Iwan Kyryczewski
Ekspert w agencji informacyjno-konsultingowej Defense Express, dołączył do zespołu w listopadzie 2020 roku. Obecnie koncentruje się na zagadnieniach technologicznych, wojskowych i wojskowo-przemysłowych związanych z inwazją Rosji na Ukrainę na pełną skalę. Wcześniej, jako autor specjalistycznych publikacji, zajmował się specyfiką sektora energetycznego, transportowego i rolnego Ukrainy w kontekście zagrożenia militarnego ze strony Rosji.
Publikacje
Minister spraw zagranicznych RP Radosław Sikorski ogłosił, że w ciągu najbliższych kilku tygodni powinna zacząć działać baza obrony przeciwrakietowej w pobliżu Redzikowa, 900 kilometrów od granicy z Ukrainą. Według niego baza ta będzie częścią „tarczy antyrakietowej” Sojuszu Północnoatlantyckiego i będzie zestrzeliwała nie tylko irańskie rakiety balistyczne lecące w kierunku Stanów Zjednoczonych, ale także rosyjskie rakiety lecące w kierunku Polski.
Po tym wystąpieniu władze Ukrainy zaczęły się zastanawiać, dlaczego z tej bazy nie będą zestrzeliwane również rosyjskie rakiety lecące nad ukraińskim terytorium. Jeśli jednak przyjrzymy się szczegółom, odkryjemy, że sprawa ma drugie dno.
Młot na rosyjskie pogróżki
Przede wszystkim należy szczegółowo wyjaśnić, jaką rolę ma pełnić baza pod Redzikowem i dlaczego jest ona tak ważna dla Polski. Bo jeśli powiemy, że to baza obrony przeciwrakietowej z systemem Aegis Ashore i że podobna jest w Rumunii, to tak, jakbyśmy nic nie powiedzieli.
Po pierwsze, bazę tę można nazwać „lądowym niszczycielem służącym do obrony przeciwrakietowej”, ponieważ do budowy Aegis Ashore wykorzystano te same elementy wyrzutni, systemów kierowania ogniem i stanowiska dowodzenia, które działają na amerykańskich niszczycielach typu Arleigh Burke
Okazuje się też, że o ile amerykańskie wojsko musiało specjalnie rozmieszczać swoje okręty z pociskami przechwytującymi na Morzu Śródziemnym, aby bronić Izraela przed irańskimi atakami, to w przypadku zagrożenia Polski nie byłoby potrzeby rozmieszczania okrętów US Navy na Bałtyku. Albowiem wszystko, co potrzebne, znajduje się już w bazie pod Redzikowem.
Cud techniki w aptekarskich dawkach
W tym miejscu pytanie, dlaczego system Aegis Ashore w pobliżu Redzikowa nie będzie również zestrzeliwać rosyjskich pocisków nad Ukrainą, może wydawać się bardzo uzasadnione. Tyle że odpowiedź na nie jest prosta.
Zacznijmy od tego, że NATO to nie tylko organizacja wojskowa, ale także biurokratyczna. Właśnie względy biurokratyczne mogą tłumaczyć to, dlaczego baza w Redzikowie, choć faktycznie została uruchomiona w grudniu 2023 roku, oficjalnie zacznie pracować na rzecz obrony Polski dopiero w ciągu najbliższych kilku tygodni. Ale to nie wszystko.
Po drugie, pocisk przechwytujący SM-3 jest nie tylko najpotężniejszy, ale także najrzadszy w swojej klasie. Bo amerykański przemysł wojskowy produkuje ich obecnie tylko 12 rocznie, a każdy może kosztować aż 25 milionów dolarów.
Z tego wynika, że w ciągu roku amerykański przemysł obronny może wyprodukować pociski wystarczające do zapełnienia zaledwie połowy silosów Redzikowa
A to z kolei oznacza, że „tarcza” ta będzie strzelać do rosyjskich rakiet zagrażających Polsce tylko w wyjątkowych przypadkach.
I tu pojawia się kwestia irytujących „czerwonych linii”.
Więzi z Polską równie ważne jak więzi z USA
Baza w Redzikowie ma więc raczej ograniczone możliwości, zwłaszcza jeśli chodzi o odpieranie zmasowanych rosyjskich ataków rakietowych na Ukrainę. Niemniej technicznie możliwe byłoby wykorzystanie jej przynajmniej do zestrzeliwania „Kindżałów”, najgroźniejszych rosyjskich pocisków – choćby nad Lwowem.
Ale by tak się stało, musimy uelastycznić format strategicznego dialogu między Ukrainą a Polską, biorąc pod uwagę obecne trendy w zakresie bezpieczeństwa. W dzisiejszym świecie, zamiast polegać wyłącznie na ponadnarodowych stowarzyszeniach, kraje wolą współpracować ze sobą bezpośrednio. Dobrym tego przykładem są dwustronne stosunki między Polską a Stanami Zjednoczonymi.
Dobre stosunki z Polską są równie ważne dla naszego kraju, jak dobre stosunki ze Stanami Zjednoczonymi. Można by to połączyć w swego rodzaju trójkąt strategiczny, w którym bylibyśmy w stanie zaoferować Polsce, jako krajowi siostrzanemu, rozwijanie wspólnych projektów obronnych i bezpośrednią współpracę ze Stanami Zjednoczonymi w kwestiach bezpieczeństwa. A jest o czym rozmawiać.
Na przykład Ukraina może zaoferować Waszyngtonowi i Warszawie pokrycie część kosztów funkcjonowania bazy w Redzikowie, by chroniła ona również naszą przestrzeń powietrzną
Jako „bonus” – ponieważ Polska posiada część niezbędnej technologii dla systemu Patriot – możliwe byłoby zaangażowanie za pośrednictwem Stanów Zjednoczonych polskiego przemysłu obronnego jako starszego partnera do wzmocnienia ochrony ukraińskiego nieba.
Nowoczesne technologie stwarzają bezprecedensowe możliwości w zakresie bezpieczeństwa. Ale można to osiągnąć tylko poprzez konsekwentny dialog.
Baza antyrakietowa w Redzikowie ma rolę odstraszającą, ale też ograniczone możliwości w przypadku potencjalnego zmasowanego ostrzału. Istnieje jednak pewne okno możliwości dla wykorzystania jej do obrony Ukrainy
Abstrahując od wszystkich napięć między naszymi krajami, trzeba przyznać, Ukraina desperacko potrzebuje pomocy Polski w odparciu inwazji Kremla. Pozostaje jednak pytanie, jak najlepiej sformułować prośbę o pomoc dla ukraińskiego wojska, by zamiast prowadzić dyskusje, można było popchnąć sprawy naprzód.
Istotna stała się na przykład kwestia przekazania Siłom Zbrojnym Ukrainy samolotów MiG-29, które wciąż znajdują się w posiadaniu polskich sił powietrznych. Nasi obrońcy potrzebują tych myśliwców „na wczoraj”, ale Polska jest gotowa dać je w najlepszym razie „pojutrze” – i ma argumenty. W rezultacie sprawa utknęła w martwym punkcie.
Jestem jednak przekonany, że jeśli przeanalizujemy tę kwestię bardziej szczegółowo i zdefiniujemy motywy i interesy obu siostrzanych krajów, będziemy w stanie szybciej znaleźć najlepsze rozwiązanie.
Dlaczego Ukraina potrzebuje polskich myśliwców MiG-29?
Jeśli założymy, że odpowiedź na to pytanie jest oczywista, spowolni to tylko komunikację ze stroną polską na wszystkich poziomach w sprawie przekazywania samolotów. Porozmawiajmy więc bardziej szczegółowo. Zwłaszcza że obraz jest bardziej skomplikowany niż stwierdzenie: „To samoloty byłego Układu Warszawskiego, dla których mamy pilotów i infrastrukturę”.
Zacznijmy od tego, że choć Ukraina dostaje już F-16 i ma perspektywy otrzymania innych zachodnich samolotów bojowych, wydaje się, że maszyny z czasów radzieckich będą musiały być używane aż do całkowitego wyczerpania ich użyteczności. W ciągu najbliższych pięciu lat nasz kraj powinien otrzymać do 90 sztuk F-16, podczas gdy potrzebuje ich 128.
To oznacza, że niedobór nowoczesnych samolotów będzie musiał zostać uzupełniony przez samoloty poradzieckie, które są jeszcze do dyspozycji
Co więcej, istnieją powody, by sądzić, że nawet strategiczne plany Stanów Zjednoczonych i innych partnerów w zakresie długoterminowego wsparcia obronnego dla Ukrainy zawierają klauzulę, w myśl której nasi lotnicy będą musieli używać radzieckich MiGów i Suchojów jeszcze przez długi czas.
Powodem, by tak mniemać, jest wypowiedź Lloyda Austina podczas cyklicznego spotkania w formacie Ramstein we wrześniu 2024 r. Szef Pentagonu powiedział wtedy, że Ukraina wraz ze Stanami Zjednoczonymi i niektórymi europejskimi firmami pracuje nad zamiennikiem pocisków powietrze-powietrze R-27, używanych przez MiGi-29 i Su-27 (i że mówi się też o pracach nad zamiennikiem rakietowych systemów S-300). Gdyby zakładano, że koniec historii radzieckich samolotów w ukraińskim lotnictwie jest bliski, Austin nie wspominałby o zamiennikach R-27.
Zwykle mówimy o myśliwcach MiG-29 jako o narzędziu obrony powietrznej, które może działać przeciwko wrogim pociskom manewrującym i dronom Shahed, pozostając głęboko wewnątrz terytorium Ukrainy. Ale praktyka pozwoliła ujawnić jeszcze jedną ważną rolę tego typu samolotów: „latającej artylerii” wyposażonej w kierowane bomby lotnicze (KAB) z USA i Francji, które mogą być zrzucane z odległości do 40 kilometrów od celu. Odpowiada to maksymalnemu zasięgowi najlepszych systemów artyleryjskich o kalibrze 155 mm, takich jak polski Krab.
Z uwagi na obiektywne problemy z pozyskiwaniem i produkcją pocisków dla Sił Zbrojnych Ukrainy, MiG-29 jako „latająca artyleria” stałby się szczególnie istotną bronią.
A dlaczego powinniśmy prosić o te myśliwce Polskę? Bo to obecnie jedyny kraj w cywilizowanym świecie, który ma je sprawne.
Dlaczego Polska nie może szybko dostarczyć MiGów?
Na pierwszy rzut oka odpowiedź wydaje się oczywista. Polska musi poczekać albo na dostawę zamówionych F-35 z USA, albo na wsparcie innych krajów europejskich w patrolowaniu swojego nieba. I dopóki do tego nie dojdzie, nie może przekazać swoich MiGów-29 ukraińskiemu wojsku. Ale nawet to jest obrazem zbyt uproszczonym, który nie pozwala nam w pełni zrozumieć motywów Polski w tej sprawie.
Zacznijmy od policzenia, ile MiGów-29 trafiło już z Polski do Ukrainy. Oficjalnie mówi się o 14 zdolnych do walki samolotach przekazanych na początku 2023 roku. Przy okazji warto przywołać informacje z książki „Polska w stanie wojny” Zbigniewa Parafianowicza, zgodnie z którymi na początku pełnej inwazji Ukraina mogła otrzymać jeszcze kilkanaście zdemontowanych samolotów tego typu, które mogłyby zostać wykorzystane jako „dawcy części zamiennych” lub przywrócone do stanu gotowości bojowej.
Obecnie polskie Siły Powietrzne mają już tylko 14 samolotów MiG-29. A fakt, że Polska nie posiada już żadnych „dodatkowych” samolotów, powoduje, że jej armia jest nadal zmuszona do używania nawet Su-22 (11 jednostek), które są wysłużone i technicznie przestarzałe.
Aby zastąpić MiGi-29 przekazane Ukrainie, Polska kupiła 12 samolotów szkolno-bojowych FA-50 od Korei Południowej
Jednak dalsze pozyskiwanie tego typu samolotów przez Polaków może być utrudnione przez bariery finansowe, technologiczne i inne.
Prawie wszystkie kraje zachodnie mają samoloty bojowe przydzielone do różnych misji w ramach NATO, więc teraz pojawia się problem rozmieszczenia misji „policji powietrznej” osobno dla Polski.
Skoro oficjalna Warszawa przyłączy się do zestrzeliwania rosyjskich rakiet i Shahedów na niebie nad Ukrainą, to tym bardziej będzie potrzebowała MiGów-29 będących jeszcze na stanie jej Sił Powietrznych.
Jakie jest rozwiązanie?
O ukraińsko-polskim legionie lotniczym, mającym wykorzystywać myśliwce MiG-29, nikt publicznie jeszcze nie mówi. Ale dlaczego nie zaproponować właśnie takiego rozwiązania? Utworzenie wspólnej jednostki lotnictwa bojowego mogłoby być interesującym precedensem dla struktur NATO, nie wspominając już o wzajemnym zaspokajaniu potrzeb przez Ukrainę i Polskę w zakresie obrony powietrznej.
Opcją umiarkowaną byłoby poproszenie Polski o wydzierżawienie MiGów-29, w zamian za ich przystosowanie do przenoszenia zachodnich KAB-ów i „następczyń” rakiet powietrze-powietrze R-27.
Współpraca wojskowo-techniczna zawsze poprawia stosunki między współpracującymi krajami
Ale jeśli obie powyższe opcje wydają się zbyt śmiałe, warto wspomnieć o czymś jeszcze. Otóż jeszcze w latach 80., kiedy upadek sowieckiego „więzienia narodów” nie był rozważany nawet jako hipoteza, Jerzy Giedroyc położył podwaliny pod porozumienie między Ukrainą a Polską. A to prowadzi nas do prostego wniosku: skoro mamy szczęście stać na ramionach tytanów, musimy teraz podjąć decyzje, które stworzą fundament wzajemnych relacji na kilka następnych dekad. Nawet jeśli jest to tylko „punktowa” kwestia MiGów-29, których Ukraina potrzebuje, a które Polska już ma.
Dzisiejsze problemy należy rozwiązywać, znajdując rozwiązania, które zapewnią fundament polsko-ukraińskich relacji na dekady. Utworzenie wspólnej jednostki lotnictwa bojowego mogłoby być interesującym precedensem dla NATO, nie wspominając już o wzajemnym zaspokajaniu potrzeb Ukrainy i Polski w zakresie obrony powietrznej
Wrogie pociski X-101 i „Kindżał” uderzyły we Lwów w nocy 4 września 2024 roku. Zginęło siedem osób, a ponad 60 zostało rannych. Polskie lotnictwo podniosło tej nocy w powietrze swoje F-16, lecz nie wzięło udziału w zestrzeleniu rosyjskich rakiet, co tylko zwiększyło nasz ból z powodu strat. Żaden kraj na świecie nie jest w stanie samodzielnie bronić swojego nieba. To wymaga wspólnych wysiłków.
Pomysł zaangażowania Polski w ochronę ukraińskiej przestrzeni powietrznej jest omawiany już od kilku miesięcy, ale potrzebujemy przyczółka, by sprawy ruszyły z miejsca
Pojawiło się już kilka zachęcających sygnałów: na przykład polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski wyraził opinię, że obowiązkiem jego kraju jest zestrzelenie nad Ukrainą tych rosyjskich rakiet, które zmierzają w kierunku Polski. Jeden z sondaży wykazał, że 56% ankietowanych Polaków popiera zestrzeliwanie rosyjskich celów nad Polską.
Oczywiście możemy po prostu poczekać na moment dojrzałości, kiedy Polska podejmie odpowiednią decyzję i zacznie bronić również przestrzeni powietrznej Ukrainy. Ale nasz kraj może również coś zrobić w tej sytuacji, proaktywnie oferując stronie polskiej pewne kroki w tym kierunku.
Co może zrobić polska obrona powietrzna
Aby jednak zrozumieć, jakie kroki powinna podjąć Ukraina, musimy uwzględnić dane dotyczące możliwości obrony powietrznej Polski. Śmiało powiem, że niektóre z tych danych mogą być niezwykle zaskakujące.
Po pierwsze, Siły Zbrojne RP mają obecnie 2 baterie Patriot, 4 systemy średniego zasięgu Sky Sabre z Wielkiej Brytanii (zasadniczo analog IRIS-T), 14 wyrzutni dla systemów S-125 Newa S.C. I to w zasadzie wszystko, co polski system obrony powietrznej ma pod względem komponentów naziemnych, które można by wykorzystać do ochrony ukraińskiego nieba.
Tak, polskie Siły Powietrzne dysponują 48 myśliwcami F-16. Musimy jednak wziąć poprawkę na to, że „złotym standardem” dla krajów NATO jest sytuacja, w której co najmniej 70% dostępnych F-16 może w ogóle wzbić się w powietrze. Ponadto F-16 nie mogą zestrzeliwać rakiet balistycznych i „Kindżałów”, których Rosjanie użyli do ataku na Lwów 4 września.
Dlatego w pierwszej kolejności musieliśmy wziąć pod uwagę naziemny komponent polskiej obrony powietrznej. Bo jeśli porównamy charakterystyki, polskie Patrioty mogą zapewnić Ukrainie lepszy poziom obrony powietrznej niż samoloty: pociski PAC-2 dla Patriotów mogą zestrzeliwać rakiety manewrujące o zasięgu do 160 kilometrów, podczas gdy pociski PAC-3 pociski balistyczne o zasięgu do 60 kilometrów.
Istnieje również aspekt „polityki wewnętrznej”: zgodnie z prawem krajowym, w czasie pokoju polskie wojsko może zestrzeliwać obiekty powietrzne tylko po nawiązaniu kontaktu wzrokowego z celem.
Innymi słowy, aby zestrzelić rosyjski pocisk, pilot F-16 musi podlecieć na tyle blisko, by zobaczyć go na własne oczy
To skrajnie nieefektywne i dlatego ważne jest, że 56% Polaków popiera zestrzeliwanie rosyjskich celów na niebie nad Polską. Jeśli taka jest wola wyborców, oznacza to, że polscy parlamentarzyści mogliby uprościć ustawodawstwo, a tym samym pracę związaną z zestrzeliwaniem rosyjskich rakiet i „Szahidów”.
Co Ukraina może zaoferować w zamian
Sam Radosław Sikorski opowiada się za tym, by Polska zaczęła bronić ukraińskiego nieba. Oznacza to, że może się to stać pomimo faktu, że sami Polacy mają bardzo mało systemów obrony powietrznej. Ale to od naszych polityków i osób publicznych, a także inżynierów zależy, czy słowa zostaną wprowadzone w czyn.
Na przykład, jeśli uważnie czytać między wierszami oświadczeń strony polskiej, okazuje się, że potrzebuje ona systemu wymiany danych o rosyjskiej przestrzeni powietrznej. Być może do takiego zadania nie trzeba tworzyć niczego specjalnego i można wykorzystać oprogramowanie, którym dysponują nasi artylerzyści przeciwlotniczy.
Jesteśmy w stanie myśleć nieszablonowo. Możemy na przykład zaproponować Polsce stworzenie czegoś w rodzaju „jednolitego regionalnego systemu obrony powietrznej”, w ramach którego zadeklarowalibyśmy, że polscy artylerzyści przeciwlotniczy chronią nasze niebo, ukraińscy artylerzyści przeciwlotniczy chronią polskie niebo i że takie porozumienie nie jest skierowane przeciwko „państwom trzecim”, a istnieje w celu zwalczania „zagrożeń regionalnych”.
I tak, jeśli rosyjskie rakiety i „Szahidy” „przypadkowo” wleciałyby w obszar takiego „regionalnego systemu obrony powietrznej”, zostałyby „przypadkowo”, „bez identyfikacji”, zestrzelone
Jak mówi przysłowie, „w taką grę można grać we dwóch”.
Możemy też zaproponować format „specjalnej operacji obrony powietrznej”, w której nasze i polskie wojsko „wymieni się doświadczeniami w obsłudze Patriotów z ostrzałem na żywo”, a jednocześnie opanuje samoloty nadzoru radarowego Saab 340, zakupione lub otrzymane od Szwecji.
Innymi słowy, można znaleźć dowolny format polityczny, by zaangażować polską obronę powietrzną w ochronę ukraińskiego nieba. Musimy jednak nie tylko wyartykułować naszą prośbę do Polski jako kraju siostrzanego, ale także zaoferować własne kroki, aby można było tę prośbę spełnić. Dla naszej i waszej obrony powietrznej, jak to mówią.
Jak Polska i Ukraina mogłyby wspólnie bronić swojego nieba przed rosyjskimi atakami
Rozpoczęcie ofensywy Sił Zbrojnych Ukrainy w obwodzie kurskim było wiadomością, która dosłownie wywróciła świat do góry nogami. Okazało się, że wszystkie wcześniej wyznaczone „czerwone linie” są mityczne, a pod naciskiem ukraińskich żołnierzy Kreml został zmuszony do zaakceptowania nowej rzeczywistości. Po raz pierwszy od II wojny światowej w Rosji toczą się działania wojenne na pełną skalę.
Fakt ten zachwycił media i polityków na Zachodzie, ponieważ ukraińskie siły zbrojne po raz kolejny odpychają wroga, demonstrując mistrzostwo w wojnie asymetrycznej.
Jednocześnie jasne jest, że operacja ukraińskich wojsk w Kursku jest prowadzona w warunkach niezwykle poważnych ograniczeń zasobów
Kluczowe dla Ukrainy jest więc maksymalne zdyskontowanie informacyjnie swoich sukcesów. To znacznie łatwiejsze, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Bo ukraińskie wojsko po raz pierwszy w historii było w stanie wdrożyć jedno z najbardziej złożonych osiągnięć zachodniej myśli wojskowej, dodając do niego własne akcenty.
To z kolei pokazuje zachodnim partnerom, że i oni mogą przeciwstawiać się Rosji w sposób asymetryczny, wykorzystując narzędzia wojskowe i wspierając Ukrainę wszelką bronią niezbędną do zwycięstwa.
Czym jest „operacja efektów bazowych”
Obserwatorzy w Ukrainie i w krajach zachodnich wolą opisywać działania ukraińskich sił zbrojnych w obwodzie kurskim przez pryzmat koncepcji użycia manewrowej grupy wojsk jako zwartego zgrupowania, które w ofensywie może nawet nie mieć przewagi liczebnej, a mimo to posuwać się do przodu i siać spustoszenie w systemie obronnym i na tyłach wroga.
Bezpośrednim punktem odniesienia dla tej koncepcji jest charkowska ofensywa Sił Zbrojnych Ukrainy z jesieni 2022 r., choć podobieństwa do niektórych epizodów z II wojny światowej są również widoczne.
Niuans polega jednak na tym, że Rosja jako państwo – agresor przeszła bezprecedensowe metamorfozy, które rozpoczęły się po wkroczeniu naszych wojsk na jej terytorium. Kremlowskie „gadające głowy” natychmiast zapomniały o „nuklearnych popiołach”, w które miał zostać obrócony cywilizowany świat w razie „naruszenia granic Federacji Rosyjskiej”. Co więcej, Kreml musiał zmierzyć się z faktem, że jeśli „granice Rosji nigdzie się nie kończą”, to nigdzie też się nie zaczynają. A to z kolei oznacza, że o nienaruszalności własnych granic Rosja może teraz na dobre zapomnieć.
Inną kwestią jest to, że mimo wysiłków rosyjskiej machiny propagandowej nie ma napływu „ochotników” do rosyjskiej armii
Ważną kwestią jest też to, że władze rosyjskie same zainicjowały negocjacje w sprawie wymiany jeńców po raz pierwszy od czasu inwazji na pełną skalę.
Wszystko powyższe dowodzi, że Siły Zbrojne Ukrainy zdołały wdrożyć w obwodzie kurskim coś znacznie bardziej skomplikowanego niż koncepcja manewrowej grupy wojsk. To „coś” nazywane jest w zachodniej myśli wojskowej „operacją efektów bazowych” i jest prawdopodobnie najbardziej zaawansowaną formą „wojny hybrydowej” jako sposobu na asymetryczną konfrontację z wrogiem.
Określenie „operacja efektów bazowych” jest tu ważne z kilku względów. Po pierwsze, aby zrozumieć, jaką ideą kierowali się planiści wojsk ukraińskich w obwodzie kurskim.
Po drugie, by uświadomić, że przygotowanie operacji w regionie Kurska zajęło na tyle dużo czasu, iż mało prawdopodobne jest, by obyło się bez doradztwa zachodnich sił zbrojnych – chociaż nasi zachodni partnerzy udają zaskoczonych.
I najważniejsze:
Ukraińskie wojsko było pierwszym na świecie, które wdrożyło koncepcję „operacji efektów bazy” w najczystszej postaci
Podkreśla to historyczny charakter jego działań, a jednocześnie uświadamia, że sukcesu ukraińskich sił zbrojnych w Kursku nie można mierzyć jedynie rozmiarem kontrolowanego terytorium.
Ważnym elementem jest też to, że ukraiński sukces został osiągnięty w sposób asymetryczny.
Niekonwencjonalna ofensywa powietrzna
Światu warto też opowiedzieć o sukcesie niekonwencjonalnej ofensywy powietrznej przeprowadzonej przez ukraińskie wojsko.
30 lipca doszło do ataku rakietowego sił ukraińskich na bazę sprzętu armii rosyjskiej w pobliżu Kurska. Prawdopodobnie wykorzystano w nim zmodernizowane pociski manewrujące Neptun, które dosłownie przebiły drogę ukraińskim żołnierzom. Jednocześnie obserwujemy intensyfikację ataków ukraińskich dronów kamikadze na rosyjskie lotniska. Ataki te są jeszcze bardziej intensywne niż naloty na rosyjskie rafinerie wiosną 2024 roku.
Ukraińskie drony zaatakowały wrogie lotniska „Morozowsk”, „Baltimore, „Sawaslejka” i inne. Ataki te przyniosły nieoczekiwany efekt: wojskom rosyjskim nie udało się powstrzymać ukraińskich oddziałów w rejonie Kurska przy użyciu ich tradycyjnej metody: bombardowania wszystkiego do tego stopnia, by efektem był „krajobraz księżycowy”.
W ten sposób Ukraina stała się pierwszym państwem w historii, które stłumiło aktywność lotnictwa taktycznego wroga za pomocą dronów kamikadze dalekiego zasięgu.
Armia amerykańska uświadomiła sobie, że aby prowadzić wojnę w nowoczesnych warunkach, potrzebuje własnego odpowiednika drona „Shahed” – przede wszystkim jako narzędzia do wyczerpywania obrony powietrznej wroga
Potrzeba wiedzy i woli
Znajdujemy się obecnie w momencie, w którym Stany Zjednoczone, Niemcy i inne kraje zachodnie rozpędzają produkcję obronną, w szczególności w celu zaopatrzenia Ukrainy w nową broń do walki z rosyjskimi najeźdźcami.
Publicznie dostępne dane dotyczące produkcji nowych pojazdów opancerzonych, amunicji artyleryjskiej i pocisków dalekiego zasięgu pokazują, że Rosja produkuje obecnie prawie tyle samo takiego sprzętu co USA. Wyjaśnia to, dlaczego kraje zachodnie mogą obawiać się eskalacji i nie znieść zakazu używania pocisków dalekiego zasięgu ATACMS i Storm Shadow przeciwko celom wojskowym w Rosji.
Rzecz jednak w tym, że operacja ukraińskich sił zbrojnych w Kursku stanowi ważny przykład dla świata: Rosję można pokonać nawet bez wystarczających zasobów – potrzeba tylko wiedzy i woli.
Ukraińskie wojsko w regionie Kurska dokonało czegoś bezprecedensowego. Trzeba mówić o tym na Zachodzie, aby partnerzy Ukrainy przestali obawiać się eskalacji i zdali sobie sprawę, że Rosję można pokonać nawet bez wystarczających zasobów – pisze Iwan Kyryczewski, ekspert wojskowy i analityk Defence Express
19 czerwca Rosja i Korea Północna podpisały umowę o strategicznym i kompleksowym partnerstwie. W ślad za tym pojawiły się spekulacje, że KRLD może wysłać swoich żołnierzy do walki po stronie Kremla przeciwko Ukrainie.
Dla Ukrainy kluczowe staje się pozyskanie jak największej ilości broni z Korei Południowej w jak najkrótszym czasie. Tym bardziej że mamy przed oczami przykład Polski, która zaczęła otrzymywać pierwsze czołgi K2 i pierwsze samobieżne systemy artyleryjskie K9, wyprodukowane w Korei Południowej pod koniec 2022 roku. Między zawarciem umowy a otrzymaniem przez Polskę pierwszej partii tego sprzętu minęły zaledwie 102 dni.
Logiczna wydaje się współpraca z polskim przemysłem obronnym jako ewentualnym pośrednikiem w dostawach południowokoreańskiego uzbrojenia dla Sił Zbrojnych Ukrainy. Zwłaszcza że kontrakty zbrojeniowe dla Warszawy z Seulu przewidują nie tylko dostawę do 800 czołgów, 600 samobieżnych systemów artyleryjskich i 500 systemów rakietowych K239, ale także produkcję znacznej części tej broni w polskich zakładach zbrojeniowych.
Trzeba jednak uwzględnić to, że szybkość dostaw i uzyskanie roli centrum produkcji południowokoreańskiej broni Polska zawdzięcza przede wszystkim długoterminowej współpracy z Koreą Południową. My również będziemy musieli podążyć tą drogą
Wszystko zaczęło się od „Kraba”
Współpraca obronna między Polską a Koreą Południową rozpoczęła się kilka lat przed inwazją Rosji na Ukrainę. Zaczęło się od „Kraba”, słynnej armatohaubicy samobieżnej bazującej na nadwoziu i podwoziu południowokoreańskiego systemu samobieżnego K9, która później okazała się wielkim atutem Sił Zbrojnych Ukrainy w walkach z rosyjskimi najeźdźcami.
Bez odpowiednich technologii z Korei Południowej polski przemysł obronny nie byłby w stanie uruchomić masowej produkcji rodzimych armatohaubic w 2015 roku.
Może to zabrzmieć zaskakująco, ale Korea Południowa jako pierwsza zaoferowała Polsce zakup czołgów K2 – i to już jesienią 2020 roku
Już wtedy mówiło się, że Koreańczycy z Południa są gotowi zezwolić na licencjonowaną produkcję tych czołgów w polskich zakładach zbrojeniowych w wersji K2PL. Jednak w tamtym czasie K2 był uważany za czołg bardzo drogi – jedna maszyna kosztowała 14 milionów dolarów. To zniechęciło nie tylko Polskę, ale także samą Republikę Korei do dalszych zakupów tego sprzętu.
Tyle że od czasu rozpoczęcia przez Rosję inwazji na Ukrainę globalny rynek zbrojeniowy został zmuszony do działania w trybie „na wczoraj”, a kwestia kosztów zeszła na dalszy plan. Latem 2022 r. Polska delegacja udała się do Korei Południowej po pojazdy opancerzone i systemy rakietowe w celu wzmocnienia swojej armii. Koreańczycy uznali natomiast podpisanie i realizację kontraktów zbrojeniowych dla polskiej armii za kwestię swego prestiżu narodowego.
Polska jako centrum eksportu
To, że od podpisania umowy do dostarczenia Polsce przez Koreę Południową pierwszej partii czołgów i samobieżnych systemów artyleryjskich minęło zaledwie 102 dni, bezsprzecznie stanowi rekord nieosiągalny dla większości graczy na globalnym rynku zbrojeniowym.
Przykładowo, obecne kontrakty na nowe Leopardy 2A8 z Niemiec przewidują dostawę pierwszych pojazdów nie wcześniej niż 2-3 lata po zawarciu umów
Według oficjalnych źródeł do końca 2023 r. Polska otrzymała od Korei Południowej co najmniej 54 czołgi K2, 66 samobieżnych systemów artyleryjskich K9, 11 wyrzutni rakietowych K239 i 12 samolotów szkolno-bojowych FA-50 (w miejsce samolotów MiG-29, przekazanych Siłom Zbrojnym Ukrainy). Weźmy jednak pod uwagę, że nie wszystkie informacje dotyczące dostaw zostały upublicznione.
Rozpoczęcie licencyjnej produkcji czołgów K2PL w zakładach polskiego przemysłu obronnego planowane jest na 2027 rok. Wygląda jednak na to, że Warszawa sama poprosiła południowokoreańskich partnerów o takie przesunięcie w czasie, gdyż wcześniej musi przebudować łańcuch produkcyjny tak, aby w projekt K2PL zaangażowana była jak największa liczba polskich wykonawców.
Poza tym potrzeba czasu, by zainicjować procesy uwzględniające przyszły eksportu czołgów K2 produkowanych w Polsce. Rumunia wyraziła już zainteresowanie zakupem takich pojazdów, mając na uwadze Polskę jako przyszłe centrum eksportu południowokoreańskiej broni.
Trójkąt: Warszawa - Seul - Kijów
Oczywiście, niszczonej przez wojnę Ukrainie nawet te rekordowe 102 dni mogą wydawać się okresem zbyt długim – nasi obrońcy potrzebują sprzętu „na wczoraj”. To zrozumiałe, tak jak zrozumiałe jest oczekiwanie, że powinniśmy otrzymać całą broń, której potrzebujemy w obliczu egzystencjalnego zagrożenia ze strony Rosji, Korei Północnej i innych członków formującej się „osi zła”.
Byłoby dobrze, gdyby Koreańczycy z Południa w końcu przekazali nam 40 rosyjskich czołgów T-80U i 70 bojowych wozów piechoty BMP-3, o które prosiliśmy ich już w kwietniu 2022 r. (maszyny te Korea Południowa dostała od Rosji jako spłatę długu)
Istnieją również dowody na to, że Koreańczycy z Południa mają w swoich magazynach aż 3,4 miliona pocisków 105 mm i 200 mobilnych haubic K105. Pozyskanie przynajmniej części tego arsenału byłoby korzystne dla budowania zdolności artyleryjskich ukraińskich sił zbrojnych. Zachodni kaliber 105 mm jest porównywalny z radzieckim kalibrem 122 mm (Rosja otrzymuje od KRLD pociski tego kalibru).
Jeśli mówimy o etapie pozyskiwania upragnionych czołgów K2 i armatohaubic K9 z Korei Południowej, to możemy skonstruować ofertę w taki sposób, by była ona korzystna dla trzech stron jednocześnie.
Trzecią stroną byłaby siostrzana Polska, która jest zainteresowana rolą eksportera broni, w szczególności przy wsparciu Korei Południowej
Z kolei Seul prowadzi już rozmowy z Warszawą na temat ewentualnego zakupu sprzętu polskiej produkcji, takiego jak radary, drony, przenośne systemy obrony powietrznej i samobieżne moździerze „Rak”. W związku z tym powinniśmy już teraz wziąć pod uwagę fakt, że jeśli kupimy coś od Korei Południowej, kraj ten może również wykazać zainteresowanie ukraińskimi produktami obronnymi.
Innym ważnym niuansem jest to, że Seul oferuje nabywcom swojej broni w postaci współpracy w innych dziedzinach, zwłaszcza w sektorze infrastruktury. Wraz z bronią Polska kupiła w Korei Południowej tramwaje dla warszawskiego transportu publicznego. Z kolei w przypadku Rumunii Korea Południowa jest gotowa zainwestować w modernizację infrastruktury transportowej na dużą skalę, w szczególności w celu dostosowania jej do standardów NATO.
W naszym przypadku oferta: „sprzedaj nam K2, a będziesz mógł szybko zainwestować w odbudowę Ukrainy” może być na tyle zachęcająca dla Republiki Korei, że pozwoli nam osiągnąć swoje rekordowe 102 dni między umową a pierwszą dostawą broni
Otwarte szacunki pokazują, że nasza armia używa około 20 różnych typów czołgów w standardzie radzieckim – nie licząc maszyn zachodnich. By zastąpić to „zoo” jednolitym typem nowoczesnej broni, będziemy potrzebować czołgów z Korei Południowej. Niezależnie od tego, jak szybko je otrzymamy.
Korea Południowa znosi zakaz transferu broni do Ukrainy. Decyzja ta została podjęta przez Seul w związku z działaniami Rosji i Korei Północnej
Wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego wywołały w ukraińskim społeczeństwie wrażenie, jakby spod jego stóp usunęła się kolejna geopolityczna płyta tektoniczna. Bo perspektywy przyszłego europejskiego wsparcia dla Ukrainy stają się niepewne.
Decyzje dotyczące pomocy wojskowej dla Ukrainy z Europy mają charakter długoterminowy, więc wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego raczej nie zmienią tej sytuacji. Potrzebne są jednak pewne proaktywne kroki nie tylko ze strony państwa, ale także społeczeństwa obywatelskiego.
Prawica kocha pieniądze na broń
Wszyscy prawicowi politycy, nawet jeśli w sposób demonstracyjny są rusofilami, kochają pieniądze, zwłaszcza gdy trafiają one do kompleksu wojskowo-przemysłowego ich krajów. Przykładów nie trzeba szukać daleko.
Nawet Serbia (choć przez pośredników) systematycznie sprzedaje własną amunicję ukraińskim siłom zbrojnym, które następnie niszczą rosyjskich najeźdźców.
Pragmatyzm Serbów wziął górę nad retoryką „przyjaźni z Rosjanami”, zwłaszcza że Moskwa sama wcześniej porzuciła swojego wieloletniego, lojalnego sojusznika w kwestii zbrojeń
Albo inny przykład. Prorosyjski szef słowackiego rządu Robert Fico zadeklarował, że nie będzie już nieodpłatnie dostarczał pomocy wojskowej ukraińskim siłom zbrojnym. Tyle że słowackie firmy zbrojeniowe za unijne pieniądze realizują zamówienia na kołowe działa samobieżne Zuzana 2 dla ukraińskich sił zbrojnych (działa samobieżne są jedynym rodzajem broni, którą Słowacja może wyprodukować).
Oczywiście pozostaje pytanie, czego spodziewać się po Francji, która czeka na przedterminowe wybory parlamentarne i gdzie może wygrać skrajna prawica kierowana przez Marine Le Pen. Prezydent Macron obiecał nam już bardzo potrzebne Mirage 2000, które mogłyby służyć albo jako systemy obrony powietrznej, albo jako platformy dla pocisków manewrujących SCALP-EG.
Należy jednak zrozumieć, że decyzja Macrona o przekazaniu nam tych samolotów opiera się nie tylko na altruizmie i ogólnoeuropejskich wartościach, ale także na całkowicie pragmatycznej kalkulacji uwzględniającej interes własnej gospodarki
Już w 2021 r. Francuski koncern Dassault Aviation (producent Mirage 2000 i najnowszego Rafale) był bardzo niepewny co do własnych perspektyw produkcyjnych po 2025 r. Tymczasem wskutek wojny Rosji z Ukrainą popyt na broń wzrósł tak gwałtownie, że portfel zamówień Rafale sięga już początku lat 30. Nie oznacza to jednak, że francuski przemysł obronny osiągnął punkt, w którym może spocząć na laurach. Istnieje nierozwiązany problem: francuskie firmy zbrojeniowe mają na tyle niewystarczające obroty i niską stabilność zamówień, że banki w tym kraju wciąż wahają się przed udzielaniem im pożyczek.
W związku z tym w interesie wszystkich sił politycznych we Francji jest zasilenie rodzimego przemysłu zbrojeniowego zamówieniami, w tym na rzecz Ukrainy. Nawet dla Marine Le Pen, która w marcu 2024 r. niespodziewanie wydała ostrożne, ale wspierające Ukrainę oświadczenie. A przypomnijmy: mówimy o polityczce, która cieszy się reputacją prorosyjskiej.
Narodowy egoizm wartości europejskich
Nasza komunikacja z zachodnimi partnerami opiera się na założeniu, że lepiej i bardziej efektywnie jest inwestować w ukraińską obronę niż wydawać pieniądze na przygotowywanie się przez nich do własnej wojny z Rosją. Rezultatem tego jest interesujący format kolektywnej obrony, mający na celu maksymalizację efektywnego wykorzystania raczej ograniczonych zasobów.
Należy jednak rozumieć, że Europa praktykuje ten format od ponad dekady. I to dlatego Kijów zdołał osiągnąć porozumienie z europejskimi partnerami w sprawie swojej propozycji bezpieczeństwa
Od początku 2010 roku Niemcy i Holandia konsekwentnie integrują swoje siły lądowe w jeden podmiot. W ramach tego procesu Holandia sfinansowała dostawę niemieckich Leopardów do Ukrainy.
Francja i Belgia również pracują nad połączeniem swoich armii od 2017 roku. Proces ten ma potrwać do 2030 roku. Francuzi będą dostarczać wspólnej armii sprzęt wojskowy, a Belgowie amunicję.
A skoro już jesteśmy przy Francji: Macron ogłosił między innymi plan przeszkolenia dla Ukrainy brygady liczącej 4500 żołnierzy. Jeśli uważnie prześledzimy dyskusje we francuskiej przestrzeni informacyjnej, możemy założyć, że francuski prezydent miał na myśli nie tylko o szkolenie ukraińskich żołnierzy, ale także opracowanie czegoś w rodzaju innowacyjnej struktury dla naszych brygad bojowych. Faktem jest, że do lutego 2022 r. armia francuska realizowała program Skorpion. Opierał się on na założeniu, że w przypadku „wielkiej wojny” w Europie przeciwko Rosji lepiej mieć zwartą armię pełną kołowych pojazdów opancerzonych, w której czołgi będą odgrywać drugorzędną rolę.
Doświadczenia Sił Zbrojnych Ukrainy pokazało nietrafność takich kalkulacji. Dlatego Francuzi zaczęli działać w myśl zasady „ucząc innych, uczysz się sam”
Zamiast wniosków
Chociaż nawet my, Ukraińcy, postrzegamy siebie jako proszących o pomoc, obiektywne dane pokazują coś wręcz przeciwnego. Według oficjalnych danych w 2023 roku Ukraina wydała na obronę 40 miliardów z własnego budżetu. Z kolei Sztokholmski Międzynarodowy Instytut Badań nad Pokojem (SIPRI) twierdzi, że nasze rzeczywiste wydatki na obronę w ubiegłym roku wyniosły 64 miliardy dolarów.
Oznacza to, że co najmniej 20% ukraińskiego budżetu idzie na bezpośrednie zakupy broni i amunicji zarówno z krajowego przemysłu obronnego, jak z zagranicy
Dlatego jako kraj i społeczeństwo możemy zaoferować naszym partnerom w Europie rozwiązania mogące wzmocnić wspólne bezpieczeństwo. Przykład? Choć może to zabrzmieć zaskakująco, europejski przemysł systemów bezzałogowych jest w porównaniu z naszym w powijakach.
Z drugiej strony, jeśli kraje europejskie tak bardzo potrzebują naszych doświadczeń z wojny z Rosją, możemy postawić pytanie nie tylko o to, czego zachodni instruktorzy mogą nauczyć nasze wojsko – ale też czego nasi instruktorzy mogą nauczyć wojskowych z Zachodu.
Jeśli kraje europejskie tak bardzo potrzebują naszych doświadczeń z wojny z Rosją, możemy postawić pytanie nie tylko o to, czego zachodni instruktorzy mogą nauczyć nasze wojsko – ale też czego nasi instruktorzy mogą nauczyć wojskowych z Zachodu
Po inwazji Rosji na Ukrainę Polska udzieliła schronienia milionom naszych rodaków i zajęła nie tylko konsekwentne, ale i żarliwe stanowisko w sprawie pomocy wojskowej dla naszego kraju, która powinna być udzielona wspólnym wysiłkiem Zachodu. Wszystko to jest wynikiem konsekwentnej polityki wzmacniania własnego sektora obronnego, którą Polska prowadziła na długo przed lutym 2022 roku.
Można zacząć od licznych „punktowych” przykładów: jeszcze w latach 90. polski przemysł obronny uruchomił własną produkcję czołgów PT-91 Twardy, z których kilkadziesiąt trafiło do naszego kraju w ramach pomocy wojskowej. Innym przykładem jest to, że na początku XXI wieku i w 2015 roku Polska, patrząc dość dalekowzrocznie, kupiła od Niemiec ponad 200 Leopardów 2.
Berlin uważał, że czołgi to pozostałość minionej epoki, której należy się pozbyć, jak średniowiecznych zamków
W czerwcu 2021 roku Wojsko Polskie przeprowadziło zakrojone na szeroką skalę manewry Dragon-21, mające na celu odparcie ewentualnej rosyjskiej agresji. Wnioski z tych ćwiczeń zostały podane do publicznej wiadomości: w przypadku rosyjskiego ataku polska armia byłaby w stanie rozmieścić się zgodnie z planami operacyjnymi, ale w rzeczywistości istniały bardzo duże problemy z poziomem uzbrojenia.
Ta historia wydaje się być powodem, dla którego Polska tak wytrwale dąży do realizacji zakrojonych na szeroką skalę programów zbrojeniowych wartych miliardy dolarów, a niektóre krajowe dyskusje polityczne na temat kwestii obronnych mogą być iskrzące, lecz z korzyścią dla wspólnej sprawy.
„Długa ręka” sięga do Moskwy i pięść z 1000 czołgów
Polski model budowy obronności można określić jako hybrydę modelu zachodniego i konwencjonalnie wschodnioeuropejskiego, łączącą potężny arsenał dalekiego zasięgu z jednoczesną rozbudową komponentu lądowego.
Zacznijmy od następującego faktu: Poza samolotami F-16 Polska ma Storm Shadow, taktyczne pociski manewrujące AGM-158 JASSM o zasięgu 300 km. Polska posiada obecnie 70 takich pocisków na 48 samolotów F-16 – a chce mieć ich ponad 10 razy więcej. Z kolei w marcu 2024 r. Departament Stanu USA zezwolił na sprzedaż Polsce aż 821 pocisków manewrujących JASSM-ER o zasięgu 900 km, co teoretycznie pozwala im dotrzeć aż do Moskwy. Łączny ich koszt to 1,77 miliarda dolarów, tj. 2,15 miliona dolarów za sztukę.
W 2019 r. Polska zakupiła 20 wyrzutni M142 HIMARS, a obecnie ma zamówienia na 486 kolejnych HIMARS-ów i 218 ich południowokoreańskich odpowiedników K239 Chunmoo (polskie oznaczenie Homar-K). Warto zauważyć, że oprócz Homar-K, polskie wojsko otrzyma również taktyczne pociski balistyczne KTSSM-II, odpowiedniki amerykańskich ATACMS o zasięgu 300 km. Ta „rakietowa pięść” będzie kosztować ponad 10 miliardów dolarów, chociaż produkcja obu systemów rakietowych będzie częściowo zlokalizowana w polskich zakładach.
Programy czołgowe to kolejny przykład skali polskich wysiłków obronnych. Według otwartych źródeł, na początku 2023 r. polska armia posiadała około 620 czołgów wszystkich typów, a wszystkie obecne zamówienia przewidują dostawę prawie 1200 nowych czołgów
Obejmują one 366 M1 Abrams z różnymi modyfikacjami w ramach dwóch kontraktów o łącznej wartości do 8 miliardów dolarów. Ponadto program obejmuje 820 południowokoreańskich czołgów K2, z których 500 zostanie wyprodukowanych w polskich zakładach, ale po 2027 roku, ponieważ zwiększenie produkcji wymaga czasu. Tylko pierwszych 180 tych czołgów będzie kosztować 3,37 miliarda dolarów.
Prawdopodobnie lepiej w ogóle nie patrzeć na ceny dotyczące kosztów obrony powietrznej, a także czasu trwania dostaw wyrzutni przeciwrakietowych. Zgodnie z obecnymi planami, Polska chce wejść w posiadanie 12 baterii Patriot oprócz 4 już zamówionych w ramach programu Wisła i 46 systemów CAMM-ER w ramach programu Narew – a wszystko to będzie kosztować aż 30 miliardów dolarów do 2035 roku.
Początkowe plany obrony powietrznej w Polsce były wielokrotnie skromniejsze. Jednak doświadczenie rosyjskiej wojny z Ukrainą pokazało, że oszczędzanie na obronie nieba jest jak oszczędzanie na śmierci
Na początku 2022 roku Polska miała tylko trzy baterie S-200 i 17 wyrzutni S-125, co ledwo wystarczało na pokrycie Warszawy i Krakowa. Pierwsze trzy baterie Patriot przybyły do Polski na początku 2023 roku, aby zastąpić S-200. Półżartem nadmienię, że nigdy nie powinniśmy pytać ukraińskich strzelców przeciwlotniczych, skąd wzięli środki do zestrzelenia rosyjskich A-50 i Tu-22M3.
Personel na wagę złota
Na początku 2023 roku Polska miała armię liczącą 114 000 żołnierzy. Logiczne jest, że przy tak dużych zakupach uzbrojenia liczba żołnierzy również powinna wzrosnąć. Ale w tej kwestii polskie przywództwo wojskowe i polityczne obecnie:
1) stara się znaleźć „złoty środek”;
2) wciąż go szuka, więc można dyskutować o różnych opcjach.
Można dostrzec dwa punkty odniesienia. Pierwszym z nich jest to, że polskie dowództwo wojskowe chce stworzyć silny i liczny trzon kadrowy w czasie pokoju, aby można go było wykorzystać do budowy armii w obliczu mobilizacji w czasie wojny. Drugim jest chęć uczynienia ze służby wojskowej największego przywileju politycznego dostępnego polskim obywatelom.
Należy się spodziewać, że podstawowe decyzje o zwiększeniu liczebności polskiej armii są tak naprawdę jeszcze przed nami
Przy czym polskie wojsko kieruje się dość interesującą logiką, według której najlepszymi żołnierzami są mężczyźni w wieku 30+, ponieważ są już stabilni psychicznie, a nadal zdrowi fizycznie.
Szansa na obronne siostrzeństwo
Po tym wszystkim możlogiczne pytanie: Jak Ukraina i Polska mogą teraz współpracować w kwestiach obronnych? Wciąż pamiętamy realia 2021 roku, kiedy wierzono, że nasz kraj może być dawcą ważnych technologii dla polskiego przemysłu obronnego, takich jak pociski przeciwpancerne czy amunicja kierowana.
Ostatnie ponad 2 lata wojny na pełną skalę wywróciły ten paradygmat do góry nogami i teraz należy zadać pytanie: Co możemy pożyczyć od Polski w zakresie technologii obronnych?
Polski przemysł obronny naprawia dla nas czołgi Leopard 2A4 i wydaje się, że będzie również serwisował nasze przyszłe F-16. Jednocześnie Polska chce zlokalizować u siebie produkcję przynajmniej niektórych elementów systemów rakietowych i systemów obrony powietrznej.
Ukraina będzie potrzebować całego doświadczenia zdobytego przez polski przemysł obronny – zarówno w rutynowej konserwacji zachodnich czołgów i samolotów, jak w lokalizowaniu technologii rakietowej
To znacznie zmniejszyłoby nasze wysiłki i skróciło czas. Na przykład zbudowanie własnego systemu obrony przeciwrakietowej od podstaw przy użyciu własnych projektów zajmuje około 20 lat – a my nie mamy tyle czasu. Dla lepszej ilustracji zagadnienia możemy przytoczyć następujący przykład: na początku 2023 roku publicznie ogłoszono umowę na naprawę czołgów T-64 dla Sił Zbrojnych Ukrainy w polskich zakładach. Obserwatorzy polskiego przemysłu podkreślali wtedy, że stwarza to nowe możliwości rozwoju ich przemysłu obronnego.
Inaczej mówiąc, istnieje wiele kwestii we współpracy obronnej, w których Ukraina i Polska, jako dwa sąsiadujące ze sobą kraje, mogłyby nawiązać „siostrzaną” współpracę.
Polski model budowy obronności można określić jako hybrydę modelu zachodnio- i warunkowo wschodnioeuropejskiego, łączącą potężny arsenał dalekiego zasięgu z jednoczesną rozbudową komponentu lądowego
Piszę te słowa w drugą rocznicę zatopienia krążownika „Moskwa”, okrętu flagowego rosyjskiej Floty Czarnomorskiej, przez ukraińską rakietę przeciwokrętową Neptun. Ten dzień zostanie zapamiętany przez przyszłe pokolenia zarówno jako symboliczny gest związany z Wyspą Wężową, jak i Dzień Ukraińskiego Rusznikarza, nowe święto w naszym kalendarzu. Co więcej, piszę te słowa w czasie, gdy zachodnie media coraz głośniej spekulują o tym, kiedy i w jaki sposób Ukraina będzie w stanie dokończyć rozpoczęte wcześniej zadanie zniszczenia Mostu Krymskiego jako głównej arterii wroga prowadzącej na tymczasowo okupowany Krym.
Chociaż szef SBU Wasyl Maliuk oświadczył, że obecnie nie ma zagrożenia wykorzystaniem przez Rosjan Mostu Krymskiego do logistyki wojskowej, obiekt ten jest nadal ważny dla wroga, ponieważ zapewnia kontrolę transportu nad okupowanym półwyspem.
To z kolei jest jednym z czynników, które pozwalają Kremlowi kontynuować agresywną wojnę przeciwko naszemu krajowi
Dzień, w którym ta nielegalna konstrukcja okupantów zostanie ostatecznie zburzona, a także dzień, w którym Morze Czarne zostanie ostatecznie oczyszczone ze złomu w postaci rosyjskich statków, są w rzeczywistości znacznie bliższe, niż możemy sobie teraz wyobrazić.
Będzie to jednak wymagało nieco więcej wysiłku, w szczególności ze strony naszych zachodnich partnerów, niż tylko inspirujących publikacji z ustrukturyzowanymi oczekiwaniami dotyczącymi tego, ile i jakich pocisków oraz dronów morskich ostatecznie wysadzi Most Krymski w powietrze.
O „Moskwie” na dnie raz jeszcze
W naszych mediach społecznościowych popularne jest spostrzeżenie, że „kraj bez marynarki wojennej zatapia statki kraju z marynarką wojenną”. To całkowicie zgodne z jednym ze strategicznych zadań podjętych przez Siły Obronne Ukrainy: maksymalnym zniszczeniem Floty Czarnomorskiej jako operacyjnej i strategicznej formacji wroga. Warto jednak podkreślić, że Ukraina w rzeczywistości jest potęgą, która, choć nie posiada jeszcze potężnych okrętów nawodnych, potrafi walczyć na morzu.
A to oznacza, że zadanie zniszczenia rosyjskiej Floty Czarnomorskiej jest całkiem realne
Jaki jest obecnie „rdzeń” sił rosyjskich okupantów na Morzu Czarnym? Różne zdjęcia satelitarne potwierdzają, że wróg ma obecnie 2 fregaty, 4 korwety i 4 okręty podwodne z łączną liczbą 50-60 pocisków Kalibr, 7 okrętów desantowych (z 13 dostępnych na początku inwazji na pełną skalę), dwie stare radzieckie fregaty projektu 1135 oraz kilka mniejszych okrętów rakietowych i patrolowych. Ponadto okupanci wykorzystują do10 lotnisk na Krymie, w tym do operacji lotnictwa morskiego rosyjskiej Floty Czarnomorskiej, w którego skład wchodzą myśliwceSu-30 i Su-27, samoloty patrolowe Be-12 i śmigłowce Ka-27/29.
Liczby te podkreślają, jak ambitne jest zadanie stojące przed naszymi obrońcami. Bo do zniszczenia w rosyjskiej Floty Czarnomorskiej wciąż jest sporo
W tym miejscu należy przypomnieć, że ukraińskie siły zbrojne niszczyły już statki i infrastrukturę wrogiej floty. Do każdego z tych zdarzeń możemy dodać określenie: „po raz pierwszy w historii działań wojennych”. W kwietniu 2022 r. krążownik rakietowy „Moskwa” stał się pierwszym okrętem tej klasy, który został zniszczony w prawdziwej bitwie. Z kolei okręt desantowy „Cezar Kunikow” stał się pierwszym dużym statkiem zatopionym przez drony morskie na pełnym morzu (14lutego 2024 r.).Kiedy należące do SBU drony kamikadze uszkodziły rosyjski poduszkowiec „Samum”, nasi obrońcy dosłownie zaprzeczyli prawom fizyki. Bo ten typ statku został zaprojektowany tak, by był niewrażliwy na jakąkolwiek broń powierzchniową lub podwodną.
Kiedy 13 września 2023 roku Siły Zbrojne Ukrainy przeprowadziły zmasowany atak rakietowy na infrastrukturę i okręty rosyjskiej Floty Czarnomorskiej w Sewastopolu, było to pierwsze uderzenie na taką skalę od czasów II wojny światowej
Z kolei okręt podwodny „Rostów nad Donem” i korweta „Askold” stały się pierwszymi okrętami rakietowymi zniszczonymi w swoich dokach przez broń rakietową dalekiego zasięgu. I wreszcie – niektóre zdarzenia nie zostały jeszcze oficjalnie potwierdzone przez naszą stronę, ale wiadomo, że dały się wrogowi mocno we znaki. W grudniu 2023 r. w jednym z organów prasowych rosyjskiego ministerstwa obrony podano, że na początku października ubiegłego roku trałowce okupantów w pobliżu Sewastopola zostały zmuszone do przeprowadzenia „trałowania bojowego” w poszukiwaniu min, które nie zostały przez nikogo podłożone. Zbiega się to z faktem, że Rosjanie nagle przenieśli trzon rakietowy Floty Czarnomorskiej do Noworosyjska. Jakiś czas później zachodnie media zasugerowały, że nasze drony morskie mogą mieć też możliwość stawiania min przeciwokrętowych.
Kiedy uderzy „Grom”
Jeśli szukamy bezpośredniej odpowiedzi na pytanie: „Czego potrzebuje Ukraina, by całkowicie zniszczyć Most Krymski i Flotę Czarnomorską?”, to na pierwszy rzut oka wszystko wygląda prosto: pocisków balistycznych ATACMS i pocisków manewrujących AGM-158 ze Stanów Zjednoczonych, a także pocisków manewrujących Taurus z Niemiec i samolotów F-16.Praktyka pokazuje, że najskuteczniejsze są połączone uderzenia na okupantów na Krymie przy użyciu różnych środków.
Dla sceptyków, zwłaszcza na Zachodzie, którzy blokują niezbędną nam pomoc, mamy następujący argument: Siły Zbrojne Ukrainy używają zachodnich rakiet dalekiego zasięgu być może nawet lepiej niż inne armie na świecie. Na przykład w latach 2015-2017 Arabia Saudyjska otrzymała i wystrzeliła nieznaną liczbę pocisków Storm Shadow na Huti w Jemenie. Jak jednak widzimy, nie rozwiązało to problemu bezpieczeństwa w regionie. W przeciwieństwie do Sił Zbrojnych Ukrainy, które regularnie z powodzeniem „skalpują” i „szturmują” flotę wroga.
W doborze narzędzi do ostatecznego zniszczenia Mostu Krymskiego i rosyjskiej Floty Czarnomorskiej Ukraina może pójść nieliniowo, opierając się na własnych pociskach Neptun i Grom. Jednak by doprowadzić te pociski do wymaganego stanu, należy poprosić o pomoc w zakresie zasobów tych samych zachodnich partnerów
Kraje zachodnie mają niezbędne setki milionów dolarów i sprzęt do tworzenia najnowszych potężnych pocisków. Ukraina ma wolę i wiedzę, aby ostatecznie oczyścić Morze Czarne zagrożenia stwarzanego przez Rosję.
„Projekt współfinansowany ze środków Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności w ramach programu Wspieramy Ukrainę, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji.”
Most Krymski będzie płonął jasno nie tylko za sprawą niemieckich Taurusów, ale także ukraińskich Gromów i Neptunów
Skontaktuj się z redakcją
Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.