już nie wystarczy. Czas pospolitego ruszenia i improwizacji minął.
Dziś trzeba „systemów, instytucji i zasad”. Pora wesprzeć entuzjazm żołnierzy superprofesjonalnym dowodzeniem, pomysłowość inżynierów konstruujących drony – stworzeniem „najnowocześniejszego przemysłu obronnego w Europie, o ile nie na świecie”. No i zadanie dla rządu: wyplenić „wszelką pozostałą korupcję i gospodarność”. Applebaum zastrzega, że to nie ona wymyśliła ten ostatni postulat, a jedynie cytuje go za Rustemem Umerowem, nowym ukraińskim ministrem obrony
Gra w otwarte karty
Umerow, z pochodzenia krymski Tatar, cieszy się reputacją polityka jednoznacznie proeuropejskiego, kompetentnego, skromnego i o szerokich horyzontach. A przy tym – choćby już z racji pochodzenia i osobistych doświadczeń – jak mało kto świadomego potencjalnych tragicznych konsekwencji pozostania Ukrainy w rosyjskiej strefie wpływów.
Minister ma też pełne rozeznanie w skali wyzwań, przed którymi stoi dziś armia walczącej Ukrainy. To już nie tylko walka z marnotrawstwem – spotykanym dziś zresztą w każdym, choćby amerykańskim wojsku – ale też konieczność zapewnienia regularnych, mądrze pomyślanych dostaw amunicji i nowoczesnego sprzętu, długoterminowe planowanie oraz stała współpraca z zachodnimi firmami zbrojeniowymi.
I co może jeszcze ważniejsze – potrzeba lepszego gospodarowania zasobami ludzkimi, których Rosjanie mają znacznie więcej. Ukraina musi szkolić więcej żołnierzy, a ci, którzy już walczą, powinni mieć szansę na odpoczynek i regenerację. Według Applebaum Umerow nie zaklina rzeczywistości i dobrze wie, że problemy z rekrutacją, przypadki przymusowego wcielania żołnierzy do armii czy ucieczki mężczyzn za granicę to realny problem. Jak go rozwiązać? Grą w otwarte karty, stworzeniem przejrzystych reguł. Jak mówi sam minister: "Ludzie powinni rozumieć, jak będą szkoleni, jak będą karmieni, jak będą się nimi opiekować podczas operacji".
Trudna „dekompresja”
Pozostaje jeszcze kwestia wewnętrznych sporów politycznych w Ukrainie. Prezydent Wołodymyr Zełenski i dowodzący armią gen. Walerij Załużny nie we wszystkim się zgadzają – przyznaje Umerow. Tyle że pompowanie tych sporów – także przez ukraińskie media – do rozmiarów rywalizacji toksyczne i przeciwskuteczne. Ukraińska debata potrzebuje – jak określa to sam minister – „dekompresji”, czyli skupienia się na strategicznych (wojskowych i politycznych) celach, które są przecież wspólne dla wszystkich.
Taka „dekompresja” nie będzie zadaniem łatwym. W amerykańskiej dyspucie politycznej toczącej się wokół kwestii ukraińskiej nie ma na nią miejsca – zaznacza Applebaum. Zamiast apolitycznych i „skoncentrowanych na celach” debat – są debaty par excellence polityczne, w których sprawa ukraińska jest dla Republikanów zakładniczką rozgrywki z Demokratami: jeśli pomoc Ukrainie wzmocniłaby Joe Bidena, tym gorzej dla Ukrainy.
„Tyle że nie mamy do czynienia z taką samą stawką – pisze laureatka Pulitzera. – Walka Ukrainy z Rosją zawsze była starciem cywilizacyjnym, starciem między społeczeństwem otwartym a zamkniętym, społeczeństwem praworządnym a dyktaturą. Ukraińcy nadal zakładają, że ich wersja demokracji jest nie tylko bardziej atrakcyjna niż rosyjska autokracja, ale także bardziej skuteczna”.
Dlatego trzeba w nich wierzyć i im pomagać.
Przeczytaj oryginalny artykuł Anne Applebaum dla The Atlantic , "Jak Ukraina musi się zmienić, jeśli ma wygrać?".
Zraniony Dniepr: przetrwać wbrew wszystkiemu
Siedmiu zabitych, trzydziestu rannych - to bilans rosyjskiego ataku, do którego doszło 29 grudnia w Dnieprze. Rosjanie uderzyli w centrum handlowe i szpital położniczy. Uszkodzonych zostało też 14 wieżowców, 7 domów prywatnych, 35 samochodów i 12 budynków administracyjnych. Więcej informacji na temat odbudowy miasta po ataku można znaleźć na stronie Sestry.
Mojemiasto i moi ludzie przy dźwiękach eksplozji
Rano 29 grudnia Ukraińcy przeczytali alarmującą wiadomość na czatach: "Zarejestrowano start bombowców strategicznych 11 samolotów TU-95MS z Ołenki". Na kolejną wiadomość nie trzeba było długo czekać: "Pociski weszły w ukraińską przestrzeń powietrzną o 6:00".
Na zegarze jest 6:35. Dniepr. Eksplozje. Ciężkie, tępe uderzenia. Wydaje się, że rozlegają się wszędzie. Kanonada. 3-5-7. Nie da się policzyć. Jest przerażająco. Popadasz w odrętwienie, grudka strachu dławi cię gdzieś w okolicy przepony. To już wszystko czy będzie coś więcej? Zestrzelili samolot czy dopiero przyleciał? Co z rodziną? Pytania pulsują w mojej głowie.
Na czatach pojawiają się pierwsze informacje:
- Na ulicy Titowa wyleciały okna.
Piszę do mojej rodziny, jest w pobliżu.
- U nas normalnie.
Dziś tyle wystarczy, by odetchnąć.
Jednak kilka sekund później jej przyjaciółka wysyła film i zdjęcie. Natalia znalazła się w samym środku eksplozji, biegła do pracy w aptece. Centrum handlowe już płonęło, kilka osób leżało na chodniku, krwawiąc, w aptece nie było szyb. Powiedziała, że siedziała na podłodze apteki, czekając na policję. Głos jej się trząsł, płakała. W słuchawce słyszę syreny karetek.
Około 7:35 stało się jasne, że główne uderzenie poszło na centrum handlowe, są zabici i ranni. Ale około 8:00 nowa informacja: uderzyli w szpital położniczy... I pierwsze ujęcia płonącego szpitala. Krew uderza mi do skroni. Moja wyobraźnia kreśli straszne obrazy...
Cały blok mieszkalny wygląda jak scenografia filmu wojennego, chociaż chrzęst szkła pod stopami przypomina, że to rzeczywistość. Budynki pozbawione okien. Ludzie jak mrówki usuwają góry śmieci i szkła. Okna zakryte płytami wiórowymi. Domy bez oczu.
W czepkach urodzeni
Pawło i Olja Szczur sprzątają swoje mieszkanie ze szkła i kurzu. Olja czyści miotłą ulubioną zabawkę swojego syna Makarczyka - klocki do sortowania. Ich mieszkanie znajduje się na czwartym piętrze budynku naprzeciwko szpitala położniczego.
- Poszłam do pracy wcześnie rano. Zostawiłam chłopców, żeby spali - mówi młoda matka.
Pawło i jego syn siedzieli na kanapie. Półtoraroczny Makar nie lubi spać w łóżeczku przy oknie. Zawyła syrena, Pawło przeglądał czaty:
- To był prawdopodobnie instynkt. Kilka sekund przed eksplozją chwyciłem syna i wybiegłem na korytarz.
Fala uderzeniowa wyważyła frontowe drzwi, poleciało szkło. Pawło osłonił syna własnym ciałem, coś uderzyło go w czoło. Przerażony Makarczyk płakał, głowa Pawło krwawiła. Torbą na zakupy starł krew z czoła.
W mieszkaniu unosił się kurz, wszystko było jak we mgle. Przybiegli sąsiedzi, pomogli im wyjść na zewnątrz. Wtedy Pawło zauważył, że Makarczyk też ma rozciętą głowę, więc z dzieckiem na rękach pognał do pobliskiego szpitala. Tam obu zabandażowali głowy. Chłopczyk nie odniósł poważnych obrażeń, ale rana wymagała założenia szwów.
- Moi chłopcy urodzili się w czepkach - mówi Olja.
Palenie naprawdę może zabić
Tak twierdzi teraz 25-letni Oleksandr Didenko. 29 grudnia szedł na poranną zmianę. Po drodze kupił chleb i chciał jeszcze skoczyć po papierosy. Matka przez telefon poprosiła go, by zadzwonił do niej, gdy dotrze do pracy, bo trwał alarm i zewsząd leciały pociski. Gdy się rozłączył, nad głową usłyszał gwizd, a potem huk. Raz, dwa, trzy... Gdy pocisk eksplodował, był w pobliżu oddziału położniczego:
- Poczułem ból w nodze, potem zacząłem się dusić. Zobaczyłem jakiegoś faceta, zacząłem czołgać się w jego kierunku. Krzyczałem: "Pomóż mi, bracie, chcę żyć!".
To był żołnierz. Miał cztery opaski uciskowe i założył je Saszy, by zatamować krwawienie. Potem przyjechała karetka. Już na noszach Sasza odebrał kolejny telefon od matki:
- Podjąłem tytaniczny wysiłek, by się opanować. Powiedziałem mamie, że nic mi nie jest, że jestem już w pracy. Kiedy nacisnąłem przycisk "rozłącz się", straciłem przytomność.
Obrażenie były poważne, Saszę operowały trzy zespoły lekarzy: neurochirurgów, chirurgów i traumatologów.
- Rozbita głowa, krwiak czaszkowo-mózgowy, wyrwane części ciała, ogromny przedmiot w żołądku, który rozerwał jelita, złamana kość piszczelowa i wiele innych obrażeń - podsumowuje Ołeksandr Tołubajew, zastępca dyrektora ds. ratownictwa medycznego w regionalnym szpitalu im. Miecznikowa w Dnieprze.
Saszę czeka jeszcze kilka operacji i rehabilitacja. Jego dziewczyna poznała już przypadkowego wybawcę - żołnierza Bohdana.
A Sasza zarzeka się, że rzuci palenie. Ten nawyk kosztował go już zbyt wiele.
Szczęśliwy dom: kiedy znów ktoś się tu urodzi?
Iryna Kulbacz, ordynatorka oddziału położniczego, spotyka się ze mną przed swym oddziałem. Jest bohaterką: uratowała 12 rodzących kobiet, 4 dzieci i cały personel.
- Mamy instrukcję: gdy tylko rozlegnie się ostrzeżenie o nalocie, wszyscy muszą udać się do schronu. Ale wiesz, jak reagowaliśmy na ostrzeżenia o nalotach w drugim roku wojny... Ja jednak czytałam czaty i rozumiałam, jaki jest poziom zagrożenia, więc z uporem maniaczki tłumaczyłam kobietom, że gdy jest alarm, muszą iść do schronu. Dzięki Bogu, na kilka minut przed pierwszym uderzeniem wszystkie nasze matki i dzieci były w schronie.
Iryna chce pokazać spalony budynek, ale dzwoni Katia Łysenko. Trzy dni przed atakiem rakietowym miała cesarskie cięcie.
- Jak twoje piersi, Katia? Jak szew?
Katia i Wiaczesław wysiadają z samochodu. Nie mogą zbadać dziecka na oddziale położniczym, szczepienia zostały wykonane w pobliskim szpitalu. Zatrzymali się w szpitalu, by jeszcze raz podziękować: za przyjęcie na świat ich syna Wiktora - i za uratowanie życia im wszystkim.
- Na początku naprawdę nie chcieliśmy iść do schronu. To był trzeci dzień po cesarskim cięciu, wciąż miałam trudności z chodzeniem. Ale personel medyczny nalegał. Gdy tylko zeszliśmy do schronu, nastąpiła pierwsza eksplozja - mówi Katia Łysenko.
To był poród rodzinny, przez trzy dni mąż był z Katią na oddziale. Do schronu poszli we trójkę: on, ona i dziecko.
- Zasłoniłem sobą żonę i syna. Druga i trzecia eksplozja były bardzo silne, słychać było pękające szkło, coś się rozbijało i spadało. Straciłem słuch w jednym uchu - wspomina Wiaczesław.
Po serii wybuchów w schronie wybuchła panika. Wtedy Iryna Kulbach wzięła sprawy w swoje ręce.
Oddział położniczy już płonął, więc zorganizowała ewakuację: personel zaczął wyprowadzać pacjentki ze schronu. Na jej polecenie lekarze, pielęgniarki i ratownicy wybiegli na drogę i zatrzymywali wszystkie przejeżdżające obok szpitala samochody. Przekonywali kierowców, by ewakuowali ciężarne i matki z nowo narodzonymi dziećmi spod ostrzału.
- Jestem bardzo wdzięczna tym ludziom za to, że choć byli zupełnie obcy, wywieźli nasze kobiety i dzieci z płonącego oddziału - mówi Iryna.
Wchodzimy do budynku położniczego. Okna bez szyb, szyby wind puste: kable pękły, kabiny spadły na dół. Podążamy za Iryną, oświetlając drogę telefonami, pod nogami mamy czarne śmieci i kawałki płytek, nad głowami zwisają nam zwęglone panele sufitu. Docieramy do sterty metalu: kawałki rakiety. Tu był oddział dziecięcy. Zniszczony inkubator. Uderzenie było tak silne, że zawaliła się podłoga - pod naszymi nogami zieje czeluść. Iryna zaprasza mnie do swojego gabinetu. Zręcznie balansuje przy drzwiach - bo w tej części budynku też nie ma podłogi.
Dalej są oddziały. Kiedyś były wygodne, z dużymi łóżkami, telewizorami i szwedzkimi ściankami. Teraz - wybite okna, popękane ściany, wszędzie popiół i kurz. W kącie stoi bukiet czerwonych róż - podziękowanie dla syna lub córki. Płatki kwiatów poczerniały.
- Ból, odczuwam wiele bólu, bo te okropności wydarzyły się w naszym szpitalu. Ale mam też nadzieję w sercu. Nasz zespół jest zjednoczony. Od kilku dni usuwamy gruzy. I każdy zadaje sobie pytanie: Kiedy tu będzie kolejny poród? Nasi żołnierze są teraz w okopach, potrzebują broni i dronów, ale wiem, że każdy z nich marzy o tym, by po zwycięstwie przyjść na taki oddział i urodzić syna lub córkę ze swoją ukochaną. Bo nie ma większego szczęścia. Dlatego proszę wszystkich o pomoc - rękami lub groszem - byśmy mogli ożywić nasz szpital - mówi Iryna Kulbacz.
Pod koniec "wycieczki" Iryna dzieli się ze mną sekretem. Podnosi sweter - na plecach ma duże, fioletowe siniaki.
- Nie wiem, kiedy i co mnie uderzyło. Kiedy biegłam, coś na mnie poleciało. Wtedy nie czułam bólu ani strachu, ale teraz bolą mnie całe plecy.
Chcę ją przytulić:
- Dziękuję za moją siostrzenicę. Moja siostra urodziła ją u was w 2021 roku - mówię. - Ma taki oryginalny tatuaż pod piersią: imię babci, która wychowywała ją samotnie.
- Aniczka?
- Tak, Ania!
Doktor Iryna przytula mnie. Boję się dotknąć jej zranionych pleców. Zastanawiam się, jak dobrze pamięta kobiety, które rodziły w jej szpitalu.
W sali wypisów stoi choinka, niektóre bańki są nienaruszone. Matka Boska spogląda w dół z ikony...